"Mędrcy ze Wschodu" ("Encyklopedia Katolicka")




Mędrcy ze Wschodu przybyli do Betlejem, by adorować Jezusa (Mt 2). 

Racjonaliści uznają opis ewangeliczny tego wydarzenia za zmyślony; katolicy twierdzą, że opisuje on prawdziwe wydarzenia, podpierając swoją interpretację dowodami w postaci wszystkich rękopisów i wersji [ewangelii] oraz cytatów z Ojców Kościoła. Wszystkie te dowody racjonaliści uznają za nieistotne; przyporządkowują historię o mędrcach ze Wschodu do kategorii tak zwanych "legend o dzieciństwie Jezusa" - późniejszych apokryficznych dodatków do Ewangelii. Uznając jedynie dowody wewnętrzne mówią, że powyższe dowody nie wytrzymują krytyki.

Święci Jan i Marek milczą na temat Mędrców, ponieważ zaczynają swoje Ewangelie od opisu publicznego życia Jezusa. To, że św. Jan znał historię Mędrców, można wywnioskować z faktu, że św. Ireneusz (Adv. Haer., III, ix, 2) jest tego świadkiem; przekazuje nam bowiem tradycję Janową.

Święty Łukasz też nic na temat Mędrców nie pisze. Naturalnie, jako że zostało to wystarczająco dokładnie opisane przez innych synoptyków, mówi o zwiastowaniu, o szczegółach narodzin Pana Jezusa, Jego obrzezaniu i ofiarowaniu Go w świątyni; fakty z dzieciństwa Jezusa, pominięte przez trzech pozostałych ewangelistów, nie czynią z nich legendy.

Ewangelia według św. Łukasza na pozór przeczy Mateuszowej i każe Dzieciątku Jezus powrócić do Nazaretu od razu po Ofiarowaniu (Łk 2, 39). Ten powrót do Nazaretu mógł nastąpić albo przed przybyciem Mędrców do Betlejem albo po ucieczce do Egiptu. Nie ma tu sprzeczności.

Zagadnienie opiszemy w niniejszym artykule w dwóch częściach:

I. Kim byli Mędrcy
II. Czas i okoliczności ich przybycia do Betlejem

Kim byli Mędrcy

Dowody pozabiblijne

Na podstawie dowodów pozabiblijnych możemy wysunąć przypuszczenie o prawdopodobnym znaczeniu słowa magoi. Opierając się na autorytecie Herodota (I, ci) przypuszczamy, że Mędrcy byli świętą kastą u Medów. Dostarczała ona kapłanów Persji i, niezależnie od zmiennych dynastii panujących, zawsze wywierała dominujący wpływ na życie religijne. Przywódcę tej kasty, Nergala Sharezara, Jeremiasz tytułuje Rab-Magiem, "Głównym Mędrcem" (Jr 39, 3; 39, 13; w hebrajskim oryginale - Septuaginta i Wulgata błędnie tłumaczą ten tytuł). Po upadku potęgi Asyrii i Babilonu religia Mędrców dominowała w Persji. Cyrus całkowicie zakończył panowanie świętej kasty; jego syn, Cambyses, silnie ją prześladował. Mędrcy zbuntowali się i ustanowili Gaumatę, swojego przywódcę, królem Persji pod imieniem Smerdis. Został on jednak zamordowany (w 521 p. Chr.) i królem został Dariusz. Rocznicę Upadku Mędrców Persowie obchodzili jako narodowe święto zwane magofonią (Her., III, lxiii, lxxiii, lxxix). Niemniej jednak religijny wpływ tej kapłańskiej kasty trwał przez wszystkie lata rządów dynastii achemenidzkiej w Persji (Ctesias, "Persica", X-XV); i jest prawdopodobne, że w czasie narodzenia Chrystusa wciąż w istotny sposób wpływali na władzę pod panowaniem Partów. Strabo (XI, ix, 3) twierdzi, że kapłani z kasty Magów tworzyli jedną z dwóch rad w imperium Partów.

Dowody biblijne

Słowo magoi często występuje w znaczeniu "magik" zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie (patrz: Dz 8,9; 13,6, 8; Dn 1:20; 2:2, 2:10, 2:27; 4:4; 5:7, 5:11, 5:15). św. Justyn (Tryph., lxxviii), Orygenes, I, lx), św. Augustyn (Serm. xx, De epiphania) oraz św. Hieronim (In Isa., xix, 1) znajdują to samo znaczenie w drugim rozdziale ewangelii wg św. Mateusza, choć nie jest to częsta interpretacja.

Dowody Ojców Kościoła

Żaden z Ojców Kościoła nie uważa, że mędrcy byli królami. Tertulian ("Adv. Marcion.", III, xiii) mówi, że byli w praktyce traktowani jak królowie(fere reges) i w ten sposób zgadza się naszymi wnioskami z dowodów pozabiblijnych. Istotnie, Kościół w swojej liturgii odnosi do mędrców słowa: "Królowie Tarsys i wyspy przyniosą dary: królowie Arabscy i Saba przywiozą upominki. / I będą mu się kłaniać wszyscy królowie ziemscy: wszyscy narodowie będą mu służyć" (Ps 72, 10-11). Ale użycie powyższych słów w odniesieniu do mędrców nie dowodzi ani tego, że byli królami, ani że przybyli z Tarsys, Arabii czy Saby. Jak niekiedy się zdarza liturgiczne zastosowanie tekstu z czasem zaczęło być traktowane jako jego autentyczna interpretacja. Nie byli również magami - właściwe znaczenie słowa magoi, które w Biblii pada tylko raz, może być w kontekście drugiego rozdziału Ewangelii według św. Mateusza tylko jedno. Ci "magowie" mogli być tylko członkami wspomnianej już kasty kapłańskiej. Religią mędrców był zasadniczo zoroastrianizm, który zakazuje czarnoksięstwa; ich astrologia i umiejętności w interpretacji snów były okazją do znalezienia Chrystusa.

Ewangelia nie wspomina o liczbie mędrców i nie ma w tej kwestii żadnej pewnej tradycji. Niektórzy Ojcowie Kościoła mówią o trzech; z wielkim prawdpodbieństwem wpływa na to liczba darów. Tradycja wschodnia przychyla się ku liczbie dwunastu. Sztuka wczesnochrześcijańska nie jest w tej sprawie zgodna:
- malowidło na cmentarzu świętych Piotra i Marcelina ukazuje dwóch mędrców;
- dzieło w Muzeum Laterańskim - trzech;
- dzieło na cmentarzu Domicylli - czterech;
- waza w muzeum Kircher - ośmiu (Marucchi, "Eléments d'archéologie chrétienne", Paris, 1899, I 197). 

Imiona mędrców są tak niepewne jak ich liczba. W świecie łacińskim od siódmego wieku znajdujemy niewiele różniące się warianty imion Kacper, Melchior i Baltazar. Martyrologium wspomina św. Kacpra 1 stycznia, św. Melchiora - szóstego, zaś Baltazara 11 stycznia (Acta SS., I, 8, 323, 664). Syryjczycy mają Larvandada, Hormisdasa, Gushnasapha itd.; Ormianie - Kagbę, Badadilma, etc. (Cf. Acta Sanctorum, May, I, 1780). Odsuwając na bok czysto legendarną koncepcję, że mędrcy wywodzili się z trzech rodzin, które pochodzą od Noego, wydaje się, że wszyscy oni przybyli ze "wschodu" (Mt 2, 1; Mt 2, 2; Mt 2, 9). W chwili narodzin Chrystusa na wschód od Palestyny jedynie starożytne Kraj Medów, Persja, Asyria i Babilonia miały kapłanów-mędrców. Mędrcy przybyli z takiej właśnie części imperium Partów. Prawdopodobnie przeszli przez Pustynię Syryjską, leżącą pomiędzy Syrią a Eufratem, dotarli do Halebu (dzisiejszego Aleppo) lub Tudmoru (Palmyry) i podróżowali dalej przez Damaszek i na południe, którędy obecnie biegnie główny szlak prowadzący do Mekki (darb elhaj - "droga pielgrzyma"), trzymając się po wschodniej stronie Jeziora Tyberiadzkiego i Jordanu, aż przebyli bród nieopodal Jerycha. Tradycja nie podaje dokładnej lokalizacji "wschodu". Według św. Maksymusa (Homil. xviii in Epiphan.) i Theodotusa z Ancyry (Homil. de Nativitate, I, x);  chodzi o Babilon; według Klemensa Aleksandryjskiego (Stromata I.15) oraz św. Cyryla z Aleksandii (In Is., xlix, 12) - o Persję; według św. Justyna (Cont. Tryphon., lxxvii), Tertuliana (Adv. Jud., ix) i św. Epifaniusza (Expos. fidei, viii) chodzi o Arabię.

Czas i okoliczności ich wizyty

Wizyta mędrców miała miejsce po ofiarowaniu Jezusa w świątyni (Łk 2, 38). Gdy tylko mędrcy odjechali, anioł nakazał Józefowi uciekać z Maryją i Jezusem do Egyptu (Mt 2, 13). Gdy Herod wpadł we wściekłość z powodu tego, że mędrcy nie przybyli do niego w drodze powrotnej, ofiarowanie w świątyni było poza wszelką dyskusją. Teraz pojawia się nowa trudność: po ofiarowaniu Święta Rodzina wróciła do Galilei (Łk 2, 39). Niektórzy myślą, że ów powrót nie nastąpił od razu. Św. Łukasz pomija wydarzenia związane z mędrcami, ucieczkę do Egiptu, rzeź niewiniątek oraz powrót z Egiptu i pisze dopiero o tym, jak Święta Rodzina wraca do Galilei. Wolimy interpretować słowa Łukasza jako wskazujące na bezzwłoczny powrót do Galilei do ofiarowaniu. Pobyt w Nazarecie był bardzo krótki. Potem Święta Rodzina prawdopodobnie powróciła do Betlejem, by tam mieszkać. Wtedy przybyli Mędrcy. Nastąpiło to "we dni Heroda króla" (Mt 2, 1), tj. przed AD 4 (rok 750 ab urbe condita), prawdopodobną datą śmierci Heroda w Jerychu. Wiemy bowiem że Archelaus, syn Heroda, jako etnarcha przejął po nim władzę nad częścią jego królestwa i został usunięty z tego stanowiska w dziewiątym (Josephus, Bel. Jud., II, vii, 3)  lub dziesiątym (Josephus, Antiq., XVII, xviii, 2) roku jego sprawowania w trakcie konsulatu Lepidusa i Arruntiusa (Dion Cassis, lv, 27), tj. A.D. 6. Co więcej, Mędrcy przybyli, gdy król Herod przebywał w Jeruzalem (vv. 3, 7), nie zaś w Jerychu, tj. albo na początku AD 4 albo pod koniec 5 AD. Podsumowując, nastąpiło to prawdopodobnie rok lub nieco ponad rok po narodzeniu Chrystusa. Herod dowiedział się od Mędrców o czasie pojawienia się gwiazdy. Uznając go za moment narodzenia Dzieciątka, kazał zabić chłopców dwuletnich i młodszych w Betlejem i okolicach (v. 16). Niektórzy z Ojców Kościoła wnioskują z okoliczności tej bezlitosnej rzezi, że Mędrcy dotarli do Jerozolimy dwa lata po narodzinach Chrystusa (św. Epiphanius, "Haer.", LI, 9; Juvencus, "Hist. Evang.", I, 259). Ich wniosek nosi znamiona prawdopodobnego; niemniej jednak rozkaz zabicia dzieci dwuletnich i młodszych mógł być powodowany inną przyczyną: na przykład strachem Heroda, że Mędrcy oszukali go w sprawie pojawienia się gwiazdy albo że zostali oszukani w kwestii związku między pojawieniem się gwiazdy a narodzinami Dzieciątka. Sztuka i archeologia potwierdzają nasz punkt widzenia. Tylko jedno wczesne dzieło sztuki ukazuje Dzieciątko w żłóbku w czasie, gdy Mędrcy przyszli Je adorować; na innych Jezus odpoczywa na kolanach Maryi i czasami jest dużo starszy niż niemowlę (see Cornely, "Introd. Special. in N.T.", p. 203).

Odległość między Persją, skąd Mędrcy mieli przybyć, a Jerozolimą wynosi od 1.000 do 1.200 mil. Taki dystans mógł zostać pokonany na wielbłądzie w czasie od trzech do dwunastu miesięcy. Poza samym czasem podróży prawdopodobnie wiele tygodni zajęły przygotowania. Trudno byłoby Mędcom dotrzeć do Jerozolimy w czasie krótszym niż rok od czasu pojawienia się gwiazdy. Św. Augustyn (De Consensu Evang., II, v, 17) sądził, że data Objawienia, 6 stycznia, udowadnia, że Mędrcy przybyli do Betlejem trzynaście dni po narodzeniu Chrystusa, tj. po 25 grudnia. Jego argument z dat liturgicznych był błędny. Żadna ze wspomnianych dat nie jest historycznie pewna. [...] W czwartym wieku Kościoły wschodnie obchodziły 6 stycznia Boże Narodzenie, przybycie Mędrców i chrzest Chrystusa, podczas gdy na Zachodzie Narodziny Chrystusa obchodzono 25 grudnia. Ta druga data Bożego Narodzenia została wprowadzona w Kościele antiocheńskim w czasach św. Jana Chryzostoma (P.G., XLIX, 351), a nawet później w Kościołach jerozolimskim i aleksandryjskim.

To, że Mędrcy myśleli, że prowadzi ich gwiazda, jest jasne ze słów (eidomen gar autou ton astera), których św. Mateusz używa w rodziale 2 wersece 2 swojej Ewangelii. Czy to naprawdę była gwiazda? Racjonaliści i racjonalistyczny oprotestanci w swoich wysiłkach, by uciec od tego, co nadprzyrodzone, wysnuli kilka hipotez:

- Słowo "aster" może oznaczać kometę; gwiazda mędrców była kometą. Ale nie udokumentowalśmy żadnych takich komet;

- gwiazda mogła być wynikiem koniunkcji Jowisza i Saturna (7 r. przed Chr.) albo Jowisza i Wenus (6 r. przed Chr.);

- Mędrcy mogli zauważyć gwiazdę z rodzaju stella nova, której rozmiar i jasność nagle się zwiększają, a która potem zanika.

Żadna z tych teorii nie potrafi wytłumaczyć jak "gwiazda, którą byli widzieli na wschód słońca, szła przed nimi, aż przyszedłszy stanęła nad miejscem, gdzie było dziecię" (Mt 2, 9). Pozycja gwiazd stałych na niebie zmienia się co najwyżej o stopień w ciągu doby. Żadna gwiazda stała nie mogła się poruszać przed mędrcami prowadząc ich do Betlejem; żadna gwiazda stała ni kometa nie mogła zniknąć, pojawić się z powrotem i znieruchomieć. Gwiazda betlejemska może zostać wytłumaczona jedynie jako cudowne zjawisko. Była jak cudowny słup ognisty, który świecił nad obozem przez noc podczas wyjścia Izraelitów z Egiptu (Wj 13, 21) lub jak "jasność Boża", która oświeciła pasterzy (Łk 2, 9), lub jak "światło z nieba", które oświeciło upadłego na ziemię Szawła (Dz 9, 3).

Filozofia Mędrców, choć błędna, sprawiła, że wyruszyli w podróż, która miała ich zaprowadzić do Chrystusa. Astrologia Mędrców postulowała istnienie niebiańskiego odpowiednika, który uzupełnia ziemskiego człowieka i tworzy razem z nim całą ludzką osobowość. Jego "sobowtór" (zwany w zaratustrianizmie fravashi) rozwijał się razem z każdym dobrym człowiekiem, do czasu śmierci, która ich jednoczyła. Nagłe pojawienie się nowej, jasnej gwiazdy zasugerowało Mędrcom narodziny bardzo ważnej osoby. Przybyli, by ją uwielbić - to jest uznać Boskość tego nowonarodzonego Króla (vv. 2, 8, 11). Niektórzy z Ojców Kościoła (św. Ireneusz, "Adv. Haer.", III, ix, 2; Progem. "in Num.", homil. xiii, 7) sądzą, że Mędrcy widzieli w "jego gwieździe" wypełnienie proroctwa Balaama: "Wznidzie gwiazda z Jakóba, i powstanie laska z Izraela" (Liczb 24, 17). Ale z paralelizmu obecnego w przepowiedni "gwiazda" Balaama oznacza wielkiego księcia, nie zaś ciało niebieskie; jest mało prawdopodobne, aby na podstawie tego proroctwa o Mesjaszu mędrcy wyglądali bardzo szczególnej gwiazdy na firmamencie jako Jego znaku. Jest jednak prawdopodobne, że Mędrcy znali wielkie przepowiednie o Mesjaszu. Wielu Żydów nie powróciło z wygnania z Nehemiaszem. Kiedy urodził się Chrystus, bez wątpienia w Babilonie była populacja hebrajska, podobnie jak w Persji. W każdym razie hebrajska tradycja przetrwała w Persji. Ponadto Wergiliusz, Horacy, Tacyt (Hist., V, xiii) oraz Swetoniusz (Vespas., iv) świadczą o tym, że w czasie narodzenia Chrystusa, w całym Rzymskim Imperium panował ogólny niepokój i oczekiwanie na Złoty Wiek i zbawiciela. Możemy z pewnością przyznać, że Mędrcy byli poddani takim hebrajskim i pogańskim wpływom, żeby poszukiwać Mesjasza, który powinien niedługo się pojawić. Ale musiało być jakieś specjalne Boskie objawienie, z którego dowiedzieli się, że "jego gwiazda" oznacza narodzenie króla, że nowonarodzony król jest samym Bogiem, i że powinni pozwolić prowadzić się "jego gwieździe" do miejsca narodzin Boga-Króla (św. Leon, Serm. xxxiv, "In Epiphan." IV, 3).

Nadejście Mędrców wywołało w Jerozolimie wielkie poruszenie; wszycy, nawet król Herod, usłyszeli o ich podróży (v. 3 werset). Herod i jego kapłani powinni byli cieszyć się z wieści; zasmuciły ich jednak. To uderzające, że kapłani wskazali Mędrcom drogę, ale sami nie chcieli się w nią udać. Mędrcy podążali teraz za gwiazdą przez około sześć mil na południe od Betlejem "[i] wszedłszy w dom, naleźli dziecię" (Mt 2, 11). Nie ma żadnych powodów, aby przypuszczać, jak czyni to kilku Ojców Kościoła (St. Aug., Serm. cc, "In Epiphan.", I, 2), że Dziecię było nadal w żłóbku. Mędrcy złożyli Mu hołd (prosekynesan) jako Bogu i ofiarowali Mu złoto, kadzidło i mirrę. Wręczanie darów było we wschodnim zwyczaju. Znaczenie złota było jasne: Dzieciątko było ubogie. Nie wiemy, jakie było znaczenie pozostałych darów. Mędrcy prawdopodobnie nie zamierzali nadawać darom znaczenia symbolicznego. Ojcowie Kościoła interpretowali symboliczne znaczenie trzech darów na liczne i wielorakie sposoby; nie jest jasne, czy któraś z tych interpretacji jest natchniona (cf. Knabenbauer, "in Matth.", 1892).

Wiemy z pewnością, że Mędrcom powiedziano we śnie, by nie powracali do Heroda i żeby "inszą drogą wrócili się do krainy swojéj" (Mt 2, 12). Ta inna droga mogła biec przez Jordanię, tak aby ominąć Jeruzalem i Jerycho; lub okrężna droga przez południe przez Beer Szewę, a następnie na wschód przez "Wielki Szlak" (obecnie drogę do Mekki) w krainie Moabitów aż za Morze Martwe. Twierdzi się, że po powrocie do ojczyzny Mędrcy zostali ochrzczeni przez świętego Tomasza i zdziałali wiele dla rozpowszechnienia wiary w Chrystusa. Najdawniejszy zapis tej historii znajdujemy u ariańskiego pisarza żyjącego nie wcześniej niż w szóstym wieku; jego dzieło zostało wydrukowane jako "Opus imperfectum in Matthæum" wśród pism św. Jana Chryzostoma (P.G., LVI, 644). Niniejszy autor przyznaje, że czerpie informacje z apokryficznej Księgi Seta i duża część tego, co pisze o Mędrcach jest w oczywisty sposób legendarna. Katedra w Kolonii zawiera to, co uważa się za relikwie Mędrców; twierdzi się, że zostały one odkryte w Persji, przywiezione do Konstantynopola przez św. Helenę, przeniesione do Mediolanu w V wieku i do Kolonii w roku 1163 (Acta SS., I, 323).

Tłum. TŁM & Julia O.


APA citation. Drum, W. (1910). Magi. In The Catholic Encyclopedia. New York: Robert Appleton Company. Retrieved April 11, 2018 from New Advent: http://www.newadvent.org/cathen/09527a.htm

MLA citation. Drum, Walter. "Magi." The Catholic Encyclopedia. Vol. 9. New York: Robert Appleton Company, 1910. 11 Apr. 2018 <http://www.newadvent.org/cathen/09527a.htm>.

Transcription. This article was transcribed for New Advent by John Szpytman.

Ecclesiastical approbation. Nihil Obstat. October 1, 1910. Remy Lafort, Censor. Imprimatur. +John M. Farley, Archbishop of New York.

John S. Daly "Księża, czarownica i stara szafa" (fragment)


[...]

5. "Noli me tangere!"

Istota ludzka, którą widzimy, może łatwo stać się obiektem zbyt zmysłowego, zbyt naturalnego przywiązania. Boża miłość, którą Chrystus chce w nas wlać, jest miłością wynikającą z woli – nie zaś z emocji. Nie ma niebezpieczeństwa sentymentalizmu, kiedy rzeczywistość jest przed nami zasłonięta jakby welonem, niczym obecność Chrystusa wśród nas po Wniebowstąpieniu (patrz: Katechizm Soboru Trydenckiego: Inne dobra, jakie niesie ze sobą Wniebowstąpienie) albo ukryta pod postaciami eucharystycznymi, czy też w symbolice, tak jak w wielu naszych rytuałach liturgicznych.

Wśród świadków Chrystusowej męki w jej całej brutalnej rzeczywistości On uznał za potrzebne napomnieć kobiety jerozolimskie za ich wylewane w niewłaściwej sprawie łzy wywołane tylko naturalnym współczuciem. To może po części stanowić wyjaśnienie, dlaczego przez dwadzieścia wieków chrześcijanie stronili od bezpośredniego ukazywania Chrystusa bez symbolu albo jakiejś zasłony. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać zdumiewające, ale słuchowisko radiowe Dorothy L. Sayers z 1941 r. pt. Człowiek urodzony, by być królem [The Man Born to be King] zostało uznane za rewolucyjne, a nawet bluźniercze, ze względu na to, że aktor-człowiek wypowiadał słowa Chrystusa. Z nastaniem roku 1959 film Ben-Hur z Charltonem Hestonem w roli głównej dał widzom możliwość rzucić jedno czy dwa krótkie spojrzenia na Chrystusa bez pokazywania możliwej do rozpoznania twarzy. Cokolwiek więcej byłoby absolutnie nie do przyjęcia dla pobożnych chrześcijan wszystkich denominacji, w szczególności zaś dla katolików, których wpływ na brzmienie kodeksu Haysa był w tamtym okresie najsilniejszy. Dopiero w roku 1961, gdy w powietrzu krążyło już widmo soboru watykańskiego II, a wpływ przypominającego niegdyś monolit Kościoła na rzeczywistość zmniejszał się, w filmie Król królów pozwolono, żeby aktor został wyraźnie pokazany i słyszany w roli Pana Jezusa. Jeśli traktujesz jako pewnik, że obiekcje, które wyrażali katolicy pokolenie lub dwa wcześniej, były bezpodstawne, możliwe, że cierpisz na ciasnotę umysłową. Głos i twarz Słowa Wcielonego, podmiotu naszej czci i miłości, z pewnością nie mogą zostać odpowiednio zagrane przez żadnego aktora i wątpliwe, czy bezkrytyczne uznanie należy się nawet najlepszym, choć zawsze nieodpowiednim próbom.

[...]

7. Im więcej widzimy, tym mniej myślimy

Wszyscy się zgodzą, że obrazowe, zupełnie pozbawione symboliki przestawienie Męki Chrystusa, takie jak zrealizowane przez Mela Gibsona, daje zmysłom bogatą pożywkę. Odbiorca widzi wszystko. Ale można wątpić, czy to coś tak pożądanego jak mogłoby się wydawać. Papież Pius XII zauważył: "Gdy wzrokowi człowieka udostępnimy wszystko (l'uomo onniveggente), daje się on niemal bez reszty pochłonąć odbieraniu [rzeczywistości] na poziomie zmysłowym, co prowadzi go, nieświadomie, ku rzadszemu stosowaniu całkowicie duchowej umiejętności «czytania wewnątrz» rzeczy (tj. inteligencji); w ten sposób człowiek ów staje sie w coraz mniejszym stopniu zdolny prowadzić gruntowne rozważanie na temat prawdziwych idei, dzięki którym podtrzymywane jest życie" (orędzie radiowe na Boże Narodzenie, 1957). Innymi słowy: im więcej widzimy, tym mniej myślimy. Alegoria i symbolika natomiast karmią zmysły i wyobraźnię w taki sposób, który zamiast intelekt ograniczać, pobudza go do większej aktywności. To dlatego najwspanialsze przedstawienie Męki Chrystusa to nie to, które dzieje się na ekranie, ale to, które dzieje się na ołtarzu, gdzie ofiarowanie się przez Boga-Człowieka jest obecne nie tylko w mistycznej, sakramentalnej rzeczywistości, ale jest również symbolizowane przez to, co odbierają zmysły. [...] Kościół wie, do czego należy pobudzić serce człowieka, a o tym, jak to zrobić, wie lepiej niż Hollywood.

(2007)

Tłum. Matjas & TŁM

"Sobór w Pizie" („Encyklopedia Katolicka”)


Wiadomości wstępne

Wielka schizma wschodnia trwała już trzydzieści lat (od roku 1378), a żaden ze środków stosowanych, by ją zakończyć, nie przyniósł rezultatu. Żadna ze stron nie podjęła poważnej próby wypracowania kompromisu ani dojścia do porozumienia drogą arbitrażu; ze względu na upór papieży, równie przekonanych o swoim prawie do Piotrowego tronu, próby skłonienia rywali do zrzeczenia się urzędu okazały się żałosne. Działania w postaci interwencji książąt oraz armii nie przyniosły skutku. W okresie owych godnych ubolewania podziałów następcami Urbana VI na Stolicy Świętej byli Bonifacy IX, Innocenty VII oraz Grzegorz XII, podczas gdy w Awinionie następcą Klemensa VII (Roberta z Genewy) został Benedykt XIII.

Kardynałowie urzędujących papieży, wielce niekontenci zarówno z powodu małoduszności i nepotyzmu Grzegorza XII, jak i uporu oraz złej woli Benedykta XIII, zdecydowali uciec się do środka bardziej skutecznego – mianowicie do zwołania soboru powszechnego. Król Francji, Karol V, zalecił to u samego początku schizmy zbuntowanym przeciw Urbanowi VI kardynałom zgromadzonym w Anagni oraz Fondi, na łożu śmierci zaś (w roku 1380) wyraził to samo życzenie. Podtrzymało je kilka synodów, władze miast: Gandawy i Florencji, Uniwersytety Oksfordzki i Paryski oraz cieszący się największym uznaniem teologowie tamtych czasów: Henryk z Langenstein [Epistola pacis (1379), Epistola concilii pacis, (1381)]; Konrad z Gelnhausen [Epistola Concordiæ (1380)]; Jan Gerson (Sermo coram Anglicis); a w szczególności mistrz tego ostatniego, Piotr z Ailly, znamienity biskup Cambrai, który napisał o sobie: „A principio schismatis materiam concilii generalis primus […] instanter prosequi non timui” (Apologia Concilii Pisani, za Tschackertem)”. Zachęceni przez takich ludzi, przez znane dążenia króla Karola VI oraz Uniwersytetu Paryskiego, czterej członkowie awiniońskiego kolegium kardynalskiego udali się do Livorno – umówionego miejsca spotkania – gdzie spotkali się z kardynałami rzymskimi i gdzie wkrótce dołączyli do nich inni. Zebrane w ten sposób ciała kardynalskie powzięły mocne postanowienie dążenia do jedności Kościoła mimo wszystko i począwszy od tamtego momentu zdecydowały się nie opowiadać po stronie żadnego z dwóch rywali. Drugiego i piątego lipca 1408 r. kardynałowie rozesłali do książąt i dostojników Kościoła orędzie, wzywając ich na sobór powszechny, który miał rozpocząć się w Pizie 25 marca 1409 r. Przeciwdziałając tej inicjatywie, Benedykt zwołał sobór w Perpignan, Grzegorz zaś – w Akwilei; zgromadzenia te nie cieszyły się jednak wielkim zainteresowaniem, więc cała uwaga, niepokój i nadzieje katolickiego świata wiązały się z soborem pizańskim. Uniwersytety Paryski, Oksfordzki oraz Koloński, liczni dostojnicy i najznamienitsi teologowie, tacy jak d'Ailly czy Gerson, otwarcie aprobowali działania zbuntowanych kardynałów. Z kolei książęta byli podzieleni, lecz większość z nich nie wierzyła już w dobrą wolę rywalizujących ze sobą papieży i była zdecydowana działać bez nich, mimo nich, a w razie potrzeby – wbrew nim.

Sobór

W Święto Zwiastowania czterech patriarchów, dwudziestu dwu kardynałów oraz osiemdziesięciu biskupów zebrało się w pizańskiej katedrze pod przewodnictwem kardynała de Malesseta, biskupa Palestriny. Wśród duchowieństwa obecni byli przedstawiciele stu nieobecnych biskupów; ponadto przybyło osiemdziesięciu siedmiu opatów (wraz z pełnomocnikami tych, którzy nie zdołali przybyć), czterdziestu jeden przeorów i generałów zgromadzeń zakonnych, trzystu doktorów teologii albo prawa kanonicznego. Owo dostojne zgromadzenie dopełniali ambasadorowie wszystkich królestw chrześcijańskich. Postępowanie sądowe rozpoczęło się bezzwłocznie. Dwaj kardynałowie-diakoni, dwaj biskupi i dwaj notariusze z powagą zbliżyli się do drzwi kościoła, otworzyli je i mocnym głosem wezwali po łacinie do stawienia się dwóch rywalizujących ze sobą papieży. Nikt nie odpowiedział. „Czy wyznaczono kogokolwiek, aby ich reprezentował?” – dodali. Odpowiedzią była znów cisza. Delegaci wrócili na swoje miejsca i wystąpili z wnioskiem o uznanie Grzegorza i Benedykta za winnych niepodporządkowania się postanowieniu sądu. Przez trzy kolejne dni ceremonię bezskutecznie powtarzano, a przez cały maj słuchano zeznań przeciw pretendentom do papieskiego tronu, lecz formalne ogłoszenie rywali winnymi niestawiennictwa w sądzie nastąpiło dopiero podczas czwartej sesji. W obronie Grzegorza do Pizy udało się z polecenia Roberta z Bawarii, króla Rzymian, 15 kwietnia niemieckie poselstwo niechętne zamysłom zgromadzonych kardynałów. Jan, arcybiskup Rygi, przedstawił soborowi kilka kontrargumentów wielkiej wagi, lecz ogólnie rzecz biorąc niemieccy delegaci przemawiali w sposób tak nieporadny, że wywołali wrogie reakcje i zostali zmuszeni do ucieczki z miasta. Sposób postępowania przyjęty przez Karola Malatestę, księcia Rimini, był bardziej przebiegły. Wskutek osobliwej przyjaźni, jaką darzył Grzegorza, Robert zaszkodził jego sprawie, która była stanowczo do obrony; ale Malatesta bronił jej jako uczony, orator, polityk i rycerz – nie osiągnął jednak spodziewanego sukcesu. Benedykt odmówił osobistego stawienia się na soborze, a jego wysłannicy przybyli bardzo spóźnieni (14 czerwca), ich zaś twierdzenia wywołały sprzeciw i śmiech zgromadzenia. Lud Pizy zasypał ich groźbami i obelgami. Kanclerza Aragonii słuchano bez sympatii, arcybiskup Tarragony złożył zaś – świadczącą o większej śmiałości niż rozwadze – deklarację wojny. Ambasadorowie Benedykta, wśród nich Benedykt Ferrer, przeor Wielkiej Kartuzji, potajemnie opuścili miasto i powrócili do swojego pana.

Kwestionowano często rzekomą przewagę liczebną delegatów francuskich; w istocie Francuzi nie przeważali ani pod względem liczebności, ani wpływów, ani śmiałości koncepcji. Najbardziej charakterystyczną cechą soboru była jedność panująca między pięciuset zgromadzonymi w czerwcu, szczególnie zauważalna podczas piętnastej sesji ogólnej (5 czerwca 1409 r.). Gdy zwyczajowe formalności zakończono, składając wniosek o ostateczne potępienie Pedro de Luny oraz Angelo Corrario, ojcowie soboru pizańskiego wydali wyrok, który w historii Kościoła nie miał precedensu. Wszyscy byli poruszeni, gdy patriarcha Aleksandrii, Szymon de Cramaud, skierował do znamienitego zgromadzenia słowa: „Benedykt XIII oraz Grzegorz XII” – rzekł – „zostają uznani za schizmatyków, stronników i twórców rozłamu, notorycznych heretyków, winnych krzywoprzysięstwa i pogwałcenia uroczystych obietnic, siejących zgorszenie w Kościele powszechnym. W konsekwencji zostają uznani za niegodnych sprawowania urzędu papieskiego oraz ipso facto złożeni ze swoich urzędów i pozbawieni piastowanych godności; co więcej – wykluczeni z Kościoła. Odtąd zakazuje się im uznawania się za suwerennych papieży, a wszystkie decyzje (w tym personalne) traktuje się jako niebyłe. Stolica Święta zostaje uznana za wakującą, wierni zaś zwolnieni z obowiązku posłuszeństwa”. To brzemienne w skutki orzeczenie powitano radosnym aplauzem, odśpiewano Te Deum, a następnego dnia, w święto Bożego Ciała, urządzono uroczystą procesję. Wszyscy uczestnicy soboru złożyli pod powyższym dekretem podpisy i wszystkim zdawało się, że rozłam skończył się raz na zawsze. 15 czerwca kardynałowie spotkali się w pałacu arcybiskupim w Pizie, aby przystąpić do wyboru nowego papieża. Konklawe trwało jedenaście dni. Kilka przeszkód zewnętrznych spowodowało przeciągnięcie się obrad. Twierdzi się niekiedy, że w trakcie konklawe miały miejsce intrygi nakierowane na wybór papieża-Francuza, lecz dzięki wpływom pełnego wigoru i pomysłowego kardynała Cossy 26 czerwca 1409 r. udzielono jednogłośnego poparcia kardynałowi Filipowi Philargiemu, który przyjął imię Aleksandra V. Powszechna radość potwierdziła, że takiego wyboru oczekiwano i pragnięto. Nowy papież ogłosił swój wybór wszystkim władcom chrześcijańskim, od których odebrał wyrazy żywej sympatii dla siebie samego i dla Kościoła. Aleksander V przewodniczył ostatnim czterem sesjom soboru, potwierdził wszystkie decyzje, które kardynałowie podjęli po wypowiedzeniu posłuszeństwa antypapieżom, zjednoczył dwa święte kolegia, a następnie zapowiedział energiczne działania reformatorskie.

Ocena soboru pizańskiego

Prawo kardynałów do zwołania soboru powszechnego w celu położenia kresu schizmie wydawało się im niepodważalne. Był to rezultat zastosowania naturalnej zasady szukania środka zaradczego na kryzys w samych sobie: Salus populi suprema lex esto, rozumianej jako przyznanie pierwszeństwa bezpieczeństwu Kościoła i zachowaniu przezeń nieodzownej jedności. Matactwa i krzywoprzysięstwa obu pretendentów do papiestwa zdawały się usprawiedliwiać postępowanie zjednoczonych kolegiów kardynalskich. „Nie zdołamy zakończyć rozłamu – stwierdziły one – „tak długo, jak obaj ci uparci ludzie będą stali na czele przeciwnych obozów. Nie ma papieża o niepodważalnym tytule do swojej godności, który mógłby zwołać sobór powszechny. Wobec wątpliwości co do ważności wyboru któregokolwiek z papieży Stolica Święta musi zostać uznana za wakującą. Mamy zatem prawowity mandat do wybrania papieża, którego legalność nie będzie podważana, i do zwołania soboru powszechnego, by swoją mocą potwierdził naszą decyzję”. Słynne uniwersytety zachęcały kardynałów do przyjęcia takiego wniosku i utwierdzały ich w przekonaniu o jego słuszności. Niemniej jednak z teologicznego i jurycznego punktu widzenia tok ich rozumowania może wydać się błędny, niebezpieczny i rewolucyjny. Skoro bowiem Grzegorz i Benedykt byli papieżami wątpliwymi, wątpliwi byli też kreowani przez nich kardynałowie. Jeśli źródło ich władzy było niepewne, niepewne było także ich prawo do zwołania soboru powszechnego i wybrania papieża. Tego rodzaju rozumowanie to oczywiste błędne koło. Skoro sprawy tak się miały, jak wybrany przez kardynałów Aleksander V mógłby mieć niezbywalne prawo, by zostać uznanym przez całe chrześcijaństwo? Co więcej: należało się obawiać, że pewne umysły zrobią z zastosowanego tymczasowego środka użytek, usiłując przekształcić go w zasadę ogólną: spróbują ogłosić wyższość kolegium kardynalskiego i soboru nad papieżem i zalegalizować odtąd uciekanie się z apelacjami do przyszłego soboru, co zaczęto stosować już za rządów króla Filipa Pięknego. Środki zastosowane przez kardynałów nie mogły przynieść powodzenia nawet tymczasowego. Sytuacja Kościoła stała się jeszcze bardziej niepewna: zamiast dwóch, było teraz trzech wędrownych papieży, prześladowanych i wygnanych z własnych stolic. Niemniej jednak sytuacja Aleksandra była lepsza niż sytuacja papieży awiniońskich, Klemensa VII i Benedykta XIII, jako że nie został on wybrany w opozycji do uznanego powszechnie papieża ani z użyciem metod schizmatyckich. Panuje niemal jednogłośne przekonanie, że zarówno Aleksander, jak i jego następca, Jan XXIII [Baltazar Cossa], byli prawdziwymi papieżami. Choć papieże awiniońscy mieli na podległym sobie obszarze pozornie uprawniony tytuł do sprawowania papieskiego urzędu, w oczach Kościoła powszechnego bardziej nawet uprawniony tytuł do niego miał Aleksander V. W rzeczy samej papież pizański został uznany przez większość w Kościele: tzn. przez Francję, Anglię, Portugalię, Czechy, Prusy, kilka krajów niemieckich, Włochy oraz Hrabstwo Venaissin, podczas gdy Polska, Neapol, Bawaria i część Niemiec były nadal posłuszne Grzegorzowi, Hiszpania zaś i Szkocja pozostały poddane Benedyktowi.


Teologowie i kanoniści oceniają sobór w Pizie surowo. Z jednej strony zajadły zwolennik Benedykta, Bonifacy Ferrer, nazywa go „zlotem demonów”. Teodor Urie, zwolennik Grzegorza, zdaje się wątpić, czy sobór zebrał się z tymi samymi intencjami, co Datan i Abiron, czy z tymi, co Mojżesz. Święty Antonin, Tomasz Kajetan, Juan de Torquemada oraz Raynald otwarcie nazywają sobór nielegalnym zgromadzeniem, a w każdym razie rzucają cień wątpliwości na jego kompetencje do podejmowania decyzji. Z drugiej strony szkoła gallikańska albo akceptuje sobór, albo podaje na jego usprawiedliwienie okoliczności łagodzące. Noël Alexander utrzymuje, że sobór zlikwidował schizmę do tego stopnia, do jakiego był w stanie to zrobić. Bossuet twierdzi z kolei: „Jeśli wyniszczająca Kościół Boży schizma nie została w Pizie wykorzeniona, w każdym razie otrzymała tam śmiertelny cios, a sobór w Konstancji dokończył dzieła”. Protestanci, wierni wnioskowaniu ze swoich zasad, bez zastrzeżeń pochwalają ten sobór, ponieważ widzą w nim „pierwszy krok ku uwolnieniu świata” i witają go z radością jako świt reformacji (Gregorovius). Pewnie najrozsądniej będzie stwierdzić za Bellarminem, że to zgromadzenie było soborem powszechnym, o którego jednoznaczną ocenę niezwykle trudno. Ze względu na nieprawność oraz niespójności w jego postanowieniach nie można go nazwać soborem ekumenicznym. Niemniej jednak niesprawiedliwe byłoby określenie go mianem konwentyklu czy porównywanie go ze zbójeckim soborem efeskim, pseudo-soborem w Bazylei, czy jansenistycznym soborem w Pistoi. Zgromadzenie pizańskie to nie pretensjonalna, buntownicza i świętokradcza koteria. Liczba ojców soborowych, ich poziom, autorytet, inteligencja oraz pełne gorliwości o dobro Kościoła intencje, niemal jednogłośna zgoda towarzysząca procesowi dochodzenia do decyzji oraz otrzymane wsparcie królewskie wykluczają wszelkie podejrzenie o to, że stanowił spisek. Sobór pizański nie przypomina żadnego innego soboru i ma swoje własne miejsce w historii Kościoła jako nieprawny (jeśli chodzi o sposób, w jaki został zwołany), niepraktyczny (jeśli chodzi o dobór zastosowanych środków), niejednoznaczny co do rezultatów swojego działania i niemający żadnego tytułu do reprezentowania Kościoła powszechnego. Sobór w Pizie stanowi główne źródło wszystkich kościelno-historycznych zdarzeń, do których doszło w latach 1409–1414 i otwiera drogę soborowi w Konstancji.


Autor hasła: Salembier, L.
Council of Pisa. W: The Catholic Encyclopedia. New York: Robert Appleton Company, 1911.

Tłum. Łukasz Makowski

"Św. Stanisław Kostka" („Encyklopedia Katolicka”)


  Z portretu przechowywanego w Saint-Symphorien-d'Ozon w departamencie Isère we Francji


Urodzony w Rostkowie koło Przasnysza ok. 28 października 1550 r.; zmarł w Rzymie w nocy z 14 na 15 sierpnia 1568 r. 28 października 1567 r. wstąpił w Rzymie do Towarzystwa Jezusowego; przewidział swą śmierć na kilka dni naprzód. Jego ojciec, Jan Kostka, był senatorem Królestwa Polskiego i kasztelanem zakroczymskim; matką zaś pochodząca z Drobina Małgorzata z Kryskich, siostra i siostrzenica mazowieckich wojewodów i ciotka sławnego kanclerza Polski, Feliksa Kryskiego. Małżeństwu Pan Bóg pobłogosławił siedmiorgiem dzieci, z których Stanisław urodził się jako drugie. Jego starszy brat, Paweł, przeżył go o tyle lat, że mógł być obecny na uroczystości beatyfikacji Stanisława w roku 1605. Obaj bracia najpierw odebrali naukę w domu; główną cechą tej wczesnej edukacji była stanowczość, wręcz surowość; jej owocami zaś znakomite nawyki: pobożność, skromność, umiarkowanie i posłuszeństwo. Następnie zostali wysłani razem wychowawcą do Wiednia, gdzie uczęszczali do otwartego cztery lata wcześniej jezuickiego kolegium – do Wiednia dotarli 25 lipca 1564 r. Stanisław zaczął się wkrótce wyróżniać wśród uczniów kolegium nie tylko miłym obejściem i wesołym usposobieniem, ale również żarliwością religijną oraz anielską pobożnością. Ten duch pobożności rósł w nim nieprzerwanie w ciągu trzyletniego pobytu w Wiedniu. Brat Stanisława, Paweł, powiedział o nim w trakcie procesu beatyfikacyjnego: „Oddał się tak zupełnie życiu duchowemu, że często tracił świadomość, szczególnie w kościele ojców jezuitów w Wiedniu. To prawda – dodał świadek – że to samo zdarzyło się mojemu bratu w domu, gdy siedział przy wielkanocnym stole z naszymi rodzicami oraz innymi osobami”. Poza innymi pobożnymi praktykami Stanisław wstąpił do Kongregacji św. Barbary, do której należało wielu uczniów jezuickiego kolegium. Jeśli wierzyć temu, co powiedział w zaufaniu swojemu nauczycielowi, a następnie, w Rzymie, zakonnemu współbratu, to święta Barbara przywiodła do niego w trakcie poważnej choroby dwóch aniołów, aby udzieliły mu Eucharystii. Jednak tak wielka pobożność nie podobała się starszemu bratu, Pawłowi; jego rozdrażnienie sprawiło, że zaczął niewinnego Stanisława traktować brutalnie. Ten stracił w końcu cierpliwość i pewnej nocy, doświadczywszy znów surowych komentarzy i ciosów brata, odparł znienacka: „Twoje brutalne traktowanie skończy się tym, że wyjadę stąd i nigdy nie wrócę, a ty będziesz musiał wytłumaczyć się przez ojcem i matką z mojego wyjazdu”. Jedyną odpowiedzią Pawła był stek przekleństw.

Tymczasem myśl o wstąpieniu do Towarzystwa Jezusowego zagościła już na dobre w duszy świątobliwego młodzieńca. Minęło jednak sześć miesięcy, zanim odważył się powiedzieć o tym jezuickim przełożonym. W Wiedniu wahano się, czy go przyjąć, obawiając się ściągnięcia na siebie nawałnicy – reakcji Jana Kostki; Towarzystwo dopiero co uciszyło burzę, która wybuchła po przyjęciu w jego szeregi kilku innych osób. Stanisław szybko pojął sytuację i powziął plan ubiegania się o przyjęcie u generała zakonu w Rzymie. Odległość wynosiła tysiąc kilometrów, które należało przemierzyć pieszo – bez ekwipunku, przewodnika, ani żadnych innych środków poza aktami miłosierdzia, które napotkani mogli – albo i nie – wyświadczyć mu w drodze. Czekające go w takiej podróży ewentualne niebezpieczeństwa i upokorzenia nie odebrały mu odwagi. Tego dnia, którego zamierzał przystąpić do realizacji swojego przedsięwzięcia, wezwał wczesną porą swojego służącego i polecił, aby rankiem powiadomił jego brata, Pawła, oraz nauczyciela, że nie wróci na obiad. Potem wyruszył, przy pierwszej sposobności zamieniając strój szlachcica na ubiór żebraczy – był to jedyny sposób, by nie zwracać na siebie uwagi osób, które mógł napotkać. Z nastaniem nocy Paweł i nauczyciel uświadomili sobie, że Stanisław opuścił ich, tak jak ostrzegał. Opanował ich gwałtowny gniew; pod koniec dnia uciekinier miał na nimi już dwadzieścia cztery godziny przewagi. Wszczęli pogoń, ale nie byli w stanie go doścignąć: albo ich zmęczone konie odmawiały posłuszeństwa, albo łamało się koło ich powozu, albo – jak szczere przyznawał nauczyciel – gubili się, wyjechali bowiem z miasta inną drogą niż Stanisław. Charakterystyczne, że w swoim zeznaniu Paweł nie przedstawia żadnego wyjaśnienia tych niepowodzeń.

Stanisław przebywał przez miesiąc w Dillingen, gdzie ówczesny prowincjał, bł. Piotr Kanizjusz, wystawił powołanie młodego kandydata na próbę, zatrudniając go w szkole z internatem. Następnie Stanisław udał się do Rzymu, dokąd dotarł 25 października 1567 r. Ponieważ podróż wielce go wyczerpała, generał zakonu, św. Franciszek Borgiasz, dopiero kilka dni później pozwolił mu wstąpić do nowicjatu św. Andrzeja. Zgodnie ze świadectwem mistrza nowicjatu, ojca Giulio Fazio, przez pozostałe dziesięć miesięcy życia Stanisław był wzorem i zwierciadłem religijnej doskonałości. Mimo bardzo kruchego zdrowia nie oszczędzał sobie żadnej z pokutnych praktyk (Monument hist. Societatis Jesu, Sanctus Franciscus Borgia, IV, 635). Jego piersi trawiła taka gorączka, że często zmuszony był przykładać do nich zimne kompresy. W wigilię uroczystości św. Wawrzyńca Stanisław poczuł śmiertelną słabość – którą jeszcze pogorszyła wysoka gorączka – i jasno zrozumiał, że nadeszła jego ostatnia godzina. Napisał do Najświętszej Maryi Panny list z prośbą, aby wezwała go do Nieba w takiej chwili, by mógł świętować tam razem z Nią chwalebną rocznicę jej Wniebowzięcia (ibid., 636). Jego zaufanie do Najświętszej Dziewicy, które już wcześniej przyniosło mu wiele niezwykłych łask, ponownie doczekało się nagrody: 15 sierpnia, na krótko przed czwartą rano, gdy, pogrążony w modlitwie, pobożnie wzywał Boga, świętych i Maryję Pannę, jego piękna dusza znalazła się u jej Stwórcy. Twarz Stanisława promieniała niebywale jasnym światłem. Całe miasto świadczyło o jego świętości, a lud pośpieszył ze wszech stron, by oddać cześć jego doczesnym szczątkom i, jeśli to możliwe, uzyskać relikwie (ibid., 637). Stolica Święta potwierdziła powszechne przeświadczenie o świętości Stanisława, beatyfikując go w roku 1605; Stanisław został kanonizowany 31 grudnia 1726 r. Święty Stanisław to jeden z popularnych polskich świętych; wiele stowarzyszeń religijnych obrało go za opiekuna swoich nowicjatów. W sztuce przedstawia się go na wiele różnych sposobów: niekiedy ukazuje się go otrzymującego Komunię Świętą z rąk aniołów; czasami otrzymującego z rąk Maryi Panny Dzieciątko Jezus; albo też pośrodku bitwy, zmuszającego wrogów jego kraju do ucieczki. Czasem przedstawia się go w pobliżu zdroju, kładącego sobie na piersiach mokrą zmoczoną lnianą chustę. Jego wstawiennictwa wzywa się w przypadku palpitacji serca i ciężkich chorób (Cahier, Caractéristiques des Saints).

Powyższy opis został sporządzony niemal wyłącznie w oparciu o zeznania świadków w procesie kanonizacyjnym Stanisława (por. Archivio della Postulazione generale d. C. d. G., Roma). Towarzyszący hasłu portret wyszedł spod pędzla Scypiona Delfine i jego najstarszym istniejącym wizerunkiem św. Stanisława. Namalowany prawdopodobnie w Rzymie w roku jego śmierci – a może już po niej – może zostać uznany za najlepszą podobiznę Świętego. Twarz ma rysy uderzająco słowiańskie, odmiennie niż innych przedstawieniach Stanisława.


Autor hasła: Van Ortroy, F. (1912).
St. Stanislas Kostka”. The Catholic Encyclopedia. Vol. 14. New York: Robert Appleton Company.


Tłum. ŁM

o. Leonard Feeney "Ewangelina"


Czekaliśmy w pokoju przyjęć – mieliśmy udać się na obiad. Działo się to w Anglii i wcale niedaleko Londynu. Nasza gospodyni, bardzo zajęta, nie miała czasu przedstawić nas sobie. Niektórzy goście dopiero przychodzili; kartek z nazwiskami nie ustawiono jeszcze przy właściwych talerzach; trzeba było jeszcze poprawić kwiaty w wazonach i wydać kucharzowi ostateczne polecenia, a raczej rzucić wyzwania. Pewnie trzeba było się jeszcze zająć niezliczoną ilościąinnych  szczegółów. Nigdy nie organizowałem przyjęcia. Tylko w niewielkim stopniu mogę sobie wyobrazić jak nerwicujących przyjemności i jak rozkosznej bieganiny dostarcza szlachetna rola jego organizatora i jak powoduje, że cały ten trud wart jest zachodu.

Uważam, że całkiem na miejscu jest, by goście pocierpieli troszkę w zamian za kosztowanie słodyczy gościnności. Wypada, byśmy czekając aż nas przedstawią wyglądali na możliwie niezgrabnych. Zawsze próbuję sprawiać wrażenie, że czuję się wyjątkowo niezręcznie. Staram się dawać do zrozumienia, że w ogóle nie chciałem tu przychodzić. Czynię wielkie wysiłki, by na mojej twarzy odmalowało się przerażenie na myśl o jedzeniu, uprzejmościach i przebywaniu w towarzystwie. Dobrym pomysłem jest nawet stać się sztywnym, sztucznym i, jeśli to możliwe, przestać oddychać – choć o to ostatnie dosyć trudno.

A gdy całe pomieszczenie przedzierzgnie się w kostnicę albo mauzoleum, w których każdy wygląda jak okropny, nieruchomy posąg – niech wtedy wejdzie nasza gospodyni i niech jej osobowość przywróci nam życie. Niech sprawi, że poczujemy się swobodnie, ponieważ strasznie tego potrzebujemy. Niech napełni nas uczuciami sympatii i przyjaźni. Prawdziwy tryumf gospodyni nie przychodzi bowiem po obiedzie, za który – ponieważ osobiście go nie przyrządziła – może przyjąć słowa uznania tylko warunkowo; lecz przed obiadem, gdy korzysta ze swego wspaniałego przywileju nadania gościom ich różnorakich tożsamości – wchodzi do pokoju przyjęć, bierze nieco mułu ziemi, tchnie w ich dusze – dusze majętnej wdowy, lekarza, kokietki lub duchownego – dech żywota; a następnie wysyła ich rozgawędzonych i pełnych życia do jadalni.

Staliśmy tak sobie czekając na to aż zostaniemy wezwani do jadalni i wszyscy, na ile mogłem to ocenić, zachowywali się jak na dobrych gości przystało, zgodnie z opisanym wyżej rytuałem. Byliśmy wszyscy jak marionetki, drewniane i bez duszy, czekające aż ktoś pociągnie nas za sznurki. Od czasu do czasu tekturowy dżentelmen poruszał mechanicznie kończynami; od czasu do czasu wypchana trocinami dama poruszała się w swoich szmatkach; ale tego należało się spodziewać, jako że nawet marionetki podlegają prawom mechaniki i grawitacji. Od czasu do czasu zdarzyło się kaszlnięcie, pociągnięcie nosem, kichnięcie albo ziewnięcie, które brzmiało straszliwie po ludzku i zdawało się bardzo nie na miejscu. Ale przez większość czasu wiało nudą jak w sklepie z lalkami opuszczonym przez sprzedawców oraz klientów i zaśmieconym nietowarzyskimi skorupami naczyń.

W chwili wielkiego bezruchu usłyszeliśmy z holu głos naszej gospodyni rozmawiającej przez telefon. Wszyscy słuchaliśmy jak małe jajka w gnieździe mogą nasłuchiwać powrotu swojego opiekuna. Był to głos melodyjny, pełen nadziei, muzyka słyszana przez nieopierzone pisklęta zanim się wyklują. Wkrótce miał rozbrzmieć świergotem w pokoju przyjęć i zastukać w skorupki jajek, w których się znajdowaliśmy, a my ukazać się i zakwilić radośnie, rozweselić się z lekkością na duszy i otworzyć usta w oczekiwaniu obiadu.

Czując się – z przyczyn najlepiej znanych mi samemu – wyjątkowo poddenerwowany i niespokojny podjąłem się spojrzenia na siebie w lustrze, przy którym zdarzyło mi się stanąć. Chciałem sprawdzić, czy udało mi się przybrać wygląd woskowej figury i uczynić moją twarz tak pozbawioną wyrazu jak planowałem. Był to ledwie rzut oka, lecz wywołał u mnie dreszcz, bo w lustrze ujrzałem sobowtóra. Zobaczyłem drugiego siebie. Dwa czarne garnitury, dwie koloratki, dwa postawione kołnierzyki – dwie kapłańskie postaci takiej samej budowy i wzrostu. Straszne! Czy to możliwe, że próbując stłumić moją osobowość w istocie powołałem do życia jej kopię?

Na powrót spojrzałem w lustro i ku nieopisanej uldze skonstatowałem, że w pomieszczeniu znajduje się drugi ksiądz. Moim drugim odbiciem był młody duchowny, który stał w przeciwnym rogu opierając się o kominek. Obróciłem głowę i bacznie mu się przyjrzałem. Był do mnie bardzo podobny. Ale mną nie był. I za to podziękowałem Bogu niezmiernie. To wydarzenie doprowadziło do tego, że – jeśli można się tak wyrazić – zachowałem się niesportowo i złamałem reguły gry powracając do życia przed czasem. Zdecydowałem się nie czekać na przybycie pani domu. Natychmiast rozkwitłem pełnią życia. Stałem się na powrót sobą zbyt wcześnie. Sądzę jednak, że powinno mi to zostać wybaczone.

Na tym świecie pełnym dziwnych konwencji towarzyskich istnieje taka przyjaźń, która przekracza wszelkie konwenanse i nie zważa na zasady. To braterstwo księży katolickich. Gotów jestem przysiąc, że na całym świecie nie ma bliskości tak bardzo pełnej swobody i głębszej niż więź łącząca katolickich duchownych. Żadnego przymilania się, żadnego wstępu, żadnego rytuału. Nie podlegamy żadnym formalnościom. Spotykamy się i natychmiast mamy do siebie pełen przystęp. Zupełnie nic nas nie dzieli: ani wiek, ani pochodzenie, ani narodowość, ani klimat, z którego pochodzimy, ani kolor skóry. To, co nas łączy, jest do bólu szczere, z gruba ciosane. Prawie zapomina się o grzeczności. Mogę jeść przy jego stole bez zaproszenia; siedzieć w jego gabinecie i czytać jego książki zanim zobaczę go na oczy; pożyczać od niego pieniądze i ubrania bez zastawu – jego dom jest moim domem, jego kominek – moim kominkiem, jego ołtarz – moim ołtarzem. Mogę obdarzyć go zaufaniem z miejsca i bez ograniczeń. Nie zdołam wpłynąć na niego umoralniająco, ani też zgorszyć. Możemy się spierać bez ubliżania sobie, wychwalać się bez pochlebstw albo siedzieć w milczeniu nie przeszkadzając sobie nawzajem.

Jak i dlaczego to wszystko się dzieje pozostaje naszą słodką tajemnicą. To sekret ludzi, którzy wspinają się na osamotniony most zwodzony, pną po wąskich schodach, a śpią w sięgającej nieba cytadeli, nad którą powiewa biała flaga. Idziemy przez życie samotnie – niezależni i nie będący w niczyim władaniu – nie pozostawiając potomków; każdy z nas jest ostatnim ze swojego rodu; niemniej jednak zawsze towarzyszymy sobie z dziwnym współ~czuciem – zbyt czułym, by nazwać je koleżeństwem; zbyt surowym, by nazwać je miłością – ale dla którego Bóg znajdzie nazwę, gdy w wieczności ujawni tajniki naszych serc.

Podszedłem do kominka, na którym mój duchowny kolega po fachu opierał łokieć. Czułem się bardzo swobodnie. Druhowie zawsze czują się dobrze w swoim towarzystwie. Mówiłem do niego cicho, niemalże obojętnie. – Nie wiedziałem, że jest nas dwóch. – Powiedziałem tylko tyle. I chciałem uścisnąć mu rękę, ale z jakiegoś powodu nie dało się nią potrząsnąć tak jak należy. Jego uścisk był jakby zbyt sztywny lub miękki – nie wiedziałem do końca, o co chodzi.

– Jak się masz? – spytał bardzo układnie (my, księża, nigdy nie mówimy "Jak się masz?" i nie robimy tego w sposób układny). – Jesteś Amerykaninem, czyż nie?

– Tak.

– Posługujesz w Londynie?

– Nie. Jestem tylko przejazdem.

– Ja też jestem tylko przejazdem.

– Skąd jesteś? – zapytałem.

– Widzisz, moja żona i ja...

U naszych stóp roztrzaskała się z hukiem bryła lodu.

Zwiodłeś mnie, ty mały pastorze Kościoła Wysokiego, Kościoła Niskiego, Kościoła Szerokiego, czy jakiegokolwiek innego. To nie tak, że cię nie lubię. Lubię cię bardzo. Masz czyste, szczere oczy, a choć moje zasady zależą od wiary, moja przyjaźń od niej nie zależy. I cenię czyste, szczere spojrzenie. Lecz przyjaciółmi jeszcze nie jesteśmy. To jest przyjęcie. I kim właściwie dla siebie jesteśmy, proszę pana, abyśmy rozmawiali zanim zostaniemy sobie przedstawieni?...

Na to weszła nasza gospodyni, rozpromieniona i czarująca, jaśniała jak światłość w dniu stworzenia. I przedstawiła nas sobie. Moim rozmówcą był pan Plummer, a ja byłem księdzem Takim-to-a-takim. I byliśmy sobą potwornie zachwyceni, gdy wchodziliśmy do jadalni.

Czy było to przeznaczenie, czy faux pas, a może mój anioł stróż stroił sobie ze mnie żarty – fakt, że na okoliczność obiadu posadzono mnie obok żony pana Plummera. Na kogokolwiek (lub też cokolwiek) spadała za to odpowiedzialność, byłem (te)mu wdzięczny. Albowiem żona pana Plummera była najbardziej niewymownie... (Moment, proszę, włożę tylko następną kartkę do maszyny).

Mam skłonność do stosowania form najwyższych. Wyolbrzymiam. Przyjaciele ganią mnie za to. Próbowałem się z tego poprawić. Ale nie udało mi się. Nie potrafię. Mówię "najwięcej", gdy mam na myśli "dużo". Bez słów takich jak "olbrzymi", "wspaniały", "zdumiewający", czy "oszołamiający" moje słownictwo straciłoby rację bytu. Nie zdołałbym wykrztusić z siebie ani słowa. Nie byłbym w stanie myśleć. Megalomania jest jak nękajacy cię czart. Można się jej pozbyć jedno przez modlitwę i post. A poszczę zbyt mało.

Niech się zatem powściągnę, przynajmniej przy tej okazji. Niech nie powiem, że pani Plummer była najpiękniejszą kobietą jaką w życiu widziałem. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Może dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy – ale dwadzieścia cztery na pewno nie. Wyglądała na zbyt młodą, by mieć męża. Na zbyt młodą, aby się w ogóle zakochać. Jej imię (które wymknęło się panu Plummerowi w trakcie obiadu) brzmiało: Ewangelina.

Było oczywiste, że pan Plummer miał coś do powiedzenia w sprawie jej odzienia i uczesania. Wszak żona pastora powinna dawać zgromadzeniu wiernych dobry przykład, a długość jej spódnic, szerokość brwi, czy połysk paznokci mogą rzutować na poziom plotek w parafii. Nie wiem, co mówili albo myśleli o pani Plummer parafialni plotkarze, bo tacy są w stanie obsmarować i ideał, ale doskonale odzwierciedlała on moje wyobrażenia o tym, jak wygląda anioł. Nie jestem w stanie powiedzieć, co jadłem siedząc obok niej. Jak przez mgłę widzę ostrygę na widelcu w drodze do moich ust. Lecz nie mam pojęcia, co się z nią potem stało. Prawdopodobnie odnajdę ją pewnego dnia w kieszeni mojego płaszcza.

Pani Plummer nie wkładała żadnego wysiłku, aby błyszczeć przy obiedzie. Niemniej jednak żaden z zasiadających przy stole nie patrzył na nikogo innego i nikogo innego nie słuchał. A pastorowa w swej prostocie wydawała się zupełnie nieświadoma faktu, że stanowi ukoronowanie naszej uczty. Dwie lub trzy debiutantki, którym bardzo krzykliwe suknie zwisały z ramion na niebezpiecznie cienkich ramiączkach niczym z pajęczej nici, siedziały jak manekiny obserwując jak pani Plummer święci łatwe tryumfy bez uciekania się do żadnej uwagi wygłaszanej na pokaz, do jednego choć zdania wypowiedzianego dla efektu. Kilku niepoprawnych jak ja nałogowych gawędziarzy, którzy nakierowują wszystkie rozmowy w stronę własnych anegdot, całkowicie zamilkło, aby ich uszom nie umknął urzekający głos pani Plummer nie mówiącej nic bardziej znaczącego niż: "Czy mogę poprosić o selera?".

Naprzeciwko mnie siedział pan Plummer i promieniał z zadowolenia. Był ogromnie ukontentowany swoją drobniutką małżonką, roztaczanym przez nią urokiem i osiąganym przez nią poziomem etykiety. Wyznaję to z lekkim zażenowaniem, ale pan Plummer połowę czasu spędził patrząc na swoją żonę, a drugą połowę – na mnie. W jego oczach malowało się współczucie. Współczujące spojrzenie jest bardzo subtelne, ale nie da się go pomylić z niczym innym. Łatwo przybrać zagniewany wyraz twarzy i zostać niewłaściwie odebranym, lecz współczujące spojrzenia zostaną rozpoznane bezbłędnie. Spostrzegła je nawet pani Plummer i w swej dobroduszności próbowała mnie ochronić.

– Być księdzem musi być tak samo dobrze – powiedziała, a osobliwość i nagłość jej stwierdzenia sprawiła, że oniemiałem. 

– Pamiętam – kontynuowała (och, po cóż to zrobiła?) – jak byliśmy zeszłego lata we Włoszech. Mój mąż spacerował boczną uliczką w Padwie. Nagle napotkała go grupka dzieci i, sądząc, że jest księdzem, zaczęła wokół niego tańczyć, ucałowała jego rękę, nazwała go "Padre mio" i uważała, że należy tylko do nich!

Pan Plummer zamarł, a ja spuściłem głowę. I wtedy pani Plummer uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała. I wzywam wszystkich reformatorów o dobrych intencjach, kochającego Lutra, wesołego Henryka i miłego Kalwina, aby świadczyli o tym, że dając ewangelikom Ewangeliny, a zabierając im dzieci z bocznej uliczki w Padwie, uczynili możliwym, aby kobieta spojrzała na mężczyznę najsmutniejszym, najbardziej rozpaczliwym, pełnym żałości i skruszonym wzrokiem, jaki widziałem w całym swoim życiu. I choć być może używam tu w nadmiarze przymiotników w stopniu najwyższym, nie mówię nic więcej ponad prawdę.

[1934]

Tłum. Jan Olchawski & Łukasz Makowski