(Wielki) Post nienawistny



Nawet zdeklarowani "katolicy tradycji" oglądają "śmieszne" (choć puste albo i fałszywe) filmiki w internecie. Nawet oni słuchają muzyki (zdecydowanie zbyt) "rozrywkowej". "Tradycja" ogląda też seriale, a jakże.

Gdyby spytać takich "katolików tradycji" o daną prawdę Wiary, czy życiorys świętego, daję głowę, że potrafiliby omówić szerzej temat najnowszych wyników sportowych, wydarzeń ze świata polityki, czy co tam jeszcze serwowano by im akurat w mediach.

Bo twierdzimy, że mamy ten świat w nienawiści, ale faktycznie żyjemy tym, co nam proponuje i podsuwa.

I jak niby mamy zmieniać ten nasz doczesny świat na lepsze, skoro dobrowolnie i ochoczo bierzemy udział w całej tej martwocie, którą ów świat nam proponuje?

Gdyby poważnie potraktować wymagania, jakie nakłada na nas religia katolicka, kupować nie należałoby właściwie nigdzie. Przesadzam, oczywiście, ale tylko troszkę. Wielkie sieci, cudzoziemskie, cudzoobyczajowe i cudzoreligijne sieci handlowe i sklepy wielkopowierzchniowe należało by właściwie bez wyjątku bojkotować. I ze względu na to, co się tam zdarza sprzedawać; i ze względu na to, w jaki sposób się reklamują; i ze względu na to, komu nabijamy kabzę, kupując w tych miejscach.

Ale jak tu nie kupować u (CAŁKIEM) niczego, co ma choćby pozór walki z naszą Wiarą, skoro tam jest ładnie, tanio i w promocji? [I w dodatku niektórych oferowanych tam (naprawdę przydatnych) towarów gdzie indziej (przynajmniej na razie) nijak nie da się dostać?].

Ale jak tu nie kupić (JUŻ WIĘCEJ ŻADNEJ) płyty i nie wesprzeć tym samym finansowo innowiercy, który obraża prawdziwą religię, ale tak fajnie i dowcipnie (a niekiedy mądrze i pięknie) gra i śpiewa? Albo jak chociaż nie posłuchać go w sieci?

Ale jak tu zrezygnować (CAŁKOWICIE I NA ZAWSZE) z serialu czy filmu, który jest co prawda pusty, zły, pełen brutalnej i niesprawiedliwej przemocy oraz pornografii – i widziałem ten serial (film) już setki razy w innych serialach (filmach) (i wciąż potrzebuję więcej, wciąż czuję pełne niepokoju niezaspokojenie) – skoro odbieram go jako tak wciągający i pociągający?

Dlatego taK tu jest (że tyle wokół nas się sypie)

Niewystarczająco dużo katolików jest w praktyce gotowych ŻYĆ TYM, CO GŁOSZĄ I W CO WIERZĄ. Kochają Pana Boga, znają i wyznają Wiarę – ale jakby czegoś im w codziennym postępowaniu brakowało. Gdy ten świat usiłuje wcisnąć się do nich drzwiami, oknami i wszelkimi innymi dostępnymi otworami – przynajmniej lekko je uchylają i udostępniają.

"Przesadzasz"

Doskonale rozumiem, że to trudne – tak z dnia na dzień odciąć się od wszystkiego, co świat kocha (i co my też darzymy uczuciem od długiego już czasu). Ale skoro człowiek jest w stanie z dnia na dzień, a właściwie z sekundy na sekundę postanowić i powiedzieć: "Rzucam palenie!" i faktycznie je rzucić, to czy nie prościej nawet nie wracać już do całego tego zła i brudu, z którymi od tak dawna obcuję?

Jak daleko zdecydujesz się pójść w realizacji nakreślonego ideału?
Pójdę, jak Bóg da, (w najlepszym katolickim i polskim stylu) na całość.

_______

Tytuł tekstu celowo sformułowany prowokacyjnie i nieco przewrotnie. W poście chodzi przecież zasadniczo o to, aby wyrzec się czegoś, co ze swej istoty jest dobre i cenne – a tu wezwanie do całkowitego wyrzeczenia się czegoś, co jest ze swej istoty złe i bezwartościowe. Cóż, człowiek wyrzekający się tego, co dotychczas uważa za dobre i cenne, może z czasem dojść do (słusznego, dodajmy) wniosku, że teraz ma to sobie za gnój. I skonstatować, że – a to dopiero! – ma teraz więcej wolnego czasu do zagospodarowania. A poza tym – a to jeszcze większe dopiero! – że nie potrzebuje już dla "odreagowania" żadnych "ogłupiaczy", bo (jeśli faktycznie nadal jeszcze "odreagować" potrzebuje), to zna na to dużo lepsze i pożyteczniejsze sposoby...

"Święty Antoni Padewski" („Encyklopedia Katolicka”)





Święty Antoni z Padwy. Franciszkanin, cudotwórca, urodzony w Lizbonie w 1195; zmarł w Vercelli 13 czerwca 1231. Na chrzcie otrzymał imię Ferdynand.

Pisarze z końca piętnastego wieku utrzymywali, że jego ojcem był Marcin Bouillon, potomek sławnego Godfryda de Bouillon, przywódcy pierwszej krucjaty, matką zaś – Teresa Tavejra, potomkini Frueli I, czwartego króla Asturii. Niestety, o rodowodzie Antoniego trudno powiedzieć coś pewnego. O jego rodzicach wiemy z pewnością tyle, że należeli do wpływowej szlachty, byli ludźmi bogobojnymi, a w momencie narodzenia Ferdynanda oboje byli wciąż młodzi; mieszkali zaś nieopodal lizbońskiej katedry.

Otrzymawszy wykształcenie w szkole katedralnej, w wieku piętnastu lat Ferdynand wstąpił do kanoników regularnych św. Augustyna w klasztorze św. Wincentego położonym zaraz za murami miasta (1210). Dwa lata później w trosce o unikanie rozproszeń z powodu częstych wizyt krewnych i znajomych, za zezwoleniem przełożonego przeniósł się do klasztoru Świętego Krzyża w Coimbrze (1212), gdzie pozostał przez osiem lat, poświęcając czas głównie nauce i modlitwie. Obdarzony wspaniałą inteligencją i doskonałą pamięcią, w niedługim czasie zyskał oparty o studiowanie Biblii oraz pism ojców Kościoła skarb wiedzy teologicznej.

W roku 1220, gdy ujrzał wnoszone do kościoła Świętego Krzyża ciała pierwszych franciszkańskich męczenników, którzy 16 stycznia tego samego roku ponieśli śmierć w Maroku, jego również porwało pragnienie męczeństwa i postanowił wstąpić do zakonu Braci Mniejszych, by zyskać sposobność głoszenia Wiary Saracenom i cierpieć dla Chrystusa. Zwierzywszy się ze swego zamiaru niektórym braciom z klasztoru Olivares (nieopodal Coimbry), w tym samym klasztorze Świętego Krzyża otrzymał z ich rąk franciszkański habit. W ten sposób Ferdynand opuścił kanoników regularnych św. Augustyna i przystąpił do zakonu Braci Mniejszych, przyjmując jednocześnie imię Antoniego – imię, które później przyjął również klasztor Olivares.

Wkrótce po wstąpieniu do franciszkanów Antoni wyruszył w drogę do Maroka, lecz poważna choroba, która dokuczała mu przez całą zimę, wiosną roku 1221 zmusiła go do powrotu do Portugalii. Jednak statek, którym płynął, zaskoczony gwałtownym sztormem, musiał przybić do wybrzeża Sycylii. Antoni pozostał tam przez pewien czas, do chwili odzyskania zdrowia. Usłyszawszy tymczasem od braci z Mesyny, że w Asyżu ma się odbyć 30 maja kapituła generalna, udał się tam i przybył na czas, aby wziąć w niej udział. Przez cały czas trwania kapituły Antoni pozostawał całkiem niezauważony.

Nie powiedział ani słowa o swoich studiach” – pisze jego pierwszy biograf – „ani o posługach, które wykonał; jego jedynym pragnieniem było naśladowanie Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego”. Zwrócił się przeto do ojca Graziano, prowincjała Coimbry, z prośbą o wyznaczenie miejsca, w którym mógłby żyć samotnie, czyniąc pokutę, i głębiej wniknąć w ducha i dyscyplinę franciszkańskiego życia. Ojciec Graziano akurat w tamtym momencie potrzebował kapłana dla pustelni w Montepaolo (w pobliżu Forli); wysłał tam Antoniego, by ten sprawował Mszę świętą dla braci zakonnych.

Gdy Antoni mieszkał na ustroniu w Montepaolo, pewnego dnia zdarzyło się, iż kilku franciszkańskich i dominikańskich braci wysłano razem do Forli, aby otrzymali święcenia kapłańskie. Antoni także był obecny, ale tylko w roli osoby towarzyszącej prowincjałowi. Gdy nadszedł czas święceń, okazało się, iż nikt nie został wyznaczony do wygłoszenia kazania. Przełożony zwrócił się najpierw do dominikanów, prosząc, by jeden z nich powiedział do zgromadzonych braci kilka słów; wszyscy jednak odmówili, twierdząc, że nie są przygotowani. W tej nagłej sytuacji wybrali Antoniego, o którym myśleli, że umie tylko czytać mszał i brewiarz, i polecili mu, aby powiedział, cokolwiek duch Boży włoży w jego usta. Antoni w imię posłuszeństwa zaczął mówić – z początku wolno i nieśmiało – lecz wkrótce, porwany zapałem, począł wyjaśniać najtrudniejsze tajemnice Pisma Świętego z tak głęboką znajomością rzeczy i tak wspaniałym rozumieniem doktryny, że zgromadzeni aż osłupieli. Z tą chwilą rozpoczęła się publiczna działalność Antoniego.

Święty Franciszek, dowiedziawszy się o jego wykształceniu, polecił mu w następującym liście nauczać braci teologii:

Bratu Antoniemu, mojemu biskupowi [tj. nauczycielowi nauk teologicznych], brat Franciszek przesyła pozdrowienie. Sprawia mi wielkie zadowolenie, że będziesz nauczał braci teologii, pod warunkiem jednak, że – zgodnie z tym, co przepisuje Reguła – duch modlitwy i pobożności nie zostanie zagaszony. Bywaj zdrów” (1224).

Nim Antoni podjął nauczanie, udał się na pewien czas do Vercelli, by odbyć naradę ze słynnym opatem, Tomaszem Gallo. Począwszy od roku 1224 nauczał z powodzeniem w Bolonii oraz Montpellier, a następnie w Tuluzie. Nie przetrwało do naszych czasów żadne pisane źródło dotyczące jego nauczania; najstarsze istniejące dokumenty, jak również te legendarne zachowują w tej kwestii całkowite milczenie. Niemniej jednak badanie dokonań Antoniego daje nam dość dobre pojęcie o charakterze jego nauczania; nauczania, które, odsuwając na bok wszelkie jałowe dywagacje, przyjmuje charakter całkowicie seraficzny, odpowiadający duchowi oraz ideałowi św. Franciszka.

To jednak jako mówca, nie zaś jako nauczyciel, Antoni zebrał najobfitsze żniwo. Posiadł w wybitnym stopniu wszystkie dobre cechy właściwe wymownemu kaznodziei: donośny i czysty głos, sympatyczną twarz, wyśmienitą pamięć i głęboką wiedzę, do których dodano mu z góry ducha proroctwa oraz niezwykły dar czynienia cudów. Z apostolskim zapałem podjął się naprawy moralności swoich czasów, walcząc w sposób szczególny z występkami zbytkowności, chciwości i tyranii. Owoc jego kazań był tak godny podziwu jak sama jego wymowność. Nie mniej zapału okazywał w plenieniu herezji, szczególnie patarenów i katarów, które rozprzestrzeniły się po środkowej i północnej Italii, a prawdopodobnie także albigensów w południowej Francji – brak nam jednak stosownej potwierdzającej to dokumentacji. Spośród wielu zanotowanych przez biografów św. Antoniego cudów, jakich dokonał on, nawracając heretyków, wyróżniają się trzy następujące:

  • Pierwszy dotyczy konia, który, pozbawiony pożywienia przez trzy dni, nie chciał zjeść położonego przed sobą owsa, zanim nie uklęknął i nie oddał czci Najświętszemu Sakramentowi, trzymanemu w rękach przez św. Antoniego. Według legendarnych podań z czternastego wieku cud ów miał miejsce w Tuluzie, w Wadding, w Brugii; naprawdę wydarzył się jednak w Rimini.
  • Drugi z najważniejszych cudów dotyczył zatrutego jedzenia podanego mu przez grupę włoskich heretyków; św. Antoni unieszkodliwił truciznę znakiem krzyża.
  • Trzecim godnym wspomnienia cudem jest słynne kazanie do ryb na brzegu rzeki Brenty w okolicach Padwy (nie w samej Padwie, jak zwykło się uważać).

Zapał, z jakim św. Antoni walczył przeciw herezji, oraz wielkie i liczne nawrócenia, jakie dokonały się za jego przyczyną, uczyniły go godnym zaszczytnego tytułu Malleus hereticorum (Młota na heretyków). Choć swoje kaznodziejstwo zawsze przyprawiał odrobiną powściągliwości, zawsze przemawiał otwarcie do wszystkich, tak do bogatych, jak i do biednych – do zwykłych ludzi, jak i do wielmożów. Na synodzie w Bourges wobec wielu dostojników zganił arcybiskupa, Szymona de Sully'ego, tak słowach tak ostrych, że skłonił go do szczerej poprawy.

Po odbyciu służby gwardiana w Le-Puy (1224), Antoni znalazł się w r. 1226 jako kustosz w prowincji Limousin. Najlepiej potwierdzone cuda z tego okresu są następujące:

  • Gdy w wieczorem w Wielki Czwartek głosił kazanie w kościele św. Piotra du Queyroix w Limoges, przypomniał sobie, że ma do zaśpiewania lekcję Officium Divinum. Przerwawszy nagle wygłaszaną naukę, w tym samym momencie pojawił się wśród braci w chórze, aby zaśpiewać lekcję, po czym kontynuował kazanie.
  • Innego dnia, gdy głosił kazanie na Place des creux des Arenes w Limoges, w cudowny sposób uchronił swoich słuchaczy przed deszczem.
  • Podczas kazania w St. Junien przepowiedział, że wskutek diabelskiej sztuczki ambona zawali się, ale nikt w żaden sposób nie ucierpi z tego powodu. I stało się tak, bo gdy kazał, ambona została zniszczona, lecz nikt nie odniósł żadnego uszczerbku – nawet sam święty.
  • W klasztorze benedyktynów, gdzie zachorował, uwolnił jednego z mnichów od wielkich pokus za pomocą tuniki.
  • Podobnie, chuchając na twarz nowicjusza (którego sam przyjął do zakonu), utwierdził go w jego powołaniu.
  • W Brive, gdzie założył klasztor, uchronił od deszczu służącą dobrodziejki, gdy niosła braciom nieco warzyw na ich skromny posiłek.


Tyle mamy potwierdzonych historycznie wieści na temat pobytu św. Antoniego w Limousin.

W sprawie sławnego ukazania się naszemu świętemu Pana Jezusa francuscy pisarze utrzymują, że zdarzenie to miało miejsce w prowincji Limousin na zamku w Chateauneuf-la-Forêt, położonym pomiędzy Limoges a Eymoutiers, podczas gdy hagiografowie włoscy wskazują Camposanpiero niedaleko Padwy. Istniejące dokumenty nie dają nam jednoznacznej odpowiedzi. Więcej pewności mamy w sprawie ukazania się św. Antoniemu św. Franciszka podczas kapituły prowincji Arles, na której nasz święty wygłaszał kazanie na temat tajemnic Krzyża.

Po śmierci św. Franciszka (3 października 1226) Antoni wrócił do Italii. Droga prowadziła go przez Prowansję, a w jej trakcie dokonał następującego cudu. Zmęczony podróżą wszedł wspólnie z towarzyszem do domu pewnej ubogiej kobiety, która położyła przed nimi chleb i wino. Zapomniała jednak zakręcić kurka na baryłce z winem, a na większe nieszczęście towarzysz świętego stłukł swój kubek. Antoni zaczął się modlić i raptem kubek na powrót był cały, baryłka zaś na nowo napełniła się winem.

Wkrótce po powrocie do Italii Antoniego obrano prowincjałem regionu Emilia. Jednakowoż dla poświęcenia większej ilości czasu na głoszenie kazań zrezygnował z tego urzędu na kapitule generalnej w Asyżu 30 maja 1230 r. i wycofał się do klasztoru w Padwie, który osobiście założył. Ostatnie kazania wygłosił w Wielkim Poście roku 1231. Tłum ludzi, który przybywał zewsząd, aby go słuchać, często osiągał liczbę trzydziestu tysięcy lub więcej. Ostatnie kazania skierował głównie przeciw nienawiści i wrogości, a jego wysiłki uwieńczył wspaniały sukces: dokonywały się trwałe nawrócenia, przywracano pokój i zgodę, zwracano wolność dłużnikom oraz innym więźniom, zadośćuczyniano pokrzywdzonym i naprawiano wielkie zgorszenia. W Padwie zabrakło księży dla wielkiej liczby penitentów, z których wielu oświadczało, że otrzymali w wizjach z nieba ostrzeżenie i zostali wysłani do św. Antoniego, by postępować zgodnie z jego radą. Po jego śmierci inni mówili, że pojawiał im się we śnie, nakłaniając, by udali się do spowiedzi.

W Padwie zdarzył się również słynny cud amputowanej stopy, który franciszkańscy autorzy przypisują św. Antoniemu. Młodzieniec imieniem Leonard w napadzie gniewu kopnął własną matkę. Skruszony, wyznał swoją winę św. Antoniemu, który rzekł: „Stopa tego, który kopie własną matkę, zasługuje na to, aby ją obciąć”. Leonard pobiegł do domu i obciął sobie stopę. Dowiedziawszy się o tym, św. Antoni wziął amputowaną część ciała i w cudowny sposób na powrót ją do niego przyłączył.

Wskutek wysiłków św. Antoniego 15 marca 1231 r. władze Padwy ustanowiły prawo na korzyść dłużników, którzy nie byli w stanie spłacić swoich zobowiązań. Kopię tej uchwały wciąż przechowuje się w padewskim muzeum. Powyższy przykład, podobnie jak poniższy, jasno pokazują nam wagę wpływu Świętego na życie obywatelskie i religijne w XIII wieku. W roku 1230, gdy w Lombardii szalała wojna, św. Antoni udał się do Werony, by ubiegać się u okrutnego Ezzelino o wolność dla gwelfickich więźniów. Według apokryfu tyran upokorzył się przed Świętym i spełnił jego prośbę. W rzeczywistości tak się nie stało, ale jakież ma to znaczenie, nawet jeśli próba była nieudana; tak czy inaczej Antoni zaryzykował własnym życiem dla uciskanych przez ciemiężcę, okazując w ten sposób swoją miłość i współczucie dla ludu. Zaproszony, by wygłosić kazanie na pogrzebie lichwiarza, osnuł je na motywie ewangelicznych słów: „gdzie jest skarb twój, tam jest i serce twoje”. W trakcie kazania powiedział: „Ten bogacz jest martwy i pogrzebany w piekle, lecz idźcie zobaczyć jego bogactwa, a tam znajdziecie jego serce”. Powodowani ciekawością krewni i znajomi zmarłego spełnili owo polecenie i znaleźli serce bogacza – wciąż ciepłe – wśród monet. Tak więc powodzenie pracy misyjnej Antoniego okazuje się nie tylko w jego świętości i licznych dokonanych przezeń cudach, lecz także w popularności i tematyce jego kazań, jako że musiał walczyć z trzema najbardziej uporczywymi występkami: upodobaniem do zbytku, chciwością i tyranią.

W roku 1231 pod koniec Wielkiego Postu Antoni usunął się do Camposanpiero, gdzie wkrótce zapadł na poważną chorobę. Przeniesiony do Vercelli i umocniony ukazaniem się Naszego Pana, zmarł 13 czerwca 1231 r. w wieku trzydziestu sześciu lat. Przez piętnaście lat żył z rodzicami, dziesięć – jako kanonik regularny św. Augustyna i jedenaście w Zakonie Braci Mniejszych.

Bezpośrednio po jego śmierci ukazał się w Vercelli opatowi, Tomaszowi Gallo, a jego zgon obwieściła mieszkańcom Padwy gromada dzieciaków, krzyczących: „Święty Ojciec nie żyje; święty Antoni nie żyje!”. Grzegorz IX, mocno przekonany o jego świętości licznymi dokonanymi przezeń cudami wpisał go po upływie niespełna roku (na Zesłanie Ducha Świętego, 30 maja 1232) do kalendarza świętych katedry w Spoleto. W bulli kanonizacyjnej oznajmił, że osobiście znał świętego, a wiemy, że ten sam papież, usłyszawszy jedno z kazań Antoniego w Rzymie i zaskoczony jego głęboką znajomością Pisma Świętego, nazwał go „Arką Przymierza”. Na rzecz tego, iż tytuł ten jest w pełni zasłużony, świadczy też kilka jego prac: Expositio in Psalmos, napisana w Montpellier w roku 1224, oraz Sermones de tempore i Sermones de Sanctis napisane w Padwie w latach 1229–1230.

Imię Antoniego stało się sławne na całym świecie, a razem z nim nazwa Padwy. Mieszkańcy tego miasta wznieśli na pamiątkę Świętego wspaniałą świątynię, do której w 1263 r. w obecności św. Bonawentury, będącego w owym czasie generałem franciszkanów, przeniesiono drogocenne relikwie Antoniego. Gdy otworzono kryptę, w której jego święte zwłoki spoczywały przez trzydzieści lat, znaleziono ciało obrócone w proch, lecz język pozostał nietknięty przez czas i miał wciąż żywy czerwony kolor. Święty Bonawentura, ujrzawszy ten cud, z czułością ujął język w ręce i pocałował go, wykrzykując: „O, błogosławiony języku, który zawsze chwaliłeś Boga i skłaniałeś innych, aby Go chwalili, teraz jest jasne, jak wielką zasługę masz przed Bogiem”.

Sława cudów św. Antoniego nigdy nie zmalała i nawet dziś uważa się go za największego cudotwórcę swoich czasów. Wzywa się go szczególnie w intencji odnalezienia zgubionych rzeczy, co zostało wyrażone również w sławnym responsorium brata Juliana ze Spiry:

Si quaeris miracula [...]
[...] resque perditas.

Ta popularność Antoniego właściwie nawet do pewnego stopnia przyćmiła jego osobowość. Jeśli wierzyć wnioskom współczesnych krytyków, niektórzy z biografów Świętego dla zaspokojenia wytworzonego przez jego pobożnych klientów rosnącego popytu na cudowne wydarzenia, niepomni na historyczne fakty, poświęcili się zadaniu doniesienia potomności o cudach, do jakich doszło po śmierci Antoniego dzięki jego wstawiennictwu. Nie trzeba się zatem dziwić, że we wcześniejszych biografiach św. Antoniego tak dużo miejsca zajmują opisy jego cudów, które współczesnemu umysłowi mogą się wydać trywialne lub niewiarygodne. Być może to prawda, że niektóre spośród przypisywanych św. Antoniemu cudów są tylko legendą, ale o innych wiemy ze źródeł tak bardzo wiarygodnych, że nie da się im zaprzeczyć albo wykluczyć ich a priori bez czynienia krzywdy historycznym faktom.


Autor hasła: Dal-Gal, Niccolò.
"St. Anthony of Padua." The Catholic Encyclopedia. Vol. 1. New York: Robert Appleton Company, 1907.


Tłum. Łukasz Makowski


Eryk Rudolph "Nie najprostszą drogą – Wspomnienia bojownika" (3)


  
ROZDZIAŁ 3
New Smyrna Beach, Floryda • 1966–71 • Lata młodości

Wciąż pamiętam jak bawiłem się w chowanego za naszym starym domem w New Smyrna Beach na Florydzie. Mieliśmy małą piaskownicę; w środku leżała stara opona od traktora; za piaskownicą zaś podwórko graniczyło z małym gajem pomarańczowym. – Chowaj się! – zwykł krzyczeć z kuchennego okna mój brat i rozpoczynał odliczanie – jeden, dwa, trzy... – Gdy zaczynałem bawić się w chowanego, zwijałem się w kłębek wewnątrz wielkiej opony od traktora, lecz ta kryjówka stała się zbyt oczywista; zacząłem więc chować się w gaju. Za każdym kolejnym razem szedłem trochę głębiej między drzewa. Poszukiwania zaczynały się na poważnie. Mój brat szybko męczył się tą zabawą. Był starszy i miał lepsze pomysły na spędzanie czasu niż ganianie za brzdącem po gaju pomarańczowym. Ale mi tej zabawy nigdy nie było dość. Gaj pomarańczowy był jak zaczarowany – pełen magii i tajemniczy. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców; powietrze przesycone było zapachem cytrusów. Sad nie miał nawet kilku akrów, ale w mojej wyobraźni dwulatka zdawał się rozległą dziczą – miejscem, w którym mogłem się ukryć i nigdy nie zostać odnalezionym.

***

Moja matka, Patrycja (z domu Murphy), pochodziła z irlandzkiej rodziny, która osiedliła się w Filadelfii, długiego rodu murarzy i politycznych liderów. Patsy, jak na nią mówiono, miała osobowość ekstrowertyczną; była stanowcza i do bólu szczera. Bez wątpienia to ona dzierżyła w rękach ster losów naszej rodziny. Mama miała niespokojną duszę; bez ustanku szukała kolejnego wyznania czy filozofii, które pozwoliłyby na ucieczkę od banalności życia. – Mam włóczęgostwo we krwi – lubiła mówić. [„Włóczęgami” („tinkers”) nazywano irlandzkich cyganów, znanych z wędrownego stylu życia]. Zaraz po ukończeniu college'u Patsy rozważała wstąpienie na drogę życia zakonnego, ale wycofała się przed złożeniem wieczystych ślubów. Życie kontemplacyjne nie leżało w jej naturze; podobnie jak całe to „klęczenie i modły”. Chciała dokonać czegoś nadzwyczajnego – na przykład zbawić świat.

W połowie lat pięćdziesiątych Patsy spakowała swój dobytek do walizki i przeprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie dołączyła do Ruchu Katolickich Robotników. Założycielka Ruchu, Dorothy Day, niegdyś wyznawczyni marksizmu-ateizmu, wstąpiła do Kościoła katolickiego po tym, jak jej chłopak-marksista zapłodnił ją i porzucił. Później otworzyła sieć hospicjów i schronisk dla bezdomnych w Nowym Jorku i okolicach. Katoliccy Robotnicy byli pacyfistami – innymi słowy: „komuszkami”, jak pogardliwie nazywał ich ojciec Patsy. Poza karmieniem bezdomnych angażowali się w różnorodne działania polityczne, takie jak demonstracje antywojenne.

W trakcie pobytu i pracy w komunie Katolickich Robotników w Brookfield w stanie Massachusetts, Patsy poznała przystojnego młodego mężczyznę z Missouri imieniem Bob. Niebieskooki ciemnowłosy Bob wyglądał jak „dokładna kopia Montgomery’ego Clifta z filmu «Miejsce pod słońcem»” – to były słowa Mamy. Jej serce podbiły wygląd Boba oraz jego nienaganne maniery.

Patsy i Bob, za starzy na szczenięcą miłość i zbyt pewni swoich uczuć, nie tracili czasu na zaloty; młoda para zdecydowała się bezzwłocznie wstąpić w związek małżeński. Pierwsze lata wspólnego pożycia spędzili w Missouri, gdzie planowali powiększyć rodzinę o dzieci oraz, jeśli to możliwe, założyć komunę Ruchu Katolickich Robotników na kształt tej w Brookfield. Komuna nie przyniosła spodziewanych owoców, ale małżeństwo przyniosło je bez wątpienia. Dzieci przychodziły na świat w prawdziwie katolickim stylu – przez następną dekadę pojawiały się regularnie co dwa lata. – Każde z was kosztowało mnie jeden ząb – mówiła Mama macając kciukiem policzek, by zaprezentować swoje matczyne rany bitewne. – Dzieci potrzebują dużo wapnia. Po każdym porodzie – bum! – wypadał mi kolejny ząb. Ale było warto.

Podczas gdy Mama koncentrowała swoje wysiłki na trosce o wzrastające potomstwo, mój ojciec opanował sztukę precyzyjnej obróbki drewna. Właściciel zakładu produkującego szafki był oszczędny i nie płacił dobrze. Tata zarabiał ledwie tyle, żeby starczyło dla wszystkich dzieciaków na pieluchy. W poszukiwaniu lepszej płacy Tata zatrudnił się w liniach Trans World Airlines (TWA) na lotnisku z St. Louis. Mój ojciec, Bob, pochodził z „Niemców” z St. Louis – niegdysiejszych mieszkańców Palatynatu Reńskiego, którzy wyemigrowali do Missouri na krótko przed wybuchem wojny secesyjnej. Tata, spokojny i skłonny do namysłu, pracował jako mechanik samolotowy, ale zamiłowaniem darzył tak naprawdę ciesiołkę i muzykę. Nauczywszy się od swych niemieckich przodków sztuki obróbki drewna, robił przepiękne szafki, meble i gitary akustyczne. Miał słabość do czarnego orzecha i zawsze trzymał za naszym domem stosik tego ciemnej barwy drewna. Gdziekolwiek się przeprowadzaliśmy, orzech przeprowadzał się z nami. Tata grał też na gitarze akustycznej i pisał własną muzykę w stylu gospel. Unikał kostek i fantazyjnych metalowych mostków; był urodzony do gry palcami. Nosił cygańską kozią bródkę i uwielbiał kanapki z sardynkami, na których musiały leżeć grube plastry sera cheddar. Schylony nad stolikiem do kawy z półokularami osadzonymi na czubku nosa miał w zwyczaju brząkać sobie na gitarze, robiąc co jakiś czas przerwę na zapisanie paru nut. Tata był z pokolenia ludzi, którzy w tylnej kieszeni zawsze nosili materiałową chustkę. I zawsze robił z niej dobry użytek. Jeśli widział, że kapie ci z nosa, wydobywał ową śluzowatą, inkrustowaną kozami chusteczkę i szedł na ciebie niczym Boris Karloff usiłujący obezwładnić cię chloroformem. Nie miał jednak żadnych złych intencji; nie było w nim ani krztyny złośliwości.

W roku 1965 NASA uczestniczyła we wczesnych etapach Kosmicznego Wyścigu. TWA podpisało z NASA kontrakt na wybudowanie wyrzutni rakiet na przylądku Canaveral na Florydzie. Płacono lepiej niż za pracę na lotnisku, więc Tata najął się do ekipy na Cape Canaveral.

W połowie lat sześćdziesiątych naprzeciw kosmodromu na przylądku Canaveral budowano w nowym stylu ul, mający pomieścić wszystkich nowych przybyszów. Coraz liczniejszy klan Rudolphów gnieździł się w malutkiej jednoizbowej kawalerce na Merritt Island. Ledwie starczało miejsca na to, by dzieci – trzech chłopców i dziewczynka – miały gdzie ułożyć się do snu (spały na podłodze w salonie). A w drodze było kolejne dziecko – ja.

Niedługo wcześniej Mama stała się entuzjastką naturalnego porodu techniką Lamaze’a, więc gdy 19 września 1966 r. odeszły jej wody, nie zawracała sobie nawet głowy jechaniem do szpitala. Wezwała swojego lekarza i urodziła mnie tam, gdzie właśnie się znajdowała – przyszedłem na świat na naszym kuchennym stole. Później Mama przez lata niezmordowanie opowiadała o tym doświadczeniu osobom goszczącym u nas na obiedzie. Co bardziej wrażliwi powoli odsuwali od siebie talerze i dziwnie wgapiali się w nasz kuchenny stół, wyobrażając sobie opisaną scenę.

W roku 1969, po narodzinach mojego młodszego brata, Jamiego, znaleźliśmy w końcu lokum wystarczająco duże, by pomieściło naszą rodzinę. Dwupiętrowy wiktoriański dom z drewnianymi podłogami usytuowany był zaraz obok autostrady numer 1 w jednej z najstarszych części New Smyrna Beach. Miejsce to miało posmak starego Południa; domy usadowiły się wygodnie pod rozłożystymi hiszpańskimi dębami. Tutejsze rodziny żyły tu od pokoleń. Podwórka roiły się od dzieci, psów i tłustych szarych wiewiórek.

Nie nastały jeszcze czasy dzieci pijących mleko z kartonów i wsiadających na rower w kaskach. Jeśli nie znajdowaliśmy się akurat w szkole albo w kościele, szliśmy tam, gdzie nam się żywnie podobało. Mama nie martwiła się o to, co się z nami dzieje – o ile wracaliśmy do domu na obiad. Wsiadaliśmy na nasze schwinny i włóczyliśmy się po okolicy bandami liczącymi dziesięciu-piętnastu chłopaków. Dzieciaki, które uchodziły za najbardziej „spoko” jeździły na „chopperach” z wydłużonymi siodełkami. Konstruowanie chopperów należało do dziedziny sztuk pięknych. Należało odciąć piłą widelec ze starego roweru i osadzić go na nowym, co dawało dodatkowych sześćdziesiąt centymetrów z przodu. Jeździliśmy godzinami w poszukiwaniu przygody, w drodze do naszego celu przecinając autostrady i mosty. Moi starsi bracia traktowali mnie jak piąte koło u wozu. Ponieważ nie miałem własnego roweru, musiałem zawsze ubłagać jednego z nich, żeby pozwolił mi jechać na kierownicy. Moje króciutkie nogi pięciolatka ledwie sięgały śrub zaciskających oś przedniego koła. Musiałem podwijać palce u stóp mocno ściskając nogami widelec i kurczowo trzymać się kierownicy. Wpatrywałem się niezwykle bacznie w drogę przede mną, żebym na jakimś wyboju nie puścił widelca i nie wylądował twarzą na chodniku.

Najchętniej jeździliśmy do doków w porcie New Smyrna. Cumowały tam łodzie rybackie, z których wyładowywano to, co udało się złowić. Oblepione wąsonogami pomosty przystani wchodziły głęboko w wodę. Nadpływające fale podnosiły się wolno pod deskami pomostu, a potem śpiesznie wracały do morza. Znalazłszy pusty pomost, zabieraliśmy się do pływania i na zmianę nurkowaliśmy skacząc z końca doku. Co jakiś czas jeden z chłopców dostrzegał charakterystyczną płetwę: „Wyłazić z wody!” – brzmiało ostrzeżenie. Gramoląc się po drabinie, wyłanialiśmy się z morza. Stojąc na skraju doku dało się dostrzec płetwę grzbietową rekina. Płynął nieśpiesznie po płyciźnie w poszukiwaniu resztek ryb z połowu. Gdy tylko znikał nam z oczu, bez większego namysłu skakaliśmy z powrotem do wody.

Moi bracia kolegowali się z chłopakami Wheelerów. Wheelerowie byli wsteczniakami, rodowitymi mieszkańcami Florydy, żyjącymi w rozpadającej się chałupie zagrzebanej pod nadającymi się wyłącznie na złom samochodami. Pod chylącą się ku upadkowi frontową werandą wylegiwały się gończaki. Na cegłach stały buicki i fordy bez kół. Z dębu przed domem zwieszał się ubrudzony smarem blok silnika. Mimo całego tego rozgardiaszu Wheelerowie zawsze znajdowali przed domem kawałek wolnego miejsca na swoją ulubioną rozrywkę: zapasy (zwali je „pasowaniem”). Za każdym razem, gdy szliśmy do Wheelerów, łączyli nas w pary według kategorii wagowych i rzucali wyzwanie: „Pasujecie się?”.

Na frontowej werandzie gromadził się cały klan Wheelerów, aby przyglądać się widowisku. Gdy przygwożdżono cię do ziemi, całe twoje ciało oblepiało się charakterystycznym dla New Smyrna szarym piaskiem. Moi bracia nie byli w stanie pokonać Wheelerów, bo ci byli troszkę starsi i nieco mocniejsi. Wyczerpani i pobici dawaliśmy sygnał do pośpiesznego odwrotu, poprzysięgając zemstę. W następnym tygodniu Wheelerowie bałamucili nas, abyśmy przyszli po rewanż.

Przynajmniej raz w roku nasza rodzina wybierała się w podróż. Mój ojciec pracował dla TWA, co oznaczało dla nas loty tanie jak barszcz. Pewnego lata wszyscy polecieliśmy do Londynu. Innym razem mojemu rodzeństwu udało się odwiedzić Izrael. Zasadniczo jednak spędzaliśmy wakacje na Florydzie. Tata załadowywał naszego kombiaka marki dodge sprzętem i jedzeniem; ruszaliśmy obozować w jednym z parków na terenie stanu. Moim ulubionym był Ponce de León Springs. Stanowiący prywatną własność park leżał głęboko w patrolowanym przez wielkie pawie starodawnym dębowym gaju. Z płaskiego piaszczystego gruntu wytryskiwała bulgocząca źródlana woda, tworząc szereg jeziorek. Woda była zimna jak lód i krystalicznie czysta aż do samego dna. Nasze zanurzone w lodowatej wodzie ciała dostawały takiej gęsiej skóry, że zaczynały wyglądać jak nakrapiane. Bawiliśmy się setnie.

Właściciel parku otoczył ogrodzeniem podwodną jaskinię i umieścił koło niej złowieszcze tablice ostrzegawcze. Wieść niosła, że jaskinię postanowił zbadać kiedyś zespół płetwonurków, ale już z niej nie wypłynął. „Nie zbliżajcie się do jaskini” – ostrzegała nas Mama. Ale i tak się do niej wymykaliśmy. Pamiętam jak wgapiałem w wejście do jaskini, obserwując kołyszące się wokół niego liście poruszanych prądem wodnych roślin i zastanawiając, czy „podwodni ludzie” wyjdą kiedykolwiek ze środka.

Nasi rodzice ochrzcili nas w Kościele katolickim, ale kilka lat po przeprowadzce na Florydę moja matka przeszła na protestantyzm. Podczas modlitewnego spotkania zielonoświątkowców doświadczyła dotknięcia Ducha Świętego. Tata był z początku sceptyczny. Wkrótce jednak przekonał się do jej punktu widzenia. Tym sposobem rozpoczęła się nasza dziesięcioletnia odyseja po zielonoświątkowym uniwersum.

W roku 1972 Tata przeniósł się na Międzynarodowe Lotnisko w Miami. Nasza rodzina przeprowadziła się trochę na północ od Ft. Lauderdale. W tamtych czasach spędzaliśmy gros czasu w zborach i na spotkaniach modlitewnych. Dwa, może trzy razy w tygodniu uczestniczyliśmy w nabożeństwach. Po tym krótkim spotkaniu z Duchem Świętym w New Smyrna Beach Mamie jakoś nigdy nie udało się już na Niego natrafić. Ciągle znajdował się gdzie indziej – a ona wciąż Go poszukiwała. Podążała za nim do zborów baptystycznych, namiotów odnowy w Duchu Świętym i rekolekcji rozmaitych chrześcijańskich denominacji. Zaangażowała się w pracę misjonarską na Haiti oraz nawiedzała chrześcijańską wspólnotę w górach Santa Cruz w Kalifornii. Gdziekolwiek zaś podążała Mama – my podążaliśmy za nią. Ale zdawało się, że staruszek-Duch Święty nigdzie nie zabawia zbyt długo. Mama zwykła mawiać: „Duch jest ciągle w drodze”. Niedługo potem w drogę ruszaliśmy i my.

Zazwyczaj uczestniczyliśmy w nieformalnych spotkaniach modlitewnych. W czyimś salonie gromadziło się od dziesięciu do dwudziestu osób. Czytały Biblię, śpiewały, tańczyły, wygłaszały proroctwa, składały świadectwa i mówiły językami. Niemal każdego lata odwiedzaliśmy chrześcijańskie centrum rekolekcyjne w Bradenton na Florydzie. Usytuowane było nad rzeką Manatee, a składało się z pola kempingowego, małych apartamentów gościnnych, pokojów gier oraz stajni. Dzieciaki mogły jeździć na kucykach, poznawać rzekę w ramach rejsu rowerem wodnym lub kanadyjką albo pływać. Rodziny były duże. Do zabawy zawsze chętnych było wiele dzieci.

Każda msza katolicka ma dość podobny przebieg. Odmawiasz różaniec, słuchasz krótkiego kazania i przyjmujesz Komunię Świętą. Potem wracasz do domu. Z kolei nabożeństwa zielonoświątkowe nie mają ustalonej struktury i mogą trwać godzinami. Jakiś gość może zdecydować, że poświęci godzinę na składanie świadectwa na temat swojego grzesznego życia obfitującego w spotkania z prostytutkami oraz picie piwa. Dziesięciu kolejnych może potrzebować uleczenia („nakładania rąk”). Kilku odstępców może znienacka postanowić, że chcą ponownie załapać się na wózek o nazwie „zmartwychwstanie Chrystusa”. Kaznodzieja zaś może „zapalić się ogniem Ducha Świętego” i kazać przez bite trzy godziny. Zanim się zorientujesz, zaczynają piać koguty.

Siedzieć nieruchomo całymi godzinami to dla dzieci piekło. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Mama postanowiła ubrać wszystkich swoich synów w poliestrowe garnitury sportowe z ery disco. Nie ma doprawdy nic gorszego niż noszenie w promieniach gorącego słońca Florydy poliestrowego garnituru sportowego – masz wrażenie, jakby zjadała cię żywcem gromada afrykańskich mrówek legionistek. Wierciliśmy się w ławce obłapiając nasze garnitury. Czekaliśmy aż zagra organista – stanowiło to sygnał, że nabożeństwo ma się ku końcowi. Organy wzywały grzeszników, aby zbliżyli się do ołtarza i wyrazili skruchę. Jeśli nikt w jego kierunku nie ruszał, nabożeństwo dobiegało wreszcie końca. Przypatrywaliśmy się organiście jak psy czekające na obiadowe resztki. Najlżejszy jego ruch powodował, że aż pochylaliśmy się w ławce do przodu.

I wreszcie organy grały. Dorośli zostawali w przybytku, żeby jeszcze przez godzinę porozmawiać (nazywano to „integrowaniem się”). Nas jednak puszczano wolno – wypadaliśmy przez drzwi jak pełnej krwi konie podczas Kentucky Derby. Pierwszy przystanek mieliśmy w naszym pokoju, gdzie zrzucaliśmy z grzbietów garnitury i wrzucaliśmy na siebie kąpielówki. Następnym przystankiem była rzeka.

Rzeka Manatee wiła się mijając przybudówki, stodoły i pomosty, do których przymocowano rzędy łodzi wiosłowych i kanadyjek. Naszym śladem podążały przekarmione białe kaczki; błagały nas o kawałeczek chleba. Nie mieliśmy czasu na kanadyjki ani na kaczki. Dalej w dole rzeki rósł wielki dąb; jego gałęzie zwieszały się nad wodą. Wysoko na dębie wisiała huśtawka. A obok niego zbudowano całkiem spory mostek, który górował nad wodą.

Woda z rzeki Manatee nie nadawała się do picia; miała kolor mocnej herbaty. Jak wskazuje sama nazwa, rzeka stanowiła siedlisko niezliczonych manatów – ogromnych morskich ssaków, które przypominają morsy – ale nie mają kłów. Odważniejsi chłopcy używali huśtawki; „cykory” korzystały z mostka. Ściskając nogami linę huśtawki, odbijałeś się od wysokiego brzegu rzeki i żeglowałeś nad wodę, mając we włosach świszczący wiatr. Na wysokości sześciu metrów nad wodą puszczałeś się i spadałeś – wydawało się, że trwa to całą wieczność. Plusk! – pogrążałeś się w brunatnej wodzie. Nagle robiło się zupełnie ciemno – jakby ktoś znienacka zamknął cię w komórce. Opanowywał cię na chwilę klaustrofobiczny lęk i zmuszał, abyś szaleńczymi ruchami rąk i nóg usiłował wydostać się na powierzchnię.

A potem przebijałeś się przez powierzchnię wody; owiewało cię świeże powietrze, a promienie słońca i głosy piszczących dzieci witały cię z powrotem w świecie żywych.



[wydanie trzecie, 2015]

Tłum. Łukasz Makowski