Żeńcy dwaJ: Cień łowcy


AutoKomentarz/REDinterpretacja:

http://rediwiwo.blogspot.com/2020/09/redinterpretacja-de-mortuis-nil-nisi.html

 

 

Obyśmy tylko zdrowi byli!

Na duszy, na duszy!



Dla Shelley Shannon – za pomyślne kończenie dobrych przedsięwzięć




[POLOG]



Dramat dobiegał końca. Zza drzwi dosłyszał jeszcze tylko metaliczny szczęk kurka i słowa:

Ego te baptizo...





PROLOG



"Wezmę taurusa. Jak ojciec".



"Załatwisz dziada na amen czy tylko postraszysz?"



"To się jeszcze okaże. Zobaczymy, jak będzie śpiewał, gdy wezmę go na muszkę".



"Niepotrzebnie się narazisz. Wyślą zaraz jakieś brygady specjalne i z całego planu nici".



"Nie o niego tu głównie chodzi".



"Wiem, ale nie potrzebujemy teraz jednego więcej męczennika".



"Tak czy inaczej jedno jest pewne: katolickiego pogrzebu raczej miał nie będzie".





CZĘŚĆ ZASADNICZA



Profesur Żołędny przeciągnął się, że aż chrupnęło. Nie ma to jak dobry przeciąg o dziesiątej czterdzieści. Po doprawdy smakowitym śnie. Poprzedzonym doprawdy pracowitą nocą.



Znowu nie zdążył się nawet przebrać w pidżamę. Zmachany, zmordowany, wszedł po cichu do domu, aby nikogo nie obudzić i tak jak stał walnął się na miękką skórzaną sofę. Tyle, że następnym razem musi pamiętać o podłożeniu sobie czegoś pod głowę. Bo tak zupełnie na płasko to niezdrowo.



W zupełnie jasnym o tej porze dnia pokoju jarzyła się czerwienią dioda czuwającego telewizora. E–K–R–A–N–U. Centrum domu. Gdzie pilot? Jest! Koło poduszki. Nawet na niego nie patrzył. Znał układ przycisków na pamięć. Pstryk, pstryk!, a raczej: Gniot! gniot! i już leci. Tak, tego potrzebował – nie, nie tu! – gniot raz jeszcze; o, to-to; tego szukał: "Dobiega końca dramat małej Ali, nastoletniej ofiary gwałtu, u której dziecka zdiagnozowano nieuleczalną chorobę..." – – – "...renomowanego szpitala orzekł jednogłośnie, że ciąża może zagrażać zdrowiu, a nawet życiu młodocianej matki..." – – – "...minister zdrowia też nie ma wątpliwości..." – – – "...prawo jasno stanowi, że...".



No, jutro powinni to ostatecznie rozwiązać! Koniec balu, panno Alu! I tak się za długo z tym cackali – wszyscy: i lekarze, i politycy, i media. Sprawa głośna, wszędzie jej pełno, ogólnospołeczna dyskusja, a bachor w brzuchu rośnie i jakby tak dalej poszło, to niedługo zacznie się dobijać na świat. No, ale jutro do wieczora będzie już po ptakach.



Odetchnął z ulgą, wsunął na stopy filcowe kapcioszki i podreptał do kuchni.



– Cześć, Mundku! – tego okrzyku oczekiwał. Ale – nie. Marzenny nie było. Ach, tak – dyżur miała przecież przedwczoraj. Dzieciarnia też już pewnie dawno wybyła do szkół. Cóż, weźmie sobie coś do zjedzenia i powegetuje chwilkę w samotności.



Sięgnął po stojący na kontuarze słoik z konfiturą. Aaa, śliweczki! Ktoś już połowę wyjadł! Pewnie Paulus – opowiadali, że z niego łasuch nieprzeciętny! Ale czemu się dziwić? Nie ma to jak własne przetwory. W tych sprawach Żołędny był, cóż, staroświecki.



W szpitalu – nowoczesny: wiedza najnowsza, aparatura takoż, pełen profesjonalizm, ręka nie drgnie przy najtrudniejszej ekstrakcji. Ile to już ich było!



Cały ten luksus, który ich z Marzenną i dzieciarnią otaczał – ciężko na to zapracował. Lubił komfort. Ale to, co robił, robił dla idei. Robiłby to i wtedy, gdyby musiał do interesu dokładać.



Zresztą, ile zdążył się tym komfortem nacieszyć? Praca – szpital – dyżur, niekończące się rozmowy z pacjentkami, sen w domu, urywki urywków zdań wymienianych z dzieciarnią, z Marzenną, która stawała się coraz bardziej marzeniem sennym. Też zabiegana, zalatana, zapracowana. Ale cóż poradzić – służyła tej samej co on idei: pomagać kobietom. Pomagać za wszelką cenę. Wykorzystywać całą swoją zawodową wiedzę i wieloletnie doświadczenie, jednocześnie traktując pacjentki jak osoby dorosłe. Niczego nie narzucać. Towarzyszyć. Towarzyszyć w najtrudniejszych wyborach. I te wolne wybory zgodnie z życzeniem pacjentek realizować.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Kiedy potrzebował pomyśleć, zawsze jechał nad morze. Tak było i tym razem. Parę godzin podróży i gotowe.



Wyszedł na brzeg i w blasku zachodzącego słońca... Nie, prawda była inna. Na niebie kłębiły się już czarne chmury, a z oddali mruczały grzmoty. Plaża opustoszała. Nikogo w zasięgu wzroku. Sam na sam ze stworzeniem. Lubił to. Przechadzał się chwilę, a potem pochylił i zaczął pisać patykiem na piasku. Ruchem powolnym, ale zdecydowanym napisał swoje dawne imię. Na tyle blisko wody, aby powracająca na brzeg fala mogła spróbować go dosięgnąć, a jednocześnie na tyle daleko, by nie przyszło jej to bez trudu. Stanął w lekkim rozkroku między literami Y i M. Za pierwszym razem fala ledwie musnęła jego bose stopy. Za drugim – pochłonęła całe O i N. Za trzecim dokończyła dzieła. Ale morze nie tylko coś zagrabiło i zagarnęło. Oddało coś w zamian. Niemal u jego stóp, w miejscu, gdzie przed chwilą widniały dwie początkowe litery, leżała mała biała muszla przegrzebka. "Piotr jest imię moje". Z plaży schodził już w strugach deszczu.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Profesor Rajmund Żołędny pewnym krokiem wkroczył do swego królestwa. Zaraz na lewo od schodów przy wejściu głównym minął szklane drzwi i omiótł spojrzeniem portret patrona swojego oddziału. Brodato-wąsaty jegomość spoglądał nań, jak co dzień, z uśmiechem. Ten to miał wiedzę i rozmach! Zawsze był z pacjentką – z kobietą – na dobre i na złe. "Terminacje nikomu z nas przyjemności nie sprawiają" – mógłby cytować swojego mentora z pamięci – "ale czasem nie ma innego wyboru". Sam też zabijać nie lubił. Ale cóż, wypadki się zdarzają. Chodzą również po maluszkach. Któż by takiego potworzaka chciał przytulać, całować, opiekować się nim? Poskręcane to-to jak okaleczona wierzba, poczwarne, obrzydliwe, wstrętne. Pożyje parę godzin, umrze w męczarniach i tyle. Po krzyku. A właściwie to po co tyle głośnych krzyków? Można ich sobie oszczędzić.



Ale dość tych rozważań. Przypomnij sobie, ile twój poprzednik zrobił dobrego. Ilu mamom pomógł. Ile płodów, którym nie dawano szans, jednak się pod jego czujnym okiem urodziło. I o tym pamiętaj – a nie o tym, że czasami – z bólem, ale jednak – trzeba usunąć.



Zdążył jeszcze kupić w automacie kawę na ostateczne rozbudzenie i dziarsko wszedł do (swojego) gabinetu kierownika oddziału.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Znów był na plaży. Cisza i spokój. I pustka, jeśli nie liczyć – ale nie, nawet ptaków jakoś nie było w tej chwili widać.



Nagle warkot, a właściwie brzęczenie. Mimowolnie spojrzał w górę. Po błękitnoszarym jesiennym niebie spokojnie dryfowała bezgłośnie jedna jedyna mewa. Bzykot musiał dochodzić sponad gęstniejących chmur. Zaraz ustanie. Chyba że zrobi nawrót.



Bił się z myślami. Czy współpracować? Czy wtajemniczać? Czy aż tak ryzykować? Brat nigdy tak nie robił.

To już przeszłość.

Znów był na plaży.

Ale tym razem nie był sam.

Obok niego na chłodnym piasku osiadł ciemnoszary dron.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Przecież ci normalni ludzie gdzieś są. Raz na tysiąc lat – jak kometę – no, nie: częściej – natykał się jako dziecko na normalnych rówieśników. Normalnych? Czy to ich zasługa? Nienormalnych? Czy to ich wina?



Tych normalnych pamiętał do dziś. Jedna zabawa, jedne dwie godziny życia spędzone razem. Jedne trzy kwadranse gdzieś na trawie przy wiejskim gospodarstwie. Życzliwość – mimo że bywali starsi. Rozmowa, zabawa, dzielenie się swoim światem – mimo że na co dzień mieszkali setki kilometrów od siebie. Sam pamiętał. Brat też mu o nich opowiadał, przypominał. Kochany brat, który wyciągnął go z piekła. Sprawiedliwy wśród brudów świata.



Brat wspominał o toczonych na ławkach placów zabaw rozmowach z rodzicami takich normalnych dzieci.



Przecież ci normalni ludzie gdzieś są. Raz na tysiąc lat – jak kometę – no, nie: przecież częściej – natykał się na normalnych rodziców. Takich, którzy są zbawieniem swoich dzieci zainteresowani, którzy je znają (a dzieci je znają), którzy nie oddają ich w pacht profesjonalnym wychowywaczom, a częściej wychowywaczkom dzieci... Takich, z którymi da się na poziomie porozmawiać. Może dziwnie to zabrzmi, ale od niektórych aż bije taka normalność, otwartość, gotowość do kulturalnej zabawy i rozmowy.



Dlaczego jesteśmy, do jasnej-ciasnej, tacy rozproszeni? Czy każdy normalny zmuszony jest działać sam – ewentualnie wyłącznie na skalę najbliższej rodziny? Jak ośmielić się do działania?



A Piotr/Paweł także był sam.

Sam?

Piotr i Paweł. Paweł i Piotr. Nierozłączni. Podobni do siebie jak dwie krople wody. Dwaj, a jak jeden.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Dron wciąż spoczywał na piasku.



Widział, jak zza oddalonej wydmy wyłania się wysoka postać w przeciwsłonecznych okularach. Nie lubił ich. Lubił patrzeć ludziom w oczy.



Ale Piotr przyszedł w ciemnych okularach tylko dlatego, aby nikt nie rozpoznał go po drodze.



– Przepraszam za tego drona, ale musiałem się upewnić, że nikt nas nie śledzi.



Piotr i Paweł. Paweł i Piotr. Nierozłączni. Podobni do siebie jak dwie krople wody. Dwaj, a jak jeden.



Wyciągnął prawicę:



– Paweł, a raczej Paulus – bo tak z łacińska zwykł zwać go ojciec.



– Piotr, a raczej Petrus – bo nie od zawsze tak go nazywano.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Termin egzekucji wyznaczono na 28 grudnia. Dziecko Ali dostało jeszcze kilka dni. Należało należycie przygotować się do zabiegu. I mieć wzgląd na kalendarz. Kończyć sprawę tak w bezpośredniej bliskości Bożego – nomen omen – Narodzenia jakoś nie wypadało.

Bo przecie jeszcze chwilę temu wspólna Wigilia. Karpi w domu Żołędnego nie było; nie było ich komu zabijać. Choć mógłby to robić ze szczególnym profesjonalizmem i upodobaniem. W zabijaniu miał bowiem wprawę.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Stracić wnuka chciała szczególnie babcia; dziadek milczał. Kiedy dowiedział się o decyzji, tylko pisał coś palcem na papierze.



Nacisk matki, milczenie ojca. Cóż miała począć Ala?



To przyzwalające milczenie baranów, czyli mężczyzn – to swobodne szafowanie cudzym życiem w wykonaniu kobiet...



Ale egzekucję w ostatniej chwili wstrzymano...

Było tak...



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Paweł Żołędny wyszedł z domu jakby nigdy nic. A może raczej: upozorowano to tak, aby wyglądało, że wyszedł z domu najzwyczajniej w świecie. Automatycznie. Zwyczajnie. Jak co dzień.



Około dziesiątej był w domu już sam. Rodzice udali się do pracy, rodzeństwo po nauki. Paweł wykąpał się, zjadł obfite śniadanie (mocno autorskie: ryba na zimno, kluski z makiem – świąteczne pozostałości), nieśpiesznie wynitkował i umył zęby (bardzo dokładnie – dbał o higienę!), wypakował swojego ulubionego wisporta (po brzegi) i ruszył.



Czy to auto porywaczy podjechało pod sam dom? Choć żaden z potencjalnych świadków nie byłby w stanie autorytatywnie orzec, iż tak się właśnie stało, fakt pozostawał faktem: Paweł zniknął. Telefonu, oczywiście, nie zabierali, żeby uniknąć namierzenia.



Żadnych więc śladów – poza odciskami butów, które szybko zasypał prószący tego dnia śnieg. Tylko spod osypującej się już powoli choinki ze sterty rozdartych i rzuconych na posadzkę papierów prezentowych wystawał róg opartej o żłóbeczek jasnoszarej koperty formatu A4.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Dramat trwał. Od piątku, a właściwie od soboty, bo Żołędny jak zwykle pojawił się w domu już po północy. Zdarzało się już tak, że Paulus na noc nie wracał i nikt się tym zbytnio nie przejmował, ale to już trzeci dzień, od kiedy go nie było. Zdarzało mu się nocować u znajomych albo organizować niespodziewane wyjazdy. Dorosły jest przecież. Decyduje sam za siebie. Ale mieszkamy wciąż razem. Mógłby się mimo wszystko odezwać.



"Kiedy to ostatnio rozmawialiśmy?" – przemknęło jeszcze przez myśl profesorowi, gdy usiłował ułożyć się na salonowej sofie. Coś miękko! Ba – za miękko! "Dywan też się nada" – zdecydował. Delikatnie zsunął się niżej (ale przyjemna ta wełna!) i już-już miał wyciągnąć nogi – a tu traf czy też Opatrzność chciała, że księżyc akurat zerknął do środka ekskluzywnej kamienicy przez uchyloną zasłonę w oknie i rzucił światło na stos pomiętych opakowań po prezentach. A wśród nich: cóż to? Czyżby zawieruszyła mi się tu jakaś dokumentacja? Praktycznie niemożliwe. Przecież porządek to moje drugie imię. Przynajmniej w kwestiach medycznych. Wszystko na swoim miejscu. Każdy siwiejący już włos przyczesany i na swoim miejscu, gdy wychodzę do pracy. Każda historia choroby tam, gdzie trzeba. No dobrze, ostatnie czasy były trochę inne. Naprawdę wyczerpujące. Sprawa tej głupiej smarkuli i jej bachora. Trzeba było zaangażować się medialnie, żeby nie było wtopy. Jeszcze przeszkodziliby w zrobieniu tego, co zrobić trzeba. Polska żyła tym, czym kazano jej żyć, a że akurat teraz kazano jej żyć sprawą nieszczęsnej Ali i jej wciąż żywego płodu, to tym żyła. Ale to stawiało przed Żołędnym nowe wyzwania. Głównie czasowe. Trzeba było się wypowiadać. (Lubił się wypowiadać). Wywiady, rozmowy, reakcje, komentarze. I znów: wywiady, rozmowy, reakcje, komentarze. I znowu. Był może nieco mniej emocjonalny niż jego poprzednik – mógł wydawać się widzom mniej przekonujący – ale ktoś z tytułem musi przecież, do jasnej cholery, tłumaczyć temu ciemnemu społeczeństwu, że nastoletnia Ala rodząca zagrożone dziecko z gwałtu to nie jest to, czego byśmy chcieli i oczekiwali. Ale, Bogu dzięki, wkrótce ten przypadek wykończymy i zacznie się trochę normalniej. Będzie już po wszystkim. Do niedzieli powinien być finał. Ucichnie medialny szum. Wreszcie pobędziemy trochę razem. Marzenna... Paulus... Pozostali...



Wszystkie te myśli przebiegły mu przez głowę znacznie szybciej niż którykolwiek z nas, Drodzy Czytelnicy, zdołał przeczytać powyższy akapit.



Przewrócił się na lewy bok. Wyciągnął zmęczoną całodziennym trudem rękę po kopertę – uwaga! nie nadwyrężamy szyi! – ale uda się bez wstawania! – jeszcze parę centymetrów, już-już ją mam – i chwycił.

Na kopercie przyklejono wycięte z gazet litery układające się w personalia adresata: RAJMUND ŻOŁĘDNY.



Otworzył.

Duża niezłożona kartka. Na niej znów wycięte z gazet (w najlepszym powieściowym stylu) i poprzyklejane w pośpiechu litery.

Poświecił sobie telefonem.

Przeczytał i oniemiał.

Sięgnął do środka ponownie.

Spojrzał na wydobyty z koperty odcięty palec – i uwierzył.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



– Dzwoń na policję! – ryknął prosto w ucho Marzennie. Senna jeszcze Marzenna – niczym wyrwana z drzemki na dyżurze – posłusznie chwyciła towarzyszącą jej w łóżku komórkę i wystukała numer.

Wypadł z sypialni; sam był już przy telefonie, na telefonie, pod telefonem:

– Natychmiast wstrzymać wszystkie przygotowania do zabiegu! . . . Tak, natychmiast! Nikt tej dziewuchy nie rusza!



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Kiedy do zjednoczonych redakcji dotarły pierwsze zdjęcia obciętego palca, było już do przewidzenia, co nas czeka.



"Dramat światowej sławy ginekologa trwa..." – – – "...Miejsce przebywania Pawła Żołędnego pozostaje nieznane..." – – – "...Porywacze żądają tylko jednego: aby dziecku nastoletniej Ali pozwolono się urodzić..." – – – "...Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie..." – – – "...Polska (ba, Europa, a nawet świat) wstrzymuje oddech..."



Zaprogramowani. Czy to program radiowy, telewizyjny czy internetowy. Polska w zaprogramowany sposób wstrzymywała na razie oddech przez dwie doby od zdarzenia. Ta sama Polska, która żyła kolejno – któż to zliczy – zawaleniem się dachu hali pod śniegiem jak wieży w Syloe (przez kolejny tydzień wszyscy skrzętnie odśnieżali własne domostwa), umieraniem himalaisty pod kaszmirskim szczytem, udzielaniem rozgłosu jawnemu mordercy i cudzołożnikowi, który latami publicznie uwłaczał Panu Bogu, twierdząc, że bardziej trzeba słuchać ludzi niż Jego, po czym umarł.



Czy ktoś spośród milionów przeżuwaczy newsów zmówił choćby jedno Requiem aeternam w intencji nieszczęsnych zmarłych, o których tak łapczywie się nasłuchał i nawidział? Czy raczej wyciągał zachłanne oko i ucho po kolejne dramatyczne doniesienia, by w tydzień później kompletnie, ale to kompletnie o nich zapomnieć – bo na tapet i wizję wjeżdżała już następna sensacja?



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Bogu dzięki okazało się, że nie trzeba organizować kolejnych części ciała i wysyłać pod odpowiednie adresy, by podsycić zainteresowanie żądnych krwi mediów. Tych samych mediów, które bez zmrużenia oka kamery kręciły i prezentowały publiczności seryjnie seriale bokserskich i mmowskich mordobić, chwytających za serce reportaży o trudnym losie "istot czujących" oraz seriali. Te same media rzuciłyby się na każdy kolejny domniemany kawałek ciała Pawła. Na szczęście, jak powiedzieliśmy, nie było potrzeby ich dostarczać.



Dramat nienarodzonego dziecka nastoletniej Ali oraz jej samej trwał bowiem. I domagał się szybkiego rozwiązania. Trzeba było usuwać albo rozwiązywać – w trybie przyśpieszonym.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Wróćmy jeszcze na chwilę do piątkowej, a raczej już sobotniej nocy. Po powrocie z pracy Żołędny zwykle zasypiał jak zabity, budził się koło szóstej, po czym pozwalał sobie jeszcze na kilkugodzinną drzemkę. Ale tamtej nocy zastrzyk adrenaliny postawił go na nogi od razu. Podobnie jak cały dom.



Ceną za kolejne części ciała Paulusa, a w ostatecznym rachunku jego życie było życie bachora (tak, "dziecka Ali", powinien sobie powtórzyć, bo publicznie o "bachorze" mówić nie wypada) – to zrozumiał natychmiast.



Ale potem aż do rana z Marzenną i pozostałą dwójką prowadzili burzę mózgów. Kto, co, jak i kiedy?, bo "dlaczego?" – było dla wszystkich aż nadto jasne.



Gazet papierowych od dawna nie czytał, a młodsze pokolenie też na pewno nie. Komu mogło wpaść do głowy organizowanie takiego staroświeckiego uprowadzenia? Co zawiodło – osiedlowa ochrona? instynkt samozachowawczy Paulusa – ale zawsze bywał taki ostrożny! Jak to się stało, że nikt właściwie nic nie zauważył? Kiedy dokładnie rozegrała się ta tragedia?



Ale było jeszcze coś – coś, co kłuło go mocniej niż inne cosie: Nasz Paweł. A raczej: mój Paulus. Studia (medyczne, a jakże) na ukończeniu. Wielka nadzieja na ciąg dalszy lekarskiej tradycji rodzinnej. Pal ich innych licho – chłopaczysko było w pewnym sensie tylko Marzenny, dziewucha – w pewnym sensie – tylko jego. Każde z nich wniosło do nowej wspaniałej rekomponowanej rodziny swojego potomka. Ale Paulus był dzieckiem ich wspólnej miłości. Do diaska! Dlaczego właśnie jego musiało to spotkać?

Ileż to razy obiecywał sobie, że już-jutro-wreszcie po raz pierwszy w życiu poważnie z nim porozmawia. Gdy tylko złoży egzamin i będzie mógł nazwać go nie tylko synem (czego nie czynił zbyt często), ale "panem kolegą".

Co tu dużo mówić – nie zna swojego syna. Nawet gdyby Paulus postanowił pobawić się z nim w chowanego, nie miałby pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania. A co tu mówić o porwaniu!



Przesunął palcem po oparciu skórzanej kanapy za kilkanaście tysięcy. "Jakość życia" – gorzko zaśmiał się sam do siebie. Miał to, ale nie żył tym. A teraz jeszcze to.



Chwilę jeszcze porozmawiali. Wmusili weń kubek herbaty.



Siódma. Chciał iść do pracy, ale organizm mu na to nie pozwolił. Po prostu nie miał już siły. I zasnął. Snem zmęczonym i niespokojnym.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



A Paweł znów był nad morzem.

I tym razem był naprawdę sam.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Wyśnił sobie własną śmierć. A do wczoraj nie bał się jej wcale a wcale. Życie ułożone, przyszłość zaplanowana, kolejne pokolenie wstępuje w moje ślady. Pieniędzy nam nie brakuje, zdrowia (he! he!) też nie. Kochająca się rodzina – że zawiązana na nowo – że każde z nas po nieudanych związkach? która teraz taka nie jest?



Po wyjątkowo niesmacznym śnie obudził się. Obudził się jak zabity. I nie po to, by Cię, Boże, chwalić. Ma do wykonania robotę. Skończyć z tym barachłem. Odzyskać syna. Zajmie się tym własnoręcznie.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Minęło czasu mało-wiele.

Dalej wydarzenia potoczyły się zgodnie z planem i w tempie błyskawicznym.



To musiało się udać. Położył na szalę całą dostępną sobie profesjonalną wiedzę i doświadczenie. Na szali położono przecież całość i zdrowie Paulusa.



W sumie to całe szczęście, że wdały się komplikacje i trzeba rozwiązywać dziś. Też mi rozwiązanie! Gwałt, zagrożone życie matki, nieuleczalnie chore dziecko. Ale przynajmniej nie trzeba już czekać. Dramat się skończy, winnych złapią, a że bachor się urodzi – cóż, umrze niebawem i po krzyku. O nim nikt nie będzie pamiętał, a Paulus ma przed sobą całe życie.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Sylwestrową nocą Żołędny razem ze swoją świtą (czy też sitwą) przebywał na sali operacyjnej. Nolens volens, ale z pewnych powodów chcąc – rodził. Znaczy: asystował przy porodzie, ale to się przecież rozumiało arcysamo przez się.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Wychodząc tedy z fossy, kazałem ja swoim wołać:

Jezus, Maryja!”, lubo insi wołali: „Hu, hu, hu!”,

bom się spodziewał, że mi więcej pomoże Jezus,

niżeli ten jakiś pan Hu.

~ Jan Chryzostom Pasek



Pewnym krokiem wkroczył do nie swego królestwa. Zdecydowanie jest kluczem. Nie oglądać się. Iść jakby nigdy nic. A kiedy potrzeba: jak burza. Tym sposobem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach sytuacji nikt nas nie zatrzyma, nie spyta: po co, jak i dokąd; milcząco przyjmie, że skoro tak beztrosko sobie poczynamy, to widocznie mamy uzasadniony powód.



Uważał to zresztą za wielkie błogosławieństwo: tę przewagę, jaką zdeterminowani w walce po stronie dobra mają nad złymi lub obojętnymi. Ci drudzy to też ludzie: też wolą stronić od bezpośredniego starcia; zasadniczo nie są gotowi narażać na szwank swojego zdrowia, o życiu doczesnym nawet nie wspominając. I dlatego człowiek gotów coś sprawie poświęcić przejmuje inicjatywę. A przynajmniej niektóry powinien to robić, iż czasy złe są.



Minął szklane drzwi i stanął oko w oko z potworem. Z dużego portretu na ścianie spoglądała na niego czarno-biała twarz patrona oddziału. Oddziału – też mi nazwa – chyba egzekucyjnego. Zamyślił się na chwilę. Gdyby chciał trzymać się protestanckiej tradycji, ciąłby portret szablą. A tak wpakuje (mu) się w tę facjatę parę kul na odchodne. Symboliczne rozliczenie ze starym Hu. Tymczasem – do dzieła! Jezus, Maryja! W imię Boże, zaczynamy! A raczej – kończymy!



Mało to pacjentów wdzierało się do szpitali?

Zresztą w razie czego powie: "Mam pilną sprawę do taty" i to powinno wystarczyć. Do samego profesora Żołędnego przystąpi zaś i rzecze: "Tatku!". W ostateczności jest gotów na to, żeby i pocałować go.



Recepcja. Na ścianie mignął mu ekran. Wszechobecne tiwi. Wpatrzone weń położne. Właśnie donosili o tym, co właśnie działo się paręnaście metrów stąd. Poród Ali. Poród jej dziecka.

Szedł takim krokiem, że gdyby ktoś przyjrzał mu się dokładniej, mógłby stwierdzić: idzie wziąć zakładnika. Ale...



...oto on – blok operacyjny.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Ala właśnie się uspokajała. Dziecko nie krzyczało. "Lekarz od cudu przeżycia" (faktycznie, prawdziwym cudem jest, że ktoś uprzednio skazany przez niego na zamordowanie jednak przeżył) oraz jego koleżanki i koledzy właśnie umywali ręce po udanym cięciu.



Dziecko nadal nie krzyczało. Krzyk jednak się rozległ – do sali wtargnął mężczyzna z rewolwerem w ręce.



Nie wymachiwał bronią niczym szaleniec, jak pokazują to w filmach. Powiódł taurusem po ubranych w fartuchy i wydał krótkie komendy:

– Odejść od kranu! Matka i dziecko zostają tutaj! Wszyscy pozostali – won!



Woda z kranu leciała nieprzerwanie.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Żołędny razem z sitwą stał zaraz po drugiej stronie zamkniętych drzwi.

Słuchał z ciekawością.

Woda z kranu leciała nieprzerwanie. Duży strumień.

Przestała szumieć.

Dramat dobiegał końca. Zza drzwi dosłyszał jeszcze tylko metaliczny szczęk kurka i słowa:

Ego te baptizo...










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz