o. Leonard Feeney „Madonna Kuchenna”


Pani Boggiano (z domu Katie Zdrojefska) urodziła się na Łotwie w miejscowości Moulmoon nad rzeką Slwotz. Na moich mapach nie da się znaleźć ani tej rzeki, ani miejscowości, lecz to nic dziwnego. Rodzice pani Boggiano byli Polakami; jeszcze przed narodzinami Katie przenieśli się nad Zatokę Ryską, do Kurlandii, dokąd – jako do miejsca obcego – zanieśli, jak jest to w zwyczaju, stare i znajome nazwy. „Slwotz” jest być może zniekształconą wersją słowa „Słucz” – nazwę tę nosi rzeka płynąca nieopodal Pińskich Bagien we wschodniej Polsce, skąd pochodzi rodzina Katie. Mam niewielkie pojęcie o geografii, a jeszcze mniejsze o genealogii, więc powyższa wzmianka o antenatach opisywanej damy musi wystarczyć. Zapamiętać trzeba to, że jest ona chrześcijanką i chłopką, urodzoną i wychowaną wśród nielicznego z tajemniczych przyczyn narodu północnoeuropejskiego; oraz to, że opuściła go i przyjechała do Ameryki.

Pani Boggiano przybyła do naszego kraju jako dwunastolatka w przeddzień pierwszej wojny światowej – wiosną roku 1914. Jej siostra, Ralolla Zdrojefska, wyemigrowała dziesięć lat wcześniej i wyszła za Zingamesha Psduhishwisha. (Słabo znam nazwy bezkręgowców, ale tak to w przybliżeniu brzmiało, a poza tym przypominało odgłos fali na Morzu Bałtyckim i może dodać niniejszej opowieści nieco kolorytu lokalnego, na wypadek gdybym odważył się użyć tego imienia i nazwiska jeszcze raz). Katie przez kilka lat mieszkała razem z siostrą, następnie zaś najęła się jako pomocnica praczki u państwa Elkinsów, rodziny w tych stronach znanej i poważanej, która żyje w okazałej rezydencji, zatrudnia szesnaście służących i jest bardzo nieszczęśliwa.

Teraz przedstawię zwięzły zarys miłosnych kolei losu Katie, gdyż zawsze budzą one zaciekawienie. Katie zawsze była bardzo piękna. Mam teorię, wedle której piękne są nie rysy twarzy, ale jej wyraz; i że to piękne myśli nadają twarzy piękno. Jeśli jednak jesteś odmiennego zdania, nadmienię, że oczy Katie są błękitne jak Bałtyk (mają nietypowy odcień niebieskiego), a jedwabiste włosy mają barwę miodu. Jestem pewien, że powieściopisarka biegła w opisywaniu twarzy napisałaby długi pochwalny akapit na cześć szyi oraz nosa Katie; nie mniej niż stronicę należałoby poświęcić profilowi jej twarzy, podbródkowi zaś – cały rozdział.

Najstarsza spośród córek państwa Elkinsów studiowała w akademii sztuki i często wzywała Katie z pralni, odziewała ją w jakiś dziwaczny sposób i kazała pozować do obrazu. Pewnego letniego popołudnia wystawiono Katie na pokaz przed tłumem gości-estetów, którzy przybyli automobilami na organizowany w rezydencji bankiet. Kazano jej przyjść do ogrodu i czekać przy fontannie; miała być ubrana w swoją pasiastą spódniczkę, bluzeczkę w szachownicę, czerwony szal, a w uszach umieścić złote kolczyki matki.

Biedna Katie, zupełnie oszołomiona, przez cały czas skręcała nerwowo palce i, jak przestraszony ptak, po wielokroć podejmowała próbę ucieczki. Goście gromadzili się wokół niej i dyskutowali na jej temat, jakby była jakąś wazą czy dywanikiem. Wszystko to zorganizowano z wielkim sprytem i okrucieństwem. Goszczący na przyjęciu dżentelmeni określali ją mianem „interesującej” (co w delikatny sposób świadczyło o ich złym wychowaniu i braku językowego wyczucia: słowem „interesujący” można równie dobrze określić archanioła, jak i aligatora), damy zaś zgadzały się, że „ma ona swój styl” – to wyrażenie debiutujące na salonach brzydule stosują, usiłując upokorzyć i zlekceważyć urodziwe córki biedoty.

A potem nadeszła zmiana. Pewnego letniego popołudnia, gdy Katie i druga praczka (również Polka) kończyły już wieszać pranie (a działo się to w położonej na południe od rezydencji altanie), spod żywopłotu wyprysnął różowooki króliczek. Katie, zapominając o swojej godności pomocnicy praczki i mając w pamięci jedynie to, że właśnie ukończyła szesnaście lat, puściła się za królikiem. Gdy ten wpadł na drogę, przechodził nią właśnie, wracając do domu po pracy, niejaki Tommaso Boggiano, zatrudniony na kolei kowal – zmęczony, umorusany sadzą i samotny. Ciemne oczy Italii spotkały się z niebieskimi oczami Łotwy. Tommaso złapał króliczka. A Elkinsowie stracili pomocnicę praczki.

Pani Boggiano ma dwadzieścia sześć lat, od dziesięciu jest mężatką i urodziła sześcioro dzieci. To zdumiewające, jak Opatrzność dba o to, by ludzie prości sercem niezmiernie obficie pomnażali swój rodzaj. Natura nieustannie pracuje nad eliminacją osób nastawionych wobec niej sceptycznie lub nadmiernie komplikujących sprawy – czyniąc je bezpłodnymi lub prowadząc do samozniszczenia – i bez przerwy napełnia świat ludźmi, którzy mają poczucie sacrum i poczucie humoru. Dobrze, że tak jest. Dobrze, że cisi posiadają ziemię.

Większość młodych dziewcząt uważa małżeństwo za coś kłopotliwego i nie zawsze jest szczęśliwa po zamążpójściu. Dzieje się tak dlatego, że w czasie pełnego rozgorączkowania okresu zalotów zapomina, iż niezgodność charakterów to w relacjach między mężczyzną a kobietą coś normalnego i że nie może być miłości bez dyscypliny, a wierności bez poświęcenia. Pani Boggiano rozwiązała ten problem, wychodząc za człowieka starszego od siebie o dziesięć lat, kompletnie innego od niej uczuciowo – nie rozumiała nawet jego mowy. Prawdziwe byłoby stwierdzenie, że nigdy się w nim nie zakochała. Raczej od zawsze kochała coś takiego jak on – niewinnego, niepełnego i niespełnionego, kogoś, kto potrzebował bogactwa jej charakteru, by stanąć na mocnym fundamencie i znaleźć ukojenie ducha. To w pogoni za różowookim króliczkiem Katie trafiła na ciemnookiego mężczyznę.

Boggiano jest niskim człowiekiem o szorstkiej skórze, krótko przyciętych włosach, wielkich uszach, nosie jak parabola i pięknych zębach. Gdy jego twarz jest spokojna, ma wygląd niewyszukany; jest tylko z rzadka domyta, lecz dzięki często pojawiającemu się na niej szelmowskiemu uśmiechowi (dużo bardziej niż dzięki mydłu i wodzie) zaczyna charakteryzować się pewną żywością i harmonią budowy – tak że chwilami można by ją nazwać przystojną. W stroju roboczym Tommaso wygląda nie tylko godnie, ale i dystyngowanie. Ubrany elegancko zaczyna sprawiać wrażenie zupełnego niedojdy. Ma wilczy apetyt, rękę do drobiu i zna się na ogrodnictwie. Szczególnie biegle wykonuje prace przydomowe: rąbie drewno, grabi liście i naprawia płoty, a w czasie pracy zawsze pięknie gwiżdże i śpiewa. Jest nie tyle towarzyszem Katie, ile jej uzupełnieniem: Włosi są bowiem weseli, a Polacy – smutni. Teatralnie dramatyczne zachowania Tommaso, jego sztuczki i psikusy pozwalają Katie zachować zdrowie psychiczne i poczucie humoru. Nazywa go po polsku (choć nie znam dokładnie brzmienia tego słowa) swoim „osobistym błaznem”.

Jak zabawnie wygląda Tommaso, gdy z okazji uroczystości Najświętszego Imienia Jezus wpełza w wykrochmaloną koszulę, a żona pomaga mu zapinać złote guziki. Jak zabawnie wygląda z pianą na wąsach, gdy się goli. Jak zabawnie wygląda, gdy z błazeńską galanterią chwyta żonę za rękę i doprasza się, by zatańczyła z nim w spiżarni walca. Katie nie wymieniłaby Tommaso na żadnego męża na świecie. Jest zbyt sympatyczny, a nade wszystko podchodzi do wszystkiego ze zbytnim spokojem. Czasem wpada w gniew, ale nigdy nie miewa humorów. Niekiedy używa przekleństw, ale nawet w największym napadzie wściekłości muchy by nie skrzywdził. Uwielbia swoje dzieci; gdy płaczą, bierze je delikatnie w ramiona i śpiewa im do snu arie operowe. Dzień po dniu z zamyśleniem wpatruje się w to piękne, niebieskookie stworzenie z Północy, o które zabiegał z użyciem kilku słów łamanej angielszczyzny – pod względem gramatycznym całkowicie niepoprawnej i w większości żargonowej – i które, z powodu, który pozostaje jego słodką tajemnicą, było gotowe stać się jego, prać mu ubrania, gotować posiłki i rodzić jego dzieci.

Odnoszę czasem wrażenie, że litujemy się nad matkami bardziej niż tego potrzebują. Mówi się ostatnio wiele o tym, jak trudno jest dziecko urodzić, a zbyt mało o tym, jak przyjemnie jest je mieć. Ktoś powinien położyć kres krzykactwu uprawianemu przez bezdzietnych wykładowców przeżywających w trakcie głoszenia publicznych odczytów wyimaginowane bóle porodowe. Macierzyństwu nie oddaje się należnej czci przez zbyt częste mówienie o bohaterstwie brzemiennych. Gdyby dzieci nie były warte całego bólu i wszystkich ograniczeń, których są przyczyną, w ostatnim stuleciu nie urodziłby się ich miliard. To prawda, że większość z nich urodziły kobiety czarnoskóre, żółte lub śniade, a nasza zachodnia cywilizacja obumiera. Miło jednak mieć świadomość, że bohaterka naszej historii, przywieziona tutaj jako dwunastoletnia dziewczynka z warkoczykami, ponosi odpowiedzialność za cerę sześciu małych, białych jak śnieg Amerykanów. Dzięki temu w naszym kraju wciąż żyje paru Białych i konstytucja nadal obowiązuje.

Katie Zdrojefska nigdy nie słyszała o powodach, jakimi uzasadnia się ograniczanie wielkości rodziny, i najpewniej nie pojęłaby ich, gdyby próbowano jej wyjaśnić. Ma ona świadomość, że wystarczająco ciężko jest być ubogim i mieć dzieci. Nie umiałaby znieść myśli o tym, że można być ubogim i dzieci nie mieć. Wierność prawom natury powoduje, że w jej woli nie ma miejsca na wahania, zahamowania ani fobie. Jej ciało stało się narzędziem czystego ducha zdolnym uformować każdy jego cal i uczynić je ciałem matki. Jej płodność nie została nigdy zbezczeszczona aptecznymi diabelstwami [tzn. środkami antykoncepcyjnymi – przyp. tłum.] i dlatego Katie nie potrzebuje leczyć u psychiatry żadnych nerwowych frustracji. W ramach matczynych zajęć biega to tu, to tam – z tysiącem spraw na głowie, lecz nie znudzona; zmęczona, lecz nigdy gniewna – niczym największa maskotka swoich dzieci, nieustannie pociągana za sznurki od fartucha. W ten sposób Katie poznaje, jak bardzo dobre jest życie i jak bardzo wspaniały Bóg – ten Bóg, który tchnął życie w malutką lalkę, którą przytulała na dalekiej Łotwie i przemienił ją na tym wygnaniu w żywą córeczkę – również noszącą imię Katie, obecnie siedmioletnią. Dziewczynka przeszła już krótką naukę i potrafi nakryć stół do kolacji. Ma piękne oczy swojej matki, ocienione jasnobrązowymi włosami; porusza się energicznie z takim samym co matka ruchem ramion, identycznym obrotem głowy; wydaje z siebie podobne do matczynego cierpliwe westchnienie, gdy brakuje filiżanek albo gdy okazuje się, że cukiernica skryła się za formą do chleba.


Dla każdego jest oczywiste, że ta niepiśmienna Polka jest osobą w najwyższym stopniu kulturalną i bardzo cennym członkiem społeczeństwa. W żaden sposób nie zakłóca życia bliźnim i nie pociąga za sobą żadnych kosztów dla państwa. Nie potrzeba żadnego wysoko opłacanego badacza społeczeństwa, by przysposabiał ją do radzenia sobie z życiem i w życiu. Jeśli zaś na inteligencję składa się w połowie cnota moralna – a faktycznie tak jest – Katie bez wahania należy nazwać wysoce inteligentną. Jej umysł dotyka realiów życia za pomocą błyskawicznego i zdecydowanego wyczucia każdej sytuacji. W odróżnieniu od zaliczających się do INTELIGENCJI kobiet-mediów Katie myśli sama za siebie. Nie zastępują jej w tym znerwicowani filozofowie, schorowani dramaturdzy, ponurzy poeci ani pełni melancholii powieściopisarze, których dążenia są aspołeczne, a przyjaźnie – chorobliwe. Tradycja Katie to tradycja chrześcijańskiej chłopki, najzdrowszego umysłowo spośród wszystkich metafizyków, a (pod wpływem Bożej łaski) największego spośród mistyków...


Jest wiosna. Za moim oknem świergoczą ptaki. W pokoju robi się duszno. W środku nie da się już wytrzymać. Decyduję się więc więc nakłonić wysoko cenionego przeze mnie towarzysza pieszych wycieczek, byśmy wybrali się gościńcem na przechadzkę.


Idziemy radośnie drogą – weseli mnie słodkie popołudniowe powietrze, weselą jasne pola i niebo oraz niewyczerpane pokłady dobrego humoru mojego drôle de corps, z którym wspólnie przemierzam wzgórza.


Pokonawszy pół kilometra, przechodzimy koło chatki, w której mieszkają państwo Boggiano. Trzy maluchy: Tommy, Catherine oraz Anna Maria bawią się na podwórku. Gdy je mijamy, podbiegają do płotu, aby nas pozdrowić.


Z komina unoszą się kłębuszki dymu. W chlewiku chrząkają świnki. Kwoka grzebie pod wozem na siano, poszukując swojej dziatwy. Wkrótce w drzwiach pojawia się pani Boggiano. Ma na sobie spłowiałą domową sukienkę, stare buty i jest bez pończoch. Zrobiła sobie na środku głowy przedziałek i gumką związała z tyłu włosy. Czoło ma zroszone potem i parą z olbrzymiego garnka, który stoi na piecu. Ręce – po łokcie odsłonięte, a na prawym przedramieniu widać brzydkie oparzenie od tłuszczu. Wygląda na nieco zmęczoną (pan Boggiano mówi, że nowe dziecko ma się urodzić już za miesiąc), lecz w jej jasnych błękitnych oczach widać, jak zawsze, opanowanie, pogodę ducha, czystość i spokój. Katie promienieje radością, gdy widzi, jak rozmawiamy z dziećmi i dyga przed nami niczym księżniczka. I na poły po polsku, na poły po angielsku wita nas modlitwą:


– Niech Jezus was błogosławi, czcigodni księża, i niech Najświętsza Matka Boża zawsze się wami opiekuje.


– Witamy, pani Boggiano! – odpowiadamy we właściwym Amerykanom zimnym, niezręcznym stylu... ale w głębi serca mówimy: – Doświadczaj nieustannie miłości Jezusa; niech On ci błogosławi. A Matka Boża niech zawsze roztacza nad tobą opiekuńczy cień Swojego płaszcza – życzymy ci tego z całego serca, Katie Zdrojewska z Moulmoon nad rzeką Slwotz na Łotwie!

[1934]

Tłum. Łukasz Makowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz