Franca eleganca – Feuilleton vulgaris (Pan Reaktor)


LINKI PODWIĄZANE:

http://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2015/09/fabryka-pustych-sow-czyli-byle-czytac.html


"Teodor póki był młody i jeszcze młody praktykował cywilizowaną bezczelność dzieci z dobrych rodzin, które idą przez życie bez hamulców (rodziny też, lecz zwłaszcza dzieci), a dla upewnienia się, że wolno im, rzucają od czasu do czasu jakieś mocne słowo należące do języka lumpów, czyniąc to tak naturalnie, jakby poprawiały sobie włosy muśnięciem grzebienia".

~ Waldemar Łysiak, Cena


Najpierw w szelmowskim uśmiechem padła seria qrev. Potem ktoś ohuaiweiał. Redaktor był dziś w formie.


Na dobry początek przyiebiję Kiełu i Cyranu – to przyciągnie ich uwagę na dłuższą chwilę – redaktor otarł pot z siwiejącego czoła. Coraz trudniej znaleźć nowe sposoby wkomponowania w felietonidło takich seryj przekleństw, które zaangażują emocjonalnie przeciętnego przeżuwacza opiniomanipulatorskiego kitu. Ale cóż – na mieszkanie trzeba zarobić, dług spłacić, swoich wesprzeć. Z czegoś trzeba żyć. Jakoś trzeba żyć. Jak świetnie czytelnikom wiadomo, zawsze jakoś było i nigdy nie było tak, żeby jakoś nie było – powtórzył w myśli wpisywany do swoich textów do znudzenia bon mot. – Jedziemy z tym keksem.


To miał być zwykły felieton. I takim się też okazał.


(Alternatywny początek: To miał być jeden z serii felietonów niezwykłych. A najzwyklejszym w świecie się okazał).


Puścimy sobie bąka? – redaktorzyna tym razem zamiast w/w czynności puścił oko do kolegi. Odpowiedź otrzymał równie bezbłędną:

Kurna, Olek, piszesz ten felieton czy nie?


Spotkali się – nie po raz pierwszy zresztą – w zacisznym tego dnia holu informacyjnego kombinatu. Jak to zacisznym? – zapytacie. Ano, zdarzyło się to jeszcze za czasów panteizmu-wydruku, a raczej może nieco później – pod wirtualnej litery urzędem – bo teraz mało kto czytał na papierze, wszyscy ściubili w robaczki na ekranach, ekranikach i ekraniątkach. Było w jeszcze zanim ciemny czołgista Kukin postanowił sprawdzić, czy nasze złotko na bani nie blefuje. Wtedy odtrąbiano jeszcze tryumfy wirusa koloru niebieskiego. A tu dwaj nasi bohaterowie postanowili pojawić się w opustoszałej redakcji bez masek, podpasek i strzelić sobie po piwku. Zagadać, może coś naskrobać. Znali się jak łyse słonie. Aleksander Stanisławski z Letnim Judaszem. Starzy kumple, choć jeden starszy od drugiego. Nie cieszyli się estymą wśród niegdysiejszych (bo z chwilą rozpoczęcia operacji "Ćórvid" pogłowie odwiedzających fabrykę tekstów przerzedziło się) bywalców redakcji, bo przedstawiali się jako liberałowie. Ale jechali po wybranych narodach, a to cieszyło czytelników, a mieć wśród nich dobrą prasę – wiadomo: klucz do sukcesu. Finansowego oraz może przy okazji innych.


Liberałów tych tolerowano zresztą na równi z osławionym Bodziem z Rozwolnieniem, który co prawda bredził o prawie do eutanazji (z którym to postulatem redakcyja w najmniejszym stopniu się nie zgadzała), ale szedł po linii uporu redakcji w sprawach innych, więc na piedestał regularnie go wstawiano. W zależności od potrzeb, to jasne. Wyciąganie Bodzia z worka – jest wywołany przez media głównego ścieku temat, Bodzio wjeżdża na tapet i się mądruje. A wszyscy go słuchają. Potrzebny komentarz na minutę trzydzieści, minutę, trzydzieści sekund – Bodzio do usług.


Olek Stanisławski to co innego. Dba o swoją markę, nie pozwala się wykorzystywać jak Bogu (w którego zresztą nie wierzy) ducha winny Bodzisław, wzywany na redakcyjny miękki dywan w studio dezinformacyjnym zawsze, gdy odbiorców należy oświecić. On napisze, on się udzieli na łamach, on udzieli zezwolenia na przedruk swoich wymiocin, pardon: wypocin.


Siedzi więc nasz ulubiony felietonista i siedzi. Siedzi i pisze. Siedzi i pisze pod dyktando tych, którzy nadają tematy. Zamiast samemu je nadawać, odnosi się do tego, co produkują inni. Zamiast tworzyć rzeczywistość, przynajmniej tę wokół siebie, odtwarza to, co narzucają ci, którym się rzekomo sprzeciwia. Współtworzy informacyjny szum na zadany temat. Ton nadają inni. Redaktor Reaktor.


Jedyne novum, jakie proponuje, to serie coraz to nowych przekleństw, wokół których osnuwa kolejne etapy swej odtwórczości.


Gorzkie żale?


Oczywiście, nikt tego (naszego) nie czyta. Zamiast tego pasjonuje się kolejną serią wulgaryzmów redaktora Wichałowicza, który epatowaniem knajackością stara się ukryć fakt, że od lat jak pisarz odmawia rozwijania się; cytuje ciągle to samo; powtarza do znudzenia te same sformułowania (tak, wiemy, wiemy: to celowe działanie obliczone na wtłoczenie do głów czytelników pewnych zbitek wyrazowych, przed którymi nie ma ucieczki); nie tyka rzeczywistości na poziomie głębszym niż doraźne i nieco bardziej długodystansowe polityczne przepychanki albo buldoże walki pod dywanem. Taki z niego redaktor: nudy na pudy, mielenie spraw piątorzędnych, odzwyczajanie ludzi od skupiania się na rzeczach najważniejszych, tylko qrvy coraz gęściej lecą. Rędąktórem chyba trzeba by go zwać. I zaprzestać poświęcania uwagi takiej działalności.


Ten sam niezmienny i niezmiennie nużący styl. Goebbels łże-prawicy. Pobył przez chwilkę ze Franc(y)i, przewertował parę czasopismów i mają go za eksperta od wszystkiego.


Rędąktór powierzchownik. Gdy przychodzi do problemów poważnych, jedyne, co umie, to wyśmiewać cuda maryjne. Odsłania się w takich momentach. Zasłania się logiką, która podobno wystarczy, ale najwyraźniej jemu samemu jej nie starcza, by dojść do wniosku, że głoszeniem podobnych bredni (podawaniem w wątpliwość jawnie nadprzyrodzonych interwencji) może zrazić do siebie przynajmniej część mieszkańców naszego nieszczęśliwego kraju czytujących jego wymiociny. Ale – nic to!


Słuchaj, Judo! – ozywa się do kolegi od piwa. – Metoda Stanisławskiego działa nadal. Bez zarzutu. Olek się produkuje, Olka czytają, Olka łykają, Olkiem myślą, mówią i rozprawiają.


No, z tą Matką Bożą to już przegiąłeś! – uśmiecha się Judasz.


Wcale mi się nie uśmiecha niczego zmieniać. Zresztą, powtórzyłem to w telewizorni. Do internetów wpuściłem filmik na temat pseudocudu nad Wisłą taki, że albo nie odpuszczą, albo i popuszczą.


Nadal go czytają. Nadal mu ufają. Nadal nim kształtują swoje umysły.


No i jedziemy po bandzie. Jednej. Bo wspieramy drugą. Od czasu do czasu po staropolsku się wstawimy. Na listę wyborczą.


W imię pluralizmu i świętej wolności słowa pójdziemy robić za listek figowy w miejsce,

gdzie mądry redaktor ukryje liść?


Pod listkiem figowym głębokich analiz nienajgłębszych problemów. Podleje sosem kurek i huajwejów i voila! A jak nie ma tego listka? Wtedy mądry reaktor zasadzi cały lat listków figowych składających się z seryj wulgarismusów grubszej proweniencji.


Tak jak towarzyszka z okienka (kradzionej willi). Cała ta seria programusów była, zdaje się po to, żeby zaprosić w końcu Kurbana i bratać się z poplecznikiem morderców przy papierosku uwiarygadniając go w oczach widzów ceniących "bezstronność" (się nienajlepiej) prowadzącej. Wszyscy zaproszeni uczestnicy tej błazenady wzięli (nolens volens?) udział w sadzeniu lasu, którego celem (może nie całkiem niezamierzonym – Augustyniak jest głupia – ale nie wykluczajmy, że o to tu ostatecznie chodziło) było przedstawienie Kurbana jako sympatycznego wujka/dziadka, z którym miło się rozmawia; a on drwi sobie z katolików i Polaków; drwi z każdego, kto ma choćby krztynę honoru. I nasz Olek wziął w tej maszkaradzie wydatny udział jako drzewo – pewnie lipa.


Poczytny gawędziarz-bujdopisarz. Cudawianin jeden. Cuduje powtarzając w kółko to samo. Odmawia doskonalenia się.


Tylko krowa zmienia słuszne poglądy


No a on ma bez wyjątku słuszne. Gawiedź, oczywiście, podchwytuje je. Bo jest taka jak on i jego pisanie. Jak to tłumaczył pewien uzależniony od pornografii zakonnikowi-psychologowi, który opierał się oglądaniu materiałów, do zapoznania się z którymi zachęcał go terapeutowany, mówiąc, że (również jako lekarza) niezbyt go pasjonują: "No wiem, ale niech ojciec zobaczy!". Inwazja wulgaryzmów, aby przemówić do "człowieka prostego". Prostackiego chyba i w swoim prostactwie utwierdzanemu.


Ci, którzy brawurkowego redaktorka określają mianem "swojego ulubionego felietonisty", a jednocześnie przyznają się do wiary katolickiej, warto poprosić o

ścisłość: skoro nazywają go "ulubionym felietonistą", niech uzupełnią ten opis i jawnie wszem wobec bez ogródek deklarują: "mój ulubiony felietonista, który drwi z cudów maryjnych". No dobrze, "z cudu maryjnego". Inne pewnie też by się znalazły...


I tak będą go czytali. Bo uwolnić się od zniewolenia przyzwyczajeń najtrudniej.


Wstręt i bezsilność


"Mój ulubiony felietonista", my ass. Jutro też, qrva, poczytam, zeby zobaczyć, w kogo przyiebie. Może we mnie, może w Ciebie?


I co z tego, że czasem mogło by się zdawać, że faktycznie masz coś ważkiego do przekazania, skoro ginie to w potoku kałek językowych i nudnych do zassania cytacików?


Nużysz mnie, kolego redaktorku.


Wyłączam cię. Nie czytam cię. Przestaję znać i poznawać. Ciao!


P.J.Bany


Pe(Ka)Es.: Ale może wszystko powyższe to typowe wiwowe czepialstwo. Prawda to być może! – Prawda...




 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz