Gawędziarskie mapy (1): Tam, gdzie Bohun ukrył Helenę



Pod Kamieńcem, pod Podolskim,
stoi Turek ze swym wojskiem
stoi, stoi, nie wojuje
więcej wojska potrzebuje”
Dniestr, Prut i Seret to trzy rzeki, które spływają równolegle do Morza Czarnego. Największy z nich jest Dniestr. Z początku wije się i kręci wśród jarów i wzgórz jakby nie mając odwagi. Jednak gdy zbliża się do celu, rozlewa się wśród bagien i tworząc malowniczy liman wpada w morze. Prut i Seret jako mniejsze wraz ze zbliżaniem się ku morzu wydają się tracić rezon, zbaczają z kierunku, aż w końcu zawstydzone dołączają do potężnego Dunaju, aby wraz z nim rozpłynąć się w wodach Pontus Euxinus. Sam Dunaj wzbrania się przed końcem swej długiej podróży przez Europę. Tuż przed wybrzeżem cofa się, ucieka, aż rozpadłszy się na wiele części, wpływa do morza w formie rozległej delty. Między więc morze a Dunaj, na jego prawym brzegu, wciśnięta jest kraina zwana Dobrudżą. Na zachód zaś od niej, po lewej stronie Dunaju, rozciąga się rozległy kraj dawniej zamieszkany przez Daków, a następnie podbity przez Rzymian. W ciągu raptem półtora wieku kraj został zromanizowany i choć była to pierwsza prowincja, którą Cesarstwo opuściło mocą własnej decyzji, na pozostawionej ludności kultura łacińska zdążyła odcisnąć piętno. Pasmo Karpat szerokim łukiem odgradza ten kraj od Siedmiogrodu, który z kolei przez wieki stanowił część dziedzictwa węgierskiego. Między Dunajem a Karpatami rozciąga się więc Wołoszczyzna, której ludność mówi językiem będącym pozostałością łaciny, lecz brutalnie zmienionej pod wpływem mowy Słowian, Turków oraz innych, którzy roztaczali na tych ziemiach swe wpływy.
Na wschód od Karpat, nad Seretem i Prutem, leży zaś Mołdawia, która z jednej strony opiera się o góry, a z drugiej – zlewa się nad Morze Czarne nadmorską krainą zwaną Budziakiem. Dniestr zaś to granica wschodnia. Przed wiekami Dniestr był rzeką graniczną między Rzeczpospolitą a Hospodarstwem Mołdawskim – księstwem poddanym Turcji, a założonym w średniowieczu przez Węgrów jako marchia w ich ekspansji ku wschodowi. Marchia obejmowała ziemię zamieszkaną przez Rusinów pamietających jeszcze tradycje Wielkiego Kijowa oraz napływający tam od wielu już wieków żywioł wołoski. Tereny te znajdowały się we władzy Tatarów ze Złotej Ordy. Od ich napadów chroniła Węgrów linia Karpat. Tatarzy jednak słabli i Węgrzy coraz śmielej przekraczali Karpaty, aby najeżdżać i szkodzić poganom. Pewnego razu węgierski rycerz Dragosz zapędził się za dorodnym turem aż nad rzekę Mołdawę w Bukowinie, ziemi nad górnym Dniestrem i Seretem. Gdy zsiadł z konia i rozejrzał się po okolicy, urzekło go piękno krajobrazu, wzgórz porośniętych bukowym lasem. Postanowił przenieść w ten kraj swe włości. Księstwo, które założył stało się węgierskim przyczółkiem na wschód od Karpat. W herbie tak powstałego Hospodarstwa Mołdawii znalazła się głowa tura, która do dziś jest godłem Mołdawii.
Księstwo jednak uniezależniło się i rozpoczęło samodzielny byt lawirując między Węgrami a Rzeczpospolitą. Raz poddawało się w zależność od Węgrów, innym razem uznawało zwierzchność królów z Krakowa, a jeszcze kiedy indziej pozostawało same sobie. Władcy, choć niezależni, wciąż związani byli rodzinnie z węgierskim Siedmiogrodem zza gór. To tam urodził się Wład Palownik; urodził się w rodzinie Besarabów, od którego to nazwiska nazwano tereny za Prutem. Wład przyłączył je do Mołdawii, gdy bezpowrotnie kończyło się panowanie Ordy nad Rusią. Budziak nadmorski zaś, odebrawszy Tatarom, oddał Wołochom.
Niebawem do gry wszedł kolejny gracz – Turcja. Mołdawscy hospodarowie nie utrzymali swej pozycji i, podobnie jak ich współplemieńcy z Wołoszczyzny, musieli paść czołem przed sułtanem. Od tej pory Dniestr był faktycznie granicą między Polską a Turcją – między panowaniem Krzyża Świętego a władzą półksiężyca. Sułtan pozwalał licznym czambułom tatarskim koczować w stepie mołdawskim i przekroczywszy Dniestr nękać ludność biorąc w niewolę tłumy nieszczęśników. Nad tak niebezpieczną granicą, od Kamieńca Podolskiego, wzdłuż Dniestru, powstawały więc zamki i forty wojskowe – w Chreptiowie, Mohylewie, Jampolu i aż w Raszkowie. Tuż za Raszkowem zaś, w Jahorliku nazywanym również Jahorłykiem, kończyła się władza Rzeczpospolitej. Granica skręcała na północ wraz z niewielką rzeczką tak samo Jahorlikiem nazywaną. Dalej zaś od miasta Bendery już tylko dzikie pustkowie, hen wśród wzgórz, winorośli i stepu aż do Akermanu, zwanego również Białogrodem, a przez Rumunów Cetatea Alba. Stepy Akermanu pozostawały wraz z całym Budziakiem w mocy tureckiej, łącząc się tu nad morzem z czambułami Tatarów z Jedysanu i Krymu. Jeszcze na początku XX wieku w Jahorliku znajdował się kamień, na którym za panowania króla Augusta II Wettyna wykuto napis: „Anno 1703, granica, koniec Polski”. Czy jest dzisiaj? Jak go odnaleźć?
To ta ziemia, gdzie w naddniestrzańskich jarach Bohun ukrył Helenę, a Basia Wołodyjowska uciekała przed Azją Tuhaj-bejem.
      Mijały lata. Rzeczpospolita odeszła. Zostali po niej Polacy rozsiani po naddniestrzańskich miasteczkach i wsiach. Na jej miejsce naszła Rosja. Sięgnęła za Dniestr i wzięła z Mołdawii tureckiej ziemię aż po Prut – tę, którą nazywano Besarabią. Ludność Wołoszczyzny i Mołdawii chodziła do cerkwii. Tu sięgała kultura Bizancjum. Gdy Turcja słabła i cofała się, wiele narodów na Bałkanach zrzucało jej zwierzchnictwo i widziało w Rosji swego prawosławnego opiekuna. Turecką władzę zrzucili Wołosi i Mołdawianie, którzy mówili tym samym językiem pochodzącym z łaciny, lecz przez te wszystkie wieki zmienioną. Wyznawali tę samą prawosławną wiarę, bo taką – bizantyńską – przyniesiono im dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie było schizmy. Połączyli się i tak powstała niepodległa Rumunia. Od Dunaju po Prut.
Rumuni porzucili cyrylicę i zaczęli pisać łacinką. Za Prutem zaś trwała władza rosyjska, a ludność prawosławna łatwo ulegała rusyfikacji. Między Prutem a Dniestrem mieszkało trochę potomków ludów, których czas już dawno przeminął – Pieczyngów, Połowców, Turków seldżuckich. Tych nazywano Gagauzami. Rosja dała im wybór – niech przyjmą prawosławie albo idą precz. Ochrzcili się po wschodniemu.
Gdy I wojna światowa położyła kres Imperium carów i ten skrawek Mołdawii powrócił do macierzy, Rumuni sięgnęli za grzbiety Karpat, po zawsze węgierski Siedmiogród. Powstała wielka Rumunia, a Dniestr znów był granicą, tym razem między Rosją a Rumunią.
       Świat cały jeszcze raz stanął w ogniu. Rosja, teraz już sowiecka, upomniała się o to, czym niegdyś władała. Besarabia, aż po Prut, została wchłonięta w Sowiety. I wtedy naruszono odwieczną rolę Dniestru jako granicy. Z Besarabii utworzono Mołdawską Sowiecką Republikę i dołączono do niej pas ziemi na lewym brzegu Dniestru – od Raszkowa po Tyraspol. Wybrzeże morskie, Budziak, Moskwa przekazała Ukrainie Sowieckiej. W ten sposób imperium sowietów ustawiało sobie podbite narody, przebierając w ich ziemiach jak w ulęgałkach. Ale i na imperium sowietów przyszedł kres. Wielki Sowiet się rozpadł. Państwa, które niewolił, uznały się za niepodległe, wolne. Odziedziczyły jednak granice ułożone wcześniej w ramach ZSRR i ludność – wymieszaną i zsowietyzowaną. W Besarabii, która teraz stała się samodzielnym państwem pod nazwą Mołdawia, część ludności miała nadzieję na powrót do macierzy, czyli do reszty Mołdawii, tej rumuńskiej, która była za Prutem. Reszta, często o ruskich korzeniach, dodatkowo zrusyfikowana i przemielona w sowieckiej maszynie, straciła świadomość swej łączności z ludźmi znad Seretu. Bliżej morza Gagauzi chcieli iść swoją drogą, lecz nielicznych i rozproszonych po różnych wsiach nikt nie słuchał. Nad Dniestrem zaś było jeszcze gorzej. Pas wybrzeża rzeki, przyłączony sztucznie do Mołdawii, zamieszkany był przez Rosjan i Ukraińców. Jedni i drudzy jednak reprezentowali najgorszą odmianę człowieka – homo sovieticus. Zupełnie przemieleni, pozbawieni świadomości narodowej jako dziedzictwa pokoleń i pozbawieni poczucia własnej godności jako dzieci Bożych – dla nich sierp i młot był całym życiem. Byli gotowi umrzeć – byle było tak, jak było. Zbrojnie stawili opór „tym zza Dniestru” i założyli coś będącego żywą skamieliną ZSRR – Republikę Naddniestrzańską. Zrobiła to 14 armia ZSRR pod dowództwem generała Lebieda, która stacjonowała w tej głębokiej prowincji czerwonego imperium. Chociaż imperium się rozsypało, to wojsko to „na do widzenia” zafundowało utrzymanie przy życiu skrawka ZSRR. Żywy trup. Niechcąca umrzeć cześć ciała, bo nieprzyjmująca do wiadomości, że reszty organizmu już nie ma. Istne zombie zamieszkane przez społeczeństwo Frankensteinów. Owoc społecznego eksperymentu, którym jest homo sovieticus. Sztucznie wyhodowane zbiorowisko, które nie potrafi wyjaśnić, kto je stworzył. Ślepa ulica eksperymentów społecznych, która powinna obumrzeć, ale z jakiegoś powodu wciąż żyje i nie przyjmuje do wiadomości, że jest tylko efektem ubocznym zbrodniczych szaleństw z dalekiej przeszłości.
Za Dniestrem nie umieli nic z tym zrobić. Z powodu choroby jaką jest stan po komunizmie, Mołdawia nie wróciła do macierzy. Prut pozostał granicą. Dniestr również jest granicą, lecz oddziela coś, co utraciło swój dom i nie może do niego wrócić, od tego, co domu nigdy nie miało, a myśli, że w nim ciągle jest.
      A tam wciąż żyją Polacy. Nikt ich tam nie nawiózł w pociągach, nie zesłał, nie nakazał przyjechać. To ich ojczyzna. Mieszkają tam od wieków. Mówią po polsku lepiej niż niejeden Polak czasów Facebooka nad Wisłą. Dodatkowo z pięknym akcentem południowo-wschodnich Kresów. To tam, nad Dniestrem, gdzie Bohun ukrył Helenę.

Tekst i zdjęcie:
Jerzy Juhanowicz

PoŚcinki zerowe (0): BARTOSZ i Alex


Together on the wall


Przeto, jeźliście spół powstali z Chrystusem,
co wzgórę jest, szukajcie,
gdzie Chrystus jest na prawicy Bożéj siedzący:
co wzgórę jest, miłujcie, nie co na ziemi.
~ Kol 3, 1–2

Jeden zajmuje się zawodowo ekstrakcją zębów. Drugiemu płacą za to, że wspina się bez asekuracji grzesząc tym zapewne ciężko. O drugim kręcą filmy i obsypują je oraz jego samego nagrodami. O pierwszym filmów nie kręcą. Drugiego chwalą za chorobliwy perfekcjonizm, z którym zapamiętuje kolejne ruchy palców i stóp na trasach swoich quasi-samobójczych wybryków. Pierwszy musi dzień w dzień, godzinę w godzinę, minutę w minutę i sekundę w sekundę wykazywać się podziwu godną precyzją, bo jeśli noga (a raczej ręka) choć o ułamek milimetra powinęłaby mu się, mógłby spowodować w jamie ustnej pacjenta niepowetowane straty. A ręce chirurga stomatologa (podobnie jak wspinacza) po dłuższym działaniu niekoniecznie należą do najbardziej wypoczętych.

Pierwszy to doktor Bartosz Pawłowski. Drugi? My go tu reklamować nie będziemy, jednak zacytujemy kilka jego wywiadow(czy)ych wypowiedzi:

I’m like strongly atheist and just like not into religion at all.

Q: Mm-hmm. Were your parents religious at all or no?

Yeah, Mom is – at least used to identify as Catholic. She probably would still say that she believes in God, though there’s no evidence of it at all. Like she doesn’t go to church anymore or do anything. But, yeah, so as kids we were taken to church. But at no point did I ever believe anything.

Warrior without a good cause

Yes. I think I gravitate towards being a somewhat depressed person. Or—I don’t know actually. I’m sort of just flat…I feel like I don’t have any of the highs. I kind of go from level, to slightly below level, to back. It’s all pretty flat . . . Sometimes you just feel useless, you know? But in some ways I embrace that as part of the process because you kind of have to feel like a worthless piece of poop in order to get motivated enough to go do something that makes you feel less useless. But then ultimately that still doesn’t make you feel any less useless, so you just have to keep doing more.
~ niedoszły (jak na razie) samobójca

_ _ _ _ _ _ _
Fecisti nos ad te, Domine, et inquietum est cor nostrum donec requiescat in te.”
~ święty Augustyn z Hippony

Znajomy zakonnik też lubił często wspominać o "dziurze" w człowieku niewierzącym; jest w nim takie puste miejsce, które zapełnić może tylko Pan Bóg; jeśli Go tam nie ma, jeśli Go tam nie zaprosi, człowiek może pchać w owo miejsce rozmaite rzeczy: pieniądze, seks, alkohol, inne przyjemności oraz nałogi etc., ale wciąż będzie mu tego za mało. Poczucie pustki i niespełnienia pozostanie.

[Pytanie dodatkowe a propos uzależnień: czy to po katolicku życzyć zatruwającemu mi regularnie życie i płuca palaczowi rychłej śmierci w stanie łaski uświęcającej?].


* W * W * W *
doktor Bartosz Pawłowski

 * W * W * W *

 
A {not so parting} quote:

A martyr is a man who cares so much for something outside him, that he forgets his own personal life. A suicide is a man who cares so little for anything outside him, that he wants to see the last of everything.
~ Gilbert Keith Chesterton, Orthodoxy



* W * W * W *
doktor Bartosz Pawłowski

 * W * W * W *

Godzi się przypuszczać, że film o niedoszłym (jeszcze?) samobójcy (a i jego samego) obsypano nagrodami nie ze względu na jakieś szczególne jego walory moralne, artystyczne czy techniczne, ale z powodu stojącej za nim ideologii. Ideologii, którą współczesny świat streszcza krótkim tytułem licznych internetowych filmików: PEOPLE ARE AMAZING (Ludzie są niesamowici). Przywodzi to nolens volens na myśl niesławnej pamięci pseudolitanię niesławnej pamięci abpa Jana Montiniego (znanego szerzej jako Paweł VI), w której powtarzały się jak refren słowa: "Chwała człowiekowi".

Ale jest jeszcze jeden aspekt wspomnianego filmu o wspinaczu-ryzykancie, o którym szkoda byłoby nie wspomnieć: jego związek z występującą również na ekranie niewiastą ukazany widzom jako godna polecenia historia prawdziwej miłości. Związek ów polega na tym, że bohaterowie filmu, przedstawiani nam jako istoty niemal na wskroś pozytywne – i dojrzewające do tego, co autorzy filmu próbują nam przedstawić jako odpowiedzialną miłość – nie będąc małżeństwem mieszkają razem i zachowują się względem siebie tak jakby małżeństwem byli. A to "niemal" [na wskroś] ma nam uczynić bohaterów oraz ich postępowanie jeszcze bliższymi – bo przecież nie są tacy całkiem idealni (tak jak my!) – szczególnie wspinacz: musi pracować nas swoimi social skills, uspołeczniać się – i, patrzcie, jak pięknie mu to wychodzi → nawet kobietę sobie znalazł, żyją razem, urządzają się, ona go "cywilizuje"... I to jest być może w zamyśle zasadniczy przekaz filmu. Grzeszny wyczyn sportowy jako dekoracja towarzysząca reklamie grzesznego pożycia. A może na odwrót? Tak czy inaczej bohaterem ma stać się publiczny grzesznik.

Cudzołóstwo, nierząd, a co najmniej narażanie się na grzech ciężki (co również może być grzechem ciężkim, a zatem prowadzącym prostą drogą do piekła). Jeszcze z pięćdziesiąt, pardon: może siedemdziesiąt (jak ten czas jednak szybko upływa) lat temu patrzono by na to pewnie krzywym okiem – choćby ze względu na tzw. odium społeczne. Po prostu dlatego, że z jakichś przyczyn powszechnie przyjmowano, że tak nie wypada. Czy wynikało to z solidnego fundamentu Wiary czy z innych przyczyn – to może temat na osobną rozprawę. Niemniej jednak gdyby dziś ktoś odważył się powiedzieć, że nierząd, cudzołóstwo lub narażanie się na nie są w oczach Boga złe, że prowadzą do zatracenia – to na niego patrzono by jak na wariata.

A tymczasem jak wariatka zachowuje się cytowana w filmie matka głównego bohatera, która z żalem mówi o ludziach, którzy "chcą mu [jej synowi] odebrać jedyne, co kocha", czyli wspinaczkę bez asekuracji. Argument tak durny, że aż dziw, że znalazł się w filmie. "Mój syn jest mordercą; został złapany i chcą go skazać na śmierć; jak śmią? Chcą mu odebrać możliwość mordowania, które tak kocha!".

"Dziewczyna" wpinacza: łzy w filmie roni prawdziwe czy na pokaz? Tego nie wiemy i pewnie się nie dowiemy. Płacze, bo może "swojego chłopaka" już nigdy nie zobaczyć (żywego). Ty głupia babo! Postaw facetowi warunki! Chcesz się wiązać z kimś, kto w imię [brawury, nudy, chorej wyobraźni – niepotrzebne skreślić (a tak naprawdę w najgłębszej swej istocie: niewiary)] ryzykuje dzień w dzień, że żona zostanie bez męża, a dzieci bez ojca (itd. – rodzice bez syna etc.)? Chyba że to ma być taki "współczesny związek", w którym o małżeństwie i dzieciach się nie mówi, nie wypada o nich wspominać; słowa takie jak odpowiedzialność nie istnieją; "wszyscy jesteśmy w głębi duszy dziećmi", więc ryzykujemy jak (nieświadome niebezpieczeństwa) dzieci. Jeszcze jeden powód, by takich produkcyj nie wspierać; nie chodzić na to do kina; nie nagłaśniać.

Padł taki kontargument: "ten wspinacz zawsze idzie bez asekuracji trasami o kilka stopni łatwiejszymi od jego maksymalnych możliwości". Ale w filmie sam prosił, żeby nie było świadków jego ewentualnej śmierci; nie chciał ginąć na oczach (tych, których określał mianem) "przyjaciół" (a którzy współpodżegali go do podjęcia grzesznego ryzyka). Więc zdaje sobie sprawę, że to, czego się dopuszcza, to nie spacerek po parku.

Cóż po sobie zostawił – cóż po sobie zostawi?

Nihil novi sub (free) solo

He's an atheist -- "We're all animals," he says -- and his dad's death helped him prepare for his own, should he have slipped on El Cap. You can die doing anything at any time, he says. Life goes on without you. Sanni will find someone new to love. He won't be missed. Dust in the wind.

Ot, taki manifest niewiary.

Ci sami ludzie, którzy niby wiedzą i rozumieją, że praca, trud i umiejętności doktora Bartosza Pawłowskiego przynoszą im więcej praktycznych i namacalnych korzyści w ich życiu osobistym, są gotowi ślinić się na myśl o awanturach i wybrykach opisywanego tu wspinacza. A jeśli nie dosłownie ślinić, to co najmniej WIEDZIEĆ o nich, "DOCENIAĆ", "SZANOWAĆ". A ponieważ z tekstów po dłuższym czasie zostaje zasadniczo zapamiętany tytuł, ewentualnie wyrażenie, które powtarza się w nim najczęściej albo najbardziej rzucającymi się w oczy literami, dla naprawienia dysproporcji i zrobienia właściwego wrażenia powtórzymy na koniec z naciskiem:

doktor Bartosz Pawłowski

doktor Bartosz Pawłowski

doktor Bartosz Pawłowski

Bo to on jest prawdziwym ~ i nie tylko tego textu, ale w ogóle naszych szalonych czasów ~ BOHATEREM.


* W * W * W *
doktor Bartosz Pawłowski
 
 * W * W * W *



Dodatek:

No one doubts that an ordinary man can get on with this world: but we demand not strength enough to get on with it, but strength enough to get it on. Can he hate it enough to change it, and yet love it enough to think it worth changing? Can he look up at its colossal good without once feeling acquiescence? Can he look up at its colossal evil without once feeling despair? Can he, in short, be at once not only a pessimist and an optimist, but a fanatical pessimist and a fanatical optimist? Is he enough of a pagan to die for the world, and enough of a Christian to die to it? In this combination, I maintain, it is the rational optimist who fails, the irrational optimist who succeeds. He is ready to smash the whole universe for the sake of itself.
I put these things not in their mature logical sequence, but as they came: and this view was cleared and sharpened by an accident of the time. Under the lengthening shadow of Ibsen, an argument arose whether it was not a very nice thing to murder one's self. Grave moderns told us that we must not even say "poor fellow," of a man who had blown his brains out, since he was an enviable person, and had only blown them out because of their exceptional excellence. Mr. William Archer even suggested that in the golden age there would be penny-in-the-slot machines, by which a man could kill himself for a penny. In all this I found myself utterly hostile to many who called themselves liberal and humane. Not only is suicide a sin, it is the sin. It is the ultimate and absolute evil, the refusal to take an interest in existence; the refusal to take the oath of loyalty to life. The man who kills a man, kills a man. The man who kills himself, kills all men; as far as he is concerned he wipes out the world. His act is worse (symbolically considered) than any rape or dynamite outrage. For it destroys all buildings: it insults all women. The thief is satisfied with diamonds; but the suicide is not: that is his crime. He cannot be bribed, even by the blazing stones of the Celestial City. The thief compliments the things he steals, if not the owner of them. But the suicide insults everything on earth by not stealing it. He defiles every flower by refusing to live for its sake. There is not a tiny creature in the cosmos at whom his death is not a sneer. When a man hangs himself on a tree, the leaves might fall off in anger and the birds fly away in fury: for each has received a personal affront. Of course there may be pathetic emotional excuses for the act. There often are for rape, and there almost always are for dynamite. But if it comes to clear ideas and the intelligent meaning of things, then there is much more rational and philosophic truth in the burial at the cross-roads and the stake driven through the body, than in Mr. Archer's suicidal automatic machines. There is a meaning in burying the suicide apart. The man's crime is different from other crimes -- for it makes even crimes impossible.
About the same time I read a solemn flippancy by some free thinker: he said that a suicide was only the same as a martyr. The open fallacy of this helped to clear the question. Obviously a suicide is the opposite of a martyr. A martyr is a man who cares so much for something outside him, that he forgets his own personal life. A suicide is a man who cares so little for anything outside him, that he wants to see the last of everything. One wants something to begin: the other wants everything to end. In other words, the martyr is noble, exactly because (however he renounces the world or execrates all humanity) he confesses this ultimate link with life; he sets his heart outside himself: he dies that something may live. The suicide is ignoble because he has not this link with being: he is a mere destroyer; spiritually, he destroys the universe. And then I remembered the stake and the cross-roads, and the queer fact that Christianity had shown this weird harshness to the suicide. For Christianity had shown a wild encouragement of the martyr. Historic Christianity was accused, not entirely without reason, of carrying martyrdom and asceticism to a point, desolate and pessimistic. The early Christian martyrs talked of death with a horrible happiness. They blasphemed the beautiful duties of the body: they smelt the grave afar off like a field of flowers. All this has seemed to many the very poetry of pessimism. Yet there is the stake at the crossroads to show what Christianity thought of the pessimist.
This was the first of the long train of enigmas with which Christianity entered the discussion. And there went with it a peculiarity of which I shall have to speak more markedly, as a note of all Christian notions, but which distinctly began in this one. The Christian attitude to the martyr and the suicide was not what is so often affirmed in modern morals. It was not a matter of degree. It was not that a line must be drawn somewhere, and that the self-slayer in exaltation fell within the line, the self-slayer in sadness just beyond it. The Christian feeling evidently was not merely that the suicide was carrying martyrdom too far. The Christian feeling was furiously for one and furiously against the other: these two things that looked so much alike were at opposite ends of heaven and hell. One man flung away his life; he was so good that his dry bones could heal cities in pestilence. Another man flung away life; he was so bad that his bones would pollute his brethren's. I am not saying this fierceness was right; but why was it so fierce?
Here it was that I first found that my wandering feet were in some beaten track. Christianity had also felt this opposition of the martyr to the suicide: had it perhaps felt it for the same reason? Had Christianity felt what I felt, but could not (and cannot) express -- this need for a first loyalty to things, and then for a ruinous reform of things? Then I remembered that it was actually the charge against Christianity that it combined these two things which I was wildly trying to combine. Christianity was accused, at one and the same time, of being too optimistic about the universe and of being too pessimistic about the world. The coincidence made me suddenly stand still.

Orthodoxy by Gilbert K. Chesterton

Chapter V : The Flag of the World


Dodatek dodatkowy: w innym filmie "wspinaczkowym", na tę samą co pseudobohater powyższego textu górę wdrapuje się (z asekuracją) tandem, którego lider jest "po przejściach" – małżeństwo, rozwód, nowy związek, dziecko... Gdy dwójka wspinaczy znajduje się na ostatnim odcinku przed szczytem, u podnóża góry pojawia się jego "eks-żona" z "partnerem" (i chyba dzieckiem), rodzice lidera etc. – słowem: wszyscy. I udaje się wspinaczom wspiąć na samą górę, dokonać zamierzonego wyczynu, i wszystko jest tak wspaniale i wszyscy tak się cieszą, a ten bałagan moralny, te poharatane i pokiereszowane życiorysy to tylko taki nic nieznaczący przypis do sportowego osiągnięcia...

Smutne. Godne ubolewania i modlitwy.


Granice / Na granicy