FOX (1) – To miał być FOX...

 

To miał być FOX...

...(Film O Xiędzu ortodoxie), a wyszło kolejne pseudoesejoOopowiadanie (a może raczej powieść w odcinkach)...


...behind you another runner is born.

~ Jan Tomasz


Co tam Stalingrad czy Sarajewo! Betka w porównaniu z tym, co działo się tu w tych dniach ostatnich.


*** FFF ** O ** XXX ***


A Filiperiusz? Znowu, w imię Boże, sukces. Kogo miał, doniósł. Jak za ostatnim razem. To będzie już z pięćdziesiąty raz jak doniósł od chwili, kiedy się zaczęło. A teraz po raz kolejny przez kolejne sekundy niespokojnej drzemki łudził się, że zaśnie i obudzi się snem sprawiedliwego.


Ale od kiedy za xiędzem na piątą literę alfabetu rozesłano list gończy, nie miał chwili spokoju. A od jego skuteczności jako kuriera współzależał przecież duszny stan tylu osób.


I znów biegł jak bezrozumny. Dziś jednak daleko, daleko bardziej niż kiedykolwiek.


Jeden znak dymny i ruszył do akcji. Szybkie przygotowanie, a raczej powtórzenie sobie przygotowanego już uprzednio ekwipunku.


Pudełko do transportu Lekarstwa, czapka taktyczna, pistolet...


...latarka, sterana, choć wciąż sprawna kamizelka, pudełko do transportu Lekarstwa.


I do kieszeni kawałek chleba powszedniego. O, nauczyli się szanować chleb. Kiedy skończyły się kebaby, kawiarenki, jedzenie na zamówienie. Kiedy nadszedł głód. Nikt już nie znajdował na trotuarze czy przy śmietniku dwudniowych, a więc "starych", "bezużytecznych" bochenków. Ale czy mimo to wszystko pojęli, gdzie i jak przeprowadzona jest linia tego pokarmu, co trwa ku żywotowi?


Znaki dymne. To nam pozostało. Bez komórek. Bez netu. Niemal bez prądu. Nie do pojęcia. Nie do pojęcia jeszcze miesiąc temu, kiedy jedli i pili, kupowali i przedawali, szczepili i budowali. A tu pewnego dnia czynniki oficjalnie ogłosiły to, co faktem było już od dawna – że wojna już się odbyła, została przegrana, że przykręcamy śrubę, że przechodzimy pod oficjalną, jawną, niepudrowaną już dementowaniem tego faktu kuratelę Moskwy, Berlina oraz Waszyngtonu D.C. (o Tel Awiwie już nie musząc wspominać – to się rozumie arcysamo przez się). A do tego wszystkiego swoje porządki na naszej ziemi postanowili zaprowadzić Chińczycy. I o ile przed pierwszą czy nawet drugą wojną światową widok rzucającego się w oczy obcokrajowca na wielkomiejskiej ulicy zostałby uznany za zgoła niecodzienny, o tyle teraz obecność skośnookich przybyszów w mundurach nie budziła większych emocji. No może poza tymi, które towarzyszyły tym, do których nachodźcy owi, najeźdźcy i nalotcy celowali ze swoich żółtych karabinów.


Może jeszcze gdyby nie odkryto u nas ostatnimi czasy bogatych złóż tego, bez czego świat obyć się nie potrafił, sprawy potoczyłyby się całkiem inaczej. Błyskawiczny atak, pokonanie resztówek WP w przeciągu godzin, przejęcie kontroli nad rodzimowierczym aparatem przymusu i natychmiastowa międzynarodowa akcja dyplomatyczna celem ugruntowania Nowego Polskiego Ładu. To mogliby zrobić jedni albo drudzy albo jedni z porozumieniu z drugimi, może na zasadzie: "kto pierwszy, ten lepszy". A tak powstał niezły ambaras. Ileż tu konfliktów interesów!


Kiedy cudzoziemcy oglądali nas na swoim ekranie, widzieli zazwyczaj przesuwające się strzałki oraz kolorowe pola wskazujące bieżące pola wpływów i obszary oznaczające, kto na danym terenie rozdaje obecnie karty. Jak donosiły raz po raz agencje porządek zapanowywał to w Krakowie, to w Szczecinie, to we Wrocławiu. Z perspektywy mieszkańca niegdysiejszego Lechistanu wyglądało to zgoła inaczej.


Słowa "krew, znój, pot i łzy" nabrały nowego znaczenia.


*** FFF ** O ** XXX ***


Powinno zresztą stać raczej: "krew, gnój, pot i łzy".


Zaczęło się bowiem tak niewinnie i, chciałoby się rzec, normalnie. Kiedy w alei czy też w Alejach, a właściwie to pod nimi po raz kolejny wywaliła kanalizacja, oczekiwano tego, co zawsze. "Przyjadą"; "Zrobią"; "Potrwa to ruski miesiąc, ale zrobią". Kto zrobi? "Oni". Jacy "oni"? No: "oni". "Zrobi się". Samo? – jak zwykle?


I teraz też, kiedy Filiperiusz brodził po kostki w odchodach, miał świadomość, na jak kruchej podstawie większość budowała swoje poczucie kontroli i bezpieczeństwa.


Czy ~ aby ludzkość co nieco na chwilę się opamiętała i przypomiała sobie o priorytetach przetrwalniczych ~ każdorazowo konieczna jest spektakularna katastrofa?


Rację miał do pewnego stopnia Adolf Kundelek, gdy realizował swoje doczesne semper paratus i budował arkę, gdy wokół trwało jedno wielkie party. (Swoją drogą, jak ktoś w Polsce w kilka zaledwie lat po zakończeniu II wojny mógł dać dziecku na imię "Adolf" – przechodzi nadludzkie pojęcie).


Filiperiusz nie lekceważył tych nauk. Choć o tej porze zwykle już nie strzelano, wstąpił na ciało zachowując niezwykłe środki ostrożności. "Ciało". Ileż to razy niósł Je przecie! A tymczasem tym razem chodziło o to leżące z brzegu stosu trupów zalegających zachodnią część alei Saperów. Cóż było czynić? Były czasy, gdy razem z Tobiasem przychodził umarłych grzebać. Ale nie dziś. Były i są priorytety.


Bywało to trudne, ale cieszył się, że nauczył się je rozpoznawać.


*** FFF ** O ** XXX ***


"Jak za starych, niedobrych czasów" – pomyślał Filiperiusz. – "Nic się nie zmienia". Cudzoziemscy okupanci (podobnie zresztą jak tubylczy) nadal nie chcieli włazić do kanałów i łazić po nich. – "Dobra nasza!".


Na domiar dobrego z zapalonej latarni chlusnęła woda. Osłoni jego wejście do włazu studzienki. Zaraz, jak to – "chlusnęła"? Ano po prawdzie po prostu rozpadało się na dobre i nawet pobieżny rzut oka na lśniące LEDowym (a jakże) światłem krople bijące spod oprawy latarni skutkował wrażeniem jakby to ona płakała rzęsiście. Dodatkowo skryty w ten sposób przed oczami i termowizją wroga Filiperiusz zstąpił do podziemia.


Ale zaraz! Przecież cudzoziemcy mieli się kanałów brzydzić? Jakże się to więc stało, że niespełna osiemdziesiąt osiem sekund po Filiperiuszu właz studzienki został odchylony ponownie, w strugach deszczu zamajaczyła jakaś – zdaje się męska i nienajmłodsza już – postać?


To ichniejsze stronienie od kanałów zostało uświęcone tradycją tudzież praktyką. To już nie był czterdziesty czwarty, ale mimo wszystko niemiec to zawsze niemiec. Zwłaszcza że można było kusić się o wpuszczenie w kanały drona lub innego potworniaka zamiast złazić do podziemi osobiście. Piechur mógł, oczywiście, liczyć na elementy zaawansowanego technicznie ekwipunku chroniącego przed wszechzmysłowymi doznaniami ze wskazaniem na powonienie. Ale mimo wszystko w systemy ściekowe nikt obcy się raczej nie zapuszczał.


*** FFF ** O ** XXX ***


Ksiądz Edmundas, wicesuperior tubylczej odnogi Instytutu Świątobliwego Karola, czekał dłużej niż zwykle. "Miała być niemiecka precyzja..." Okoliczności bez dwóch zdań niesprzyjające, ale mimo wszystko! Umawiali się przed dziewiątą. Ile jeszcze będzie czekać? Też ma swoje do zrobienia, a przełożeni z Instytutu wiecznie cierpliwi nie będą. Postawili – niektórzy twierdzili: jak można się było zresztą spodziewać – na opcję niemiecką. "Jak można się było . . . spodziewać" – nie do końca sprawiedliwa to ocena. Po prostu sprzedali się najdrożej jak się po ludzku dało. "Umarł okupant, niech żyje okupant!". Ruscy akurat odpuścili trochę rejon Wiszycy, bo dalsze kłopoty na wschodzie. Z okazji skwapliwie skorzystała V Rzesza. Deklaracja lojalności wobec rezydującego w podstołecznej miejscowości nowego gubernatora, rodaka Heinrichów, Helg i Adolfów, była kwestią niedługiego czasu. "Byle tylko zezwolił na udzielanie wiernym sakramentów; byle tylko zezwolił na odprawianie mszy" – za to żadna cena nie była dla Instytutu zbyt wysoka. Po przystaniu na teutońskie prawo i sprawiedliwość wiceprzełożony Instytutu bywał nawet zapraszany na czerwony dywanik i kawkę do gubernatora. Od chwili, gdy oficjalna deklaracja lojalności wobec nowych władz dokonała się formalnie, germański namiestnik oczekiwał tylko jednego: obywatel Edmundas oraz jego pobratymcy aktywnie i efektywnie włączają się w poszukiwania człowieka znanego jako "xiądz na piątą literę alfabetu". W końcu w meandrach tradiświatka lawirowali od dekad jak mało kto.


*** FFF ** O ** XXX ***


Brat Raus w końcu przyszedł. Wizyta nie trwała długo.


*** FFF ** O ** XXX ***


Drżące ręce xiędza Cirzpiboga wykonały w powietrzu znak krzyża, błogosławiąc resztę wiernych w Imię Trójcy Przenajświętszej. Potem kapłan dokończył obrotu i z przeniesionego na stronę Ewangelii mszału zaczął odczytywać przeznaczony na dziś ustęp. Nie korzystał tym razem z ołtarzowej tablicy, na ten bowiem dzień przewidziano fragment inny niż Janowy prolog.


Xiądz Cirzpibog nie liczył już wiosen, które przeżył. Ale tę nadchodzącą przeżyć będzie chyba najtrudniej. Na ziemi Mieszka, Norwida, Kaczora i Donalda zapanował wielki ucisk, jakiego nie było chyba jeszcze od początku świata. Wyświęcony w podeszlejszym już wieku, pierwsze lata swojej posługi spędził na obczyźnie. Teraz – już domowe pielesze, ale to już nie pielesze, a Polska dziś to obczyzna duchowa pod polityczną okupacją.


Czuł się tu swój i nieswój zarazem. Swój, bo przecie nadal dzięcielina, sekuła i gniazdo na gruszy bocianie. Nieswój – bo tęskno mu, panie dzieju, do ojczyzny niebieskiej. Semper et ubique.


Z zagranicy musiał uchodzić ukradkiem... ba, ukradkiem! – to dobre! – uciekł z więzienia i tyle. Wsadzono go dokładnie za to, za co wsadzano od chwili powszechnego ratyfikowania Karty Podstawowych Wolności Religijnych: za ABCDEFGHIJKLMNOPQRSTUVWXYZfobię, nienawistnictwo, nietolerancję i całą czeredę innych pokrewnych zarzutów. I nie było wcale tak, że posługiwał w Kalifacie Francji, albo w muzułmańskich już oficjalnie Melilli lub Ceucie. Tam uznanoby go za personę non grata albo po prostu ukamienowano.


Zbokofobia – słowo-wytrych. Osiągnęło sukces niesamowity, od kiedy nieopatrznie wyrwało się wiodącej towarzyszce polityk. Nie żeby ta chwila szczerości ją pogrążyła – co to, to nie. Usłużne media szybko ją wytłumaczyły. Nie chodziło wszak o perwersów, ale o "stojących z boku", którzy mieli padać ofiarami niczym nieuzasadnionych uprzedzeń. Kilka serii serwisów informacyjnych, parędziesiąt wziętych fotek, odpowiedni podkład muzyczny i już wszyscy myśleli o sprawie to, co należy, a towarzyszka polityk wyszła z gafy z twarzą. Wśród mniejszości niesmak jednak pozostał. A nienawistny obywatel Cirzpibog poszedł za zbokofobię siedzieć. Posunął się o zbok za daleko, zacytował z listów świętopawłowych nie ten passus, co trzeba – i to dwa razy – w mgnieniu oka szpiegujących go kamer znalazł się za kratkami.


Proces był głośny i szybki. Wyrok: lat dziesięć, cela odosobniona, dzień w dzień pod wpływem specjalisty w zakresie rehumanizacji.


*** FFF ** O ** XXX ***


Gdy za dwadzieścia dziewiąta środkowe palce prześmiewców wspólnie i w porozumieniu masowały ekrany dotykowe wprowadzając do masowej sprzedaży koszulki z nadrukiem H8 IS GR8 i wizerunkiem xiędza Cirzpiboga, on sam – spędziwszy aż nadto nieczęstych (bo następujących od wielkiego dzwonu i to w wymiarze pięćdziesięciodziewięciominutowym) chwil na spacerniaku w towarzystwie zawodowych morderców i zbereźników rozmaitej maści – a przecież osadzono go w supermaxie zaledwie parę piątków temu – spał między dwiema kamerami w miejscu odosobnienia. W celach panowała czerń. Za dziesięć dziewiąta mijał już otwartą na oścież bramę więzienia i kierował się w stronę swoich stron.


*** FFF ** O ** XXX ***


Miał parę chwil na zastanowienie. Ocenił, rozważył – i zdecydował. Mógł zostać wśród obcych, ale tu, wśród "bardziej" swoich, przyda się bardziej. Ten czarterowy samolot do kraju zdarzył się jakimś kolejnym cudem.


*** FFF ** O ** XXX ***


"Jak trwoga, to ci Cirzpiboga" – brzmiało hasło, a im bardziej xiądz się jego używaniu sprzeciwiał, tym łacniej je powtarzano. W pewnych kręgach, oczywiście. Brat Raus poszedł tym tropem.


Od kiedy działacze Instytutu Świątobliwego Karola przypieczętowali zdradę Boga oraz ojczyzn Niebieskiej i ziemskiej formalnie podporządkowując się germańskim najeźdźcom, część dotychczasowych wiernych wiernych naukom Instytutu odeszła i już z obsługi jego członków nie korzystała. Było jasne, że się zradykalizowali, a xiądz Cirzpibog to jedyny kapłan zdolny ich przylgnięcie do pełnej ortodoksji zaspokoić. A więc jak po nitce do kłębka. Brat Raus nie stracił przecież wszystkich kontaktów z tymi, którzy zrezygnowali. Zresztą, naiwnością byłoby sądzić, że nie posyłał na przeszpiegi instytutowych lojalistów. Docierały do niego strzępy i strzępki wieści, donoszono mu o miejscach celebracji oraz ich uczestnikach.


Brat Raus nie od dziś trzymał oko i ucho na pulsie spraw. Od chwili powrotu xiędza Cirzpiboga do Polski śledził jego ruchy. Teraz przyszła pora na wykorzystanie tej wiedzy dla dobra Instytutu. Co prawda ostatnimi czasy xiądz jakby bardziej się krył, zmieniał miejsca pobytu i celebracji, zaczął hojniej szafować kurierską posługą świeckich...


Trochę późno te wzmożone środki bezpieczeństwa zaczął stosować. Aż dziw, że do tej pory nikt go nie wydał. Któż jednak miał to zrobić? I komu? Czynniki militarno-polityczno-okupacyjne zasadniczo machały ręką na tych, którzy w ich mniemaniu po ludzku rzecz biorąc nie mogli im zagrozić. Dywizji papieskich zaś pod uwagę nie brali; zresztą, jak mieli je brać, skoro papieża nie mieliśmy od dziesięcioleci, a zwany Janem Pawłem III kard. Pannicz już dawno temu do szczętu rozwiązał Gwardię Szwajcarską?


Germanie to jednak inny gatunek człowieka. Metodyczni, konsekwentni, nieustępliwi. Nie tolerują niekoncesjonowanej opozycji. Wiedzieli, co z Cirzpiboga za ziółko! Nie mówiąc już o tym, że trzydzieści bitcoinów piechotą nie chodzi! – a nagrodę o takiej właśnie wysokości wyznaczono za pomoc w ujęciu niekoncesjonowanego kapłana. Przydałaby się Instytutowi taka sumka! Od kiedy przełożeni światowi zdecydowali, że na terytorium między Bugiem a Odrą tubylcy są już w stanie stanąć na własne nogi i samodzielnie finansować wyznaczone im zadania, bez wsparcia z zewnątrz, nie było już tak różowo jak niegdyś.


Ale Cirzpiboga przede wszystkim należało osaczyć, osądzić i osadzić za to, co robił Instytutowi. Nieodrodny naśladowca rekuzantów z uporem maniaka powtarzał, że papież jest nieomylny*, kanonizacje takoż, że nie wolno tworzyć własnych, równoległych wobec kościelnych struktur i tym podobne niewygodniki. A ostrze krytyki kierował szczególnie w stronę tych, którzy, wedle pewnej jego opinii, mieli wszelkie dane po temu, aby wiedzieć, jaka jest prawda – w stronę Instytutu. Robił mu zły PR. I tego nade wszystko brat Raus nie umiał mu darować.


I nie potrafił mu wybaczyć również tego, że tylu zawsze dotychczas wiernych Instytutowi zdołał przekabacić na swoją stronę. Mimo że koszt był niemały: każdy rezygnant tracił liczne Extrawursty oraz pomniejsze benefity – regularny dostęp do sakramentów, instytutowych placówek wychowawczo-opiekuńczych zwanych przedszkolami i szkołami z obowiązkowym poddaniem nieletnich uduchowionemu kierownictwu członków Instytutu, wsparcie finansowe...


*** FFF ** O ** XXX ***


A jednak niepokoił się. I to nie tylko na wspomnienie tego, jak wtedy, w gabinecie przełożonego, olbrzymi wilczur księdza Edmundasa pociągnął zębiskami kilka łokci czerwonego sukna pokrywającego jego nienagannie sklecone biurko, kłapiąc paszczą o centymetry od twarzy Rausa. Coś mówiło mu, że lepiej nie dogiąć niż przegiąć. Ale już od pewnego czasu postanowił robić więcej niż odeń oczekiwano. Mimo niemiecka precyzja, ordnung i ślepe posłuszeństwo takie stachanostwo zasługiwało niekiedy na nagrodę. A szczególniej pewnie tym razem, skoro zasadniczą część misji już wykonał. Gdzie ukrywa się Cirzpibog, już wiedział. Teraz, zanim przekaże (osobiście, oczywiście) tę wiadomość księdzu Edmundasowi, zdobędzie jeszcze jedną informację. Na temat Kogoś od Cirzpiboga jeszcze ważniejszego. Do kogo niesie Go kurier?


*** FFF ** O ** XXX ***


Jedynie stosy porozrzucanych w bezładzie (formerly) very smartfonów świadczyły o tym, że toczyło się tu niegdyś jakieś elektroniczne życie. Ex-smartfony. Bez naładowanych baterii nadawałyby się najwyżej do okładania wroga po głowie. Leżały tak bez życia przed salonem Hejtpleja, do którego chyłkiem wmykała się w odstępach resztka wiernych.


Po co to robili? Mieli przecież całe życie sakramentalne na wyciągnięcie ręki i to koncesjonowane. Po co spotykać się w katakumbach, skoro mają oficjalny, zatwierdzony, nieprześladowany Instytut? Po co się tak narażać? Brat Raus jeszcze nie potrafił tego wszystkiego zrozumieć. A tymczasem odsuwał już klapę włazu do studzienki i powoli wracał do świata żywych, na powierzchnię.


*** FFF ** O ** XXX ***


"Jeden wylazł z włazu pół minuty temu. Ale to chyba nie ten, o którego chodzi. Czekam. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Otwiera się drugi właz, pięć metrów obok. Teraz – koncentracja! Wychodzi! Jest sutanna! To on!".


*** FFF ** O ** XXX ***


Padł cień. Padł strzał. Cień padł.


Cóż, wywiad nie był doskonały...


O tym, kto i dlaczego uratował mu wtedy życie doczesne, miał się dowiedzieć być może dopiero w dzień Sądu Ostatecznego.


A na razie przebiegł szaleńczo tych parę ostatnich metrów.


I Filiperiusz doniósł.


[A że kulą trafiony konał nie on, lecz brat Raus, nie trzeba kończyć tego odcinka słowy następującymi (to miało przydarzyć się Filiperiuszowi dopiero tygodnie później):


Biegu dokończył żywota. Kogo miał, i tym razem doniósł. Zasypiał snem sprawiedliwego].

 

Justórum ánimæ in manu Dei sunt, et non tanget illos torméntum malítiæ:

visi sunt óculis insipiéntium mori: illi autem sunt in pace, allelúja.




Justórum ánimæ in manu Dei sunt, et non tanget illos torméntum malítiæ:

visi sunt óculis insipiéntium mori: illi autem sunt in pace, allelúja.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz