Nieznajomi z rowerów: Raport z oblężonego świata. Sen, ale nie koszmar*

Na szlaku Armii Doga – na szlaku światłocienia – Światłocienisty szlak

 


Nieznajomi z rowerów: Raport z oblężonego świata. Sen, ale nie koszmar*



(Opowiadanie i RedInterpretacja w jednym)


Innymi słowy Uwagi końcowe trylogii (trydogii):

http://wiwopowiwo.blogspot.com/2020/07/mieczysaw-nadmiejski-wprawki-migawki.html

http://wiwopowiwo.blogspot.com/2020/09/nieznajomi-z-rowerow-w-niewidzialnej.html


Puszcza Jodłowa, dzień jak co dzień


Cóż Prymityw zdoła poradzić na górski prymityw? Taki, który łazi po szlakach tabunami, nieustannie gaworzy przez komórki i, oczywista, prowadzi ze sobą psy? A może: daje im się prowadzić? Zgodnie bowiem z najnowszymi tryndami pies to istota wolna; w imię czegóż więc mielibyśmy psa ograniczać? Chce podbiec do obcego dziecka? – Widocznie tego potrzebuje. Kimże ja jestem, by osądzać? Chce się załatwić pod lub na krzaczek jagód? Jak wyżej.


Zgodnie z zarysowaną już obserwacjo-zasadą: w piątek, a zatem jeszcze przed sobotnio-niedzielnym szczytem, napotkał na jednym tylko czterdziestopięciominutowym odcinku trasy dwa psiule na smyczy. Na smyczy! Ho-ho! Tego wilczura to po prawdzie nawet na łańcuchu – takim, że kwalifikowałby się do denuncjacji (łańcuch, a raczej właściciele wilczura ze względu na fakt jego zastosowania). Gdyby tylko Prymityw miał w zwyczaju kogokolwiek denuncjować...


Zamiast denuncjować (albo wydrapywać w tutejszej kapliczce swoje dane osobowe) miał w zwyczaju garbować. Skórę. Trochę dziwnie się czuł interweniując w sprawie małego białego kudłatego łajna, dla którego być może dostateczną karą za szwendanie się po szlaku miał być poważnie chory za dwa lata kręgosłup – cena (leczenia też) niebagatelna! Tyle że właściciele łajna nie brali tego absolutnie pod uwagę. Przyzwyczajeni do myślenia o "tu i teraz", "chcesz – masz", natychmiastowa gratyfikacja.


Tak jak posiadacze psów, którzy trzymają w blokowych mieszkaniach stwory doprawdy potężnych rozmiarów. Ale obroże i smycze wkładają im przepisowe – więc nie męczą! Teoretycznie więc psy kochają i dlatego są gotowi do takich poświęceń. Miejsca, czasu, atencji, pieniędzy. Nie tylko swoich – co to, to nie. Każdy sąsiad musi przecież znosić to, co pies w swoich czterech ścianach, na balkonie, na dworze wyrabia. Musi. Musi – inaczej jest niehumanitarny. Chyba nieanimalny. Parafrazując Leona XIII: "Świat nasłuchał się już o prawach zwierząt. Czas, aby posłuchał wreszcie trochę o prawach ludzi". Zresztą, ci, którzy trzymają psiaki w miastach, również im wyświadczają niedźwiedzią przysługę. Tak perorują o "tolerancji" wobec swoich pupili, a sami męczą je trzymaniem w miejskich mieszkaniach. W pozłacanej klatce, z której wypuszczają je na dziki gon po okolicy, terroryzując tych, którzy nie są w stanie im się przeciwstawić. Któż zdoła to zrobić? Kto (s)próbuje?


Cóż Prymityw zdoła poradzić na (nie tylko górski) prymityw?


Czy wyciągnięcie ludzi z toni psiolubnego absurdu wymaga cudu na miarę przejścia przez Morze Czerwone? Przejdźmy zatem na chwilę nad morze. Przejdźmy się nad morzem. Prymityw się tamtędy przejedzie.


Prognozy pogody nie sprawdzał. Żył w przekonaniu, że w kwestii meteorologii należy działać tak jak znany pacjent: "Najpierw idę do lekarza – on też musi żyć; potem idę do apteki – pigularz też musi żyć; następnie wylewam lekarstwo do rynsztoka – ja też muszę żyć". Już trzeci dzień z rzędu prognozy się nie sprawdzały. I dobrze. Zamiast deszczu – znów pełne słońce.


Deszcz, no właśnie. Czy uczciwy człowiek ma tylko taką możliwość: iść na plażę wyłącznie przy złej pogodzie, kiedy plebs się leni, bo jest wygodny i nie przyjdzie? Nie chce sobie siebie i swoich psiuleńków pomoczyć mżawką albo wystawić na działanie pochmurnego nieba. Czy na rozbestwiony motłoch metodę mamy jedynie taką? A może pójść za głosem świata i starać się z gracją omijać bydlaki oraz ich bydlaki, kładąc uszy po sobie?


Jest alternatywa rodem z solidnych filmów klasy B. Jeśli nie chcemy jeszcze wraz z bliskimi przesiadać się do opancerzonego domu na kołach, w nim żyć, poruszać się i być – niczym w jakimś dystopicznym, przedapokaliptycznym filmie drogi... Jeśli nie chcemy wraz z rodziną barykadować się na własnej posesji za podłączonym do prądu drutem kolczastym... Jeśli – dopóty dopóki każda piędź ziemi nie będzie miała swojego określonego prywatnego właściciela bądź grupy właścicieli – chcemy przemieszczać się po miejscach zwanych publicznymi z duszą na swoim miejscu zamiast na ramieniu (na ramieniu zawsze można nieść karabin)... Jeśli nie życzymy sobie, żeby zabawa naszych dzieci w piaskownicy albo na plaży równała się grzebaniu w kuwecie...


...zróbmy tak jak Prymityw. Albo znajdźmy kogoś, kto byłby gotów to zrobić. Wesprzyjmy modlitwą, groszem, dobrym słowem. Wyposażmy w cały potrzebny arsenał.


Szerokie opony Prymitywowego roweru z łatwością wgryzły się w lizany co rusz delikatnymi falami piasek. Byli wszyscy: kolonijne dzieci, dla których świat pełen psów na plaży jest już ich. Kobieta z bydlęciem większym i cięższym od siebie (powinno się wydawać specjalne "pozwolenia wagowe", gwarantujące, że właściciel w razie potrzeby zdoła psa – nawet osmyczowanego i okagańcowanego – utrzymać). Był młody labrador, przywiązany do plażowego domku, przy którym umościła się jego ludzka rodzina. Labradorek właśnie zdecydował, że znudziło mu się już szczekanie na smyczy, i ruszył w stronę sąsiedniego parawanu. A że przy okazji pociągnął za sobą cały plażowy domek? Silny jest, ot co. Niech ćwiczy. O ile jego właściciele w ogóle cokolwiek zauważyli. Leżeli przecież plackami z zamkniętymi oczami absorbując promienie UV. Tymczasem płowowłosy psiul postanowił zawrzeć doprawdy bliską znajomość z lokatorami przyległej miejscówki na plaży. (Plażowiczów nie było tego dnia zbyt wiele – gęsto upakowani, ale tylko jedna warstwa). Nie namyślając się wiele wspiął się na siedzącą sobie na kocyku panią. Towarzyszący jej mężczyzna (pewnie mąż) nie reagował. Patrzył tylko. Prymityw czekał przez chwilę, oczekując jakiejś-jakiejkowiek wręcz reakcji ze strony mężczyzny. Nie doczekał się. Doczekał jednak chwili, gdy właścicielka psa ocknęła się z opaleńczego letargu, skonstatowała, że plażowy domek gdzieś razem z psem powędrował i przywołała napastliwe zwierzę – czyżby do porządku? Jeszcze chwilę pohasał po tułowiu napastowanej plażowiczki, po czym niechętnie, ciągnięty za smycz, wrócił na pozycję wyjściową.


Gdyby Prymityw spotkał się z podobną próbą agresji, byłby skłonny udusić gołymi rękami – najpierw psa, a w następnej kolejności jego właścicieli.


Czy w opisanej powyżej sytuacji winien reagować i ratować zaatakowaną kobietę, biernego mężczyznę i sytuację? Trochę się wstrzymał. Liczył na to, że zaistniała sytuacja wywoła sprzeciw męża niewiasty. No, to się przeliczył. Powinien się zresztą był z tym liczyć. Z psem i jego właścicielami policzył się chwilę później. Ale któż zaatakowanej czysty kostium kąpielowy, niepodrapane plecy (a może i niepogryzione członki) oraz poczucie bezpieczeństwa powróci?


Ratownicy wodni nie zajmują się w sumie ratowaniem plażowiczów przed agresją psów. Ale cała scena rozegrała się na plaży (teoretycznie) strzeżonej, na którą czworonogów wprowadzać – o dziwo! – (teoretycznie) się nie dozwala. Ale cóż to! Tu "Kuuuuukurydza prażona!", tu ciało przy ciele, tu przegrzebacze w pełnej krasie, a zaraz za stanowiskiem ratowników psia kolonia – jeden przy drugim. Ale co tam! My jesteśmy ratownicy, hopsasa, hopsasa! My robimy sobie zdjęcia, hopsasa, hopsasa – na tle sprzętu tudzież morza, hopsasa, hopsasa! Jeden z nas właśnie zapalił [papierosa], hopsasa! hopsasa! Nie będziemy wcale ruszać – tego psa, tego psa. Ani jego właściciela, hopsasa! hopsasa! Jeszcze by nas czasem pogryzł, hopsasa, hopsasa! (Śpiew na melodię: My jesteśmy krasnoludki...).


Palący papierosa ratownik – źle to wygląda. Zamiast dać dwóch niedoświadczonych i jednego zaprawionego w nadmorskich bojach, wstawili na plażę trójkę żółtodziobów, która nie ma pod czyim okiem zdobywać szlifów, tylko się wspólnie i w porozumieniu wygłupia.


A z psami na plaży (nawet i strzeżonej, czyli teoretycznie bezzwierzęcej) jak z nowo wprowadzonym podatkiem – wprowadzić łatwo, wycofać – już nie.


*** ****** ** ***** *******

*** ****** ** ***** *******


Pięć minut później Prymityw pedałował już dziarsko w odległości kilku kilometrów dalej. Wbrew bowiem przypuszczeniom (no bo w końcu "Prymityw"), nie gardził nowszymi zdobyczami technologii. Specjalnie podrasowany silnik elektryczny jego roweru niósł go wzdłuż linii brzegowej jak na skrzydłach. Zdezaktywowanie znienawidzonej blokady prędkości pozwoliło mu uzyskać nad wrogami nowe przewagi. Zajadły slalomista Prymityw wił się niekiedy ze swoją maszyną między tabunem nadmorskich spacerowiczów i plażowiczów, ale cele osiągał. A co!


A co, zakażą nam jazdy rowerem po plaży?


Nam? – jak to? Ano tak to-to: Prymityw nie był sam. Od chwili rozpoczęcia inwazji – nie, nie kosmitów; i nie psów – od chwili rozpoczęcia inwazji ludzi normalnych, którzy postanowili orężnie przeciwstawić się terroryzującej Polskę psiej tłuszczy, namnożyło się nas, oj! namnożyło. Od Bałtyku aż do Tatr. A rejsy czy też rajdy (zwane nieraz nalotami) wśród wybrzeża urządzało już wielu. Wakacyjny rajd po Polsce śladem psich łap oraz właścicieli tychże też nie był już rzadkością.


Dla niektórych polowania nabrały charakteru zgoła rozrywkowego: byli tacy, którzy dla samej frajdy praktycznego zastosowania własnoręcznie konstruowanych samopowtarzalnych kusz, proc i tym podobnych przyznawali im absolutne pierwszeństwo nad innego rodzaju orężem. W dobie internetu i trójwymiarowych drukarek każdy, kto poświęcił nieco czasu na domowe lub przydomowe warsztaty, mógł się na tych naszych dzikich polach wykazać.


Hołota pakująca się w każde dostępne jej miejsce samochodami, z muzyką, a raczej gniewnymi dźwiękami na pełen regulator, nie ściszanymi i nie wyłączanymi, gdy zgaszono już silnik, puszczająca wolno swoje krzykactwo i zwierzactwo – słowem: chamstwo – przestało czuć się bezkarne.


Niejeden już pies puszczony plażą, "żeby się wybiegał", nie wracał do właścicieli. Jak mógłby rzec Sherlock Holmes: "Nie wrócił? To był właśnie ten osobliwy wypadek". I, mając na względzie przekrojowy ogląd czasów dzisiejszych, faktycznie mogłoby to wydać się dziwne. Niemniej jednak coraz bardziej popularne. Szła zmiana.



Cóż Prymityw zdoła poradzić na (nadmorski i inny) prymityw, któremu zdaje się, że "the great leveler" to nazwa wybitnego gracza komputerowego zaliczającego w błyskawicznym tempie kolejne ich poziomy?


Pan Bóg obiecał, że potopu już nie będzie. Czyli raczej wielka woda nie zaleje całego tego dziadostwa z ich psami – piesku, gdzie jesteś?


Słowo "potop" moglibyśmy raczej odnieść do tego, co obserwujemy dziś. Pies w wodzie się pluska – ludzie mają zakaz. "Publiczny" staw – mój prywatny folwark; nic mnie nie obchodzi; ja – pan. Wszystko jest dla ludzi? Pies na bazarze sądzi zapewne inaczej, też się chyba z błogosławieństwem swoich właścicieli do człowieczeństwa poczuwa, bo obwąchuje, obślinia i ociera się o wiktuały.


"Miasta są nasze" – wmawiają nam. "Jak chcecie, aby wyglądały nasze miasta?". Chcemy – to mamy. Być może masa krytyczna została już osiągnięta i jest za późno, by zalew tępych człekopodobnych wyposażonych w psy opanować metodami uprzejmo-cywilno-prawnymi. Spośród policjantów i inni urzędników państwowych, których chcielibyśmy może zaprząc do zwalczania rozpanoszonych obywateli, właściciele psów też się rekrutują. Trzeba więc kogoś innego i działań całkowicie pozasystemowych. Zdaje się, że tylko te mogą okazać się skuteczne.


Zalew. Ulewa. Powódź. It's Raining Dogs...


Ale od początku nie było tak. Jak do tego doszło? Postępujące wygodnictwo + łatwość dostępu do (zdawałoby się) wszystkiego + nierozsądnie pożytkowany wolny czas = coraz więcej psów. Dawniej może jeszcze ze względów ekonomicznych zakazywano, ograniczano dostęp, stosowano "miękkie prześladowanie" – ale kiedy przestało się to opłacać, kiedy (kiedy?) masa krytyczna została osiągnięta – hulajże, psie, hamulców nie ma. Mało kto będzie próbował nas powstrzymać, bo to się finansowo przestaje opłacać. Biznes jest biznes, Winnetou, i nic na to nie poradzisz. Stąd potop psów, a zasadniczo ich głupich właścicieli.


A zatem: co po potopie? Klasyczne pytanie: Wieczna opozycja zdobywa władzę. Co robi? Wdaje się panika, bo nikt nie przygotował się na niespodziane przejęcie sterów. Krytykować (nawet słusznie) – to jedno, mądrze budować, organizować – to drugie. Jak na dobry początek normalność odbudować? Jak ją odzyskać?


Można by pokusić się o stworzenie czegoś w rodzaju azylu na terenie wokół jakiegoś maryjnego sanktuarium. Utrudnić maksymalnie dostęp na jego teren (na przykład zerwać asfalt z prowadzącej doń dotychczas jezdni; wprowadzić obowiązek legitymowania się dokumentem od ortodoksyjnego proboszcza poświadczającym ortodoksję wiernego, który chce się na obszar sanktuarium dostać itp. itd.).


Ale jak to zrobić, skoro Prymityw na Świętym Krzyżu nie dalej jak wiosnę temu... Zaczął od tego, że omiótł wzrokiem obszar sanktuarium. Bezpieczne miejsce? nie bardzo. Znak z zakazem psów ustawiony przed bramą – i co z tego? Wejdziemy do środka i co nam zrobicie? Indagowany o to przedstawiciel tamtejszej kustodii tłumaczy: "No tak, musimy tolerować, bo inaczej się zniechęcą, przestaną przychodzić". To samo w sprawie niedoodzianych mężczyzn i niewiast. A co tam: niech Trójca Święta, Matka Boża i pomniejsi lokatorzy Królestwa Niebieskiego potolerują sobie w zbezczeszczonym niegdysiejszym przybytku Pańskim szorty, stringi i ramiączka.


Ale już sam napis "Zakaz psów" na terenie kościelnym to porażka. Podobnie jak napis Silentium w zakrystii. I tak oto niegdysiejsze Bogo- i (przez to) samowystarczalne ośrodki religijno-gospodarczo-kulturalne na skalę regionów jako to Lubiąż czy Tyniec zmieniły się w centra rozrywkowo-gastronomiczno-hotelowe o ograniczonym zasięgu oddziaływania, utrzymywane dzięki "unijnym" "dotacjom" i tolerancji dla rozwydrzonej gawiedzi.


Lub też trzeba wszystko mieć swoje. Swoje własne.


Chcę w tym spsiałym światku mieć własny kawał – ale naprawdę kawał – ziemi, na który wpuszczam kogo i co chcę. I co? Mogę sobie kupić – oho! – hektar. No, chyba że legitymuję się papierami rolniczymi. Bo rolnikiem jestem nie dlatego, że uprawiam ziemię i hoduję trzodę, ale dlatego, że mam papieren.


Chcę mieć własny smętarz, ale nawet na to mi nie pozwalają. Z higienicznego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, abym pochował bliskich na odpowiednio zabezpieczonym miejscu – opodal mego domostwa. Ale nie – "prawo" nie pozwala. Mogę za to złożyć zwłoki ziomków na koncesjonowanym cmentarzu parafialnym. Zarządzanym przez parafię, której "katolicki" "proboszcz" pozwala na poświęconym niegdyś terenie chować np. jehowych. Pecunia non olet, a Polska – elegancja!


Wszystko trzeba mieć swoje. Swoje – jak okiem sięgnąć – wszystko swoje!


Kupić trudno dostępną działkę w górach. Zbudować dom przy ulicy, którą nazwę Rzymskokatolicką. Gdzie mieszkasz? Rzymskokatolicka 1, 00-000 Trudno Dostępne Góry. Nieźle, co?


Najlepiej niech sąsiednie działki kupią ludzie myślący podobnie jak my. Nasz mały kontrrewolucyjny dystrybutyzm. Od tego zacząć.


Czy zatem Prymityw zdoła zaradzić w ten sposób upowszechnianiu się prymitywu?

Cóż zdoła poradzić na takowy prymityw zanim sprawy zajdą tak daleko jak zarysowano w powyższym akapicie?


Wiele mógłby. Mógłby zrobić krzywdę i przy tej okazji wystosować pouczenie. Po zakończonych w ten sposób interwencjach spotykał się (oczywiście, chciałoby się napisać, gdyby nie fakt, że dla człowieka normalnego nie jest to wcale oczywiste) z gwałtownym protestem tych, którzy jako pierwsi powinni go pochwalić.


A więc coś takiego Prymityw zdoła poradzić na powszechnie dostępny prymityw?

A inni?


"Pokaż im i pokarz ich" – czy pozostaje nam wyłącznie się modlić i liczyć na to, że "do mnie nie podejdzie lub nie mnie obwącha"? Prosić o zmiłowanie Boskie i najniższy wymiar prześladowania ze strony psich właścicieli oraz ich psich pupilków?


Koniec już uciekania. Nie chcemy już więcej uciekać. Nie będziemy już więcej uciekać w tym pozornie tolerancyjnym społeczeństwie, w którym człowieka można sponiewierać, a gdy ktoś dotknie szarżującego czworonożnego pupilka, to zaraz podnosi się raban i gewałt.


Naszych synów, wbrew obowiązującym kanonom politpoprawności, nauczymy agresji. Tak – agresji wobec zagrażających im niebezpieczeństw. Nauczymy ich prewencji, a nie tylko biernego czekania na to, co zrobi przeciwnik.


Prymityw już zaczął swego siedmioletniego Prymitywka wprowadzać w niełatwe zagadnienia sztuki wojennej. Ma oręż i wie, jak go użyć. Pytanie tylko, czy dojrzeliśmy już go tego, by się z tym obnosić, czy wciąż lepiej uderzać z zaskoczenia?


Może więc i synaczek zdoła na prymityw wiele poradzić?


A prymityw jest doprawdy prymitywny. Świadczą o tym choćby zasłyszane na ulicy rozmowy. Wystarczy przysłuchać się temu, z jaką dezynwolturą przedstawiciele-obywatele tego oświeconego, a w rzeczywistości "ociemniałego", ściemniaczałego narodu (czy to jeszcze naród?) czy społeczeństwa rozmawiają na temat dzieci poczętych metodą in vitro. Jak o bułkach, które kupuje się w supermarkecie (bo przecież nie w piekarni przecie). Społeczeństwo do cna zdebilałe (z przeproszeniem autentycznych debili, którzy nic za to nie mogą). A prawdziwa tragedia polega na tym, że ludzie skądinąd "normalni", sympatyczni, uczynni, przyjaźni, niekiedy podający się za – letnich, bo letnich – ale katolików, również nierzadko w in vitro nie widzą nic złego. I jak tu się dziwić rozpanoszeniu kretynów (z przeproszeniem prawdziwych kretynów), skoro dla dużej części społeczeństwa dusza i ciało człowieka nienarodzonego – warta więcej niż świat cały stworzony, łącznie z wszystkimi zwierzakami – są gucio warte w porównaniu z ich rozkoszną psiną i jej doczesnym dobrostanem. To jest prawdziwa komuna mentalna. Myślenie, na kształt rolnictwa, zostało zaorane.


Cóż tedy zdoła Prymityw poradzić na takowy niesamowity prymityw?


Zahamowań wyzbył się już dawno. Skoro te prymitywy nie wahają się zaatakować kobiety w ciąży, która tak jak umie broni siebie i dziecka przed niechcianym kontaktem ze zwierzęciem, to o czym tu gadamy?

No Pet Hate Project – oto odpowiedź. Z półpauzą na środku i akcentem na No Pet.

Jak w serialu z i o Miami (2x2): Whatever Works. Cokolwiek zadziała.


Jakby ktoś powiedział: uczynię was myśliwymi psów. I nieodpowiedzialnych właścicieli psów.


Coś więc zdoła Prymityw poradzić na wszechogarniający świat prymityw?


Współczesne wcielenie krzyżowca – obrońca wdów, sierot i potrzebujących. Nawet nieźle pasuje, bo uczestnicy krucjat też nierzadko stosowali zakrywanie ust, nosa, a nawet całej głowy. Czegóż więcej trzeba? No chyba tylko wlewającego w serca otuchę hasła: "Bóg pozna swoich".


I tak będziemy was zwalczać. Do samego końca.


Tak nam dopomóż Panie Boże wszechmogący w Trójcy Świętej jedyny.

I wszyscy święci.


Mieczysław P. Pozamiejski


Nad morzem, dzień jak każdy inny


_____________________


P.S. (to jeszcze nie koniec!): Cóż tedy Prymityw zdoła poradzić na taki prymityw? Ano wiele. Sięga właśnie do kabury...


M.P.


_______


* Aluzja do podtytułu Człowieka, który był Czwartkiem GKC: A Nightmare.



REdInterpretacja (winna nosić tytuł): Co tu dużo mówić? I co robić? (Poza biciem i patrzeniem czy równo puchnie) [Concluding remarks (all of the above)]


Zdjęcia podsumowujące:

Nomen omen: moderniści, sami się oskarżacie! (Wiary już na macie, a na okupowany teren wszystkich i wszystko wpuszczacie). Kyrie eleison!

 

Na granicy / Przekraczanie granic? / Na granicy szlaku / Szlak na granicy

 

Bez zahamowań? Bez pytajnika.

 

 (The whole world is my playground).

 

Nieznajomi z rowerów: W niewidzialnej klatce

Autokomentarz: Sed contra

http://rediwiwo.blogspot.com/2020/09/redinterpretacja-sed-contra.html


WOJNA Z PSIARZAMI DZIECKA OCZAMI

 

Łapy z plaży (!!!) (End of the line)

 

Professor,” he cried, “it is intolerable. Are you afraid of this man?”

The Professor lifted his heavy lids, and gazed at Syme with large, wide-open, blue eyes of an almost ethereal honesty.

Yes, I am,” he said mildly. “So are you.”

Syme was dumb for an instant. Then he rose to his feet erect, like an insulted man, and thrust the chair away from him.

Yes,” he said in a voice indescribable, “you are right. I am afraid of him. Therefore I swear by God that I will seek out this man whom I fear until I find him, and strike him on the mouth. If heaven were his throne and the earth his footstool, I swear that I would pull him down.”

How?” asked the staring Professor. “Why?”

Because I am afraid of him,” said Syme; “and no man should leave in the universe anything of which he is afraid.”


 

Marek grzebał w kupce piasku. Normalna sprawa. Piasek i grzebanie w piasku są dziecku potrzebne jak powietrze.


– Mamo, poproszę o grabki!


– Kochanie, poproś Darka, niech ci poda.


Brat znalazł się na miejscu. Mama podała chłopcu wiaderko z przyrządami. Darek, najstarszy spośród rodzeństwa i, jak miał to w zwyczaju, uczynny, podał Markowi grabki. Drugą rękę – z foremką – wyciągnął do Jarka. Będzie jej zaraz potrzebował. Sam ruszył na drugą stronę piaskownicy z pozostałymi zabawkami.


Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że dla wszystkich już nie starczy. Są przecież jeszcze trzy siostry. Ale i one otrzymały po zabawce.


– Proszę, Zosiu! Proszę, Gosiu! Proszę, Tosiu! – każda dostała coś do kopania, grzebania i robienia babek z piasku.


Mama pogłaskała Darka po głowie. Dobry z niego chłopak!


* NzR:wNk *


Mam ze sobą kijek. Mój ulubiony. Sękaty jest mój kijek. Znalazłem go w lesie. Razem z tatą przyciąłem piłką i wypolerowałem papierem ściernym. Zaokrągliliśmy końcówki. Podpieram się kijkiem, gdy się wspinam. Biorę go ze sobą zawsze na spacer. To mój świder. Robię kijkiem dziury w piasku. Gramy w palanta. Rzucam kijkiem do celu. Tata czasem bierze kijek i podnosi, a ja się jak małpa podciągam. Z Mamą rysuję kijkiem na piasku. To moja batuta, oszczep, dyszel.


Moi bracia też mają kijki.


Odyseja podwórzowa 2020 zaczyna się od kijka.


* NzR:wNk *


– Mamo! Zobacz co znalazłam! – żywiołowa Zosia zawsze bezzwłocznie dzieliła się swoimi odkryciami i znaleziskami.


– Co tam masz?


Najmłodszy Jarek już miał to w rękach.


– Jakiś miękki kamień – zawyrokował Marek i podszedł do siostry.


Gosia i Tosia wciąż bawiły się w swoim rogu piaskownicy. Ale i one najwyraźniej coś znalazły. I też chciały się rodzicielce pochwalić. Ale powoli... Inaczej niż Zosia, która zaraz-już-teraz potrzebowała się ze światem wszystkim podzielić. Młodsze siostry lubiły najpierw same rzecz zbadać, a ujawnić dopiero wyniki wstępnej analizy.


– Mamoo – Darek przeciągnął nieco ostatnią sylabę – to chyba nie jest kamień.


Jarek z tym-tym w ręce, a raczej (rozbabranym) na rękach miał Mamę przekonać za chwilę o prawdziwości tej obserwacji.


– Kupa! – wyraz twarzy Mamy nie pozostawiał wątpliwości. Zadowolona nie była. Zaczęła nawet krzyczeć: – Daj zaraz te ręce! Broń Boże nie wsadzaj ich do buzi! Marku, podaj mi z plecaka wodę!


Marek z otwartej kieszeni posłusznie wyciągnął butelkę. Darek ją otworzył. Gdzie chusteczki? Są – na swoim miejscu. Dalej – czyścić!


Zosia też wymagała interwencji. Nie mówiąc już o jej młodszych siostrach, które – no pięknie! – wygrzebały w swojej części piaskownicy analogiczne do Zosinego znalezisko.


Gdybym dorwała tego właściciela tego kundla, już ja bym mu...


Ale co ja mogę?


* NzR:wNk *


Taki pies to jest duży. Ten niemądry właściciel daje mu biegać. Pies podbiega też czasem do nas.

Mój kijek może mu zrobić krzywdę. Ale pies jest duży i trochę się boję.


Wczoraj jeden pies podszedł za blisko wózka Tosi i wyszczerzył kły. Uderzyłem go kijkiem. Pani, co była z tym psem, bardzo krzyczała. Mama też krzyczała. Na tę panią.


* NzR:wNk *


Są nas trzy siostry. I trzej bracia. Moi bracia mają kijki. Ja też czasem noszę, bo jestem najstarsza. No i jest też w brzuchu Mamy nasza najmłodsza siostrzyczka. Kasia ma na imię. Jest już duża i niedługo wyjdzie z brzuszka. Będziemy się z nią bawić. Wszystkiego ją nauczymy.


Chodzimy codziennie na spacer. Jak nie pada. To znaczy, jak słabo pada to też idziemy, wie wuj?


Mamy taki kod, że jak idą takie niemądre panie z psem albo panowie, to mówimy do siebie:

– Piegłu byba.


* NzR:wNk *


Poszliśmy z Mamą do kapliczki, żeby odmówić Anioł Pański. Akurat biły dzwony. Przeżegnaliśmy się i zaczęliśmy się modlić. Podleciał do nas duży pies. Chłopcy chwycili kije i go przegonili. Podleciał do nas facet i zamierzył się na Darka... Mama zaczęła krzyczeć. Zamierzył się na Mamę...


* NzR:wNk *


Facet patrzył to na swojego psa, to na człowieka, potem znów na człowieka i znów na psa, ale nie był się już w stanie połapać, co jest czym.


* NzR:wNk *


Zabiję... zabiję...


wszędzie właściwie

poza własnym ogrodzonym

i ufortyfikowanym terenem,

AD MMXX


Żeńcy dwaJ: Cień łowcy


AutoKomentarz/REDinterpretacja:

http://rediwiwo.blogspot.com/2020/09/redinterpretacja-de-mortuis-nil-nisi.html

 

 

Obyśmy tylko zdrowi byli!

Na duszy, na duszy!



Dla Shelley Shannon – za pomyślne kończenie dobrych przedsięwzięć




[POLOG]



Dramat dobiegał końca. Zza drzwi dosłyszał jeszcze tylko metaliczny szczęk kurka i słowa:

Ego te baptizo...





PROLOG



"Wezmę taurusa. Jak ojciec".



"Załatwisz dziada na amen czy tylko postraszysz?"



"To się jeszcze okaże. Zobaczymy, jak będzie śpiewał, gdy wezmę go na muszkę".



"Niepotrzebnie się narazisz. Wyślą zaraz jakieś brygady specjalne i z całego planu nici".



"Nie o niego tu głównie chodzi".



"Wiem, ale nie potrzebujemy teraz jednego więcej męczennika".



"Tak czy inaczej jedno jest pewne: katolickiego pogrzebu raczej miał nie będzie".





CZĘŚĆ ZASADNICZA



Profesur Żołędny przeciągnął się, że aż chrupnęło. Nie ma to jak dobry przeciąg o dziesiątej czterdzieści. Po doprawdy smakowitym śnie. Poprzedzonym doprawdy pracowitą nocą.



Znowu nie zdążył się nawet przebrać w pidżamę. Zmachany, zmordowany, wszedł po cichu do domu, aby nikogo nie obudzić i tak jak stał walnął się na miękką skórzaną sofę. Tyle, że następnym razem musi pamiętać o podłożeniu sobie czegoś pod głowę. Bo tak zupełnie na płasko to niezdrowo.



W zupełnie jasnym o tej porze dnia pokoju jarzyła się czerwienią dioda czuwającego telewizora. E–K–R–A–N–U. Centrum domu. Gdzie pilot? Jest! Koło poduszki. Nawet na niego nie patrzył. Znał układ przycisków na pamięć. Pstryk, pstryk!, a raczej: Gniot! gniot! i już leci. Tak, tego potrzebował – nie, nie tu! – gniot raz jeszcze; o, to-to; tego szukał: "Dobiega końca dramat małej Ali, nastoletniej ofiary gwałtu, u której dziecka zdiagnozowano nieuleczalną chorobę..." – – – "...renomowanego szpitala orzekł jednogłośnie, że ciąża może zagrażać zdrowiu, a nawet życiu młodocianej matki..." – – – "...minister zdrowia też nie ma wątpliwości..." – – – "...prawo jasno stanowi, że...".



No, jutro powinni to ostatecznie rozwiązać! Koniec balu, panno Alu! I tak się za długo z tym cackali – wszyscy: i lekarze, i politycy, i media. Sprawa głośna, wszędzie jej pełno, ogólnospołeczna dyskusja, a bachor w brzuchu rośnie i jakby tak dalej poszło, to niedługo zacznie się dobijać na świat. No, ale jutro do wieczora będzie już po ptakach.



Odetchnął z ulgą, wsunął na stopy filcowe kapcioszki i podreptał do kuchni.



– Cześć, Mundku! – tego okrzyku oczekiwał. Ale – nie. Marzenny nie było. Ach, tak – dyżur miała przecież przedwczoraj. Dzieciarnia też już pewnie dawno wybyła do szkół. Cóż, weźmie sobie coś do zjedzenia i powegetuje chwilkę w samotności.



Sięgnął po stojący na kontuarze słoik z konfiturą. Aaa, śliweczki! Ktoś już połowę wyjadł! Pewnie Paulus – opowiadali, że z niego łasuch nieprzeciętny! Ale czemu się dziwić? Nie ma to jak własne przetwory. W tych sprawach Żołędny był, cóż, staroświecki.



W szpitalu – nowoczesny: wiedza najnowsza, aparatura takoż, pełen profesjonalizm, ręka nie drgnie przy najtrudniejszej ekstrakcji. Ile to już ich było!



Cały ten luksus, który ich z Marzenną i dzieciarnią otaczał – ciężko na to zapracował. Lubił komfort. Ale to, co robił, robił dla idei. Robiłby to i wtedy, gdyby musiał do interesu dokładać.



Zresztą, ile zdążył się tym komfortem nacieszyć? Praca – szpital – dyżur, niekończące się rozmowy z pacjentkami, sen w domu, urywki urywków zdań wymienianych z dzieciarnią, z Marzenną, która stawała się coraz bardziej marzeniem sennym. Też zabiegana, zalatana, zapracowana. Ale cóż poradzić – służyła tej samej co on idei: pomagać kobietom. Pomagać za wszelką cenę. Wykorzystywać całą swoją zawodową wiedzę i wieloletnie doświadczenie, jednocześnie traktując pacjentki jak osoby dorosłe. Niczego nie narzucać. Towarzyszyć. Towarzyszyć w najtrudniejszych wyborach. I te wolne wybory zgodnie z życzeniem pacjentek realizować.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Kiedy potrzebował pomyśleć, zawsze jechał nad morze. Tak było i tym razem. Parę godzin podróży i gotowe.



Wyszedł na brzeg i w blasku zachodzącego słońca... Nie, prawda była inna. Na niebie kłębiły się już czarne chmury, a z oddali mruczały grzmoty. Plaża opustoszała. Nikogo w zasięgu wzroku. Sam na sam ze stworzeniem. Lubił to. Przechadzał się chwilę, a potem pochylił i zaczął pisać patykiem na piasku. Ruchem powolnym, ale zdecydowanym napisał swoje dawne imię. Na tyle blisko wody, aby powracająca na brzeg fala mogła spróbować go dosięgnąć, a jednocześnie na tyle daleko, by nie przyszło jej to bez trudu. Stanął w lekkim rozkroku między literami Y i M. Za pierwszym razem fala ledwie musnęła jego bose stopy. Za drugim – pochłonęła całe O i N. Za trzecim dokończyła dzieła. Ale morze nie tylko coś zagrabiło i zagarnęło. Oddało coś w zamian. Niemal u jego stóp, w miejscu, gdzie przed chwilą widniały dwie początkowe litery, leżała mała biała muszla przegrzebka. "Piotr jest imię moje". Z plaży schodził już w strugach deszczu.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Profesor Rajmund Żołędny pewnym krokiem wkroczył do swego królestwa. Zaraz na lewo od schodów przy wejściu głównym minął szklane drzwi i omiótł spojrzeniem portret patrona swojego oddziału. Brodato-wąsaty jegomość spoglądał nań, jak co dzień, z uśmiechem. Ten to miał wiedzę i rozmach! Zawsze był z pacjentką – z kobietą – na dobre i na złe. "Terminacje nikomu z nas przyjemności nie sprawiają" – mógłby cytować swojego mentora z pamięci – "ale czasem nie ma innego wyboru". Sam też zabijać nie lubił. Ale cóż, wypadki się zdarzają. Chodzą również po maluszkach. Któż by takiego potworzaka chciał przytulać, całować, opiekować się nim? Poskręcane to-to jak okaleczona wierzba, poczwarne, obrzydliwe, wstrętne. Pożyje parę godzin, umrze w męczarniach i tyle. Po krzyku. A właściwie to po co tyle głośnych krzyków? Można ich sobie oszczędzić.



Ale dość tych rozważań. Przypomnij sobie, ile twój poprzednik zrobił dobrego. Ilu mamom pomógł. Ile płodów, którym nie dawano szans, jednak się pod jego czujnym okiem urodziło. I o tym pamiętaj – a nie o tym, że czasami – z bólem, ale jednak – trzeba usunąć.



Zdążył jeszcze kupić w automacie kawę na ostateczne rozbudzenie i dziarsko wszedł do (swojego) gabinetu kierownika oddziału.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Znów był na plaży. Cisza i spokój. I pustka, jeśli nie liczyć – ale nie, nawet ptaków jakoś nie było w tej chwili widać.



Nagle warkot, a właściwie brzęczenie. Mimowolnie spojrzał w górę. Po błękitnoszarym jesiennym niebie spokojnie dryfowała bezgłośnie jedna jedyna mewa. Bzykot musiał dochodzić sponad gęstniejących chmur. Zaraz ustanie. Chyba że zrobi nawrót.



Bił się z myślami. Czy współpracować? Czy wtajemniczać? Czy aż tak ryzykować? Brat nigdy tak nie robił.

To już przeszłość.

Znów był na plaży.

Ale tym razem nie był sam.

Obok niego na chłodnym piasku osiadł ciemnoszary dron.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Przecież ci normalni ludzie gdzieś są. Raz na tysiąc lat – jak kometę – no, nie: częściej – natykał się jako dziecko na normalnych rówieśników. Normalnych? Czy to ich zasługa? Nienormalnych? Czy to ich wina?



Tych normalnych pamiętał do dziś. Jedna zabawa, jedne dwie godziny życia spędzone razem. Jedne trzy kwadranse gdzieś na trawie przy wiejskim gospodarstwie. Życzliwość – mimo że bywali starsi. Rozmowa, zabawa, dzielenie się swoim światem – mimo że na co dzień mieszkali setki kilometrów od siebie. Sam pamiętał. Brat też mu o nich opowiadał, przypominał. Kochany brat, który wyciągnął go z piekła. Sprawiedliwy wśród brudów świata.



Brat wspominał o toczonych na ławkach placów zabaw rozmowach z rodzicami takich normalnych dzieci.



Przecież ci normalni ludzie gdzieś są. Raz na tysiąc lat – jak kometę – no, nie: przecież częściej – natykał się na normalnych rodziców. Takich, którzy są zbawieniem swoich dzieci zainteresowani, którzy je znają (a dzieci je znają), którzy nie oddają ich w pacht profesjonalnym wychowywaczom, a częściej wychowywaczkom dzieci... Takich, z którymi da się na poziomie porozmawiać. Może dziwnie to zabrzmi, ale od niektórych aż bije taka normalność, otwartość, gotowość do kulturalnej zabawy i rozmowy.



Dlaczego jesteśmy, do jasnej-ciasnej, tacy rozproszeni? Czy każdy normalny zmuszony jest działać sam – ewentualnie wyłącznie na skalę najbliższej rodziny? Jak ośmielić się do działania?



A Piotr/Paweł także był sam.

Sam?

Piotr i Paweł. Paweł i Piotr. Nierozłączni. Podobni do siebie jak dwie krople wody. Dwaj, a jak jeden.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Dron wciąż spoczywał na piasku.



Widział, jak zza oddalonej wydmy wyłania się wysoka postać w przeciwsłonecznych okularach. Nie lubił ich. Lubił patrzeć ludziom w oczy.



Ale Piotr przyszedł w ciemnych okularach tylko dlatego, aby nikt nie rozpoznał go po drodze.



– Przepraszam za tego drona, ale musiałem się upewnić, że nikt nas nie śledzi.



Piotr i Paweł. Paweł i Piotr. Nierozłączni. Podobni do siebie jak dwie krople wody. Dwaj, a jak jeden.



Wyciągnął prawicę:



– Paweł, a raczej Paulus – bo tak z łacińska zwykł zwać go ojciec.



– Piotr, a raczej Petrus – bo nie od zawsze tak go nazywano.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Termin egzekucji wyznaczono na 28 grudnia. Dziecko Ali dostało jeszcze kilka dni. Należało należycie przygotować się do zabiegu. I mieć wzgląd na kalendarz. Kończyć sprawę tak w bezpośredniej bliskości Bożego – nomen omen – Narodzenia jakoś nie wypadało.

Bo przecie jeszcze chwilę temu wspólna Wigilia. Karpi w domu Żołędnego nie było; nie było ich komu zabijać. Choć mógłby to robić ze szczególnym profesjonalizmem i upodobaniem. W zabijaniu miał bowiem wprawę.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Stracić wnuka chciała szczególnie babcia; dziadek milczał. Kiedy dowiedział się o decyzji, tylko pisał coś palcem na papierze.



Nacisk matki, milczenie ojca. Cóż miała począć Ala?



To przyzwalające milczenie baranów, czyli mężczyzn – to swobodne szafowanie cudzym życiem w wykonaniu kobiet...



Ale egzekucję w ostatniej chwili wstrzymano...

Było tak...



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Paweł Żołędny wyszedł z domu jakby nigdy nic. A może raczej: upozorowano to tak, aby wyglądało, że wyszedł z domu najzwyczajniej w świecie. Automatycznie. Zwyczajnie. Jak co dzień.



Około dziesiątej był w domu już sam. Rodzice udali się do pracy, rodzeństwo po nauki. Paweł wykąpał się, zjadł obfite śniadanie (mocno autorskie: ryba na zimno, kluski z makiem – świąteczne pozostałości), nieśpiesznie wynitkował i umył zęby (bardzo dokładnie – dbał o higienę!), wypakował swojego ulubionego wisporta (po brzegi) i ruszył.



Czy to auto porywaczy podjechało pod sam dom? Choć żaden z potencjalnych świadków nie byłby w stanie autorytatywnie orzec, iż tak się właśnie stało, fakt pozostawał faktem: Paweł zniknął. Telefonu, oczywiście, nie zabierali, żeby uniknąć namierzenia.



Żadnych więc śladów – poza odciskami butów, które szybko zasypał prószący tego dnia śnieg. Tylko spod osypującej się już powoli choinki ze sterty rozdartych i rzuconych na posadzkę papierów prezentowych wystawał róg opartej o żłóbeczek jasnoszarej koperty formatu A4.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Dramat trwał. Od piątku, a właściwie od soboty, bo Żołędny jak zwykle pojawił się w domu już po północy. Zdarzało się już tak, że Paulus na noc nie wracał i nikt się tym zbytnio nie przejmował, ale to już trzeci dzień, od kiedy go nie było. Zdarzało mu się nocować u znajomych albo organizować niespodziewane wyjazdy. Dorosły jest przecież. Decyduje sam za siebie. Ale mieszkamy wciąż razem. Mógłby się mimo wszystko odezwać.



"Kiedy to ostatnio rozmawialiśmy?" – przemknęło jeszcze przez myśl profesorowi, gdy usiłował ułożyć się na salonowej sofie. Coś miękko! Ba – za miękko! "Dywan też się nada" – zdecydował. Delikatnie zsunął się niżej (ale przyjemna ta wełna!) i już-już miał wyciągnąć nogi – a tu traf czy też Opatrzność chciała, że księżyc akurat zerknął do środka ekskluzywnej kamienicy przez uchyloną zasłonę w oknie i rzucił światło na stos pomiętych opakowań po prezentach. A wśród nich: cóż to? Czyżby zawieruszyła mi się tu jakaś dokumentacja? Praktycznie niemożliwe. Przecież porządek to moje drugie imię. Przynajmniej w kwestiach medycznych. Wszystko na swoim miejscu. Każdy siwiejący już włos przyczesany i na swoim miejscu, gdy wychodzę do pracy. Każda historia choroby tam, gdzie trzeba. No dobrze, ostatnie czasy były trochę inne. Naprawdę wyczerpujące. Sprawa tej głupiej smarkuli i jej bachora. Trzeba było zaangażować się medialnie, żeby nie było wtopy. Jeszcze przeszkodziliby w zrobieniu tego, co zrobić trzeba. Polska żyła tym, czym kazano jej żyć, a że akurat teraz kazano jej żyć sprawą nieszczęsnej Ali i jej wciąż żywego płodu, to tym żyła. Ale to stawiało przed Żołędnym nowe wyzwania. Głównie czasowe. Trzeba było się wypowiadać. (Lubił się wypowiadać). Wywiady, rozmowy, reakcje, komentarze. I znów: wywiady, rozmowy, reakcje, komentarze. I znowu. Był może nieco mniej emocjonalny niż jego poprzednik – mógł wydawać się widzom mniej przekonujący – ale ktoś z tytułem musi przecież, do jasnej cholery, tłumaczyć temu ciemnemu społeczeństwu, że nastoletnia Ala rodząca zagrożone dziecko z gwałtu to nie jest to, czego byśmy chcieli i oczekiwali. Ale, Bogu dzięki, wkrótce ten przypadek wykończymy i zacznie się trochę normalniej. Będzie już po wszystkim. Do niedzieli powinien być finał. Ucichnie medialny szum. Wreszcie pobędziemy trochę razem. Marzenna... Paulus... Pozostali...



Wszystkie te myśli przebiegły mu przez głowę znacznie szybciej niż którykolwiek z nas, Drodzy Czytelnicy, zdołał przeczytać powyższy akapit.



Przewrócił się na lewy bok. Wyciągnął zmęczoną całodziennym trudem rękę po kopertę – uwaga! nie nadwyrężamy szyi! – ale uda się bez wstawania! – jeszcze parę centymetrów, już-już ją mam – i chwycił.

Na kopercie przyklejono wycięte z gazet litery układające się w personalia adresata: RAJMUND ŻOŁĘDNY.



Otworzył.

Duża niezłożona kartka. Na niej znów wycięte z gazet (w najlepszym powieściowym stylu) i poprzyklejane w pośpiechu litery.

Poświecił sobie telefonem.

Przeczytał i oniemiał.

Sięgnął do środka ponownie.

Spojrzał na wydobyty z koperty odcięty palec – i uwierzył.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



– Dzwoń na policję! – ryknął prosto w ucho Marzennie. Senna jeszcze Marzenna – niczym wyrwana z drzemki na dyżurze – posłusznie chwyciła towarzyszącą jej w łóżku komórkę i wystukała numer.

Wypadł z sypialni; sam był już przy telefonie, na telefonie, pod telefonem:

– Natychmiast wstrzymać wszystkie przygotowania do zabiegu! . . . Tak, natychmiast! Nikt tej dziewuchy nie rusza!



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Kiedy do zjednoczonych redakcji dotarły pierwsze zdjęcia obciętego palca, było już do przewidzenia, co nas czeka.



"Dramat światowej sławy ginekologa trwa..." – – – "...Miejsce przebywania Pawła Żołędnego pozostaje nieznane..." – – – "...Porywacze żądają tylko jednego: aby dziecku nastoletniej Ali pozwolono się urodzić..." – – – "...Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie..." – – – "...Polska (ba, Europa, a nawet świat) wstrzymuje oddech..."



Zaprogramowani. Czy to program radiowy, telewizyjny czy internetowy. Polska w zaprogramowany sposób wstrzymywała na razie oddech przez dwie doby od zdarzenia. Ta sama Polska, która żyła kolejno – któż to zliczy – zawaleniem się dachu hali pod śniegiem jak wieży w Syloe (przez kolejny tydzień wszyscy skrzętnie odśnieżali własne domostwa), umieraniem himalaisty pod kaszmirskim szczytem, udzielaniem rozgłosu jawnemu mordercy i cudzołożnikowi, który latami publicznie uwłaczał Panu Bogu, twierdząc, że bardziej trzeba słuchać ludzi niż Jego, po czym umarł.



Czy ktoś spośród milionów przeżuwaczy newsów zmówił choćby jedno Requiem aeternam w intencji nieszczęsnych zmarłych, o których tak łapczywie się nasłuchał i nawidział? Czy raczej wyciągał zachłanne oko i ucho po kolejne dramatyczne doniesienia, by w tydzień później kompletnie, ale to kompletnie o nich zapomnieć – bo na tapet i wizję wjeżdżała już następna sensacja?



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Bogu dzięki okazało się, że nie trzeba organizować kolejnych części ciała i wysyłać pod odpowiednie adresy, by podsycić zainteresowanie żądnych krwi mediów. Tych samych mediów, które bez zmrużenia oka kamery kręciły i prezentowały publiczności seryjnie seriale bokserskich i mmowskich mordobić, chwytających za serce reportaży o trudnym losie "istot czujących" oraz seriali. Te same media rzuciłyby się na każdy kolejny domniemany kawałek ciała Pawła. Na szczęście, jak powiedzieliśmy, nie było potrzeby ich dostarczać.



Dramat nienarodzonego dziecka nastoletniej Ali oraz jej samej trwał bowiem. I domagał się szybkiego rozwiązania. Trzeba było usuwać albo rozwiązywać – w trybie przyśpieszonym.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Wróćmy jeszcze na chwilę do piątkowej, a raczej już sobotniej nocy. Po powrocie z pracy Żołędny zwykle zasypiał jak zabity, budził się koło szóstej, po czym pozwalał sobie jeszcze na kilkugodzinną drzemkę. Ale tamtej nocy zastrzyk adrenaliny postawił go na nogi od razu. Podobnie jak cały dom.



Ceną za kolejne części ciała Paulusa, a w ostatecznym rachunku jego życie było życie bachora (tak, "dziecka Ali", powinien sobie powtórzyć, bo publicznie o "bachorze" mówić nie wypada) – to zrozumiał natychmiast.



Ale potem aż do rana z Marzenną i pozostałą dwójką prowadzili burzę mózgów. Kto, co, jak i kiedy?, bo "dlaczego?" – było dla wszystkich aż nadto jasne.



Gazet papierowych od dawna nie czytał, a młodsze pokolenie też na pewno nie. Komu mogło wpaść do głowy organizowanie takiego staroświeckiego uprowadzenia? Co zawiodło – osiedlowa ochrona? instynkt samozachowawczy Paulusa – ale zawsze bywał taki ostrożny! Jak to się stało, że nikt właściwie nic nie zauważył? Kiedy dokładnie rozegrała się ta tragedia?



Ale było jeszcze coś – coś, co kłuło go mocniej niż inne cosie: Nasz Paweł. A raczej: mój Paulus. Studia (medyczne, a jakże) na ukończeniu. Wielka nadzieja na ciąg dalszy lekarskiej tradycji rodzinnej. Pal ich innych licho – chłopaczysko było w pewnym sensie tylko Marzenny, dziewucha – w pewnym sensie – tylko jego. Każde z nich wniosło do nowej wspaniałej rekomponowanej rodziny swojego potomka. Ale Paulus był dzieckiem ich wspólnej miłości. Do diaska! Dlaczego właśnie jego musiało to spotkać?

Ileż to razy obiecywał sobie, że już-jutro-wreszcie po raz pierwszy w życiu poważnie z nim porozmawia. Gdy tylko złoży egzamin i będzie mógł nazwać go nie tylko synem (czego nie czynił zbyt często), ale "panem kolegą".

Co tu dużo mówić – nie zna swojego syna. Nawet gdyby Paulus postanowił pobawić się z nim w chowanego, nie miałby pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania. A co tu mówić o porwaniu!



Przesunął palcem po oparciu skórzanej kanapy za kilkanaście tysięcy. "Jakość życia" – gorzko zaśmiał się sam do siebie. Miał to, ale nie żył tym. A teraz jeszcze to.



Chwilę jeszcze porozmawiali. Wmusili weń kubek herbaty.



Siódma. Chciał iść do pracy, ale organizm mu na to nie pozwolił. Po prostu nie miał już siły. I zasnął. Snem zmęczonym i niespokojnym.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



A Paweł znów był nad morzem.

I tym razem był naprawdę sam.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Wyśnił sobie własną śmierć. A do wczoraj nie bał się jej wcale a wcale. Życie ułożone, przyszłość zaplanowana, kolejne pokolenie wstępuje w moje ślady. Pieniędzy nam nie brakuje, zdrowia (he! he!) też nie. Kochająca się rodzina – że zawiązana na nowo – że każde z nas po nieudanych związkach? która teraz taka nie jest?



Po wyjątkowo niesmacznym śnie obudził się. Obudził się jak zabity. I nie po to, by Cię, Boże, chwalić. Ma do wykonania robotę. Skończyć z tym barachłem. Odzyskać syna. Zajmie się tym własnoręcznie.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Minęło czasu mało-wiele.

Dalej wydarzenia potoczyły się zgodnie z planem i w tempie błyskawicznym.



To musiało się udać. Położył na szalę całą dostępną sobie profesjonalną wiedzę i doświadczenie. Na szali położono przecież całość i zdrowie Paulusa.



W sumie to całe szczęście, że wdały się komplikacje i trzeba rozwiązywać dziś. Też mi rozwiązanie! Gwałt, zagrożone życie matki, nieuleczalnie chore dziecko. Ale przynajmniej nie trzeba już czekać. Dramat się skończy, winnych złapią, a że bachor się urodzi – cóż, umrze niebawem i po krzyku. O nim nikt nie będzie pamiętał, a Paulus ma przed sobą całe życie.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Sylwestrową nocą Żołędny razem ze swoją świtą (czy też sitwą) przebywał na sali operacyjnej. Nolens volens, ale z pewnych powodów chcąc – rodził. Znaczy: asystował przy porodzie, ale to się przecież rozumiało arcysamo przez się.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Wychodząc tedy z fossy, kazałem ja swoim wołać:

Jezus, Maryja!”, lubo insi wołali: „Hu, hu, hu!”,

bom się spodziewał, że mi więcej pomoże Jezus,

niżeli ten jakiś pan Hu.

~ Jan Chryzostom Pasek



Pewnym krokiem wkroczył do nie swego królestwa. Zdecydowanie jest kluczem. Nie oglądać się. Iść jakby nigdy nic. A kiedy potrzeba: jak burza. Tym sposobem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach sytuacji nikt nas nie zatrzyma, nie spyta: po co, jak i dokąd; milcząco przyjmie, że skoro tak beztrosko sobie poczynamy, to widocznie mamy uzasadniony powód.



Uważał to zresztą za wielkie błogosławieństwo: tę przewagę, jaką zdeterminowani w walce po stronie dobra mają nad złymi lub obojętnymi. Ci drudzy to też ludzie: też wolą stronić od bezpośredniego starcia; zasadniczo nie są gotowi narażać na szwank swojego zdrowia, o życiu doczesnym nawet nie wspominając. I dlatego człowiek gotów coś sprawie poświęcić przejmuje inicjatywę. A przynajmniej niektóry powinien to robić, iż czasy złe są.



Minął szklane drzwi i stanął oko w oko z potworem. Z dużego portretu na ścianie spoglądała na niego czarno-biała twarz patrona oddziału. Oddziału – też mi nazwa – chyba egzekucyjnego. Zamyślił się na chwilę. Gdyby chciał trzymać się protestanckiej tradycji, ciąłby portret szablą. A tak wpakuje (mu) się w tę facjatę parę kul na odchodne. Symboliczne rozliczenie ze starym Hu. Tymczasem – do dzieła! Jezus, Maryja! W imię Boże, zaczynamy! A raczej – kończymy!



Mało to pacjentów wdzierało się do szpitali?

Zresztą w razie czego powie: "Mam pilną sprawę do taty" i to powinno wystarczyć. Do samego profesora Żołędnego przystąpi zaś i rzecze: "Tatku!". W ostateczności jest gotów na to, żeby i pocałować go.



Recepcja. Na ścianie mignął mu ekran. Wszechobecne tiwi. Wpatrzone weń położne. Właśnie donosili o tym, co właśnie działo się paręnaście metrów stąd. Poród Ali. Poród jej dziecka.

Szedł takim krokiem, że gdyby ktoś przyjrzał mu się dokładniej, mógłby stwierdzić: idzie wziąć zakładnika. Ale...



...oto on – blok operacyjny.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Ala właśnie się uspokajała. Dziecko nie krzyczało. "Lekarz od cudu przeżycia" (faktycznie, prawdziwym cudem jest, że ktoś uprzednio skazany przez niego na zamordowanie jednak przeżył) oraz jego koleżanki i koledzy właśnie umywali ręce po udanym cięciu.



Dziecko nadal nie krzyczało. Krzyk jednak się rozległ – do sali wtargnął mężczyzna z rewolwerem w ręce.



Nie wymachiwał bronią niczym szaleniec, jak pokazują to w filmach. Powiódł taurusem po ubranych w fartuchy i wydał krótkie komendy:

– Odejść od kranu! Matka i dziecko zostają tutaj! Wszyscy pozostali – won!



Woda z kranu leciała nieprzerwanie.



* ŻyDJ * ŻyDJ * ŻyDJ *



Żołędny razem z sitwą stał zaraz po drugiej stronie zamkniętych drzwi.

Słuchał z ciekawością.

Woda z kranu leciała nieprzerwanie. Duży strumień.

Przestała szumieć.

Dramat dobiegał końca. Zza drzwi dosłyszał jeszcze tylko metaliczny szczęk kurka i słowa:

Ego te baptizo...