Moje lata dziewięćdziesiąte: Na styku dwóch światów


A na stołach czekolada razem z piwem przywieziona...
Dziś tę czekoladę (podobnie jak chemię) sprzedaje się już z murowanych budek na bazarze, ale mający stanowić synonim wysokiej jakości przymiotnik "niemiecka" pozostał


Myślę, że każde pokolenie ma taki czas, który odciska na nim piętno. Czas, który potrafi zrozumieć tylko ono, bo przypada on na jeden, niepowtarzalny moment. Dla mojego pokolenia był to z pewnością okres tzw. „transformacji ustrojowej”. Ujmijmy go cezurą czasową – od 1988 do 1994 roku. Kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Ale to nie jest zarzut. Ja nie zrozumiem lat powojennych, chociaż mogę je poznawać w źródłach. Nie chodzi mi o realia polityczne. Chodzi mi o świat późnego dzieciństwa, gdy życie toczy się od wieczora na podwórku do wieczora na podwórku. Nie biegałem po gruzach, nie byłem na pogrzebie kolegi, który w gruzach szukał skarbu, a znalazł niewybuch. Nie widziałem prania suszącego się w mieszkaniu, któremu brakowało pół ściany. Moje „późne dzieciństwo” przypadło na lata późniejsze, zderzenie dwóch światów – umarłego PRL, który zdechł, i rodzącej się na jego truchle III RP, mutanta powstałego z adaptacji trupa.


Epoka przed-cyfrowa, świat analogowy, gdy kaseta magnetofonowa była technicznym skarbem. A jeśli kaseta magnetofonowa, to ta, o której pamiętam z sentymentem – TeDeKa. Brak internetu, komputerów, telewizji jaką znamy dzisiaj. Magnetowid i olbrzymie do niego kasety VHS, na których filmy robione w technice analogowej, bez komputerowych animacji. A na co dzień bieganie po podwórku. Pamiętam piłkę „biedronkę”, grę w „eliminacje warszawskie”, czyli strzelanie karnych na bramkę, którą był mur bloku. Uciekanie przed osiedlowym społecznikiem, który z kijem biegał za dziećmi za granie w piłkę. Pamiętam trampki oraz jeżdżenie po dalekich osiedlach na rowerach – Wigry 3, dla starszych Jubilat. Siedzenie na ławeczce przy czymś, co w zamyśle architektów miało być placem zabaw dla dzieci, a w istocie było śmierdzącą, obrobioną przez koty i psy hałdą brudnego piachu ze spróchniałymi drewnianymi elementami, które chyba miały służyć do zabawy. Na parkingach stały maluchy, duże fiaty, skody i zastawy. Marek samochodowych było zresztą mnóstwo – polonezy, trabanty, łady, ciężarowe tarpany. Ale maluchów i dużych fiatów było najwięcej. Pamiętam jazdy do szkoły autobusem szkolnym, nieodżałowanej pamięci ikarusem; bo był to czas, gdy ten autobus królował na polskich drogach. Charakterystyczny stukot szyb, porżnięte i pomazane siedzenia wypchane żółtą gąbką i barierka na przegubie, na której siedzieć było frajdą. Z kolegami liczyliśmy, ile po drodze do lub ze szkoły miniemy na ulicy żuków i nys. Rekordem było chyba 32. Wszechobecny upadek starego systemu wytwarzał iście apokaliptyczną scenerię. Pofabryczne zabudowania upadłych przedsiębiorstw. Chodniki z przedwojennej jeszcze płyty chodnikowej, nigdy nie remontowanej, krzywej i dziurawej. Sklepy spożywcze z drucianymi koszykami, z których pamiętam dwa bodźce – przeraźliwy skrzyp skrzynek ciągniętych na żelaznym haku przez „sklepową” w obrzydliwym fartuchu oraz kałuże rozlanego mleka przed sklepem, wokół których kłębiło się stado oszalałych, przywiązanych przez właścicieli psów, które wyły, piszczały, obszczekiwały wchodzących i wychodzących ze sklepu ludzi lub przerażone wizją porzucenia siedziały z boku. W sklepie kasy z hałaśliwie wysuwaną szufladą na pieniądze i gdy PRL jeszcze dychał, plik kartek żywnościowych pracowicie wycinanych nożyczkami przez sprzedawczynię.


Z tamtego, jeszcze PRL-owskiego okresu, pamiętam zakup cukru. Przyjechał do osiedlowego sklepu cukier. A że nic innego w sklepie nie było, wiadomo, że każdy poszedł go kupić. Jednak żeby dla wszystkich starczyło, każdy mógł kupić tylko kilogram. Ustawiła się kolejka, w której ja jako dziecko odgrywałem rolę osobnego klienta; każdy podchodził, kładł 1000 zł i bez słowa brał 1 kg cukru. Prosta procedura. Bez słów. Wszystko jasne, przecież i tak nic innego nie było.


Później, już po „zmianie”, zaroiło się od warzywniaków. Pamiętam jak nauczyłem się, czym jest dewaluacja. Rano byłem w warzywniaku i widziałem tekturkę z ceną przy kartoflach – 3200 zł. Wieczorem w tym samym warzywniaku widniała cena 4000 zł.


Chodniki zastawiano straganami. Sprzedawano wszystko i na wszelkie możliwe sposoby. Od rzeczy rozłożonych wprost na chodniku, poprzez ustawienie ich na łóżkach polowych, aż do prawdziwego symbolu tamtego czasu – blaszanych szczęk. Szczęki miały formę otwieranej klapą skrzyni z blachy, która po otwarciu przybierała formę sklepiku. Na łóżkach polowych można było kupić puszki po piwie. Puste puszki po piwie, wygrzebane w Niemczech na śmietniku, umyte i przywiezione jako atrakcja, bo piwo w puszce było synonimem „zachodniości” (dzisiaj powiedziano by: "europejskości"). Chodzi o puste, zużyte puszki po piwie. Byli tacy, co zbierali puszki po piwie. Tego akurat nigdy nie umiałem zrozumieć.


Wtedy wydawało się, że ludzie ubrani są normalnie. Dopiero z perspektywy czasu widać ten niepowtarzalny styl. Dżinsy marmurki przywożone z Turcji. Plastikowe kurtki imitujące skórę, charakterystyczne wąsy w stylu Marka Leśniaka i długie włosy na karku jak u Tomasza Wałdocha. Piłka naprawdę była główną atrakcją. Nie tylko żeby w nią grać na podwórku; oglądanie meczów raz na kilka tygodni było przeżyciem, które elektryzowało całe osiedla. Meczów było po prostu niewiele i dlatego stanowiły one atrakcję niezwykłą. Meczem Polska–Anglia w 1993 żył cały kraj. Ludzie rozmawiali o tym w szkole, w pracy, w sklepach, w autobusach. Piłka wciąż była domeną męską. Piękne czasy…


Nieprawdopodobny brak gustu w ubiorze. Zielone lub czerwone marynarki, które kupowano na ulicy, prosto „z żuka”, wąskie krawaty typu „rzemyk” – to wszystko robiło za szyk odświętny. Pamiętam swoją pierwszą jazdę w życiu trolejbusem i późniejszy nowoczesny tabor zakupiony w Szwajcarii. Nigdy ich nie przemalowano, nie wiem dlaczego, więc jeździły zielone. Niektóre miały doczepioną przyczepę (autentycznie, z dyszlem jak do ciągnika) i jazda w tej przyczepie dawała największą radość. W tamtym czasie zrezygnowano też z podczepiania trzech wagonów tramwajowych, ograniczając się do dwóch.


Ze swoich ursynowskich okolic pamiętam krajobraz jednej wielkiej budowy, tylko że na tej budowie nikt nie pracował. W efekcie po całej okolicy walały się olbrzymie drewniane szpule i porozrzucane bez ładu i składu betonowe kręgi. Skopane hałdy ziemi, błoto i pola tam, gdzie dzisiaj są skrzyżowania i osiedla.


Wszechobecny obraz upadku utkwił mi w pamięci zwłaszcza przy okazji szkolnych wyjazdów na basen. Nieprawdopodobnie zniszczony autokar (chyba marki autosan) zawiózł dzieci na basen gdzieś pod Warszawą; basen mieścił się w budynkach przypominających scenerię filmów o zagładzie jądrowej. Szatnia basenu z drewnianymi ławeczkami, którym brakowało niektórych desek, nasze płócienne (bo innych nie było) kąpielówki, w których chłopiec czuł się zawstydzony faktem, że wszystko widać jak na dłoni i sam basen potwornie zajeżdżający chlorem, z oberwanymi luksferami i panią (tak, to była chyba kobieta) przypominającą terminatora, która egzekwowała wszelkie czynności wrzaskiem i groźbami. Nie dało się w tych warunkach nauczyć pływać.


Jakże zafascynowani byliśmy, gdy w tę ponurą rzeczywistość wchodziły kolorowe atrakcje, a za takie uchodziły czapki z daszkiem, które w tylnej części głowy miały plastikową siateczkę oraz charakterystyczny plastikowy pasek na regulację wielkości. Czapki były żółte (ja miałem żółtą), czerwone i – bodajże – niebieskie.


Gdy podrośliśmy, a tamten czas przeminął, tkwił w moim pokoleniu głęboko zakorzeniony głód posiadania tego, czego wcześniej nie było. Jedni poddali mu się, zamieniając w karierowiczowskich dorobkiewiczów. Inni nauczyli się dystansować od tych żądz, bo zobaczyli, jak szybko to się zmienia. Wymarzony walkman w parę lat stał się przeżytkiem. O discmanach mało kto dziś już pamięta.


W tamtej rzeczywistości zdobycie czegokolwiek było bardzo trudne. Przepływ informacji opierał się głównie na prasie papierowej (jakaż miałaby być inna?). Cotygodniowe sprawdzanie wyników lig zagranicznych, szukanie nazw tych drużyn, których gry nigdy nie można było zobaczyć, nawet w telewizji, stawało się zabawą samą w sobie. Przecież i tak nigdy nie podano wszystkich. W telewizji pokazywano zdjęcia z walk w Bukareszcie. Na szklanym ekranie widać było rząd trupów ludzkich leżących na ulicy. Dzisiaj takie zdjęcia nie mogłyby się ukazać. Za brutalne. Chociaż w filmach dla młodzieży pokazuje się znacznie brutalniejsze sceny. Później relacje z Jugosławii. Śledziłem, co tam się dzieje, i pamiętam jak pierwsze relacje mówiły o demonstracjach, zamieszkach. Później pokazywali już czołgi jeżdżące po ulicach, a parę miesięcy później podawano relacje z regularnej wojny. Ostatniej konwencjonalnej wojny w Europie.


Dla Polski to był straszny czas. Gra transformacji, przebranie się jednego systemu w drugi i spacyfikowanie społeczeństwa w białych rękawiczkach. Wydawało się wtedy, że nigdy nie będzie tak, jak starsze pokolenie marzyło, że być powinno. Miliony sfrustrowanych marzących tylko o tym, żeby wyjechać i umyć w Niemczech szybę w samochodzie. Władze „transformacyjne” porzuciły rodaków na wschodzie, tych, których w 1945 odcięła linia Curzona. Za to cieszyły się z powstania zjednoczonej Rzeszy.


Tak pamiętam tamten okres historii. Nałożył się na niego czas niezapomnianego dzieciństwa, co zawsze wywołuje sentyment, choć obiektywnie były to momenty upadku nadziei na odcięcie czerwonej pępowiny. Zamiast odrodzonej Polski narodził się mutant tak silnie połączony ze swym pasożytem, że już nie do oddzielenia. A wtedy oddzielić jeszcze można było, ale to już temat na osobne opowiadanie. Dzieciństwo przemija bezpowrotnie i tamten etap historii przeminął także. Ciekawe, jakie sentymenty i wspomnienia mają kolejne pokolenia, w czasach, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a świat internetu wydaje się nawet ciekawszy od rzeczywistości.

Jerzy Juhanowicz
Fot. i podpis pod fot.: Red. z inspiracji Autora z inspiracji Kazika

Moje lata dziewięćdziesiąte: Miało być "Tytułem wstępu", a wyszło na to, że "Kapitał ma wyznanie"

W nawiązaniu do wspomnieniowej gawędy Obywatela K.:

Godne i wygodne, a właściwie to nawet wygódkowe upamiętnienie jednego z bohaterów lat 90., który w czasie nocnej zmiany '92 wyczuł bluesa

Tytułem wstępu pragnę zaznaczyć, że poniższe quasi-wspomnienia mogą mieć posmak pewnej wtórnej oceny rzeczywistości Polski lat dziewięćdziesiątych, niekoniecznie zaś pamiętanych wyraźnie wydarzeń. Łączą się w nich nie do końca jasne przebłyski świadomości z okresu, jak się wydawało, przełomu oraz wspomnienia innych osób, przedstawione również w formie dzieł literatury, filmu etc.

Lata dziewięćdziesiąte dla człowieka, który rozpoczął uczęszczanie do szkoły podstawowej w roku 1988, to była gra w kapsle (szczególnym uznaniem cieszyły się mityczne "maściówy" – obie części opakowania chińskiej "maści tygrysiej"). Zbieranie "turbosów", czyli obrazków dołączanych do tureckiej gumy do żucia. Potem przyszedł czas na gumę płaską w opakowaniu o większym rozmiarze – każde opakowanie zawierało trzy karty do gry – były z piłkarzami i z samochodami. Grano też (później, o ile pamiętam) w kulki. W szkole, ale i w osiedlowym sadku.

Donoszono, że niektórzy uczniowie po zakończeniu roku szkolnego palili wszystkie oworoczne zeszyty (książki chyba nie?). Otóż jeden z kolegów, zebrawszy całą serię "turbosów" numerowaną od 51 do 120... spalił ją. Co miało to oznaczać? Pamiętam, że mnie ten akt destrukcji zdziwił. Inny stracił swoją i kolegi (zbierali wspólnie) kolekcję niechcący. Mama włożyła spodnie z obrazkami do pralki...

Aha, ponieważ nie było z góry wiadomo, jaki obrazek znajduje się w opakowaniu z gumą, prowadzono wymianę. Ze szczególnym zapałem polowano na Lancię (nr 118 w kolekcji). Przypominam sobie przy tej okazji jakieś zajścia z pogranicza gangsterskich prób pozyskania pożądanego obiektu od kolegi, który nim dysponował. Cóż, nikt jednak nie zginął, czego nie da się powiedzieć o niektórych spośród współczesnych graczy komputerowych, gotowych zamordować innego za to, że sprzedał ich wirtualny cybermiecz.

Gry komputerowe, no właśnie. Kiedy grano w popularnych Rycerzy (Warlords), ośmiu kilkunastoletnich chłopa zbierało się u jednego z nas – około roku 1995 pecety typu 386 czy 486 nie były już w mieszkaniach prywatnych czymś wyjątkowym – i siedząc przed jednym ekranem uczestniczyło w rozgrywce, która była turowa, która toczyła się na jednej tylko niezmiennej mapie, w której każdy z graczy mógł obserwować posunięcia pozostałych (nikt nie wychodził ani nie wypraszał z pokoju). Były kiedyś takie trzy obrazki: na pierwszym członkowie rodziny siedzieli wokół stołu i prowadzili ze sobą rozmowę; na drugim członkowie rodziny siedzieli na kanapie i wspólnie wgapiali się w telewizornię (ale wciąż patrzyli w jednym kierunku, choć sami nie byli już nadawcami, jak przy stole); na trzecim: każdy siedział już osobno wlepiając się w swój własny laptop/smartfon/co tam jeszcze (niepotrzebne skreślić). Wtedy trzeba było się fizycznie spotkać, żeby wspólnie zagrać w choćby najprymitywniejszą (pod względem graficznym) gierkę. Dziś mogę siedzieć wyizolowany w swoim pokoju i na moim najnowocześniejszym sprzęcie komputerowym toczyć online rozgrywkę z innymi anonimowymi graczami. (Jak u Johna Fogerty'ego). To nawet dość zabawne: w świecie roku 2020 może zdarzyć się, że zamieszczam coś w Sieci, czyta to z wypiekami na twarzy na swoim sprzęcie sąsiad piętro niżej, ale pozostajemy względem siebie anonimowi; mogę przesłać maila koledze z bloku obok; mail leci najpierw tysiące kilometrów na serwery zaoceaniczne, a przesłaną tym sposobem korespondencję czyta kolega znajdujący się fizycznie kilkanaście metrów ode mnie.

Zamiast komputerowoekranowej FIFY mieliśmy "klasowce". Pamiętam, jak ze zgrozą skonstatowałem pewnie gdzieś około roku 2010, że mój młody rozmówca – uczeń podstawówki – nie wie, co to jest "klasowiec"! [A my około roku 1990 toczyliśmy regularne boje piłkarskie na boisku-klepisku szkolnym; potem z niepamiętanych przeze mnie do końca przyczyn przenieśliśmy się gremialnie na tzw. "dęby" {dziś "dębów" już nie ma; jest «ucywilizowana» pod linijkę "Aleja Dębowa"}; potem zaczął padać deszcz; potem wróciliśmy na boisko szkolne, (czemu, nie pomnę), po jakichś trzech godzinach kopania mecz się zakończył – chyba niektórzy zaczęli przebąkiwać coś o tym, że muszą iść do domu; za obodrużynową zgodą zakończyliśmy więc spotkanie]. Ciekawe, czy podobny los spotkał już koncepcję "solówy"? Pamiętam stosowane jeszcze w liceum wyrażenie/wyzwanie: "Pójdziemy na małe solo?".

Futbol w latach 90. to były występy Legii w Lidze Mistrzów w sezonie 95/96. Obejrzeć mistrza Polski z samymi Polakami w składzie ogrywającego mistrza Anglii to było coś! Niemal doskonała homogeniczność rasowo-narodowa zespołów piłkarskich to zresztą dość charakterystyczny rys tamtych czasów. Na przykład Niemcy na Euro '92 to byli Haessler, Sammer, Moeller, Kohler i Brehme – no i "Klinser", oczywiście. A nie Mustafi, Boateng i Khedira. (Niemców oczarnoskórzenie, oturczenie i zmuzułmanienie reprezentacji "narodowej" dotknęło chyba w stopniu najwyższym sposród wszystkich drużyn). Było to jakoś prawdziwsze...

Aha, no i koszykówka. To znaczy: NBA. W pewnym momencie pojawiły się czapeczki (nomen omen) baseballowe z logo amerykańskich zespołów koszykarskich. Szczególnym szacunkiem i popularnością cieszyła się czapeczka ze znaczkiem Charlotte Hornets – w pewnej mierze zapewne dzięki nowoczesnemu na owe czasy przedstawieniu maskotki zespołu: odbijającego piłkę niebiesko-fioletowego szerszenia.

Pamiętam kolegę, który na dzień przed siódmym meczem finałów w roku 1994 przyszedł w koszulce głoszącej już zwycięstwo nowojorczyków: Knicks Champions!, by w dzień później dowiedzieć się, że mistrzem został jednak zespół z Houston. Miał problem.

Trzeba przyznać, że wskutek propagandy NBA na podwórkach zaczęły powstawać kosze. Właściwie każde podwórko na osiedlu miało swój kosz. Wzniesiony dobrowolnie własnymi siłami przez młodocianych mieszkańców tego podwórka – ewentualnie z pomocą dozorcy, o ile pamiętam. We wspomnianym już osiedlowym sadku dozorca rokrocznie wylewał lodowisko, na którym toczyły się m.in. rozgrywki hokejowe. Gdzie te czasy! Teraz zniwelowano już nawet pas ziemi okalający niegdyś taflę. Wszystko się "sprofesjonalizowało" i po co komu osiedlowe lodowisko?

Wracając do kolekcjonerstwa: powszechnie zbierano naklejki do albumów ze zwierzętami firmowane przez (dziś już to wiemy) oszołomów z WWF (wtedy to był dla nas tylko "album ze zwierzakami", w Polsce nie rozpętano jeszcze takiej jak dziś krzykaniny o o prawach "istot czujących").

[Drugi był album z samochodami; też spotykaliśmy się przy osiedlowej księgarni (gdzie można było nabyć nalepki) i wymienialiśmy się nalepkami; potem namnożyło się tych albumów i każdy mógł już zbierać, co mu w duszy zagrało].

Początki ekokomanii dawały się już jednak zauważyć: chyba w 1994 r. w ramach tzw. "Dnia Ziemi" zaczęto gremialnie zapędzać uczniów podstawówki na tzw. "Sprzątanie Świata" tj. imprezę polegającą na tym, że nieletni zbierają z miejsc publicznych (lasów np.) śmieci – których przecież (zakładamy) sami tam nie zostawili.

Aha, wracając do zbieractwa nieśmieciowego, choć w pewnym sensie śmieciowego: u kolegi na szafie stacjonowała potężna kolekcja puszek po zagranicznych piwach. Teraz to się chyba w młodym wieku nic już nie zbiera, bo wszystko się ma (choćby wirtualne – na ekraniku swojego telefonu – tego "okna", a właściwie to "ogranicznika na świat")...

Klasyczny prezent na Pierwszą Komunię: deskorolka. Kosztowała chyba równowartość dzisiejszych 100 zł, a może to już było po tzw. denominacji. Pamiętam powszechne nabywanie w pewnym okresie korków do gry w piłkę za 51.000 "złotych". Pewnego razu pomysłowy kolega, zapomniawszy trampek na zmianę, obciął korki ze swoich korków i tym sposobem uzyskał obuwie kwalifikujące się do zastosowania na szkolnych korytarzach.

Jak wspominam szkołę? Zasadniczo podobnie jak bohater naszego Mikołajka:


Oczywiście, może być tak, że autor owych autentycznych bez wyjątku wspomnień szkolnych akurat źle trafił – zarówno na podstawówkę, jak i liceum (obie szkoły państwowe) – ale jakoś nie chce nam się w to wierzyć...

Chłopcy grali na piaszczystych placach zabaw w pikuty – z użyciem noża, o zgrozo! Na przerwach w pewnym momencie popularna stała się gra w karty (zasadniczo w pana); niekiedy graliśmy też piłką tenisową w piłkę nożną na szkolnym korytarzu. Co ciekawe, był okres, kiedy chłopcy zapalili się do skakania w gumę i całkiem sprawnie sobie radzili – choć czy w konkurencji z dziewczętami, nie pomnę – chyba obowiązywała w tej mierze rozdzielnopłciowość: wy skaczecie osobno, my osobno.

Ze wspomnień okołoszkolnych w pamięć zapadło mi jeszcze jedno: autobusy szkolne (były takie!) z demobilu po ORBISIE (wciąż z czerwoną nazwą firmy na burtach); autokary jakiejś wyższej, zdawało nam się wtedy klasy – dla trzecioklasisty szczyt marzeń i elegancji; koleżanka, widząc je po raz pierwszy podjeżdżające w naszą stronę, z zachwytem powiedziała: "Ach, gdyby takimi wożono nas do szkoły!" – myślała, że to turystyczne, a ikarusy znała jak zły szeląg – a tu trzy owe orbisiaki zatrzymują się koło nas i kierowcy zapraszają nas do środka...

Opowiadano kawały o pedałach, ale "in genere" – to znaczy nikt z nas, uczniów, nie potrafiłby chyba wskazać z imienia i nazwiska jakiegoś gejocelebryty – nie było ich jeszcze? Na pewno nie było ich jeszcze w powszechnej świadomości, na tym polu media jeszcze Polaków nie urabiały. "Ty pedale!" – uchodziło za obrazę dość ciężką. Z kawałów o żydach też się śmiano.

Pojawia się wideo (a zatem filmy z "Zachodu") i do szkoły przychodzi kolega, który po raz pierwszy prezentuje i wyjaśnia nam znaczenie wyciągniętego środkowego palca.

Oznaką pewnego rodzaju prestiżu była motorynka.

Inny powiew "Zachodu": Mak, czyli McDonald's. Zbudowany przez Raya Kroca, podobnie jak liczne spośród wspomnianych przez Obywatela K. fortun postpeerelowskich, na kłamstwie i łupiestwie.

W kontekście gospodarczej strony zagadnienia "transformacji" skłaniałbym się ku określeniu, że KAPITAŁ MA WYZNANIE – raczej niż że "ma narodowość". Innymi słowy: może z większym zapałem odniósłbym się do idei, że Niemiec-katolik, Rosjanin-katolik, czy Amerykanin-katolik bierze bezpośredni i aktywny udział w życiu gospodarczym Polski, inwestuje, kupuje, handluje tutaj – gdyby był jednej wiary z nami – niż do koncepcji, w ramach której Polak-ateista zostaje u nas rekinem biznesu. Inna sprawa, że rzucenie Polaków-"szaraków" na zbyt głębokie i zetatyzowane wody pseudokonkurencji, w której z góry przewidziano zwycięzców (wspominanych przez Obywatela K. oligarchów i innych przyjaciół władzy), to był "trochę gangsterski chwyt”, by zacytować klasyka myśli i działalności politycznej lat dziewięćdziesiątych i późniejszych.

Krótkie prześledzenie historii zdobywania bogactwa przez notowanych na listach najzamożniejszych pozwala stwierdzić, że ich kariery finansowe prowadziły właściwie bez wyjątku przez salony władzy i formalne czy nieformalne związki z funkcjonariuszami państwowymi (również, a może głównie tymi tajnymi). Także wspomniany przez Obywatela K. Roman Kluska został przyhamowany w chwili, gdy zamierzał "sięgać po kontrakty rządowe". Czyli synonimem sukcesu w życiu gospodarczym stała się skuteczna próba pozyskania środków uzyskanych drogą podatkowej grabieży. Lata później ten sam R. Kluska bez zmrużenia oka i bez żenady twierdzi, że program 500+ jest genialny. Dziwny doprawdy jest ten świat...

W kontekście rozpoczętej poprzednim zdaniem części muzycznej, wspomnijmy o wspomnianym przez Obywatela K. Nie pytaj o Polskę tudzież utworach Polska oraz Jeszcze Polska Kazimierza Staszewskiego. Znamienne, że w znanych i promowanych do dziś piosenkach obraz Polski jest jednostronnie negatywny – zaś wspomniani autorzy utożsamiają Polskę niemal wyłącznie z jej ówczesnym/obecnym stanem polityczno-gospodarczym i to przedstawianym w sposób niepełny. Nie było i nie ma w Polsce modlących się szczerze na różańcu? Nie jest Polską, czymś polskim do szpiku kości to wszystko, co stanowi nasze dziedzictwo od pokoleń – tysiące kapliczek na rozstajach dróg, husaria, polskie drzewa, gościnność, wyciąganie szabel na ewangelię – choć tak wielu się od tego odżegnało?

A propos żegnania się, Wiary i Matki Boskiej w klapie: trudno zgodzić się ze zdaniem Obywatela K., który upatruje w osobie Karola Wojtyły obrońcy Wiary i Kościoła w Polsce, skoro ów właśnie Karol Wojtyła (podobnie jak skuteczniej chyba maskujący się bohater wielu "pół-tradycjonalistów" – Józef Ratzinger) – modernista par excellence uporczywie głosił i praktykował herezje, ochoczo wdrażając w życie postulaty zrodzonego formalnie podczas tzw. Soboru Watykańskiego II "Kościoła równoległego", którego istnienie i zasady działania zaczynają dostrzegać nawet szukający uczciwie prawdy jego członkowie (Carlo Maria Vigano, na przykład). Pamiętajmy również – w kontekście uczestnictwa we Mszy tzw. trydenckiej – że do zbawienia koniecznie potrzebna jest nieskażona żadnym odstępstwem Wiara – natomiast regularne korzystanie z sakramentów, choć chwalebne i pożądane – nie jest warunkiem dostąpienia wiecznej szczęśliwości w Niebie sine qua non. Przekonuje nas o tym w piękny sposób choćby casus japońskich katolików, pozbawionych księży przez dwa z górą wieki. Niektórzy spośród owych herosów Wiary (wśród nich licznych męczenników) zostali nieomylną decyzją Kościoła ogłoszeni świętymi. A z sakramentów mieli dostęp jedynie do chrztu i małżeństwa. A zatem: bez uczestnictwa w choćby jednej Mszy w życiu, bez przyjęcia choć raz Pana Jezusa w Komunii świętej, bez spowiedzi, bez bierzmowania, bez namaszczenia chorych, bez dostępu do kapłana przez całe życie – dostępują łaski oglądania Boga Trójjedynego twarzą w twarz.

"Szkolne" Wigilie i Wielkanoce? Nieodmiennie przywodzą mi na myśl "korporacyjny opłatek". O ile pamiętam, starałem się nie uczestniczyć.

Religia w szkole zamiast w salce przy kościele? Prowadzona najczęściej przez (nawiedzone nierzadko) "panie katechetki" albo mdłych i niekoniecznie przekonanych do Prawdy kapłanów? Ostatecznie doprowadziła do wymiecenia z umysłów rzesz młodych osób jakiegokolwiek pojęcia o religii katolickiej. Przecież dziś na porządku dziennym jest choćby używanie przez młodych (i coraz starszych) słowa "partner" na określenie zarówno współmałżonka, narzeczonego, "chłopaka", "dziewczyny", jak i osób pozostających w pseudozwiązku jednopłciowym – totalny i rozległy upadek pojęcia o moralności odzwierciedlony w języku.

Pewien obraz rzeczywistości początku lat 90. do pewnego stopnia można budować za pomocą dzieł takich jak:

Trzy kolory. Biały – scena całowania ziemi po powrocie do ojczyzny wspaniała pod względem formalnym, ale cały film raczej pokazuje "nową Polskę" (i chyba Polskę w ogóle) jako coś niewartego zbytniej uwagi.

Psy – skomentowane tutaj przez Jerzego Juhanowicza:

Pieprzony los kataryniarza – powieść zaliczyłbym do pierwszej dwudziestki, jeśli nie pierwszej dziesiątki polskiej literatury wszechczasów; najbliżej mi chyba do interpretacji lat 90. w wykonaniu Ziemkiewicza.

Pan Toniewicz

Moje lata dziewięćdziesiąte: Impresje

Przeżyłem rok 1989 i kolejne lata dość intensywnie, na co wpływ miały zarówno wydarzenia historyczne, jak i rodzinne (powtórna przeprowadzka), a do tego szkolne – przejście ze szkoły podstawowej do liceum. W ostatniej klasie podstawówki (1988/1989) brałem udział w konkursie poświęconym rokowi 1918, w roku 1989 chciałem upatrywać powtórki, co musiało skutkować złudzeniami i rozczarowaniami. W końcu się pogubiłem, bo jako nastolatek, w roku 1990, stałem się fanatycznym „wałęsistą” i na miarę skromnych sił uczestniczyłem w kampanii wyborczej, oblepiając Warszawę plakatami, rozrzucając ulotki, dumnie doczepiając do swetra znaczek „Wolę Lecha”. W 1991 r. z nie mniejszym entuzjazmem kibicowałem Porozumieniu Obywatelskiemu Centrum. Noc Czerwcowa (1992) skutkowała ciężkim dysonansem poznawczym, niszczycielskim, bo odzierającym z młodzieńczych ideałów, ożywczym, bo zmuszającym do patrzenia na historię czy politykę mniej emocjonalnie. Niemniej dysonans odbijał się latami czkawką. Zabawne: jako 15- czy 16-latek wyczuwałem, że „Wyborcza” szkodzi Polsce, a jako 20-latek próbowałem dostrzec głębsze racje Michnika, skoro to on w 1990 r. napisał celny w sumie artykuł pt. Dlaczego nie będę głosował na Lecha Wałęsę. Tego zamętu było aż nadto na skołatane umysły, dość wspomnieć o saszetkach z siankiem pod obrus wigilijny, dołączanych przez „Wyborczą”, która z okazji Bożego Narodzenia zmieniała logo na granatowe, z „Wyborczej” stając się „Świąteczną”. Co gorsza, na uniwersytecie najsympatyczniejsi i najciekawsi profesorowie byli gorliwymi rzecznikami Unii Demokratycznej, co z kolei sprawiało, że chcąc nie chcąc przyjmowało się postawę konformistyczną, choćby dlatego, by nie sprawiać im przykrości, a przy okazji nie wyjść na nieokrzesanego oszołoma. Po kryjomu czytałem „Gazetę Polską”, a jawnie robiłem dobrą minę do złej gry. Wystawia to kiepskie świadectwo sile mojego charakteru, nie szukam usprawiedliwień, zwracam tylko uwagę, że w tamtych czasach „bycie sobą” przychodziło z trudem, tym bardziej że nie miało się pewności, czy za chwilę znów wszystko nie wywróci się do góry nogami jak w 1992 r. i nie wyjdzie się po raz kolejny na idiotę. Nawiasem mówiąc, „Gazeta Polska”, którą przez kilka lat czytywałem dość regularnie, w pewnym momencie ogłosiła „człowiekiem roku” prof. Geremka, a później też „Radka” Sikorskiego. Owszem, obok tego wszystkiego był „Najwyższy Czas”, ale sprawiał na mnie wrażenie sekciarstwa, raził też kultem jednostki. W końcu i ja zachłysnąłem się „wolnym rynkiem”, nazbyt zresztą pochopnie. Skłaniam się teraz do przekonania, że trafną diagnozę roku 1989 dał Witold Kieżun w Patologii transformacji. Nie oznacza to przyjęcia socjalistycznego punktu widzenia, raczej realizm: kapitał ma narodowość, w Polsce tamtych lat rodzimego kapitału nie było (chyba że oligarchów wyhodowanych przez SB), zagraniczny kapitał nie tylko chciał tu robić interesy, lecz również oddziaływać na ustrój i obyczaje, co szczególnie widoczne w przypadku mediów, w znacznej mierze zarządzanych z zagranicy, z wyjątkiem, o zgrozo, Polsatu, kierowanego przez byłego TW SB. Wprawdzie reforma Wilczka uruchomiła potencjał przedsiębiorczości Polaków, tyle że ich zasoby pozwalały na otwarcie szczęki, a nie kupienie np. „Unitry” czy fabryki kabli w Ożarowie. Poza tym postkomunistyczny układ sił sprawiał, że wygrywał Kulczyk (itp.), przegrywał Kluska – i choćby ustawa Wilczka przetrwała, niewiele by się w tym układzie sił zmieniło. Po 1989 r. Polacy potrzebowali więcej czasu na okrzepnięcie, wzbogacenie się, zrozumienie, o co w tym wszystkim chodzi – więcej niż było im dane. Do tego wszystkiego dochodziła ogólna niepewność, komu zaufać, poza tym niezdolność wielu szlachetnych wszak ludzi do wyjścia poza paradygmat „solidarnościowy”, bo przecież doświadczenie „Sierpnia” było pięknym przeżyciem. Długo by o tym pisać… A nie ostatnią kwestią byłaby Rosja. Dla wielu wyrwanie się spod kurateli Moskwy wynagradzało wszystkie inne niedostatki, stąd też deficyt UE-sceptyków.

Czy i jak zmienili się ludzie, których znałem / obserwowałem regularnie w związku z „nową sytuacją”? Koledzy, współuczniowie?

U schyłku PRL i w początkach III RP młode pokolenie chciało, by w Polsce było jak na Zachodzie. Odczuwało się to bardzo silnie. Niektórzy już zdążyli zobaczyć Zachód. Po raz pierwszy byłem w RFN latem 1988 r. Pod względem materialnym – szok. I kompleks niższości w rezultacie. Rodaków – dość licznie do Niemiec przyjeżdżających „za pracą” – dostrzegało się z daleka, nawet nie słysząc ich języka, bo odróżniali się (negatywnie) ubraniem (tandetnym), cerą (niezadbaną), włosami (przetłuszczonymi), sylwetką (pokorną i niepewną). Ci, którzy nie wyjeżdżali na Zachód, tęsknili za nim, zaglądając do Pewexów (nieletnim niczego tam nie sprzedawano), jeżdżąc na Skrę (z dzisiejszej perspektywy – wysypisko śmieci z Zachodu), Wolumen na Bielanach czy giełdę samochodową na Bemowie. Każdy chciał, a nawet powinien nosić oryginalne dżinsy i adidasy, bo gwarantowało to pozycję towarzyską i zaciekawienie u płci przeciwnej. Modny stał się angielski, którego w szkole podstawowej nie uczono. Za to pogardzało się obowiązkowym rosyjskim. Pamiętam koleżankę (rok 1988/1989), która przestała mówić „Londyn”, a zaczęła wyłącznie „London”, co w końcu wywołało furię nauczycielki geografii, która troszczyła się chyba nie tylko o polszczyznę, lecz i o właściwą linię ideologiczną; należała wszak do POP PZPR. Starszy kolega sprzedawał prospekty samochodów: „świeżutkie, wczoraj przywiezione z RFN” (cytuję dosłownie, zapadło mi w pamięć słowo „świeżutkie”). Kolega z klasy nagle poczuł się rekinem kapitalizmu i zaczął handlować plakatami zespołów muzycznych, oczywiście zachodnich. Gdy nie znalazł nabywcy na plakat „Black Sabbath”, oznajmił, że woli go zniszczyć, niż dać komuś za darmo – i tak zrobił, porwał! A propos muzyki: niemal nie słuchało się innej niż zachodnia, dziewczyny – jakieś disco typu „Modern Talking”, chłopcy – coraz częściej heavy metal typu „Iron Maiden”, może dlatego, że dostęp do tej twórczości pozostawał ograniczony, miała więc posmak zakazanego owocu (i to zakazywanego przez wszystkich – szkołę, rodziców, także księży). Po latach najlepiej jednak pamiętam piosenkę „Obywatela GC” pt. Nie pytaj o Polskę, a zwłaszcza towarzyszący jej teledysk, obejrzany przypadkowo w telewizji w 1989 r.; zarówno tekst, jak i obraz trafiały w moje ówczesne odczucia. Inna rzecz, że każdy chciał mieć radiomagnetofon, najlepiej też walkmana.

Pośród moich kolegów szkolnych kultową postacią w roku 1988/1989 (nadal podstawówka) stał się niejaki Martin Forman, nowy, przybysz z innej szkoły. Nie dość, że nazywał się „po zachodniemu”, to jeszcze miał szmal, przynosił do szkoły zachodnie papierosy kupione w komisie (np. „John Player Special” – te akurat zapamiętałem). Paradoks: jego rodzice, którzy obdarzyli go imieniem „Martin”, byli jak najbardziej Polakami, być może z niemieckimi korzeniami (na pewno wyjeżdżali na Zachód), co więcej, dość pobożnymi katolikami, uczestnikami neokatechumenatu. Nie pomogli zresztą Martinowi, który nim ukończył 18 lat popadł w alkoholizm. Inny kolega zaczął demonstrować swoją łamaną angielszczyznę, mnie też wciągnął w wymianę uwag o dziewczynach tym specyficznym kodem. Co gorsza, przyniósł pewnego razu do szkoły koszmarnie pornograficzne pisemko, rzecz jasna, rodem z Zachodu. I tu ciekawostka: pisemko zarekwirował nauczyciel WF, który zwrócił je następnego dnia, najwyraźniej nasyciwszy się, zarazem przekonany, że niech i młodzieńcy dojrzewają w zachodnim stylu. W pewnym momencie w moje ręce trafiło „Bravo”, przysłane czy przywiezione przez kogoś ze znajomych Rodziców z RFN. Inny nauczyciel, też wuefiarz (mieliśmy ich kilku), zabrał mi je na czas lekcji; my, chłopcy, graliśmy na boisku w piłkę, a on w swojej kanciapie uważnie kartkował (niemieckiego raczej nie znał). Zresztą nauczyciele to osobny rozdział; w latach 80. było coraz więcej nieudaczników, a nawet psychopatów; jeden z nich próbował wszystkich swoich podopiecznych wciągnąć do szkółki kung-fu (wschodnie sztuki walki – kolejny fenomen tamtych czasów!), a przy tym poddać praniu mózgu, wedle technik rodem ze służb specjalnych (po latach okazał się tajnym współpracownikiem SB; moim zdaniem, raczej nieformalnym funkcjonariuszem). Nawiasem mówiąc, sport też wprawiał wówczas w kompleksy, skoro polskie drużyny piłkarskie, od reprezentacji narodowej począwszy, sięgnęły dna, a taka Legia Warszawa kojarzyła się głównie z demolką i zadymą (pamiętam „Tykę” i „Wróbla”, którzy jeździli na Łazienkowską; „Wróbel”, całkiem bystry, lecz zdeprawowany, zaraz po ukończeniu 18 lat dostał kilkuletni wyrok). Jeden z kolegów postanowił jednakże zostać tenisistą, pojawiał się w szkole z rakietą, budził tym respekt, zaufanym kompanom dawał łaskawie w prezencie zużyte piłeczki tenisowe, innym je chyba sprzedawał lub wymieniał na jakieś dobra.

Inny z kolei kolega handlował patriotycznymi krzyżykami wzorowanymi na biżuterii z powstania styczniowego – nabijał kabzę głównie dzięki mnie, bo ja akurat chciałem, by było nie tylko jak na Zachodzie, ale też jak w dawnej Polsce, najlepiej jak w mitycznej II RP. To jeszcze jeden symptom tamtych czasów: absolutna idealizacja Polski międzywojennej, bałwochwalczy kult Piłsudskiego, bo jak tu nie wielbić kogoś, kto dał łupnia Sowietom. Zbierałem znaczki przedwojenne, jeździłem na UW, by od studentów, którzy rozstawiali stragany przed bramą bądź za bramą, kupować emigracyjne lub drugoobiegowe wydawnictwa (mam je do dzisiaj na pamiątkę). Poszły na to wszystkie oszczędności – i chwała Bogu, bo wskutek hiperinflacji za chwilę straciłyby wartość. Końcówka podstawówki to wybory 4 czerwca 1989 r. Nastroje „solidarnościowe”, ale nie całkiem, pamiętam dwóch kolegów z mojej klasy, którzy na polecenie dyrektorki (partyjnej) chodzili na komendę MO po plakaty PZPR, które wisiały potem na korytarzu naprzeciwko pokoju nauczycielskiego. (Na złość dyrektorce nakleiłem ulotkę „Solidarności” na drzwiach jej gabinetu, co skutkowało śledztwem).

W liceum środowisko uczniowskie było o wiele bardziej jednorodne niż w moich rodzinnych Włochach (wówczas peryferie Warszawy). Może to wydać się osobliwe, ale mieliśmy wrażenie, że o ile odbieramy jeszcze „na tych samych falach” z kolegami o rok młodszymi, o tyle z tymi o dwa, trzy lata – już nie. I nie chodzi tu o różnice wynikające z dojrzewania. Wśród kolegów z mojej klasy w dobrym tonie było przychodzenie co rano ze świeżą gazetą w ręku (w moim przypadku były to „Życie Warszawy”, potem „Rzeczpospolita”, konkurentów – „Wyborcza”), czytanie na przerwach, wdawanie się w niekończące się dyskusje/kłótnie polityczne (szczególnie w 1990, potem 1992). Kolejne roczniki okazywały się już inne, może bardziej normalne. Pamiętam jakąś wyprawę w 1992 czy 1993 r., w której brali udział uczniowie z różnych klas – ci młodsi o dwa lata okazali się całkowicie niezainteresowani polityką, a w gazetach interesował ich co najwyżej repertuar kinowy. Postawy polaryzowały się: szczególnie widoczne stało się to po przywróceniu lekcji religii do szkół, zresztą jako fakultetów (1990/1991). O ile w klasie II (LO) przychodziła na nie zdecydowana większość uczniów, o tyle w klasie III i IV – garstka (reszta szła do kawiarni). Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się wtedy z szyderstwem z religii: w klasie II (czyli wtedy, gdy jeszcze większość przychodziła „na religię”) jedna z koleżanek, zresztą wyróżniająca się talentem na lekcjach polskiego, wygłosiła tyradę, zwieńczoną konkluzją, że przecież w te ewangeliczne „bajeczki” (użyła tego słowa) dzisiaj już nikt nie wierzy. Ksiądz-katecheta okazał się niezdolny do konfrontacji z nowoczesnością, po kolejnych tego rodzaju występach załamał się, zniknął ze szkoły. Bocznymi drzwiami wkraczała popkultura, przy czym akurat przez znaczną część koleżanek i kolegów z mojej klasy licealnej była kontestowana, niemniej jej siła zaczynała przytłaczać.

A ludzie wokół? Swoje z pewnością zrobiła Dynastia. Jedna z bohaterek tego serialu wyróżniała się tlenionym loczkiem nad czołem. I na ulicach Warszawy można było spotkać wówczas niewiasty z takimi właśnie tlenionymi kleksami na głowie! (Dzisiaj mogłyby sprawiać wrażenie ofiar gołębi). Spodnie „piramidy”, hit z lat 1989–1990. Levisy, Wranglery, Lee – tyle że podróbki kupowane albo od rodzimych wytwórców, albo przywożone przez obywateli upadającego i upadłego w końcu Związku Sowieckiego. Stadion Dziesięciolecia jako największe targowisko Europy! Wszystko na wyciągnięcie ręki – tanie, tandetne, podrobione, ale i tak lepsze to niż puste półki za komuny. Pamiętam pewnego przybysza ze Wschodu, który paradował w skórzanej kurtce typu baseballowego z napisem na plecach cyrylicą „Ja Amierikaniec” i flagą gwiaździstą poniżej. Białe skarpetki, pantofle ze skórzanymi frędzelkami, krawaty jak sznurowadła. Za chwilę symbole obciachu. Jakoś to wszystko się kłębiło i przeobrażało… Dużo agresji, zwłaszcza wśród młodych ludzi; chyba trzy czy cztery razy stawałem się obiektem wymuszenia rozbójniczego. Z drugiej strony tak brutalnych awantur w autobusach jak za komuny nie słyszałem już po 1989 r. (pamiętam kilka scysji z lat 80., ludzie wręcz lżyli się nawzajem). Dużo pijaństwa, ale mniej już leżących w stanie nieprzytomności na chodnikach (powracający obrazek z mojego dzieciństwa). No i rozpiętość postaw i wyglądu: nuworysze i przegrani (czy może raczej „niewygrani”), jakoś to się dostrzegało gołym okiem…

Zmieniał się wygląd ludzi starszych. Za mojego dzieciństwa babcia to była matrona w spódnicy, a dziadek – dżentelmen w garniturze, co budziło respekt, dawało też wyobrażenie o dawniejszych czasach. Od połowy lat 90. coraz częściej widywało się już babcie w spodniach, dziadków – w krótkich spodniach, obecnie większość już pozuje na wiecznych młodzieniaszków i ubiera się podobnie jak gimnazjaliści. Utkwiła mi w pamięci scenka z włochowskiego parku z połowy 1995 r.: dziadek kroczył dumnie z niespełna 10-letnim wnuczkiem, na przegubie miał pasek od neseseru (podobnie jak mój Dziadek, których nie dożył tych czasów), a ubrany był w bawełniany zestaw w kolorze niebieskawym, krótkie spodenki plus podkoszulek, krótko mówiąc w piżamę (tak się złożyło, że podobną dostałem pół roku wcześniej pod choinkę), którą najwyraźniej zaadaptował jako letni garnitur. Kilka lat wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że w czymś takim można pokazać się publicznie.

Czy spośród znanych mi dorosłych np. ktoś, kto pozostawał bezrobotny – w sytuacji bardziej wolnorynkowej (chyba taka się wytworzyła) zakrzątnął się i zdobył majątek pracą własnych rąk?

Przede wszystkim pamiętam atmosferę niepewności i rozczarowania, bo o ile po fabrykach bubli nikt nie płakał, o tyle upadki bądź wyprzedaże „Ursusa”, Kabli w Ożarowie, Plasomatu we Włochach (wymieniam tylko fabryki z sąsiedztwa) wydawały się czymś niezrozumiałym, niesprawiedliwym, bezsensownym. Nie przypominam sobie przynajmniej w moich kręgach rodzinnych nikogo, kto by mówił w pierwszej połowie lat 90., że poprawiło mu się, stać go na więcej, spokojnie daje radę do pierwszego. Raczej na odwrót. Pamiętam bliskiego kolegę mojego Ojca, który bodajże w 1993 lub 1994 udzielił mi rady: „tylko państwowa posada!”. Sam był w PRL-u nauczycielem, a w latach 90. dorabiał rozwożeniem ciastek firmy „Tago”. Te ciastka nie nadawały się wtedy do jedzenia, tylko Ojciec po nie sięgał przez wzgląd na ofiarodawcę. Zdaje się, że firma „Tago” przetrwała, a nawet poprawiła asortyment. Mój kolega z podstawówki, ukończywszy technikum, pobierał zasiłek dla bezrobotnych, zarazem dorabiał jako fachowiec (w czasie jego edukacji w technikum pisywałem mu wypracowania, a on mi za nie płacił szkiełkami do mikroskopu, wynoszonymi zapewne ze szkoły; nie wiedziałem, co z nimi robić, jednak odmówić przyjęcia nie mogłem, bo by się obraził). Ta strategia – zasiłek plus praca na czarno – w połowie lat 90. była dość popularna, stosowali ją też inni moi bliżsi i dalsi znajomi. Narzekano ciągle i na wszystko, ale coraz to ktoś kupował nowy telewizor albo brał kredyt na samochód. Inny kolega Ojca niby wegetował, a tu nagle zaczął jeździć nowym „cinquecento”.

Przez długie lata nie znałem osobiście nikogo, kto zdobył wtedy „majątek” pracą własnych rąk, uczciwie, startując od zera. Zmieniło się to dopiero po ożenku. Mama mojej Żony założyła w latach 90. firmę plastyczną, która z czasem okazała się znacznym sukcesem; obecnie pracuje w niej kilkanaście osób. Dowód, że jednak nie „tylko państwowa posada”. Osobna kwestia, czy ustrój RP takim przedsięwzięciom sprzyja, czy raczej je paraliżuje; mam wrażenie, że biurokratyczne utrudnienia traktuje się w kręgach rodzinnych jako dopust Boży. Niestety, sam poszedłem w kierunku wskazanym przez kolegę Ojca: posada państwowa…

Jak zmienił się krajobraz widziany z okna własnego mieszkania/domu? Miejsc, które odwiedzałem/znałem – na wakacjach na przykład.

W przypadku Włoch w latach 90. i kolejnych dokonało się więcej niż przez cały okres PRL. Zniknęły żużlowe ulice, położono asfalt, wybrukowano chodniki, doprowadzono do domów kanalizację, przestały płynąć rynsztoki, podłączono telefony (przed 1989 r. przywilej nielicznych), pojawiły się sklepy spożywcze, park włochowski wypiękniał, zbudowano nowe domy, wyremontowano stare, przydomowe działki przestały być ugorami bądź poletkami uprawnymi czy wybiegami dla kur albo królików, a stały się na ogół zadbanymi ogródkami. Z drugiej strony krajobraz uległ oszpeceniu wskutek działalności deweloperów, stawiających wielorodzinne budynki wszędzie i za wszelką cenę, a jak pokazały niedawne wypadki (aresztowanie burmistrza) – za łapówki. Co gorsza, ubywa ludzi, którzy czują się związani z lokalną historią, przeważają ci, którzy postrzegają Włochy, w założeniu przedwojennym „miasto-ogród”, jako kolejną sypialnię warszawską, z której co rano, byle szybciej, dojeżdża się do korporacyjnych mordorów. Z kolei Bemowo, na którym mieszkam obecnie, było i jest blokowiskiem, o którym tyle mogę powiedzieć dobrego, że przybyło zieleni, a usługi na wyciągnięcie ręki. Ukończono budowę kościoła i klasztoru michalitów, ale to McDonald’s stał się znakiem orientacyjnym dla tych, którzy próbują tu trafić pod właściwy adres.

Co mogłem osobiście zrobić i zrobiłem w związku z nowymi możliwościami, jakie się otworzyły (jeśli się otworzyły)? Wyjazd za granicę itp.?

W 2001 r. byłem we Frankfurcie nad Menem. Na lotnisku obserwowałem grupę młodych ludzi w wieku licealno-studenckim. W pewnej chwili usłyszałem język polski. Nie różnili się niczym od niemieckich rówieśników. Zadbani, zgrabni, pewni siebie. Poczułem dumę, bo pamiętam swoje doświadczenia z 1988 czy z kolejnych lat – te wszystkie upokorzenia, gdy wchodziło się do sklepu, i nie dość, że prawie na nic nie było człowieka stać, to jeszcze czuło się na sobie podejrzliwe i pogardliwe spojrzenia. Poczułem również smutek, bo coś zyskaliśmy, ale coś też utraciliśmy; Zachód okazał się nie tylko krainą dostatku, lecz i ideologicznych dewiacji, na które Polacy w PRL okazywali się odporni, a na skutek marzenia, by upodobnić się do mieszkańców Zachodu, odporność utracili. W latach 90. z pewnością doceniało się przynajmniej to, że codzienne zakupy przestały być udręką, że nowa lodówka nie warczy już jak wściekły pies, a w pralce nie wysiada programator po co drugim praniu, że w urzędach jednak rzadziej niż w PRL traktowanym jest się z nienawiścią, że można wreszcie wyleczyć zęby, choć za ciężkie pieniądze.

Z moich własnych doświadczeń: w 1990 r. dzięki dorabianiu w wakacje zakupiłem odtwarzacz kompaktowy, lecz początkowo nie miałem co do niego włożyć, bo nie stać mnie było na płyty CD. Bodajże w 1991 r. w sklepie „Digital” (rzecz niewyobrażalna dzisiaj: zajmował się on głównie kopiowaniem płyt kompaktowych na kasety magnetofonowe, bez względu na jakiekolwiek prawa autorskie) nabyłem CD z Requiem Mozarta w wykonaniu Karajana. Przez kolejne dwa lata płyta ta była jedyną w mojej ubożuchnej kolekcji; wydana została przez prestiżowy „Deutsche Grammophon” (mam ją do dzisiaj, ledwie zipie od przesłuchań). I tak sobie myślę: z jednej strony szanowało się to, co z trudem się nabyło, z drugiej – wytwarzał się osobliwy kult cargo, bo przecież to nie płyta powinna być obiektem celebracji. Dzisiaj stać mnie na dość regularne zakupy płyt, ale coraz częściej zdarza się, że odsłuchuję je kilka razy i odstawiam na półkę. Lepiej, gorzej?

Co mogłem kupić i kupowałem – czego wcześniej nie mogłem dostać?

Jak wyżej. Plus jeszcze dwa wspomnienia. W 1991 r. nabyłem w „Empiku” przy Marszałkowskiej (wyglądał zupełnie inaczej niż obecnie) tygodnik „Time” celem podciągania się w angielszczyźnie. I po raz pierwszy miałem (złudne) poczucie współuczestnictwa w wielkim świecie. Co więcej, współuczestnictwa powtarzalnego, bo odtąd mniej więcej co dwa miesiące kupowałem kolejne numery „Time’a”, czytając je od pierwszej do ostatniej strony, by nie uronić ani jednej zainwestowanej złotówki, z trudem wszak uciułanej. Skutek: nawyk dokładnej lektury rzeczy ważnych i nieważnych. Za to z książkami gorzej: te zagraniczne kupuję relatywnie częściej dopiero w ostatnich kilku latach, jeszcze dekadę wcześniej nie śmiałbym nawet o nich pomyśleć z uwagi na cenę. Pamiętam też wzruszenie, gdy zobaczyłem Kuriera z Warszawy Nowaka-Jeziorańskiego wydanego już oficjalnie; raptem kilka lat wcześniej kupiłem wydanie powielaczowe od studentów przy bramie UW. Rozminąłem się za to z grami komputerowymi. Pierwszy komputer, marki „Optimus”, kupiłem w 1995 r., w wieku 21 lat, z myślą o studiach i pracy. Przez kilka tygodni dla wyćwiczenia odruchu klikania myszką strzelałem z łuku w jabłko na głowie syna Wilhelma Tella – i tyle w temacie… Należę do pokolenia, które pamięta świat sprzed laptopów, tabletów i smartfonów – i dałbym radę bez nich żyć, choć z trudem.

Czy rzeczywistość początku lat 90. potwierdza tezę, że pewna (znaczna?) liczba ludzi w latach '45-'89 trzymała się Kościoła jako wyraz sprzeciwu politycznego, a w "nowej rzeczywistości" jawnie go opuściła, bo już nie stanowił on takiego znaku sprzeciwu?

Tak, z zastrzeżeniem, że laicyzacja, czyli de facto dechrystianizacja nabrała przyspieszenia nie tylko dlatego, że Kościół przestał być „znakiem sprzeciwu”. Właściwie nim pozostał – przykładem homilie św. Jana Pawła II z 1991 r. – tyle że wyraźnie mniej ludzi, szczególnie młodszych, chciało również takiego sprzeciwu: wobec iluzji wolności (w istocie na powrót uświadomionej konieczności). Zresztą w latach 90. uprawiano jeszcze grę pozorów. Przykładem wspomniana już „Wyborcza” z siankiem wigilijnym. Jej ostentacyjne zerwanie z chrześcijaństwem nastąpiło później; cezurą wydaje mi się początek sierpnia 2010 r., gdy otwarcie już zaangażowała się po stronie „biesów” sikających na znicze, wyzywających modlących się, plujących na krzyż upamiętniający ofiary smoleńskie. Kolega ze studiów, wówczas dziennikarz „GW”, napisał artykuł obwieszczający, że na Krakowskim Przedmieściu narodziło się nowe pokolenie fajnych Polaków/Europejczyków…

Moje własne wspomnienia: w czasach podstawówki na lekcje religii, dwa razy w tygodniu w salce katechetycznej przy kościele, stawiała się niemal cała klasa. Wyjątkiem był kolega, którego matka dała się otumanić Świadkom Jehowy; spotykały go z tego powodu kpinki, ale innych szykan sobie nie przypominam. W czasach licealnych (jak już była mowa) na szkolnych już lekcjach religii w 1992-1993 r. pojawiało się może 10 osób na 36. Niemniej raczej nikomu nie przychodziło do głowy, by nie obchodzić Wigilii czy Wielkanocy, a jeśli komuś bardzo się to nie podobało, to nie zostawał w szkole. Poza tym to były czasy św. Jana Pawła II, którego autorytet chronił Kościół w Polsce, ale też usypiał, bo obrona chrześcijaństwa wydawała się niepotrzebna. Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem w Mszy św. w rycie trydenckim w 2006 r., co też jakoś tam znamienne.

Lata 90. w filmie bądź literaturze? Poleciłbym Nul Marka Nowakowskiego (także inne jego utwory z tego okresu), chyba też Opowieści galicyjskie Stasiuka (mimo późniejszego upadku tego autora), z filmów na pewno Kilera, w którym Machulskiemu udało się w konwencji komediowej uchwycić klimat połowy lat 90., także Dług Krzysztofa Krauze z chorobliwą aurą kultu pieniądza. Psy Pasikowskiego to film wyjątkowo wredny i parszywy, ale skoro 500-600 tys. Polaków co tydzień kupowało wówczas tygodnik „Nie”, to trzeba wziąć go pod uwagę. Filmowych arcydzieł, prawdę mówiąc, z tego okresu nie widzę. W ogóle to nie był czas na dzieła sztuki. Jakiś taki czas nadrabiania zaległości, zachłystywania się, złudzeń i rozczarowań. Przeżyć i zapomnieć.

A z dostępnych źródeł – koniecznie zdjęcia oraz filmy kręcone kamerami wideo, coraz bardziej popularnymi w latach 90. Ludzi z tamtych lat trzeba zobaczyć, najlepiej też usłyszeć.

Obywatel K.

Mieczysław Nadmiejski "Wprawki / Migawki: NIEZNAJOMI Z ROWERÓW"


AutoKomentarz/RedInterpretacja:
http://rediwiwo.blogspot.com/2020/07/redinterpretacja-truciciele-psow.html

 



Twierdzą, że jeśli nie wiadomo jak rozpocząć, należy zacząć od drugiego zdania. Ale co zrobić, gdy pomysłów na pierwsze jest tyle, że nie bardzo wiadomo, które wybrać?




* AD * AD * AD *




Wyruszał już nawet o zmierzchu. Większość wciąż wybierała godziny późniejsze. Niedługo potem miało okazać się, że okoliczności zaczęły wybitnie sprzyjać również działalności w pełnym świetle dnia. Ogłoszona przez rząd pandemoniczna histeria spowodowała, że nikogo nie dziwił już widok rowerzysty w masce czy kominiarce. Baldwin wywinął swoją w ten sposób, że na razie złociste wielkie litery A i D pozostały niewidoczne. Army of Dog – gdzie on to po raz pierwszy usłyszał?




* AD * AD * AD *




Albo tak:




Na tego starczyły dwie kulki. Na ziemi poświęconej nie było przebacz. Walter nawet nie potrzebował niczego więcej wyjaśniać. Właściciel czworonoga, który jeszcze sekundy wcześniej radośnie pląsał między mogiłami, wziął nogi za pas. Dzień chylił się już ku zachodowi, ale był słoneczny, a cmentarna ścieżka piaszczysta, więc aż się za nim kurzyło. Cóż z tego, że prowadził Pucziego na smyczy, a nawet – to ci niespodzianka! – w kagańcu. To była kwestia zasad.

To również z powodu zasad Walter na czas akcji zsiadł z bicykla. Dosiadł go ponownie dopiero minąwszy cmentarną bramę.




* AD * AD * AD *




Albo jeszcze inaczej:




– Jak można nie lubić psa? – tak Marta pytała na głos jeszcze całkiem niedawno. Jej zaślubiony nie tak znowu dawno temu mąż, Robert, psów rozpanoszonych w mieście nie znosił. Prawdę mówiąc, od dnia, w którym się pobrali, kategoria "znosił – nie znosił" w kwestii czworonożnych bestii nie znajdowała w domu Roberta i Marty zastosowania. Było jasne, że każde zwierzę powinno znajdować się na swoim miejscu. Robert, widząc pląsające na schodach kolejnych pięter bloku jamniki i pamiętając o ich niszczonych kręgosłupach, w środku aż się trząsł. Spotkawszy sąsiadkę, która na niespełna trzydziestu metrach trzymała siedemdziesiąt kilo niemieckiego doga, nie omieszkał powiedzieć jej, co o tym myśli. A raczej: co myśli o niej. Zaczęło się całkiem niewinnie:

– Jak może pani tak męczyć to Bogu ducha winne zwierzę?

– Psy duszy nie mają, więc co pan mi tu...?

Potem padły sformułowania trochę ostrzejsze. Sąsiadka do dziś nie mówi Robertowi nawet "dzień dobry".




* AD * AD * AD *




Albo w odmienny sposób:




Pyskowała, jak zazwyczaj to czynią. Floryny to nie zdeprymowało. Poradziła sobie z psiarą – jak zwykle. Nawet nie angażowała aparatu mowy w wyjaśnianie, o co dokładnie chodzi. Powiedziała tylko jedno słowo: "Odwet". I użyła kamieni. I gazu.

Ktoś kiedyś zarzucił jej:

– To, co robisz, jest trochę mało katolickie.

– A kompania "Zemsta" z południowej ściany świętego Benona?




* AD * AD * AD *




Hugon należał do eLPeeRu. To on nadał ton. Tak stało też w Internecie: LPR. Lotny Patrol Rowerowy. Ale z czasem to się zmieniło. Nie wszyscy stosowali już do akcji rowery. Jurek jeździł hulajnogą elektryczną, Wacek najczęściej wybierał deskorolkę, Antek przesiadł się na rolki. W komentarzach pod relacjami z kolejnych akcji złośliwi i życzliwi pospołu zaczęli wpisywać: "Żaden «Rowerowy», tylko «Rakarski»". I tak już zostało. Niezmienne pozostało za to umieszczone na nieaktywnej od dawna stronie głównej hasło "Strzeż się eLPeeRu".




Potem przyszła kolej na AoD. Always on display. Albo lepiej: Always on duty. Pasowało jak ulał. Army of Dog. Po angielsku – fakt – ale konotacja właściwa. Szczególnie ta druga. Po prawdzie przyznających się oficjalnie do działalności inspirowanej Armią Doga nie było na razie więcej niż z pięć mendli, ale nic to. Nie wszyscy się przyznawali.




Każdy starał się działać na własnym odcinku. Szanujący się i dbający o nadawanie rozgłosu Sprawie działacze starali się działać skutecznie i w Sieci. Choć trzeba przyznać, że najskuteczniejsi działali tak skutecznie, że mogli w całości poświęcić się działaniu bezpośredniemu. Nie musieli informować o własnych dokonaniach. Robili to za nich inni. Odnosili się do nich różnorako. Nie tak ważne jednak było, czy dobrze czy źle – byle bez nazwiska.




* AD * AD * AD *




Marta dziwiła się sama sobie. Też tego nie rozumiała, dopóki nie urodziła dzieci i nie zaczęła wychodzić z nimi na spacer. To, co wcześniej wydawało się normalnością – zwierzęta, które się do ciebie łaszą, łaszczą, ślinią, wąchają, podchodzą, obszczekują i nigdy nie gryzą – teraz stało się koszmarem. Poczuła się w obowiązku stosowania autocenzury. Stronić od miejsc, w których spotkanie z psem jest nieuniknione. Przejeżdżać wózkiem na drugą stronę ulicy, jeśli grozi natknięcie się na Burka. Czekać we własnym mieszkaniu, nie otwierając drzwi i gotując dzieci w ubraniach zimowych, gdy sąsiad właśnie prowadzi czworonoga klatką (nazwa iście więzienna, bez dwóch zdań). Zaczęła pytać sama siebie:

– Żeby czuć się bezpiecznie, musiałabym chyba chodzić wszędzie z Robertem... Ale jak to zrobić? Przecież on wychodzi do pracy, a to też ma swoje zalety...




* AD * AD * AD *




"Znowu wszystko positane" – pomyślał, a raczej ze stoickim niepokojem zauważył Baldwin – "I posikane przy okazji". Zdecydowanym ruchem kierownicy skręcił w wąską uliczkę. Chodnik-odchodnik. Teren okupowany. Psie stolce leżały nie tylko na trawnikach, na które dzieciom i rowerom wstęp był, oczywiście, surowo zakazany. Kał pysznił się też na jezdniach i przejściach dla pieszych.




Przejścia dla pieszych! Kultura kierowców. To, co tak chwalono na Zachodzie. O, pieszego tam szanują! Wszyscy go przepuszczą! Trochę marna pociecha w kraju, w którym człowiek nienarodzony, starszy lub politycznie niepoprawny nie może być pewien ani dnia ani godziny.




A w Polsce? U nas też takie tuzy kultury się zdarzają. To Mewa kiedyś mu odpowiedziała na (konstatację następującą):

– Ten Powiatowy to skłania ludzi, żeby ujawnili wszystko, co mają w sobie najgorszego, i się z tym obnosili.

– Ale widziałam, jak kiedyś zatrzymał się swoim porszakiem przed zebrą. I przepuścił pieszą!

No proszę! W takim razie "nie może być taki zły!". Zaraz, zaraz! W ogóle nie jest zły. W sumie to anioł wcielony.




Ale, ale – czy to nie on właśnie? Baldwin nie uchronił się przed zapoznaniem z tą facjatą, mrugającą do milionów porozumiewawczo nie tylko z okienka telewizorni, której z zasady nie oglądał, ale i z licznych plakatów na mieście.




Powiatowy opuścił właśnie ze swoim zezowatym buldożkiem i najnowszą zdobyczą z działu płci tak zwanej pięknej plac zabaw dla psów. Tak, niemało placów zabaw dla dzieci likwidowano, zasiewając w ich miejsce trawę i rośliny. Powstawały za to specjalne miejsca dla czworonogów oraz ich właścicieli – żeby Pikuś mógł się w mieście wybiegać. Ludzie nie chcą mieć dzieci, w ich miejsce załatwiają sobie psy.




"Załatwię go jak malowanie" – Baldwin ucieszył się na myśl o takiej szansie: utrze nosa gwiazdorkowi-błazenkowi. I to nie byle jak, tylko własnymi fekaliami jego własnego piesia, który właśnie zostawił po sobie na trawniczku kupę kału. I poleciał dalej samopas przy wtórze zachwytów z ust Powiatowego i jego, pożal się Boże!, tegotygodniowej "partnerki".




Baldwin tym razem zrobił wyjątek i skomentował puszczanie psa bez smyczy i kagańca. Aby jednak wyzyskać element zaskoczenia, najpierw zrobił to, co do niego, jak sądził, bez dwóch zdań należało. Liczył się z tym, że za Powiatowym krążą jak sępy za ścierwem szukające taniej sensacyjki dziennikarzyny. Tym lepiej. Niech sfotografują to, co się zaraz wydarzy. Chwycił starzejącego się szatańsko pięknie gwiazdorka za fraki, to znaczy: wymiętą koszulkę i wymierzył solidnego kopniaka w czułe miejsce. Mordkę znieczulonego tym sposobem Powiatowego utytłał w tym, co jego pupilek zostawił przed chwilą na murawie.

Dokonawszy dzieła skupczenia na odchodne rzucił jeszcze tylko:

– Na smyczy, w kagańcu, przy nodze!




* AD * AD * AD *




Ryszard zwany Wielkim psów nienawidzil. W ogóle nienawidził zwierząt. Właściwie to organicznie. Trudno spodziewać się czegoś innego po człowieku, którego brat został w dzieciństwie zagryziony przez psa. Oczywiście przez takiego, który nie gryzie.



Trzynastoletni Rysiek – oprócz tego, że postanowił zostać najsilniejszym człowiekiem na ziemi, w wodzie i w powietrzu – za cel swojego istnienia postawił sobie zwalczanie zwierzyny. Psa, kota, co chcesz. Nie robiło mu to różnicy.



Barbarzyńca w narodzie. Tak by go zapewne nazwała większa część tego światłego, europejskiego społeczeństwa, która w przeciągu nie nazbyt wielkiej liczby pokoleń dała się przerobić na kręcących się w kołowrotku narzucanych im codziennie zdarzeń i szufladkowań niewolników mediów i przyjemności.



Duch w narodzie nie ginie – zwykło się mawiać. "Ta, jasne!" – myślał Rysiek. Po pierwsze: co to za naród, to najlepiej można się przekonać, wyprawiwszy latem nad Bałtyk. Popatrzeć na te niemalże nagie popstrzone tatuażami męskie i kobiece ciała spoczywające rzędami i warstwami na zasikanym przez ich psy nadmorskim piachu. Posłuchać tych rozmów. Tego odtwarzania tego, co powiedziały im wczoraj, dziś, przed sekundą przekaziory. Ach, szkoda gadać.




Mógłby się tak zapędzić w tej agresji wobec tego, co tak nienormalne. Ryszard wszelako dbał o równowagę. Wiedział, że to nie całość obrazu. Ale jak wytłumaczyć to, że nawet wśród, zdawałoby się, ludzi normalnych, nie znalazł się nikt – normalnie nikt! – kto wykazałby odrobinę inicjatywy w sprawie tak palącej jak eliminacja fotoradarów? Stoją te żółte skrzynki, sprowadzają niebezpieczeństwo w ruchu pojazdów, które naraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pod wpływem znaku "kontrola prędkości" zaczynają zachowywać się nienormalnie. Stoją. I stoją. I nikt ich nie niszczy. To już nawet nie upadek moralności w narodzie – o to zadbano już dawno – to całkowity upadek jakiegokolwiek morale!




Morale i moralność. Moralność i morale. Jak tu mówić o jakichkolwiek moralności i morale w społeczeństwie, które masowo przyczepia sobie na samochodach nalepki o niekrzywdzeniu rozpanoszonych zwierząt i które bardziej interesuje los sówki oregońskiej gdzieś za oceanem niż życie ludzi narodzonych i nienarodzonych tu i teraz?



Czy można dostać czapę za znęcanie się nad świerszczem? A za zabicie komara? Kto idzie do więzienia za zdeptanie pająka albo innego padalca? Ale już w przypadku psa – "nie krzywdź". W czymże pies lepszy od mrówki czy muchy? Że jest większy? – Rysiek nie potrafił dojść z tym do ładu. – Że mrówka nie szczeka, kiedy ją zabijamy? Że świerszcza nie prowadzi się na smyczy? – Co to: tylko dlatego, że coś jest większy, pozwalamy temu żyć, a nawet hołubimy kosztem ludzi?




– W sumie coś w tym jest – skonstatował półgłosem, mijając nieczynne tego lata fontanny na Podzamczu. – Jak z ludźmi: jak jest mniejszy i widać tylko na USG albo pod mikroskopem, to zabić można.




A fontanny faktycznie stały bezczynnie. To zapewne w myśl zasady, że dla psa kiełbasa, a nie dla Polaczków fontanny. Ruch turystyczny osłabł. Cudzoziemcy w stolycy składali się zasadniczo z Hindusów rozwożących żarcie na skuterach. I ukraińskich budowlańców. Plus okazjonalny Azjata. Ale przyjezdnych ani dudu. A tubylcom po co fontanny? A jeszcze może koncertów szopenowskich w Łazienkach by im się zachciewało...




* AD * AD * AD *




Prymityw, w przeciwieństwie do swojego świętego patrona, męczennikiem chyba zostać nie miał. W jego umyśle funkcjonowała prosta zasada: "Ty dopuszczasz do mnie swoje zwierzę, ja duposzczam do ciebie i psa mój but, mój kij, moją giwerę". "Ty obszczekujesz – ja gazem traktuję". Że pies niczemu nie winien, tylko właściciel? Dlatego właścicielowi zazwyczaj dostawało się bardziej. Nieraz w ramach odszkodowania Prymityw zabierał winnym portfel, plecak, telefon, co chcesz.




I choć zdawał sobie sprawę, że, gdyby został przez funkcjonariuszy państwowych złapany, mógłby – "mógłby"; niekoniecznie "musiałby" – mieć kłopoty, istniała na to skuteczna kontrmetoda: nie dać się złapać.




* AD * AD * AD *




Marta była słuchowcem. I właśnie teraz usłyszała za oknem deszcz. Zmyje z ulic całe to dziadostwo. Całą tę mierzwę. Psy z ławek, na których już nie może bezpiecznie z dziećmi siadać, bo nur fur Hunde. Psy ze stołów, krzeseł i stolików kawiarni, ogródków piwnych, restauracji. W ogóle ze świeżego powietrza, które pachniało tego parnego letniego dnia ożywczą wilgocią. W oddali usłyszała grzmot.

– Jak ja lubię burzę! – powiedziała na głos i, zapaliwszy gromnicę, otworzyła na oścież okno.

"Hau, hau!" – dobiegło Martę radosne szczekanie z sąsiedniego pionu mieszkań. Po chwili dołączyły do niego Burki, Rexy i Zdzisławy z innych loków. Końca ujadaniu nie było słychać.

– Przekleństwo! Zaraz obudzą Marcinka!




* AD * AD * AD *



Jordan też uderzenie pioruna usłyszał. Wypedałowywał właśnie nie niepokojony z osiedla chronionego. Tak – chronionego! Tak chronionego, że każdy mógł wejść i wyjść. Każdy mógł dokonać na jego terenie każdego właściwie aktu wandalizmu. Włamać się. Bezkarnie dokonać napadu.



U wjazdu i wyjazdu pyszniły się budki ochroniarzy. Do ich obowiązków należało wydawanie i podbijanie kwitów dla wjeżdżających na teren osiedla samochodów. Aha, i otwieranie im szlabanu. Pilnowanie, żeby nikt niepowołany nie wprowadzał na osiedle auta dłużej niż na sześćdziesiąt minut zero sekund. No, chyba że opłacił abonament za parkowanie pod własnym blokiem. Ale jak nie opłaciłeś – i wjechałeś własnym samochodem pod własną klatkę – i ośmieliłeś się o minutę przekroczyć dopuszczalny czas parkowania bezabonamentowców – płacisz frycowe i nie ma zmiłuj! Aha, i w czynszu płacisz za to prześladowanie samego siebie kilkaset zeta rocznie.



Akurat dzisiaj szlaban się popsuł. Jordan z kłamaną satysfakcją przyglądał się jak pracownik ochrony musi się przy każdym opuszczającym teren osiedla aucie nauwijać ręcznie podnosząc i opuszczając szlaban. Ale zaraz: nad szlabanem biedziła się ochrony pracownica! Ochroniarz płci (zdawałoby się) męskiej siedział wygodnie w swojej kanciapie i komenderował (najwyraźniej) podwładną.



Jordan bywał tu często-nieczęsto. Na tyle często, by dokonać rzetelnego rozpoznania terenu. Na tyle nieczęsto, by zminimalizować szanse, że ktoś zacznie się nim i jego obecnością nadmiernie interesować. Z zasady nie podejmował działań operacyjnych w dzielnicy, w której mieszkał. Gdy wyjeżdżał na kolejny rekonesans swoim oklejonym czarną taśmą specem, zawsze zmieniał nieco swój wygląd. To przeciwsłoneczne okulary, to bejsbolówka, to inny komin. Mimo wirusopaniki, mimo maseczek, mimo wszystko: przezorny bardziej ubezpieczony.



Choć teraz szansa na to, że ktoś się nim zainteresuje, była raczej podwójnie niewielka. Ewentualnych potencjalnych świadków jego działań rozpoznawczych w zdecydowanej większości pochłaniały wywieszone na płotach, bilbordach i wszystkim, co się rusza i nie rusza, ryje kandydatów wyborczych i towarzyszące im puste hasła. Pedałoluby. Złodzieje. Rozwodnicy. Narodowi socjaliści. Jakiś palant deklarujący się jako "człowiek środka" i usiłujący zadowolić wszystkich, nie rozumiejący, że w ten sposób nie zadowoli nikogo innego poza takimi samymi jak on bezkręgowcami, a Pana Boga przy okazji rozsierdzi. Kto pozwala te pyski wywieszać u siebie na domu? Na swoim terenie? Zapraszać w swoje progi i jeszcze w dodatku stręczyć przechodniom? Dość tych rozważań. Musi się pośpieszyć, jeśli chce zdążyć się oddalić i przeczekać ulewę w pobliskim lesie.



Nie ukrywajmy, że gdy Jordan tam jechał, coś wprawiło go w nieco lepszy nastrój. Nawet się z cicha roześmiał. Na przystanku autobusowym ktoś najwyraźniej nieprzejęty demokratycznym bożyszczem świętej Frekwencji dokonał obywatelskiej interwencji. W ramach naganiającego do udziału w elekcji hasła na plakacie widniały już tylko rozpoczynające je słowa: "Kto głosuje...". Pierwotną wersję ciągu dalszego pokrywała gruba warstwa spreju. W miejscu oryginalnego "ten się liczy", nad którym pracował zapewne cały sztab ekspertów od urabiania opinii publicznej, pyszniło się dosadne: "Ten jest ch...".



* AD * AD * AD *



Marta, jak to kobieta, z początku usiłowała załatwić sprawę panoszących się właścicieli psów polubownie, metodycznie, drogą urzędową. Pisała pisma, petycje, telefonowała, słała mejle. Tytułem odpowiedzi słyszała i czytała klasyczne "nie da się", "rozumiemy pani niepokój, ale inni widzą to inaczej" (tak, szczególnie Robert uwielbiał to nowomodne robienie kryterium z czyjegoś subiektywnego odczucia czy opinii). Czemuż się zresztą dziwić? Urzędnicy też psy trzymają. I to coraz więcej. Swoje gniazdo będą kalać?



I jeszcze ta metoda stopniowego poszerzania zakresu chamstwa i prostactwa. Małymi krokami. Najpierw pies na smyczy na kocu na ławce na placu zabaw dla dzieci. Potem pies w tych samych okolicznościach, ale bez smyczy. Następnie Burek biega swobodnie na smyczy przywiązanej do ławki. Wreszcie: pełna swoboda: pies biega luzem; hulaj dusza – dzieci nie ma! to znaczy: jakby nie było – i dalej okupować cały plac, latać, tarzać się, sikać w krzaki i nie krzaki, oszczekiwać dwu- i trzylatki. Teoria wybitych szyb w praktyce.




I społeczeństwo nagminnie to toleruje. Nawet ta część gminu, której się rozpanoszenie psiarzy nie podoba, nie śmie się głośno odezwać. "W świetle prawa" – a raczej bezprawia! – dośpiewała sobie Marta czytając kolejną odpowiedź z ratusza czy też urzędu dzielnicy – "może Pani wyrazić najwyżej uprzejmą sugestię, żeby z psem na plac zabaw nie wchodzić".




* AD * AD * AD *




Baldwin z dawien dawna dość miał zakichanego poczucia "wyższości moralnej". Co za dziwaczny koncept – jesteś tym leżącym, kopią cię, a ty czujesz, że w sporze z kopiącymi racja jest po twojej stronie. I to ci wystarcza! Nie ma mowy. Dlaczego ktoś, po czyjej stronie jest prawda, ma błądzącemu chamstwu i głupstwu ustępować? Na własny użytek oraz pro publico bono Baldwin ukuł takie powiedzenie: Mądry głupiemu nie ustępuje, ale go karci i wychowuje. I tego starał się trzymać. A że krzyki i jęki o demokracji, prawach człowieka i tolerancji? Tolerancja wykazywana przez tak zasłużone instytucje jak husaria i Święte Oficjum też swoje granice miała.




Metody "oficjalne". "Droga cywilnoprawna", marsze, petycje. Zawodziły przez dekady. Zamiast "chodźmy i zróbcie" – WSZYSTKO TRZEBA ROBIĆ SAMEMU. I nie ustawać. Michael Collins też od nazbyt licznej armii nie zaczynał. Da się – na tym polega ten numer. Tylko żebyśmy na początek sami w to uwierzyli.



* AD * AD * AD *



"Ech, kiedy się to wariactwo z psiulami zaczęło?" – rozmawiała o tym nieraz z Robertem. "Dzieci w klatkach placów zabaw, gdzie i tak nie są bezpieczne". "Chciałabym iść na spacer spokojnie i bezpiecznie, a nie tylko liczyć na to, że akurat nie natknę się na psiarzy z psami". Kiedy i jak do tego doszło?



Dziś rozebrane kobiety i nie dbający o wygląd mężczyźni dominowali w krajobrazie miasta. Dawniej – a powie nam to każde zdjęcie z epoki – wszyscy w garach i wszystkie w kapeluszach. I co to zmieniło? Wojna i tak wybuchła, przeorała naród i zaorała nas na dziesięciolecia.




* AD * AD * AD *



Floryna nie bardzo wierzyła w moc sprawczą przepisów państwowych. Bardziej w inną – i tu poklepała się po udzie z kaburą. Eskadra kobieca – jej marzenie. Na razie stanowiła jej najsilniejsze i, po prawdzie, jedyne znane jej ogniwo. Co robiła wśród mężczyzn wymierzających sprawiedliwość – ona? Cóż – mężczyznom trudno było wymierzać sprawiedliwość kobietom. A że większość głupich bab z psami to były właśnie głupie baby, to i za nie ktoś musiał się zabrać. Każdy dżentelmen zrozumie, że do bicia pań najlepiej nada się pani, a nie pan. Taka sytuacja. Takie czasy. Floryna sięgnęła do kieszeni na lewym udzie. Gest sprawdzający. Jest! Wyczuła pod palcami chłodny metal.



* AD * AD * AD *



Rysiek jak na razie zdjął tylko jednego yorka z kawiarnianego stolika. Dzisiaj.



– Przecież on nie należy do ras agresywnych! – płaczliwym głosem oponował ubrany zgoła po niewieściemu psi opiekun. Za odpowiedź musiało odzianemu w obcisłe do granic dżinsy wystarczyć krótkie:



– Ale ja tak!



I cios. I drugi. I...



* AD * AD * AD *




Był czas. Taki tajemniczy czas. Trwał jakieś dwa tygodnie. Przez całe czternaście dni wszystkie właściwie psy chodziły na smyczy, niektóre dodatkowo w kagańcach, a nieledwie przy nogach właścicieli. Marta z Robertem zachodzili w głowę, jak to możliwe. Czyżby przeprowadzono jakąś niezwykle skuteczną "kampanię społeczną"? Pies pogryzł dziecko jakiegoś prominenta i na chwilę wszystkim nakazano przypomnieć sobie, że pies może być agresywny bez zrozumiałego dla nas powodu? Psiarnia, oczywiście, żadnych przepisów dotyczących przedstawicieli swojego własnego gatunku nie egzekwowała, więc sytuacja względnego uspokojenia czubków z psami wydawała się tym dziwniejsza. Czyżby szła zmiana?




Jak miało się okazać, dwa tygodnie to było wszystko. Potem wszystko wróciło do normy, to znaczy: nienormy.




Marta mimo wszystko nabrała nadziei: "Może będę mogła na chwilę wyjść bezpieczniej z dzieciakami na spacer". To prawda, Robert wyposażył ją w pewne środki ochrony osobistej, a sześcioletnie bliźniaki-rozrabiaki, którym ojciec przykazał opiekować się matką i rodzeństwem, to już coś – ale mimo wszystko nie czuła się z tym wszystkim dobrze. Szczególnie teraz, kiedy była w ciąży.




Jej kobieca myśl oscylowała nie tylko wokół niepokoju bieżącego. Marta troszczyła się i frasowała o wiele. I to nie bez przyczyny. Na przykład: jak ma na ławce w parku karmić dziecko piersią, skoro nie wiadomo, czy właściciel jakiegoś psiula nie zechce zezwolić mu na bliższy kontakt z karmiącą i niemowlęciem? Ręce zajęte, nawet nie bardzo jest jak odpowiedzieć siłą.



Wcześniej problem nie był aż tak palący. Od kiedy jednak na Trawiastej powstały nowe bloki – czarno-białe, a jakże, tak dla różnorodności – liczba napotykanych psiarzy dramatycznie wzrosła. Okolica stała się w praktyce deptakiem dla zwierząt, na którym ledwie toleruje się ludzi. A i to nie wszystkich.




* AD * AD * AD *




Wyglądało na to, że teren jest bezpieczny. Policja i straż miejska nie zapuszczałyby się przecież na obszar, gdzie coś by im groziło. Tu zaś było ich... jak mrówków? No, nie przesadzajmy. Jeden patrol raz na dwa tygodnie – to i tak wiele.




Dostali najwyraźniej rozkaz, aby strzec tak zwanych pi(e)suarów. Specjalnych oznaczonych betonowym słupkiem miejsc przeznaczonych na psi mocz. I stosownie opisanych. Specjalne miejsce do sikania dla psów. Na świeżym powietrzu. Świeżym zapachem świeżych zwierzęcych sików.




"Rewelacja!" – pomyślał Jordan, którego gęste liście kasztanowca uchroniły od jednej choćby kropli deszczu. – "Czemu nie zrobią czegoś podobnego dla ludzi? Taki betonowy słupek z napisem: «Obywatelu, nie żałuj sobie: nasikaj obficie na trawnik. A co tam: walnij sobie kloca – z poważaniem: Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy». O, to, to! I jeszcze portret zdjęciowy naszego dobroczyńcy el presidente".




Z pobliskiego sklepu dobiegły naszego bohatera końcowe takty The Final Countdown. Czy to już ostatecznie czasy ostateczne? Na całym świecie rewolty, strach, poruszenie. U nas – jeszcze – względny spokój. Tam: zamachy. W Polsce na szczęście atak terrorystyczny w wykonaniu muslima to jeszcze rzadkość. Ale w ramach serialu pod tytułem Oblicza terroru codziennego terror właścicieli psów był na porządku dziennym.



Jordan pedałował niestrudzenie. Od kiedy zaczął regularnie jeździć, dystans kilkudziesięciu kilometrów dziennie nie robił na nim żadnego wrażenia. Pewne wrażenie robiły za to na nim nieodmiennie wszystkie mijane przezeń auta, domy, osiedla. Te nowe, rzecz jasna. Skąd ludzie mają na to kasę? Czyżby cała ta potęga świata współczesnego zbudowana została na długach? Sam stosował Pawłową zasadę, aby nikomu nie być nic winnym – poza wzajemną miłością. Tej nigdy za wiele.




A dalej znów bilbordy i plakaty. Więcej plakatów.




Politycy. Ci faceci w garniturach. Ci dzisiejsi i ci sprzed stu lat. Takie same łachudry wtedy, jak i teraz. "Klasa polityczna". Rondo Jarka, Plac Donalda – za sto lat naszym zstępnym może wydawać się, że to byli prawdziwi mężowie stanu. Przecież byle kogo patronem ulicy by nie robili! Byle komu pomników by nie stawiano!




A osób pokroju świętej Elżbiety Węgierskiej czy świętych królów ze świecą szukać! – tu Jordanowe inklinacje monarchistyczne dały o sobie znać ze zdwojoną siłą. Podgolone łby. Zaścianek. Polska szlachecka. Dawni bohaterowie. Byliśmy potęgą nie za darmo. Pogaństwa publicznie u nas nie głoszono. Byli łotrzy, grzesznicy. Ale ktoś musiał też być bardzo święty, skoro Polska potęgą była i basta.



Jak do tego wrócić? Jak to odbudować?



Jak?




* AD * AD * AD *




Jak. Z dziećmi.




Matki z dziećmi z psami też są i chodzą. I to jest przepiękne, i to jest normalne: kocham przecież psy i dzieci. Dzieci i psy. W jakiej to szło kolejności?




Baldwin z oddali obserwował jak jakaś paniusia obściskuje swoją suczkę. "Pewnie to jedna z tych, co to całują męża równie namiętnie jak psa" – pomyślał bez opóźnienia.




* AD * AD * AD *




Gibelin dobrze widział, jak młoda matka z dwójką dzieci na nogach, trzecim w wózku, a czwartym w brzuchu pośpiesznie schodzi z drogi dwóm rosłym psom oraz ich właścicielce. Psy przemieszczały się w często spotykanym układzie. Jeden puszczony wolno, choć w kagańcu. Drugi – teoretycznie trzymany przez babsko na smyczy, choć tak naprawdę to pies trzymał na smyczy właścicielkę. Łaska pieska na pstrym koniu jeździ, ot co!




Marta, bo ona to była, zobaczywszy babsko z kundlami, odruchowo już zwolniła kroku i zaczęła się rozglądać: którędy by tu przejść przez jezdnię? Ach, chodnik po drugiej stronie! Tak blisko, a tak daleko! A do spotkania ze zwierzakami już tylko dwa mgnienia oka.




– Nie trzeba przechodzić na drugą stronę – odezwał się spokojny głos srebrnowłosego rowerzysty. W chwilę później oparł swój pojazd o pobliski klon, a w jego ręku pojawiła się czarna teleskopowa pałka. Skierował się prosto w stronę kobiety ze zwierzyną. Łowną – jak ją określał.




– Ratunku! Wariat!




Podniósł pałkę. Nie trzeba było więcej. Baba z psami błyskawicznie przebiegła na drugą stronę jezdni.




Zwał to sportem stosunkowo bezkontaktowym.




Marta nie wiedziała, jak mu dziękować. A wdzięczna była wdzięcznością wielką. Już, już spontanicznie ubierała jej wyrazy w słowa, już miała je wypowiedzieć, ale Gibelin pedałował już zawzięcie na południe ulicą Borsuczą. Tam, gdzie swoje łapy skierował jeden z rosłych psów – ten bez smyczy.




* AD * AD * AD *




Stado przerażonych kaczek zerwało się do lotu. A Burek dalej krążył po brzegu. Burek – to dobre! Pięćdziesięciokilowe bydlę prowadzone, a raczej puszczone wolno przez podobne sobie, a nawet głupsze bydlęta. W pewnej chwili – chlup! – dał susa do wody. Wymoczył się, wyskoczył, wytrząchnął z sierści wodę na okolicznych spacerowiczów, którzy ani śmieli pisnąć. Jak tu zresztą dyskutować z cetnarowym zwierzęciem i z jego dwucetnarowym właścicielem? A oto znalazł sobie podobnego sobie kompana. Drugi agresywny mieszaniec już krążył przy placu zabaw. Psy postanowiły bliżej się zapoznać – na początek ze sobą – a opiekunowie poszli za ich przykładem. Zbliżyli się przy tym do zamkniętej na zasuwkę furtki placu zabaw.




Plac zabaw. Kto przychodzi tu wieczorami, kto rzuca pety, kto rozbija butelki? Bydło, do cholery. Żeby jeszcze uraczyli się alkoholem i wywalili szkło do kosza. Ale nie. Rozbić, rozwalić. Nie sprzątnąć. Bydło.

No i piaskownica. Taa, chyba pieskownica. Kto wprowadza tu zwierzęta, żeby swobodnie sikały dzieciom do piasku? Kto pozwala sadzać je na ławkach?




Na tych ławkach, na których tymczasem banda gnojków oglądała na telefonie jakiś filmik. Oglądała tak głośno, że wszyscy musieli to słyszeć. Nikt, oczywiście, na rozszczekane oglądactwo szczeniaków nie reagował. Ani obecni na placu opiekunowie dzieci. Ani pani przedszkolanka. Ani kolejna już obiegająca plac niedoubrana biegaczka z wystającymi spod szortów pośladkami. The runner, my ass. Polska roku Pańskiego 2020, tak jest!

Biegaczce towarzyszył pies. Można było go z początku, a może raczej z końca nie zauważyć. Rudy seter znajdował się to tu, to tam, wyprzedzał, kluczył między drzewami, na wprost, po ścieżce, po drugiej, to znowu przez mostek. Latał jak zawszony poza jakimkolwiek zasięgiem – wzrokowym, słuchowym czy krzykowym – właścicielki obnażonego tyłka.




Smarkaczom również towarzyszył czworonóg. Małe rozszczekane gówno, doprowadzające wszystkich poza nimi samymi do szału. A ci tylko zaśmiewali się bezkarnie.




Marta też wahała się, czy zareagować. Przecież i tak zaraz mieli już stąd iść. Po co robić sobie dodatkowe kłopoty? Ale prymitywy, to fakt.




A Prymityw zachował się tym razem doprawdy miłosiernie. A przynajmniej starał się tak zachować. Mógł przecież z miejsca sprać smarkaczy na kwaśne jabłka. Tymczasem na dobry początek z wielką jak na swoją masę lekkością przesadził okalający plac płot, przyskoczył do siedzącego na ławeczce piesiunia, niedźwiedzimi łapami chwycił go za kark i zdecydowanym ruchem wpakował do stojącego opodal ławki kosza na śmieci.




– Jak pan śmie? – oburzyła się przedszkolanka.

– Jak tak można traktować dzieci? – ozwała się inna mądra.

Gnoje milczały. I nie śmiały się ruszyć. Nawet ten ze łzami w oczach nie zdecydował się podejść do kosza, by pupilka wyjąć.




A tymczasem Prymityw omiatał już wzrokiem kolejną połać parku.

Wszyscy puścili psy luzem. Jakby się umówili. Żeby się wybiegały. Tak to bywa, tak to jest z wejściem durnia z psem do parku: automatycznie się go spuszcza. Nie patrząc, nie licząc się z tym, że są tu inni. Ja – panisko, ja – pani!




Ileż to razy Baldwin był świadkiem podobnych scen. Zdarzało mu się reagować z użyciem broni w różnej postaci. Zasada pozostawała jednak niezmienna: ty automatycznie spuszczasz psa; ja automatycznie spuszczam wam manto. I na to zanosiło się i tym razem.




Ale tym razem było ich chyba zbyt wielu. Od psów i psiarzy aż się roiło. Może trzeba będzie tym razem odpuścić? Ale co to? Z alejki po zachodniej stronie parku zjechał prędziutko rowerzysta w czarnej kominiarce ze złotymi literami A i D. Był to Jordan.




Jak spod ziemi wyrosło też dwóch innych zamaskowanych mścicieli.




Floryna nie była jeszcze pewna, czy to nie jakaś prowokacja. Tylu nas naraz w jednym miejscu? Ale nie – nasi zaczynali już pracę.




Rysiek ułamał sporych rozmiarów gałąź i na dobry początek cisnął w najgęstszą ciżbę psiolubów. Aport, buraki!




Zobaczywszy sprzymierzeńców, nasi bohaterowie jednocześnie ruszyli w strony nieodpowiedzialnych psiarzy i ich zwierząt.




Jakby się umówili. Pałki, nogi, pięści, gaz i inne narzędzia poszły w ruch.




Bez słowa komentarza. I bez litości.




Najstraszliwszy był chyba Prymityw. Siał zniszczenie na prawo, lewo, w dół, do góry, z przodu i z tyłu. Inni nie pozostawali daleko w tyle. Lali aż się kurzyło. W minutę dwadzieścia było po ptakach. A raczej po psach i ich właścicielach. Ptaki, uwolnione od hałaśliwego i napastliwego towarzystwa, również mogły odetchnąć z ulgą.




To nie była jakaś zmyślanka o superherosach i heroinach, które pojawiają się znienacka w długim płaszczu i załatwiają wroga za pomocą im tylko znanych sposobów oraz broni... Batman it ain't.



A dogoarmiści? Cóż, zza kominiarek i pod maskami uśmiechali się szeroko. Floryna, Baldwin, Prymityw, Rysiek, Jordan i dwóch innych, których tożsamości i my sami nie znamy.

Poniekąd się znali. Poniekąd. Czytali przecież te same strony w Internecie. Po prawdzie to sami je tworzyli. A teraz spotkali się w realu. "Pojawić się jak mgła, dokonać dzieła, a potem w mgnieniu oka się rozproszyć" – tak się uczyli, wszyscy to czytali. Ale – chcieli spojrzeć sobie prosto w twarze, choćby na chwilę. Wszyscy jak jeden mąż. Floryna może najbardziej. A nuż któryś spośród zamaskowanych okaże się którąś? Czuli to teraz jak nigdy: "Nie jesteśmy sami i wiemy o tym. Ten drugi, trzeci i czwarty to mój druh. Stróż braci swojej".




Już, już mieli uchylić nakryć głowy, masek i kominiarek. Chwila wahania. Wszyscy pamiętali Uliusa Amossa, Eryka Rudolpha, Tomasza Morusa: opór bez przywódcy; działam sam, więc nikt mnie na pewno nie wsypie; tego, czego ci nie powiem, nie mogą przeciw tobie wykorzystać. To było małe wspólne zwycięstwo w wojnie, w której dopiero zaczęliśmy się na poważnie odwijać. Nie, nie mogli sobie na to pozwolić. Jeszcze nie tym razem. Nakrycia twarzy pozostały na swoich miejscach, ręce powędrowały z powrotem na kierownice. A nogi na główki pedałów.




Warszawa, A.D. hic & nunc