Daniel Mitsui "Ukoronujcie ich wieloma koronami*: aureole w Summula Pictoria"


Aureola jest być może najbardziej rozpoznawanym symbolem w sztuce chrześcijańskiej i, jak się wydaje, najprostszym: złote koło otaczające głowę, a oznaczające świętość. Niemniej jednak symbol ten pojawiał się na przestrzeni wieków w wielu różnych wersjach. Niektóre typy aureoli są standardowe i powiem o nich niewiele z wyjątkiem tego, że czuję wstręt względem praktyki przedstawiania aureoli w perspektywie - jako unoszącej się elipsy. Nikt, kto czytał moje opinie na temat perspektywy w sztuce sakralnej, nie będzie zaskoczony. Ale niektóre warianty aureol są znaczące, w istocie kunsztowne. Tworząc Summula Pictoria, mam zamiar czerpać z wielu tych charakterystycznych wariantów i używać ich konsekwentnie w celu przekazania czegoś więcej niż tylko oznaki świętości.


Giotto di Bondone, Alegoria mądrości

Nie wszystkie aureole są okrągłe. Sześciokątne (albo rzadziej ośmiokątne lub kwadratowe) aureole ozdabiają głowy alegorycznych postaci reprezentujących Cnoty na wielu obrazach z późnego średniowiecza, takich jak freski namalowane przez Giotta na suficie bazyliki w Asyżu. Rzadko rysuję czysto alegoryczne postaci w mojej sztuce religijnej i nie planuję robić tego w przypadku Summula Pictoria, oprócz przedstawiania posągów w tle. Gdybym miał je narysować, użyłbym sześciokątnych aureol. Kilka późnośredniowiecznych włoskich obrazów z pracowni Bernardo Daddiego daje św. Longinusowi aureolę sześciokątną; nie mam pojęcia, czemu.


Mozaika przedstawiająca papieża Jana VII


Kwadratowe aureole pojawiają się na wczesnych mozaikach i oznaczają świętość osób żyjących w chwili, gdy dzieło powstawało. Zwykle chodziło o duchownego albo jakiegoś króla, królową lub cesarza fundującego świątynię, którą ozdabia mozaika. W tradycyjnej chrześcijańskiej symbolice liczb czwórka oznacza świat stworzony i ludzkość, trójka zaś świat duchowy i boskość. Ich suma - siedem - oraz iloczyn - dwanaście - przedstawiają powiązanie natury i duchowości, człowieka i Boga. Boki kwadratu odpowiadają czterem sferom natury: kierunkom, porom roku, żywiołom, płynom ciała.


Mimo że kwadratowe aureole oznaczają niższy poziom świętości niż okrągłe, niemniej jednak mam z nimi kłopot. Umieszczanie artystycznego znaku świętości osoby, która wciąż żyje, która jeszcze nie została przez Boga osądzona, może świadczyć o zarozumialstwie i lizusostwie. Cześć światowa może się komuś należeć za wielki akt miłości, taki jak ufundowanie kościoła. Ale słowo Boże mówi jasno: I choćbym wszystkie majętności moje rozdał na żywność ubogich, a miłości bym nie miał: nic mi nie pomoże [por. 1 Kor 13, 3]. Biorąc pod uwagę jak wiele osób, o których mówiono, że są wcieleniem świętości, na podstawie ujawnionych później dowodów okazało się szubrawcami, byłbym szczęśliwy widząc jak ta artystyczna praktyka zostaje zarzucona całkowicie - albo z nielicznymi wyjątkami.


Mówię "z nielicznymi wyjątkami", bo jestem w stanie wyobrazić sobie dwie (i tylko dwie) osoby, które by na to zasługiwały. Żyją do dziś dwaj ludzie, co do których możemy - w oparciu o Pismo Święte i tradycję - wierzyć z pewnością, iż po naturalnej śmierci zostaną zaliczone do wybranych - mówię tutaj o patriarsze Enochu i proroku Eliaszu. Pierwszy został zabrany przez Boga, a drugi wzniósł się do nieba na wozie ognistym. Tradycja identyfikuje te dwie postaci ze świadkami w jedenastym rozdziale Apokalipsy św. Jana; świadkowie ci powrócą z Nieba, by prorokować za panowania Antychrysta, poniosą męczeńską śmierć, potem wstaną z martwych i po trzech dniach pójdą do nieba. A zatem w Summula Pictoria z kwadratowymi aureolami przedstawię Enocha i Eliasza - i nikogo więcej.


* * *


Szczególny rodzaj aureoli jest charakterystyczny dla późnośredniowiecznego hiszpańskiego malarstwa. Chodzi o spiczasty ośmiokąt, zdobiący na przykład głowę św. Józefa w panelu [malarstwa tablicowego] Adoracji Trzech Króli autorstwa Blasco de Grañéna. Wśród innych przykładów malarstwa tablicowego tamtych czasów pojawia się nad głowami świętych Joachima i Anny, Symeona, Abrahama i Mojżesza.


Blasco de Grañén, Pokłon Trzech Króli


Na ile się orientuję, tym rodzajem aureoli ozdabiano głowy świętych Starego Testamentu; można by innymi słowy powiedzieć: dla świętych osób, które zmarły przed Zmartwychstaniem, których dusze zstąpiły do piekieł i były obecne, gdy Jezus zniszczył ich bramy i uwolnił przebywających tam sprawiedliwych.


W średniowiecznym mniemaniu różnica między świętymi Starego i Nowego Testamentu była istotna. W średniowiecznym Kościele Wschodu tych pierwszych rzadko wspominano w liturgii. To wyjaśnia brak tak typowej dla współczesnych rzymskich katolików szczególnej pobożności względem św. Józefa przed późnym piętnastym wiekiem. Według Złotej legendy, średniowiecznej encyklopedii hagiografii:


"Warto odnotować, że Kościół wschodni obchodzi uroczystości świętych zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu. Z kolei Kościół zachodni nie obchodzi uroczystości świętych Starego Testamentu na podstawie tego, że miejscem ich przebywania był limbus patrum - wyjątek czynił Kościół zachodni dla Świętych Młodzianków – morderstwo każdego z nich było jakby morderstwem Chrystusa – oraz siedmiu braci machabejskich. [...] Liczba siedem oznacza uniwersalność. Tych siedmiu świętych reprezentuje wszystkich ojców Starego Testamentu, którzy zasłużyli na świętość".


Nie wiem, czemu ośmiokątna aureola nad głowami świętych Starego Testamentu została wymyślona w piętnastowiecznej Hiszpanii. Przypuszczam, że być może dlatego, iż wielu wiernych w owym miejscu i czasie nawróciło się z judaizmu; zaliczamy do nich Juana de Levi, malarza, który uczył Blasco de Grañéna oraz Esperandeu de Santa Fe, jednego ze swoich głównych sponsorów. Prawdopodobnie poświęcili więcej uwagi przemyśleniu szczególnego sposobu, w jaki osoby takie jak Abraham zostały zbawione.


* * *


Nie planuję stosować w Summuli Pictorii ośmiokątnych aureoli, ale mam zamiar używać specjalnych aureoli dla świętych Starego Testamentu. Czerpię tutaj z pism Ojców Kościoła, w których Nowy Testament wiąże się z czystym światłem słońca. Święty Ambroży nazywa Jezusa Chrystusa "słońcem sprawiedliwości". Świętym Nowego Testamentu daję złote (słoneczne) aureole, każdą z wewnętrznym okręgiem i zewnętrznym pierścieniem, a pomiędzy nimi granatowy.



Stary Testament wiąże się z zależnym od słońca i odbitym odeń światłem księżyca. Świętym Starego Testamentu dałem srebrne (księżycowe) aureole; półksiężyce znajdują się na obrzeżach zewnętrznego pierścienia, za wyjątkiem aureoli tych, którzy spotkali Słońce Sprawiedliwości twarzą w twarz. Józef, Symeon i Anna, Zachariasz i Elżbieta mają na swoich aureolach pełne zewnętrzne pierścienie. Tak samo Adam i Ewa przed grzechem pierworodnym oraz Mojżesz, który był obecny podczas Przemienienia.




Jak wyjaśniłem w moim wykładzie pt. Heavenly Outlook [Okno na ziemię/Okno niebiańskie] tradycyjną perspektywą sztuki chrześcijańskiej jest spoglądanie z Nieba na wydarzenia ziemskie; a zatem źródła światła oraz punkty zbiegu znajdują się za oglądającym zamiast wewnątrz obrazu. Z tej przyczyny rysuję teraz "rogalikowe" księżycowe aureole z lewej strony głowy patriarchów - nie aby zasygnalizować zanikanie półksiężyca, lecz by pokazać przybywanie półksiężyca widziane z drugiej strony. Półksiężyc jako przybywający oznacza, że patriarchowie i prorocy są coraz bliżej objawienia Nowego Testamentu.


To, że jedna strona księżyca jest cały czas ukryta z perspektywy Ziemi, jest właściwym symbolem relacji Boga z nie-żydowskimi "poganami" w czasach starotestamentalnych: Boże światło oświecało także ich, ale nic na temat owej światłości nie zostało objawione nam, mieszkańcom Ziemi. Z tej przyczyny w tych przypadkach, kiedy poganin, taki jak Nabuchodonozor albo Sybilla Tyburtyńska, pełni w Summula Pictoria rolę prorocką, rysuję aureolę z półksiężycem zwróconym w przeciwną stronę.


Przyporządkowywanie aureol do świętych Starego Testamentu zakłada jakąś pewność, że są zbawieni; w większości przypadków na rzecz tego świadczą Pismo Święte oraz tradycje liturgiczne, ikonograficzne i patrystyczne. W przypadku Samsona i Salomona sprawa nie jest taka prosta - obaj popełnili ciężkie grzechy podczas życia, a Biblia nie notuje, żeby się nawrócili. W czternastym wieku św. Bóg objawił św. Mechtyldzie, że przebaczył Samsonowi i Salomonowi - podobnie jak Orygenesowi - aby zdecydował, że nie ujawni tego przebaczenia, by inni ludzie nie czynili założenia, że mogą osiągnąć zbawienie dzięki swoim sile, mądrości lub wiedzy. Sugerując się tym, zdecydowałem się dać Samsonowi i Salomonowi aureole półksiężycowe, lecz bez zewnętrznego pierścienia albo półksiężyca; w tym miejscu jest granat nocnego nieba, jak księżyc w nowiu, którego nie da się zobaczyć.


* * *


Nie wspomniałem jeszcze o niewątpliwie największym świętym Starego Testamentu - Janie Chrzcicielu - którego uroczystość liturczną, oczywiście, obchodzimy, i ukoronowany aureolą w tradycyjnej sztuce chrześcijańskiej, mimo że znalazł się w limbusie ojców.


Święty Jan ma szczególne miejsce między Starym a Nowym Testamentem: choć zginął przed Zmartwychwstaniem, został oczyszczony z grzechu w chwili, gdy "skoczył w żywocie swojej matki" [por. Łk 1, 41]. A zstępując do zmarłych odegrał rolę proroka i prekursora nadchodzącego Zbawiciela, tak jak wśród żywych.


Maryja Panna także zajmuje szczególne miejsce między oboma Testamentami - dlatego ona oraz Jan Chrzciciel mają w Summula Pictoria swoje własne aureole. Zewnętrzny pierścień aureoli Maryi jest złoty, wewnętrzny zaś – srebrny, a pomiędzy nimi mamy obraz błękitnego nieba w pogodny dzień. Aureola Jana ma srebrny pierścień na zewnątrz, a złoty wewnątrz, natomiast pomiędzy nimi jest ciemność nocnego nieba. 


* * *


Tak zwana aureola z wpisanym krzyżem jest prawdopodobnie najczęściej używaną i najbardziej rozpoznawalnym wariantem aureoli, stosowaną do oznaczania Osób Boskich - Ojca, Syna lub Ducha Świętego. Jest to złoty okrąg z wpisanym weń krzyżem (często czerwonym).


Pewien historyk sztuki - zapomniałem, który - wskazał, że pojęcie aureoli z wpisanym krzyżem nie jest do końca jasne. Na wizerunku Jezusa Chrystusa dolna część krzyża jest zasłonięta przez Jego szyję i inne części ciała i może w ogóle jej tam nie być. Czy aureola ma w zamyśle oznaczać krzyż, i w ten sposób odnosić się do ofiary na Kalwarii, czy też do Trójcy Świętej w przypadku trzech ramion, nie zaś czterech?


Skłaniam się raczej ku drugiej interpretacji, która wydaje się bardziej sensowna, gdy przedstawianą Osobą Boską jest Bóg Ojciec lub Duch Święty, żaden z których nie umarł na Kalwarii. W Summula Pictoria rysuję Ojca pod symboliczną postacią ręki, zaś Ducha Świętego pod symboliczną postacią gołębicy. W obu przypadkach w aureoli występują trzy, a nie cztery, ramiona, niekoniecznie pod kątem prostym.


Mozaika z Rawenny przedstawiająca Jezusa Chrystusa. Zrobiona Wykonana za ariańskiego panowania Teodoryka Wielkiego. Aureola z wpisanym krzyżem została dodana później, kiedy kościół trafił w ręce prawowiernych.


* * *


Dla aniołów i kogokolwiek, kto jest natchniony przez Boga - jak Apostołowie w Dzień Pięćdziesiątnicy albo autorzy Ewangelii przy pracy - rysuję zewnętrzny pierścień z językami ognia płonącymi ku górze. Ten rodzaj aureoli jest popularny w perskim malarstwie miniaturowym. Dla kontrastu - w przypadku osób opętanych, takich jak Judasz w chwili zdrady - aureola jest czarna, zaś zewnętrzny pierścień raczej kopci dymem niż płonie. Czarna aureola Judasza jest powszechnie spotykana w sztuce chrześcijańskiej - używa jej na przykład Fra Angelico na obrazie przedstawiającym Kazanie na Górze. Rezerwuję ją tylko na te wydarzenia, w których Pismo Święte jawnie obnaża obecność demona.


Fra Angelico, Kazanie na Górze


Aby oznaczyć osobę w chwale, taką jak Jezus Chrystus podczas Przemienienia albo po Zmartwychwstaniu, rysuję aureolę rozpromieniającą światło, z promieniami wychodzącymi z zewnętrznego pierścienia.


____

* W oryg. Crown Them with Many Crowns - aluzja do hymnu na cześć Jezusa Chrystusa pt. Crown Him with Many Crowns.


Tłum. Matjas & TŁM

...jednakże ja to między bajki włożę... | Adobe Writer |


Na śmietniku historii wulgarnej vulgo (rzeczy)pospolitej

 

A propos Pe(Ka)Esu (do) niniejszego:

http://wiwopowiwo.blogspot.com/2022/03/franca-eleganca-feuilleton-vulgaris-pan.html

 

"Czepiasz się pan!". Tak, i słusznie! Bo zasada jest prosta: coś, co się nadaje, może przeczytać nawet dziecko – i może nie zrozumie (od razu, ale za naście lat) – natomiast lektura tego nie zdemoralizuje go, nie zwulgaryzuje, nie będzie go niszczyć. Dlatego dobre dzieła sztuki nie epatują ani wulgarnością, ani nagością, ani brutalnością – bo tego nie potrzebują. Bronią się same swoją zawartością. Treścią. Z którą może się zapoznawać nawet osesek – nie zaszkodzą mu; najwyżej nie od razu je pojmie.


A zatem. A zatem: czy wyobrażamy sobie Norwida wzywającego: Vade=mecum, do takiej-siakiej nędzy!?


Nie potrzebował, bo jego twórczość broni się. Każdy dzieciak może czytać dowolny utwór Norwida i – choć zapewne nie zgłębi jego głębi znaczeniowej w mgnieniu oka – nie wyrządzi on jego duszy żadnej szkody. A z czasem stanie się budujący.


I to jest różnica klas. Tu mamy klasę światową, a raczej KLASĘ POLSKĄ, KLASĘ KATOLICKĄ, od której świat może się uczyć. Tam – drobnego pismaczka, który swoje wynurzenia (niekiedy zawierające obserwacje celne) podlewa regularnie sosem spod budki z piwem. Bo cóż więcej ma do zaproponowania czytającym go czytakom? To jest "analiza" z gatunku "pan Stasio po kilku głębszych (haustach informacyjnej kloaki) tłumaczy panu Kaziowi po kilku jeszcze głębszych światową politykę". Pana Boga, Jego nauczania i Jego Kościoła w tych rachubach nie ma, chyba że trafiają się jako po(d)mioty słownych edwardów, pardon: gierek.


A po co to w ogóle opisywać? Nie masz pan większych problemów, kiedy świat się wali? Ano wali się i to między innymi właśnie dlatego, że brak właściwej hierarchii Osób i spraw, brak podejścia do zagadnień doczesnych w kluczu katolickim, bo świat pławi się w trywializowaniu i wulgaryzowaniu wszystkiego (a tego, co szczególnie cenne, w szczególności). W tępieniu wrażliwości na zło. I kategorycznego sprzeciwu wobec najmniejszych choćby jego przejawów.


I pan Reaktor swoją cegiełkę do tego prymitywizowania świata dokłada. Cegiełkę wytworzoną (niczym adobe) z wydatnym dodatkiem gówna. Ale gówna pierwszej klasy – co fakt, to fakt.

Jeśli papież mówi, że czarne jest białe, to tak jest, prawda? - wyjątkowy młody człowiek nie był taki głupi



[...]


Oprócz wyjątkowej i przemiłej postaci św. Piusa X w blasku świetności ukazuje się nam postać nie mniej wyjątkowa - jego sekretarz stanu, kardynał Rafael Merry del Val. Szlachetnego pochodzenia, ale jeszcze szlachetniejszych aspiracji, jako że od najmłodszych lat przyświecał mu jeden szczególny i bardzo szlachetny cel: zostać kapłanem Boga.


ZAPOWIEDŹ WIELKOŚCI


Urodzony 10 października 1865 r. w Londynie jako syn hiszpańskiego markiza pochodzenia irlandzkiego, Rafaela Merry del Vala oraz hrabiny Józefiny de Zuluety, Angielki, lecz hiszpańskiego pochodzenia, przyszły sekretarz stanu został ochrzczony następnego dnia i otrzymał imię Rafael. Ciesząca się dobrą sławą rodzina del Val, uznana tak ze względu na szlachetność krwi, jak cnoty, mogła poszczycić tym, że wśród przodków miała męczennika Kościoła: Dominguito del Vala. [...] Przyszły kardynał miał wobec niego bardzo szczególną pobożność.


Rafael Merry del Val był zatem arystokratą, lecz daleko mu było do fascynacji towarzystwem klas wyższych; od samego niemowlęctwa zdradzał oznaki powołania do służby Bożej. Gdy miał zaledwie osiem lat, starszy jezuita zapytał go, kim chciałby zostać, kiedy dorośnie; odpowiedział: "Chcę zostać księdzem". Tego samego wieczoru mówiąc rodzicom dobranoc wyciągnął z rękawa herbatnik i podniósł go wysoko ze słowami: "Będę to robić z hostią, gdy zostanę księdzem". Zdarzało się również, że w czasie posiłków brał do ręki kieliszek z wodą i herbatnik, które nieco podnosił, wołając: "To będę robił odprawiając Mszę". Nauczywszy się w młodym wieku, jak służyć do Mszy, z zamiłowaniem przygotowywał ołtarzyki i naśladował święte ceremonie; rozmawiał także o tych sprawach z rozmaitymi księżmi, którzy pełni podziwu obserwowali powołanie młodego Rafaela do kapłaństwa.


Pewnego dnia podczas spaceru z guwernantką napotkali kondukt pogrzebowy. Mały Rafael oddalił się i wmieszał w tłum podążający za trumną. Na pytanie guwernantki, która po gorączkowym poszukiwaniu w końcu go odnalazła, dlaczego jej to zrobił, odpowiedział szczerze: "Mama powiedziała mi, że po śmierci idzie się do Nieba; a ja także chcę iść do Nieba z tym zmarłym". Matka przyszłego kardynała wspominała też jak przy innej okazji, gdy wyjaśniała mu znaczenie papieskiej nieomylności, postanowiła go sprawdzić. Biorąc książkę oprawioną w czarny materiał, spytała go: "Rafale, gdyby papież powiedział, że oprawa tej książki jest biała, co ty na to?". Po chwili zastanowienia chłopiec odpowiedział: "Mamo, papież nie byłby w stanie powiedzieć takiej bzdury" - wykazując tą odpowiedzią przenikliwość i wielką inteligencję.


Tłum. Jan Olchawski & TŁM

Franca eleganca – Feuilleton vulgaris (Pan Reaktor)


LINKI PODWIĄZANE:

http://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2015/09/fabryka-pustych-sow-czyli-byle-czytac.html


"Teodor póki był młody i jeszcze młody praktykował cywilizowaną bezczelność dzieci z dobrych rodzin, które idą przez życie bez hamulców (rodziny też, lecz zwłaszcza dzieci), a dla upewnienia się, że wolno im, rzucają od czasu do czasu jakieś mocne słowo należące do języka lumpów, czyniąc to tak naturalnie, jakby poprawiały sobie włosy muśnięciem grzebienia".

~ Waldemar Łysiak, Cena


Najpierw w szelmowskim uśmiechem padła seria qrev. Potem ktoś ohuaiweiał. Redaktor był dziś w formie.


Na dobry początek przyiebiję Kiełu i Cyranu – to przyciągnie ich uwagę na dłuższą chwilę – redaktor otarł pot z siwiejącego czoła. Coraz trudniej znaleźć nowe sposoby wkomponowania w felietonidło takich seryj przekleństw, które zaangażują emocjonalnie przeciętnego przeżuwacza opiniomanipulatorskiego kitu. Ale cóż – na mieszkanie trzeba zarobić, dług spłacić, swoich wesprzeć. Z czegoś trzeba żyć. Jakoś trzeba żyć. Jak świetnie czytelnikom wiadomo, zawsze jakoś było i nigdy nie było tak, żeby jakoś nie było – powtórzył w myśli wpisywany do swoich textów do znudzenia bon mot. – Jedziemy z tym keksem.


To miał być zwykły felieton. I takim się też okazał.


(Alternatywny początek: To miał być jeden z serii felietonów niezwykłych. A najzwyklejszym w świecie się okazał).


Puścimy sobie bąka? – redaktorzyna tym razem zamiast w/w czynności puścił oko do kolegi. Odpowiedź otrzymał równie bezbłędną:

Kurna, Olek, piszesz ten felieton czy nie?


Spotkali się – nie po raz pierwszy zresztą – w zacisznym tego dnia holu informacyjnego kombinatu. Jak to zacisznym? – zapytacie. Ano, zdarzyło się to jeszcze za czasów panteizmu-wydruku, a raczej może nieco później – pod wirtualnej litery urzędem – bo teraz mało kto czytał na papierze, wszyscy ściubili w robaczki na ekranach, ekranikach i ekraniątkach. Było w jeszcze zanim ciemny czołgista Kukin postanowił sprawdzić, czy nasze złotko na bani nie blefuje. Wtedy odtrąbiano jeszcze tryumfy wirusa koloru niebieskiego. A tu dwaj nasi bohaterowie postanowili pojawić się w opustoszałej redakcji bez masek, podpasek i strzelić sobie po piwku. Zagadać, może coś naskrobać. Znali się jak łyse słonie. Aleksander Stanisławski z Letnim Judaszem. Starzy kumple, choć jeden starszy od drugiego. Nie cieszyli się estymą wśród niegdysiejszych (bo z chwilą rozpoczęcia operacji "Ćórvid" pogłowie odwiedzających fabrykę tekstów przerzedziło się) bywalców redakcji, bo przedstawiali się jako liberałowie. Ale jechali po wybranych narodach, a to cieszyło czytelników, a mieć wśród nich dobrą prasę – wiadomo: klucz do sukcesu. Finansowego oraz może przy okazji innych.


Liberałów tych tolerowano zresztą na równi z osławionym Bodziem z Rozwolnieniem, który co prawda bredził o prawie do eutanazji (z którym to postulatem redakcyja w najmniejszym stopniu się nie zgadzała), ale szedł po linii uporu redakcji w sprawach innych, więc na piedestał regularnie go wstawiano. W zależności od potrzeb, to jasne. Wyciąganie Bodzia z worka – jest wywołany przez media głównego ścieku temat, Bodzio wjeżdża na tapet i się mądruje. A wszyscy go słuchają. Potrzebny komentarz na minutę trzydzieści, minutę, trzydzieści sekund – Bodzio do usług.


Olek Stanisławski to co innego. Dba o swoją markę, nie pozwala się wykorzystywać jak Bogu (w którego zresztą nie wierzy) ducha winny Bodzisław, wzywany na redakcyjny miękki dywan w studio dezinformacyjnym zawsze, gdy odbiorców należy oświecić. On napisze, on się udzieli na łamach, on udzieli zezwolenia na przedruk swoich wymiocin, pardon: wypocin.


Siedzi więc nasz ulubiony felietonista i siedzi. Siedzi i pisze. Siedzi i pisze pod dyktando tych, którzy nadają tematy. Zamiast samemu je nadawać, odnosi się do tego, co produkują inni. Zamiast tworzyć rzeczywistość, przynajmniej tę wokół siebie, odtwarza to, co narzucają ci, którym się rzekomo sprzeciwia. Współtworzy informacyjny szum na zadany temat. Ton nadają inni. Redaktor Reaktor.


Jedyne novum, jakie proponuje, to serie coraz to nowych przekleństw, wokół których osnuwa kolejne etapy swej odtwórczości.


Gorzkie żale?


Oczywiście, nikt tego (naszego) nie czyta. Zamiast tego pasjonuje się kolejną serią wulgaryzmów redaktora Wichałowicza, który epatowaniem knajackością stara się ukryć fakt, że od lat jak pisarz odmawia rozwijania się; cytuje ciągle to samo; powtarza do znudzenia te same sformułowania (tak, wiemy, wiemy: to celowe działanie obliczone na wtłoczenie do głów czytelników pewnych zbitek wyrazowych, przed którymi nie ma ucieczki); nie tyka rzeczywistości na poziomie głębszym niż doraźne i nieco bardziej długodystansowe polityczne przepychanki albo buldoże walki pod dywanem. Taki z niego redaktor: nudy na pudy, mielenie spraw piątorzędnych, odzwyczajanie ludzi od skupiania się na rzeczach najważniejszych, tylko qrvy coraz gęściej lecą. Rędąktórem chyba trzeba by go zwać. I zaprzestać poświęcania uwagi takiej działalności.


Ten sam niezmienny i niezmiennie nużący styl. Goebbels łże-prawicy. Pobył przez chwilkę ze Franc(y)i, przewertował parę czasopismów i mają go za eksperta od wszystkiego.


Rędąktór powierzchownik. Gdy przychodzi do problemów poważnych, jedyne, co umie, to wyśmiewać cuda maryjne. Odsłania się w takich momentach. Zasłania się logiką, która podobno wystarczy, ale najwyraźniej jemu samemu jej nie starcza, by dojść do wniosku, że głoszeniem podobnych bredni (podawaniem w wątpliwość jawnie nadprzyrodzonych interwencji) może zrazić do siebie przynajmniej część mieszkańców naszego nieszczęśliwego kraju czytujących jego wymiociny. Ale – nic to!


Słuchaj, Judo! – ozywa się do kolegi od piwa. – Metoda Stanisławskiego działa nadal. Bez zarzutu. Olek się produkuje, Olka czytają, Olka łykają, Olkiem myślą, mówią i rozprawiają.


No, z tą Matką Bożą to już przegiąłeś! – uśmiecha się Judasz.


Wcale mi się nie uśmiecha niczego zmieniać. Zresztą, powtórzyłem to w telewizorni. Do internetów wpuściłem filmik na temat pseudocudu nad Wisłą taki, że albo nie odpuszczą, albo i popuszczą.


Nadal go czytają. Nadal mu ufają. Nadal nim kształtują swoje umysły.


No i jedziemy po bandzie. Jednej. Bo wspieramy drugą. Od czasu do czasu po staropolsku się wstawimy. Na listę wyborczą.


W imię pluralizmu i świętej wolności słowa pójdziemy robić za listek figowy w miejsce,

gdzie mądry redaktor ukryje liść?


Pod listkiem figowym głębokich analiz nienajgłębszych problemów. Podleje sosem kurek i huajwejów i voila! A jak nie ma tego listka? Wtedy mądry reaktor zasadzi cały lat listków figowych składających się z seryj wulgarismusów grubszej proweniencji.


Tak jak towarzyszka z okienka (kradzionej willi). Cała ta seria programusów była, zdaje się po to, żeby zaprosić w końcu Kurbana i bratać się z poplecznikiem morderców przy papierosku uwiarygadniając go w oczach widzów ceniących "bezstronność" (się nienajlepiej) prowadzącej. Wszyscy zaproszeni uczestnicy tej błazenady wzięli (nolens volens?) udział w sadzeniu lasu, którego celem (może nie całkiem niezamierzonym – Augustyniak jest głupia – ale nie wykluczajmy, że o to tu ostatecznie chodziło) było przedstawienie Kurbana jako sympatycznego wujka/dziadka, z którym miło się rozmawia; a on drwi sobie z katolików i Polaków; drwi z każdego, kto ma choćby krztynę honoru. I nasz Olek wziął w tej maszkaradzie wydatny udział jako drzewo – pewnie lipa.


Poczytny gawędziarz-bujdopisarz. Cudawianin jeden. Cuduje powtarzając w kółko to samo. Odmawia doskonalenia się.


Tylko krowa zmienia słuszne poglądy


No a on ma bez wyjątku słuszne. Gawiedź, oczywiście, podchwytuje je. Bo jest taka jak on i jego pisanie. Jak to tłumaczył pewien uzależniony od pornografii zakonnikowi-psychologowi, który opierał się oglądaniu materiałów, do zapoznania się z którymi zachęcał go terapeutowany, mówiąc, że (również jako lekarza) niezbyt go pasjonują: "No wiem, ale niech ojciec zobaczy!". Inwazja wulgaryzmów, aby przemówić do "człowieka prostego". Prostackiego chyba i w swoim prostactwie utwierdzanemu.


Ci, którzy brawurkowego redaktorka określają mianem "swojego ulubionego felietonisty", a jednocześnie przyznają się do wiary katolickiej, warto poprosić o

ścisłość: skoro nazywają go "ulubionym felietonistą", niech uzupełnią ten opis i jawnie wszem wobec bez ogródek deklarują: "mój ulubiony felietonista, który drwi z cudów maryjnych". No dobrze, "z cudu maryjnego". Inne pewnie też by się znalazły...


I tak będą go czytali. Bo uwolnić się od zniewolenia przyzwyczajeń najtrudniej.


Wstręt i bezsilność


"Mój ulubiony felietonista", my ass. Jutro też, qrva, poczytam, zeby zobaczyć, w kogo przyiebie. Może we mnie, może w Ciebie?


I co z tego, że czasem mogło by się zdawać, że faktycznie masz coś ważkiego do przekazania, skoro ginie to w potoku kałek językowych i nudnych do zassania cytacików?


Nużysz mnie, kolego redaktorku.


Wyłączam cię. Nie czytam cię. Przestaję znać i poznawać. Ciao!


P.J.Bany


Pe(Ka)Es.: Ale może wszystko powyższe to typowe wiwowe czepialstwo. Prawda to być może! – Prawda...




 

 

FOX (6): Wstrząśnięci, nie zmieszani \ Ona – czarna, on – biały / Nowe dobre małżeństwo

 

A PROPOS LINKÓW POWIĄZANYCH:

https://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2016/07/h1-margin-top-0cm-margin-bottom-0cm.html

https://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2017/10/dzis-porzadnych-chopakow-juz-nie-ma.html

https://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2017/05/babcia-klozetowa-babcia-etatowa.html

https://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2017/06/paul-simon-simon-garfunkel-jestem-skaa.html


Dom i majętności dane bywają od rodziców:

ale żona roztropna właśnie od samego Pana.

~ Prz 19, 14



Ona – czarna, on – biały. Ona – niska, on – wysoki.

Ona – czarna, on – biały. Ona – wygadana, on – milczący.

Ona – czarna, on – biały. Ona – kruczoczarne włosy; on – blond czupryna.

Ona – czarna, on – biały. Ona – krępsza; on – tęższy.

Ona – czarna, on – biały. Ona – z Anglosasów; on – z Lachów.

A most unlikely couple.

Taa, "przeciwieństwa się przyciągają". Wierutne brednie.

O najważniejszym zapomnieli:

Ona – czarna, on – biały. Ona – katoliczka, on – katolik. Że integralni, nie należy nawet dodawać, bo to atak na ciężar gatunkowy słowa.

"Przeciwieństwa się przyciągają". Durnota – jeśli nie ma wspólnoty dusz w tym, co najważniejsze, nic z tego nie będzie.


Aha, jeszcze jedno:

Dziś mieli przystąpić do drugiej Komunii Świętej. Pierwszą przyjęli jeszcze w ubiegłym wieku, w wieku dziecięcym. Przyniosła Go, jak to bywało, umyślna osoba towarzysząca (Osobie), bo obecności xiędza nie uświadczali nawet od święta.


On – biały, przykładny katolik, w życiu nie był na mszy. Znał ją na pamięć, Rok liturgiczny Guerangera cytował na wyrywki. "Małżeństwo z lasu" – tak o nich mówili. Pobrali się autentycznie wśród sosen na pograniczu stref wpływów chińskiej, rosyjskiej, niemieckiej, indyjskiej i indiańskiej. Najspokojniej, jak to bywa, w oku cyklonu. Xiądz katolicki – niedostępny. Jak zwykle ostatecznymi czasy. W razie konieczności mogliby obyć się i bez świadków, ale ci akurat zdołali przybyć. A ryzykowali wiele, choć nie był to listopad. Teraz czy kwiecień, czy październik, dla Polaków niebezpieczna pora od rana do wieczora.


*** FFF ** O ** XXX ***


Żyli-byli w Polsce już tacy ludzie, którzy novusowych guseł na oczy nie widzieli. Za młodzi byli, a ich rodzice za starzy już na takie numery. W każdym razie w ich życiorysach nie odnotowano żadnej stopniowej czy też mocnej zmiany; przejścia od fascynacji nowościami do umiłowania prawd wiecznych. A w ogóle zawsze stali mocno na ziemi. Inaczej niż członkowie rozmaitych wspólnot, z których każdy poczuwał się do obowiązku podzielenia się ze wszystkimi historią swojego skomplikowanego, nierzadko dramatycznego życia. Każdy musi mieć poplątany życiorys? Z sanktusówką szukać wiernych, którzy nigdy nie odstąpili od Ciebie – są tacy? Bywają.


Ona – czarna, on – biały dzieci mieli już odchowane, bo pobrali się w wieku odpowiednio czternastu i szesnastu lat. Co??? Tak właśnie. Ich rodzice nie protestowali. Skoro on był w stanie będąc w takim wieku z powodzeniem utrzymać rodzinę – pion moralny podobnie – wszystko to w oparciu o katolicyzm, który, jak wiadomo, odchyleń od pionu nie znosi – czemu tu się sprzeciwiać? Na pierwsze ziemię, dom i samochód zarobił nie ukończywszy lat piętnastu. Rodzicy temu synowi potrzebowali skarbić do dwunastego roku życia – teraz nadal otaczali go modlitwą i służyli radą – ale dumą napawał ich fakt, że w stosunkowo młodym wieku wybił się na materialną niepodległość.


Małżeństwo bez przejść. Nie bez przejść codziennych, które po grzechu pierworodnym stanowią zasadniczo chleb powszedni. Któraż rodzina ich nie przechodziła? Nawet Święta. Jednak bez przejść w rodzaju takich, o jakich z lubością opowiadają adepci oraz abiturienci rozmaitych "kościelnych" "wspólnot". Nie było alkoholizmu, pedofilii, nieprzezwyciężonych kryzysów wiary, rozwodów, innej trudnej sytuacji rodzinnej. A przede wszystkim nie czuli nieprzepartej potrzeby podzielenia się ze wszystkimi, którzy byli w stanie tego wysłuchać, ekshibicjonistyczną wersją historii swojego niewesołego bądź wesołego życia. Mieli życie do przejścia.


Mieszkali na kupie. Nieścisłe to nieco. W skupisku. Własnym, wcale nie ciasnym. Rozrastali się jak drzewo. Jakoś tak się zdarzyło, że mąż każdej z córek przeprowadzał się i budował dom nieopodal jej rodziców. Z zachowaniem zdrowej autonomii, oczywiście. Good fences make good family relations.


Jakże to się udało? Wznieśli mur oddzielający ich od świata. Wpuszczali zań tylko swoich. Otwarte dla wybranych, nie dla wszystkich. Co za półgłupek gotów byłby przyjmować każdego? Wilka byś do swojego domu wpuścił w ramach otwartości? Do domu – nie? to może na podwórzec albo choć podwóreczko?


Starając się oddziaływać w miarę możliwości na świat zewnętrzny, trzymali się mocno za murami. Jakoś się z Bożą pomocą udawało.


Oprócz fizycznej, wysokiej, wznieśli i inną granicę, mur niewidzialny. "Cała nadzieja w zabawie" – zdawał się głosić świat. Oni postawili na miłość i odpowiedzialność. I dyscyplinę. Tej zdawali się nie doceniać – nie, po co tak okrężnie? – nie doceniali, nie rozumieli, nie stosowali liczni (jeśli nie wszyscy) samozwańczy tradsi. Misternie haftowany manipularz, chwytający za serce nieszpór, mieniąca się złoceniami Użyteczna książka – o, to to; to tak! Ale odcięcie dzieci od świata i jego światowości, rezygnacja z własnoocznie oglądanych seriali, filmów, filmików, wiadomości, wieści, doniesień, komentarzy, felietonów, rozmów, gazetów – o, co to, to nie \https://wiwopowiwo.blogspot.com/2020/05/poscinki-czwarte-4-zycie-zyciem.html\. "Trzeba wiedzieć, co się dzieje". "Dzieci muszą mieć o czym porozmawiać z rówieśnikami" \http://wiwopowiwo.blogspot.com/2018/01/wielki-post-nienawistny.html\.


Naszprycowani informacją. Listonosz się kłania. \http://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2016/10/l7-3-idee.html\


"Chytrzy jesteście" – myśleli i mówili o nich. – "Chcielibyście odciąć nas od świata. Mamy być samotną wyspą? Mnichami? Kompletnie się wyizolować?". Chytrszy duch do nich przemawiał. Który raz po raz mówił do nich: Czemu wam Bóg przykazał, żebyście nie korzystali z każdej przyjemności i rozrywki ziemskiej?


Nie da się od-obejrzeć tego, co się już zobaczyło. Można usiłować zapomnieć, ale obraz w połączeniu z dźwiękiem wrywa się w świadomość oglądaczo-słuchacza naprawdę mocno. Czy godzi się narażać dziecko na kontakt z materiałami niebezpiecznymi – testować je, wystawiać na próby przekraczające jego siły?


Ona i on "nie wiedzieli, co się dzieje na świecie". Nawet za bardzo nie starali się tego dowiedzieć. Ona i on znali swój świat. Ten, który tworzyli, ten, w którym nadawali ton.


Tyle się mówi o tym, że czasy uczenia się na pamięć przeminęły. Wszystko można sobie w przeciągu milisekund wyklikać na ekraniuchu. Z asystencją interneciucha. Teraz dzieci – ludzie – dzieci, które przecież za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat będą kształtować postać świata – w jakimś stopniu wszystkie bez wyjątku, bo przecież wymiana pokoleń – można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że nikogo z obecnych na świecie dziś za sto pięćdziesiąt lat już na tym padole nie będzie – teraz dzieci uczy się "myślenia", "analizowania", "łączenia faktów". A samych faktów, tekstów, wzorów znać nie muszą, a nawet nie powinny, bo przecież w razie czego sobie błyskawicznie sprawdzą. Zamiast myślącymi, znającymi SIĘ i swoje dziedzictwo Polakami stają się nośnikami nośników informacji (na ile pewnej, to jeszcze inna para kaloszy). Jak mają się nauczyć łączenia faktów z użyciem logiki, skoro fakty towarzyszą im wyłącznie w przebłyskach kliknięć kursujących kursorów oraz trwających milisekundy maśnięciach scrollkeysów na smartfounach?


Dzieci jego i jej miały dobrych nauczycieli prywatnych – czasem w ramach zajęć indywidualnych, czasem członków rodziny, niektóre zajęcia odbywały się w grupie. Uwagę skupiano na konkretnym uczniu. Ten wymagał więcej cierpliwości, tamta powinna nauczyć się większego rozmachu, ów – walki do końca, owa – szybciej biegać i wyżej skakać. Ona powinna lepiej układać palce na klawiaturze; on – na spuście. I na odwrót.


"Rozwożenia dzieci"? Zdarzały się. Czasem jechały – zazwyczaj z tatą (i to też była przygoda intelektualna!) – ale częściej nauczyciele przyjeżdżali do nich. Stać ich było.


"Nie każdego stać". Tak jest, żyjemy w świecie po grzechu pierworodnym. Ale na dictum treści: "Nie umiem się modlić", mądry psycholog odpowiadał: "Nie módl się tak, jak nie umiesz, lecz módl się tak, jak umiesz – i bądź w tym wierny". Idź zatem po rozum do głowy i, skonstatowawszy że niekoniecznie możesz pozwolić sobie na opłacenie wszystkich prywatnych nauczycieli, których chciałbyś zatrudnić, rozejrzyj się wśród rodziny, przyjaciół, znajomych. Z pewnością znajdzie się wśród nich jakiś entuzjasta danej dziedziny wiedzy, który w dodatku potrafi jej małoletniego uczyć. A może ty coś umiesz i mógłbyś na zasadzie wymiany podzielić się swoją wiedzą z potomstwem kogoś bliskiego?


"Uspołecznianie" człowieka w szkole systemowej (którą siłą rzeczy zostaje każda szkoła uzyskująca prawa państwowe/publiczne/samorządowe/jeden pies) wiąże się z dwoma głównymi typami niebezpieczeństw: źródłem pierwszego są nauczyciele/wychowawcy/panie i panowie przedszkolanki – realizujący demoralizujący i ogłupiający "program nauczania", "podstawę programową" – czy to z entuzjazmem, czy też z obrzydzonkiem. Drugie, kto wie czy nie gorsze, zagrożenie stanowią... dzieci – współuczniowie/współprzedszkolacy/współzerówkowicze (że o współżłobkowiczach nie wspominamy) – ci, z którymi nasze dziecko będzie spędzać tyle to a tyle czasu – ci nieszczęśnicy bez własnej najczęściej winy (bo jak tu mówić o winie dziecka pozostającego pod wpływem. Pod wpływem nienormalnego rodzica) emanujący wszystkim, co w świecie światowe tj. szatańskie. Młody człowiek posyłany do systemowej placówki "edukacyjnej" spotyka się zarówno z fałszywie zideologizowaną wiedzą, jak i z postaciami z innej planety – tematy rozmów, wzorce rodzinne, przeczytane książki (zaraz, zaraz! ktoś jeszcze coś czyta?). Uczeń nie ucieknie od tego, że połowa jego klasy to dzieci z rozbitych domów. Nie ucieknie od tego, że 99,9% jego rówieśników śledzi TikiTaki itp. brednie – nasiąka nimi, dzieli się nimi, rzyga nimi na innych. Nie zbiegnie, gdy kolega poda się za koleżankę, koleżanka za kolegę, a Romek będzie żądał tytułowania go Romisławą, "bo w internecie mówili, że tak trzeba".


Oczywista, zdarzają się wyjątki. Te, jak wiemy, nie potwierdzają reguły [gdyż jej przeczą (regule w sensie matematycznym na przykład)], jednak ona – czarna, on – biały postawili sobie proste pytanie o bilans strat i zysków. Czy te wyjątki w zakresie pseudoedukacji systemowej przeważają nad minusami wtłoczenia dziecka w ramy sygnowane przez funkcjonariuszy państwowych? Wyszło na nie, to znaczy na tak. To znaczy: placówka systemowa – nie; nauczanie takie, jakie potrzebne jest temu konkretnemu człowiekowi – tak. A że niektórym zdawało się, że na sucho ujdzie im określanie naszych dzieci mianem: "leśne dziatki"? Akurat nas opinia jakichś typków (jakiegoś typa czy typki) szprycujących się co minuta pOlkoNetami, a dzieciom serwującym Pawi Patrol obchodzi.


(Najgorsze było to, że prawie NIKT NIE ROZUMIAŁ TEGO, CO ona – czarna, on – biały ROBIĄ izolując latorośle od Parchatej Świni, Gzygzaka MacKrolla, Łapsiego Patrolu Łapsów czy też mieniących się wszelkimi odcieniami złośliwości i głupoty sługusów, a wystawiając je na działanie Konopnickiej, Sienkiewicza, Prusa, Kownackiej, Brzechwy czy Tuwima – między innymi licznymi naśladowania godnymi. Co? "Dzieci muszą mieć o czym z rówieśnikami rozmawiać"; "Nie wolno/Nie da się żyć w rezerwacie" i analogiczne jęki. Bierzemy rozbrat z cudzą, obcokulturową, obcojęzyczną twórczością – przynajmniej na początkowym etapie edukacji – bo, nawet gdyby cudzoziemskie wzorce były słuszne, prawdziwe i dobre – to są obce, a naprawdę to nie wy nas, ale my was uczyć literatury adresowanej przede wszystkim do dzieci i każdej w ogóle zresztą też. Nawet jeśli te wasze twórczości są prawdziwe i dobre (a nie jest, choć pisze się w rejestr), to nie nasze, nie polskie. I to, że absolwenci przedszkola im. Hałabały nie wiedzą, kto to jest Hałabała i kto go wymyślił, abiturienci zaś placówki im. Brzechwy, nie wiedzą, co robiła na trawce kawka, to jest wsztyt i skandal.


*** FFF ** O ** XXX ***


Jakie zaś indywidua zatrudnimy do tejże edukacji indywidualnej? Zaufane. Kompetentne. Swoje. Takie, co do których mamy pewność, że w procesie nauczania nie będą głosiły powierzonym sobie ludziom niczego sprzecznego z wiarą katolicką.


I że żadnej z najistotniejszych prawd nie przemilczą. Właśnie: "przemilczą!". Wielka, największa może obawa współczesnego świata: pozostać niezauważonym, nie podzielić się ekspresyjnie swym jestestwem z rzeszą internautów, przejść [wirtualne (w coraz większym stopniu)] życie bez echa komentarzy, przypięć i lajków. Jak radziły sobie pokolenia, które dostępu do narzędzi dzielenia się sobą z całym światem nie miały? Panie historyku, jak miały żyć? Jakoś żyły...


Czy kogo nie przemilczą? czy nie przeoczą owoców(,) pracy kogoś istotnie godnego uwagi? czy każdy autentycznie wielki stanie się znany? (Norwid się stał). Czy nie stanie się o nim cicho? I po co w ogóle nadawać swojej twórczości rozgłos?


*** FFF ** O ** XXX ***


Na bramie wejściowej – jakby wbrew całej tej kołomyi z "ochroną danych osobowych" – stało: "I. M. Perfekcyjny". Cóż, idealni nie byli. Ojciec – okropny. "Straszny tatunio". Syn podobny do ojca; naśladował wiele jego zachowań; nie dlatego, że "ojciec tak robił", ale dlatego, że rozpoznał, iż ten postępował słusznie.


Nie troszczył się o prawa kobiet. Interesowały go ich przywileje. Przywileje kobiet – to brzmi rozumnie.


Raju na ziemi budować nie zamierzali. Zresztą, i tak by się nie udało. Ale ambicja pod tytułem "nie taki ostatni wierny Panu Bogu dom" była chyba do przyjęcia. (Kaplica w podziemiu była, gdyby kiedyś, gdyby kiedyś...). Kłaść się na ziemi i czekać na najniższy wymiar kary nie zamierzali.


Swoje wstrząsy przeżyli. I nie były to wstrząsy w rodzaju kanonicznego pytania: WIĘZI CZY WIĘZY MAŁŻEŃSKIE? Mąż w kajdankach ciągnie po ziemi opierającą się żonę, która tymczasem wykonuje prace domowe w rodzaju ścierania kurzy czy podlewania roślin.


Swoje wstrząsy przeżyli. Wszyscy pamiętamy jak skończyło się "trzydziestotrzylecie wolności". W samą rocznicę, w samo południe obce wojska zaczęły robić u nas i z nami porządek. Zaraz okazała się też lojalność "naszych" "sojuszników". Mocna zmiana i niemiecka "samoobrona", czyli osławiony Selbstchutz, już zaczął robić za niedaleką granicą porządki. Tu jeszcze nie były Niemcy, tu jeszcze nie byli niemcy. Ruscy i ukraińcy nie zostawali daleko w tyle. Ona – czarna, on – biały znaleźli się akurat w sferze wpływów innej strefy okupacyjnej.


*** FFF ** O ** XXX ***


Świat ułatwiony. Tak, bogaćmy się, kupujmy sprzęty. Tak, będziecie mieli więcej czasu dla siebie – dzięki zmywarce. Zamożnijmy się – wtedy łatwiej będzie o czas na rzeczy wzniosłe i zaangażowanie w życie najbliższych. Zmywarka – czas oszczędzony. Na durnoty. Bo zmywarka zmywa, a my nie musimy zmywać (tylko przedczyszczać zawartość machiny przed włożeniem, doczyszczać po wyjęciu i zapłacić za prąd, wodę i zużyć czas), tylko czas "oszczędzony" na zmywaniu własnoręcznym przeznaczamy na życie cudzym życiem w internetach.


*** FFF ** O ** XXX ***


Intuicyjny, najłatwiejszy sposób identyfikacji w przypadku konfliktu: kolor skóry. Jesteśmy naturalnymi rasistami. Rasiści – naturalnie. Biją się czarni z białymi: stajemy po stronie naszych. Bez głębszego zastanowienia. Bez dłuższego zastanowienia. Na które zresztą nie bardzo i nie zawsze bywa czas.

Może czas na inny paradygmat?: pomagajmy przede wszystkim tym, którzy są jednej Wiary z nami. Jako rzecze święty Paweł.


Zresztą, ona – czarna, była zdaniem wielu "topową kobietą" (lepsze to od "typowej"?), zaś on – biały, jak na miłośnika czarnuszki przystało, określał ją mianem ciemnej blondynki.


*** FFF ** O ** XXX ***


Ballada o nieożenionym


A teraz przez chwilę myślenie wsteczne. Z jakichś przyczyn człowiek (lub kobieta) nie wstąpił w związek małżeński – choć chciał(a) – miał(a) lat dwadzieścia ("jest jeszcze czas"), trzydzieści ("spokojnie, to teraz średni wiek zawierania związków"), czterdzieści ["no gdzież on(a) jest? czas naglić zaczyna, ale ten/ta mnie się nie podoba"], pięćdziesiąt ("widocznie tak już być musi"), sześćdziesiąt ("to już długo nie potrwa")... Nikt się tobą nie zainteresował? Nie no, interesowali się, ale ten rudy, ten gruby, ta ruda, ta z lekką nadwagą, nos mi się nie podobał... "Dziś porządnych chłopaków/dziewcząt już nie ma". Aha, i obowiązkowe: "Strach mieć dziś dzieci. Nie warto. Takie czasy, że lepiej ich chyba nie mieć". Excusez moi, kiedy czasy były inne????? Grzech pierworodny towarzyszy nam już od chwil paru... Wynajdywanie więc wymówek dla usprawiedliwienia własnego niedołęstwa w spełnianiu powołania małżeńskiego? Ideologia post factum? Nie udało się, to znajduję wytłumaczenia dla tego, co już się stało i raczej nie odstanie? Czy sam(a) w nie wierzę?


A może tak lepiej? Może takim się urodziłem? Może ludzie taką mnie uczynili? Jakie jest moje najszczersze wewnętrzne pragnienie? Wszystkich naraz powołań, jak Maryja, nie zdołam: żona, dziewica i matka...

Przecież to, że nie mam małżonka, bram Raju wcale zamknąć nie musi... Ale szkoda.


Ale szkoda tych porządnych chłopaków i dziewczyn, którzy z jakichś powodów nie są małżonkami, choć być powinni. I tych dzieci nienarodzonych, bo niepoczętych – miałyby wspaniałych rodziców...


A może tak lepiej?


Byłem sam.

And a rock feels no pain... And an island never cries?


*** FFF ** O ** XXX ***


Poznali się, nomen omen, w Poznaniu. Po zawarciu małżeństwa i bliższym poznaniu się jechali przez stepy czy też ostępy na tyle długo, że... Przez ostępy – to brzmi jak aluzja albo jak tytuł opowiadania. Na tyle długo, że ona – czarna mogła po krótkim czasie podzielić się z nim – białym radosną wieścią: JEST MATKĄ jego dziecka.


*** FFF ** O ** XXX ***


Słońce nie zachodziło nad ich gniewem. Wychodzili z założenia, że albo prowadzą wojnę podjazdową i najazdową ze sobą nawzajem, albo pełną parą prą przeciw światu. I wybrali to drugie. Niełatwe było. Niełatwo bywało.


*** FFF ** O ** XXX ***


A teraz? A teraz weszli do ex-salonu Hejtpleja.

Dzieci zostały, wyjątkowo, z... nie, nie z babcią – z dziadkiem.



Filiperiusz miał być punkt pierwsza. Przed południem.


I gdy tak popatrzyli na zgromadzonych w ex-salonie, to jakimś cudem, zrządzeniem Opatrzności, a może siłą przeżytych ze sobą z Bożej łaski sekund, minut, godzin i lat, z uśmiechem, bez słów, każde z pozoru niezależnie od siebie, a jednak dzięki jakiemuś tajemnemu darowi w tej samej chwili – przypomnieli sobie podsłyszany dialog na własny temat. Bo w chwilach szczerości dzielili się z bliskimi tym, co, jak i dlaczego myślą:

Kolejne?

Nie powiemy, które już. A może "które dopiero"? Bo jak powiedział ktoś mądry, kiedy już (biorąc pod uwagę realne oraz statystyczne możliwości biologiczne i nie wykluczając historii z Abrahama i Sary oraz Zachariasza i Elżbiety rodem), wszystkie dzieci się rodzicom urodzą, to po latach nieodmiennie uświadamiamy sobie, że szkoda, że nie ma ich więcej.

A więc dialog...:

Znowu? To wariat.

Biedny chłopak.

A ta bidula jeszcze biedniejsza. Współczujemy im ogromnie – mężczyzna pochylił się w stronę rozmówczyni, która skinęła nieznacznie głową. Tą rozmówczynią była ona – czarna, którą przez pomyłkę wzięto za jej niezbyt rozgarniętą psiapsiółkę.

Aha – uśmiechnął się siedzący na honorowym miejscu doktor (nauk medycznych, a jakże) Kwaźniewski – no, oczywiście, wariaci.