Przeżyłem
rok 1989 i kolejne lata dość intensywnie, na co wpływ miały
zarówno wydarzenia historyczne, jak
i rodzinne (powtórna
przeprowadzka), a do tego szkolne – przejście ze szkoły
podstawowej do liceum. W ostatniej klasie podstawówki (1988/1989)
brałem udział w konkursie poświęconym rokowi 1918, w roku 1989
chciałem upatrywać powtórki, co musiało skutkować złudzeniami i
rozczarowaniami. W końcu się pogubiłem, bo jako nastolatek, w roku
1990, stałem się fanatycznym „wałęsistą” i na miarę
skromnych sił uczestniczyłem w kampanii wyborczej, oblepiając
Warszawę plakatami, rozrzucając ulotki, dumnie doczepiając do
swetra znaczek „Wolę Lecha”. W 1991 r. z nie mniejszym
entuzjazmem kibicowałem Porozumieniu Obywatelskiemu Centrum. Noc
Czerwcowa (1992) skutkowała ciężkim dysonansem poznawczym,
niszczycielskim, bo odzierającym z młodzieńczych ideałów,
ożywczym, bo zmuszającym do patrzenia na historię czy politykę
mniej emocjonalnie. Niemniej dysonans odbijał się latami czkawką.
Zabawne: jako 15- czy 16-latek wyczuwałem, że „Wyborcza”
szkodzi Polsce, a jako 20-latek próbowałem dostrzec głębsze racje
Michnika, skoro to on w 1990 r. napisał celny w sumie artykuł pt.
Dlaczego nie będę głosował
na Lecha Wałęsę. Tego
zamętu było aż nadto na skołatane umysły, dość wspomnieć o
saszetkach z siankiem pod obrus wigilijny, dołączanych przez
„Wyborczą”, która z okazji Bożego Narodzenia zmieniała logo
na granatowe, z „Wyborczej” stając się „Świąteczną”. Co
gorsza, na uniwersytecie najsympatyczniejsi i najciekawsi
profesorowie byli gorliwymi rzecznikami Unii Demokratycznej, co z
kolei sprawiało, że chcąc nie chcąc przyjmowało się postawę
konformistyczną, choćby dlatego, by nie sprawiać im przykrości, a
przy okazji nie wyjść na nieokrzesanego oszołoma. Po kryjomu
czytałem „Gazetę Polską”, a jawnie robiłem dobrą minę do
złej gry. Wystawia to kiepskie świadectwo sile mojego charakteru,
nie szukam usprawiedliwień, zwracam tylko uwagę, że w tamtych
czasach „bycie sobą” przychodziło z trudem, tym bardziej że
nie miało się pewności, czy za chwilę znów wszystko nie wywróci
się do góry nogami jak w 1992 r. i nie wyjdzie się po raz kolejny
na idiotę. Nawiasem mówiąc, „Gazeta Polska”, którą przez
kilka lat czytywałem dość regularnie, w pewnym momencie ogłosiła
„człowiekiem roku” prof. Geremka, a później też „Radka”
Sikorskiego. Owszem, obok tego wszystkiego był „Najwyższy Czas”,
ale sprawiał na mnie wrażenie sekciarstwa, raził też kultem
jednostki. W końcu i ja zachłysnąłem się „wolnym rynkiem”,
nazbyt zresztą pochopnie. Skłaniam się teraz do przekonania, że
trafną diagnozę roku 1989 dał Witold Kieżun w Patologii
transformacji. Nie oznacza to
przyjęcia socjalistycznego punktu widzenia, raczej realizm: kapitał
ma narodowość, w Polsce tamtych lat rodzimego kapitału nie było
(chyba że oligarchów wyhodowanych przez SB), zagraniczny kapitał
nie tylko chciał tu robić interesy, lecz również oddziaływać na
ustrój i obyczaje, co szczególnie widoczne w przypadku mediów, w
znacznej mierze zarządzanych z zagranicy, z wyjątkiem, o zgrozo,
Polsatu, kierowanego przez byłego TW SB. Wprawdzie reforma Wilczka
uruchomiła potencjał przedsiębiorczości Polaków, tyle że ich
zasoby pozwalały na otwarcie szczęki, a nie kupienie np. „Unitry”
czy fabryki kabli w Ożarowie. Poza tym postkomunistyczny układ sił
sprawiał, że wygrywał Kulczyk (itp.), przegrywał Kluska – i
choćby ustawa Wilczka przetrwała, niewiele by się w tym układzie
sił zmieniło. Po 1989 r. Polacy potrzebowali więcej czasu na
okrzepnięcie, wzbogacenie się, zrozumienie, o co w tym wszystkim
chodzi – więcej niż było im dane. Do tego wszystkiego
dochodziła ogólna niepewność, komu zaufać, poza tym niezdolność
wielu szlachetnych wszak ludzi do wyjścia poza paradygmat
„solidarnościowy”, bo przecież doświadczenie „Sierpnia”
było pięknym przeżyciem. Długo by o tym pisać… A nie ostatnią
kwestią byłaby Rosja. Dla wielu wyrwanie się spod kurateli Moskwy
wynagradzało wszystkie inne niedostatki, stąd też deficyt
UE-sceptyków.
Czy
i jak zmienili się ludzie, których znałem / obserwowałem
regularnie w związku z „nową sytuacją”? Koledzy,
współuczniowie?
U
schyłku PRL i w początkach III RP młode pokolenie chciało, by w
Polsce było jak na Zachodzie. Odczuwało się to bardzo silnie.
Niektórzy już zdążyli zobaczyć Zachód. Po raz pierwszy byłem w
RFN latem 1988 r. Pod względem materialnym – szok. I kompleks
niższości w rezultacie. Rodaków – dość licznie do Niemiec
przyjeżdżających „za pracą” – dostrzegało się z daleka,
nawet nie słysząc ich języka, bo odróżniali się (negatywnie)
ubraniem (tandetnym), cerą (niezadbaną), włosami
(przetłuszczonymi), sylwetką (pokorną i niepewną). Ci, którzy
nie wyjeżdżali na Zachód, tęsknili za nim, zaglądając do
Pewexów (nieletnim niczego tam nie sprzedawano), jeżdżąc na Skrę
(z dzisiejszej perspektywy – wysypisko śmieci z Zachodu), Wolumen
na Bielanach czy giełdę samochodową na Bemowie. Każdy chciał, a
nawet powinien nosić oryginalne dżinsy i adidasy, bo gwarantowało
to pozycję towarzyską i zaciekawienie u płci przeciwnej. Modny
stał się angielski, którego w szkole podstawowej nie uczono. Za to
pogardzało się obowiązkowym rosyjskim. Pamiętam koleżankę (rok
1988/1989), która przestała mówić „Londyn”, a
zaczęła wyłącznie
„London”, co w końcu wywołało
furię nauczycielki geografii, która troszczyła się chyba nie
tylko o polszczyznę, lecz i o właściwą linię ideologiczną;
należała wszak do POP PZPR. Starszy kolega sprzedawał prospekty
samochodów: „świeżutkie, wczoraj przywiezione z RFN” (cytuję
dosłownie, zapadło mi w pamięć słowo „świeżutkie”). Kolega
z klasy nagle poczuł się rekinem kapitalizmu i zaczął handlować
plakatami zespołów muzycznych, oczywiście zachodnich. Gdy nie
znalazł nabywcy na plakat „Black Sabbath”, oznajmił, że woli
go zniszczyć, niż dać komuś za darmo – i tak zrobił, porwał!
A propos muzyki: niemal nie słuchało się innej niż zachodnia,
dziewczyny – jakieś disco typu „Modern Talking”, chłopcy –
coraz częściej heavy metal typu „Iron Maiden”, może dlatego,
że dostęp do tej twórczości pozostawał ograniczony, miała więc
posmak zakazanego owocu (i to zakazywanego przez wszystkich –
szkołę, rodziców, także księży). Po latach najlepiej jednak
pamiętam piosenkę „Obywatela GC” pt. Nie
pytaj o Polskę, a zwłaszcza
towarzyszący jej teledysk, obejrzany przypadkowo w telewizji w 1989
r.; zarówno tekst, jak i obraz trafiały w moje ówczesne odczucia.
Inna rzecz, że każdy chciał mieć radiomagnetofon, najlepiej też
walkmana.
Pośród moich kolegów szkolnych kultową postacią w roku 1988/1989 (nadal podstawówka) stał się niejaki Martin Forman, nowy, przybysz z innej szkoły. Nie dość, że nazywał się „po zachodniemu”, to jeszcze miał szmal, przynosił do szkoły zachodnie papierosy kupione w komisie (np. „John Player Special” – te akurat zapamiętałem). Paradoks: jego rodzice, którzy obdarzyli go imieniem „Martin”, byli jak najbardziej Polakami, być może z niemieckimi korzeniami (na pewno wyjeżdżali na Zachód), co więcej, dość pobożnymi katolikami, uczestnikami neokatechumenatu. Nie pomogli zresztą Martinowi, który nim ukończył 18 lat popadł w alkoholizm. Inny kolega zaczął demonstrować swoją łamaną angielszczyznę, mnie też wciągnął w wymianę uwag o dziewczynach tym specyficznym kodem. Co gorsza, przyniósł pewnego razu do szkoły koszmarnie pornograficzne pisemko, rzecz jasna, rodem z Zachodu. I tu ciekawostka: pisemko zarekwirował nauczyciel WF, który zwrócił je następnego dnia, najwyraźniej nasyciwszy się, zarazem przekonany, że niech i młodzieńcy dojrzewają w zachodnim stylu. W pewnym momencie w moje ręce trafiło „Bravo”, przysłane czy przywiezione przez kogoś ze znajomych Rodziców z RFN. Inny nauczyciel, też wuefiarz (mieliśmy ich kilku), zabrał mi je na czas lekcji; my, chłopcy, graliśmy na boisku w piłkę, a on w swojej kanciapie uważnie kartkował (niemieckiego raczej nie znał). Zresztą nauczyciele to osobny rozdział; w latach 80. było coraz więcej nieudaczników, a nawet psychopatów; jeden z nich próbował wszystkich swoich podopiecznych wciągnąć do szkółki kung-fu (wschodnie sztuki walki – kolejny fenomen tamtych czasów!), a przy tym poddać praniu mózgu, wedle technik rodem ze służb specjalnych (po latach okazał się tajnym współpracownikiem SB; moim zdaniem, raczej nieformalnym funkcjonariuszem). Nawiasem mówiąc, sport też wprawiał wówczas w kompleksy, skoro polskie drużyny piłkarskie, od reprezentacji narodowej począwszy, sięgnęły dna, a taka Legia Warszawa kojarzyła się głównie z demolką i zadymą (pamiętam „Tykę” i „Wróbla”, którzy jeździli na Łazienkowską; „Wróbel”, całkiem bystry, lecz zdeprawowany, zaraz po ukończeniu 18 lat dostał kilkuletni wyrok). Jeden z kolegów postanowił jednakże zostać tenisistą, pojawiał się w szkole z rakietą, budził tym respekt, zaufanym kompanom dawał łaskawie w prezencie zużyte piłeczki tenisowe, innym je chyba sprzedawał lub wymieniał na jakieś dobra.
Inny z kolei kolega handlował patriotycznymi krzyżykami wzorowanymi na biżuterii z powstania styczniowego – nabijał kabzę głównie dzięki mnie, bo ja akurat chciałem, by było nie tylko jak na Zachodzie, ale też jak w dawnej Polsce, najlepiej jak w mitycznej II RP. To jeszcze jeden symptom tamtych czasów: absolutna idealizacja Polski międzywojennej, bałwochwalczy kult Piłsudskiego, bo jak tu nie wielbić kogoś, kto dał łupnia Sowietom. Zbierałem znaczki przedwojenne, jeździłem na UW, by od studentów, którzy rozstawiali stragany przed bramą bądź za bramą, kupować emigracyjne lub drugoobiegowe wydawnictwa (mam je do dzisiaj na pamiątkę). Poszły na to wszystkie oszczędności – i chwała Bogu, bo wskutek hiperinflacji za chwilę straciłyby wartość. Końcówka podstawówki to wybory 4 czerwca 1989 r. Nastroje „solidarnościowe”, ale nie całkiem, pamiętam dwóch kolegów z mojej klasy, którzy na polecenie dyrektorki (partyjnej) chodzili na komendę MO po plakaty PZPR, które wisiały potem na korytarzu naprzeciwko pokoju nauczycielskiego. (Na złość dyrektorce nakleiłem ulotkę „Solidarności” na drzwiach jej gabinetu, co skutkowało śledztwem).
W liceum środowisko uczniowskie było o wiele bardziej jednorodne niż w moich rodzinnych Włochach (wówczas peryferie Warszawy). Może to wydać się osobliwe, ale mieliśmy wrażenie, że o ile odbieramy jeszcze „na tych samych falach” z kolegami o rok młodszymi, o tyle z tymi o dwa, trzy lata – już nie. I nie chodzi tu o różnice wynikające z dojrzewania. Wśród kolegów z mojej klasy w dobrym tonie było przychodzenie co rano ze świeżą gazetą w ręku (w moim przypadku były to „Życie Warszawy”, potem „Rzeczpospolita”, konkurentów – „Wyborcza”), czytanie na przerwach, wdawanie się w niekończące się dyskusje/kłótnie polityczne (szczególnie w 1990, potem 1992). Kolejne roczniki okazywały się już inne, może bardziej normalne. Pamiętam jakąś wyprawę w 1992 czy 1993 r., w której brali udział uczniowie z różnych klas – ci młodsi o dwa lata okazali się całkowicie niezainteresowani polityką, a w gazetach interesował ich co najwyżej repertuar kinowy. Postawy polaryzowały się: szczególnie widoczne stało się to po przywróceniu lekcji religii do szkół, zresztą jako fakultetów (1990/1991). O ile w klasie II (LO) przychodziła na nie zdecydowana większość uczniów, o tyle w klasie III i IV – garstka (reszta szła do kawiarni). Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się wtedy z szyderstwem z religii: w klasie II (czyli wtedy, gdy jeszcze większość przychodziła „na religię”) jedna z koleżanek, zresztą wyróżniająca się talentem na lekcjach polskiego, wygłosiła tyradę, zwieńczoną konkluzją, że przecież w te ewangeliczne „bajeczki” (użyła tego słowa) dzisiaj już nikt nie wierzy. Ksiądz-katecheta okazał się niezdolny do konfrontacji z nowoczesnością, po kolejnych tego rodzaju występach załamał się, zniknął ze szkoły. Bocznymi drzwiami wkraczała popkultura, przy czym akurat przez znaczną część koleżanek i kolegów z mojej klasy licealnej była kontestowana, niemniej jej siła zaczynała przytłaczać.
A ludzie wokół? Swoje z pewnością zrobiła Dynastia. Jedna z bohaterek tego serialu wyróżniała się tlenionym loczkiem nad czołem. I na ulicach Warszawy można było spotkać wówczas niewiasty z takimi właśnie tlenionymi kleksami na głowie! (Dzisiaj mogłyby sprawiać wrażenie ofiar gołębi). Spodnie „piramidy”, hit z lat 1989–1990. Levisy, Wranglery, Lee – tyle że podróbki kupowane albo od rodzimych wytwórców, albo przywożone przez obywateli upadającego i upadłego w końcu Związku Sowieckiego. Stadion Dziesięciolecia jako największe targowisko Europy! Wszystko na wyciągnięcie ręki – tanie, tandetne, podrobione, ale i tak lepsze to niż puste półki za komuny. Pamiętam pewnego przybysza ze Wschodu, który paradował w skórzanej kurtce typu baseballowego z napisem na plecach cyrylicą „Ja Amierikaniec” i flagą gwiaździstą poniżej. Białe skarpetki, pantofle ze skórzanymi frędzelkami, krawaty jak sznurowadła. Za chwilę symbole obciachu. Jakoś to wszystko się kłębiło i przeobrażało… Dużo agresji, zwłaszcza wśród młodych ludzi; chyba trzy czy cztery razy stawałem się obiektem wymuszenia rozbójniczego. Z drugiej strony tak brutalnych awantur w autobusach jak za komuny nie słyszałem już po 1989 r. (pamiętam kilka scysji z lat 80., ludzie wręcz lżyli się nawzajem). Dużo pijaństwa, ale mniej już leżących w stanie nieprzytomności na chodnikach (powracający obrazek z mojego dzieciństwa). No i rozpiętość postaw i wyglądu: nuworysze i przegrani (czy może raczej „niewygrani”), jakoś to się dostrzegało gołym okiem…
Zmieniał się wygląd ludzi starszych. Za mojego dzieciństwa babcia to była matrona w spódnicy, a dziadek – dżentelmen w garniturze, co budziło respekt, dawało też wyobrażenie o dawniejszych czasach. Od połowy lat 90. coraz częściej widywało się już babcie w spodniach, dziadków – w krótkich spodniach, obecnie większość już pozuje na wiecznych młodzieniaszków i ubiera się podobnie jak gimnazjaliści. Utkwiła mi w pamięci scenka z włochowskiego parku z połowy 1995 r.: dziadek kroczył dumnie z niespełna 10-letnim wnuczkiem, na przegubie miał pasek od neseseru (podobnie jak mój Dziadek, których nie dożył tych czasów), a ubrany był w bawełniany zestaw w kolorze niebieskawym, krótkie spodenki plus podkoszulek, krótko mówiąc w piżamę (tak się złożyło, że podobną dostałem pół roku wcześniej pod choinkę), którą najwyraźniej zaadaptował jako letni garnitur. Kilka lat wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że w czymś takim można pokazać się publicznie.
Czy
spośród znanych mi dorosłych np. ktoś, kto pozostawał bezrobotny
– w sytuacji bardziej wolnorynkowej (chyba taka się wytworzyła)
zakrzątnął się i zdobył majątek pracą własnych rąk?
Przede
wszystkim pamiętam atmosferę niepewności i rozczarowania, bo o ile
po fabrykach bubli nikt nie płakał, o tyle upadki bądź wyprzedaże
„Ursusa”, Kabli w Ożarowie, Plasomatu we Włochach (wymieniam
tylko fabryki z sąsiedztwa) wydawały się czymś niezrozumiałym,
niesprawiedliwym, bezsensownym. Nie przypominam sobie przynajmniej w
moich kręgach rodzinnych nikogo, kto by mówił w pierwszej połowie
lat 90., że poprawiło mu się, stać go na więcej, spokojnie daje
radę do pierwszego. Raczej na odwrót. Pamiętam bliskiego kolegę
mojego Ojca, który bodajże w 1993 lub 1994 udzielił mi rady:
„tylko państwowa posada!”. Sam był w PRL-u nauczycielem, a w
latach 90. dorabiał rozwożeniem ciastek firmy „Tago”. Te
ciastka nie nadawały się wtedy do jedzenia, tylko Ojciec po nie
sięgał przez wzgląd na ofiarodawcę. Zdaje się, że firma „Tago”
przetrwała, a nawet poprawiła asortyment. Mój kolega z
podstawówki, ukończywszy technikum, pobierał zasiłek dla
bezrobotnych, zarazem dorabiał jako fachowiec (w czasie jego
edukacji w technikum pisywałem mu wypracowania, a on mi za nie
płacił szkiełkami do mikroskopu, wynoszonymi zapewne ze szkoły;
nie wiedziałem, co z
nimi robić, jednak odmówić
przyjęcia nie mogłem, bo by się obraził). Ta strategia –
zasiłek plus praca na czarno – w połowie lat 90. była dość
popularna, stosowali ją też inni moi bliżsi i dalsi znajomi.
Narzekano ciągle i na wszystko, ale coraz to ktoś kupował nowy
telewizor albo brał kredyt na samochód. Inny kolega Ojca niby
wegetował, a tu nagle zaczął jeździć nowym „cinquecento”.
Przez długie lata nie znałem osobiście nikogo, kto zdobył wtedy „majątek” pracą własnych rąk, uczciwie, startując od zera. Zmieniło się to dopiero po ożenku. Mama mojej Żony założyła w latach 90. firmę plastyczną, która z czasem okazała się znacznym sukcesem; obecnie pracuje w niej kilkanaście osób. Dowód, że jednak nie „tylko państwowa posada”. Osobna kwestia, czy ustrój RP takim przedsięwzięciom sprzyja, czy raczej je paraliżuje; mam wrażenie, że biurokratyczne utrudnienia traktuje się w kręgach rodzinnych jako dopust Boży. Niestety, sam poszedłem w kierunku wskazanym przez kolegę Ojca: posada państwowa…
Jak
zmienił się krajobraz widziany z okna własnego mieszkania/domu?
Miejsc, które odwiedzałem/znałem – na wakacjach na przykład.
W
przypadku Włoch w latach 90. i kolejnych dokonało się więcej niż
przez cały okres PRL. Zniknęły żużlowe ulice, położono asfalt,
wybrukowano chodniki, doprowadzono do domów kanalizację, przestały
płynąć rynsztoki, podłączono telefony (przed 1989 r. przywilej
nielicznych), pojawiły się sklepy spożywcze, park włochowski
wypiękniał, zbudowano nowe domy, wyremontowano stare, przydomowe
działki przestały być ugorami bądź poletkami uprawnymi czy
wybiegami dla kur albo królików, a stały się na ogół zadbanymi
ogródkami. Z drugiej strony krajobraz uległ oszpeceniu wskutek
działalności deweloperów, stawiających wielorodzinne budynki
wszędzie i za wszelką cenę, a jak pokazały niedawne wypadki
(aresztowanie burmistrza) – za łapówki. Co gorsza, ubywa ludzi,
którzy czują się związani z lokalną historią, przeważają ci,
którzy postrzegają Włochy, w założeniu przedwojennym
„miasto-ogród”, jako kolejną sypialnię warszawską, z której
co rano, byle szybciej, dojeżdża się do korporacyjnych mordorów.
Z kolei Bemowo, na którym mieszkam obecnie, było i jest
blokowiskiem, o którym tyle mogę powiedzieć dobrego, że przybyło
zieleni, a usługi są na
wyciągnięcie ręki. Ukończono budowę kościoła i klasztoru
michalitów,
ale to McDonald’s stał się znakiem orientacyjnym dla tych, którzy
próbują tu trafić pod właściwy adres.
Co
mogłem osobiście zrobić i zrobiłem w związku z nowymi
możliwościami, jakie się otworzyły (jeśli się otworzyły)?
Wyjazd za granicę itp.?
W
2001 r. byłem we Frankfurcie nad Menem. Na lotnisku obserwowałem
grupę młodych ludzi w wieku licealno-studenckim. W pewnej chwili
usłyszałem język polski. Nie różnili się niczym od niemieckich
rówieśników. Zadbani, zgrabni, pewni siebie. Poczułem dumę, bo
pamiętam swoje doświadczenia z 1988 czy z kolejnych lat – te
wszystkie upokorzenia, gdy wchodziło się do sklepu, i nie dość,
że prawie na nic nie było człowieka
stać, to jeszcze czuło się na
sobie podejrzliwe i pogardliwe spojrzenia. Poczułem
również smutek, bo coś
zyskaliśmy, ale coś też utraciliśmy;
Zachód okazał się nie tylko
krainą dostatku, lecz i ideologicznych dewiacji, na które Polacy w
PRL okazywali się odporni, a na skutek marzenia, by upodobnić się
do mieszkańców Zachodu, odporność utracili. W latach 90. z
pewnością doceniało się przynajmniej to, że codzienne zakupy
przestały być udręką, że nowa lodówka nie warczy już jak
wściekły pies, a w pralce nie wysiada programator po co drugim
praniu, że w urzędach jednak rzadziej niż w PRL traktowanym jest
się z nienawiścią, że można wreszcie wyleczyć zęby, choć za
ciężkie pieniądze.
Z moich własnych doświadczeń: w 1990 r. dzięki dorabianiu w wakacje zakupiłem odtwarzacz kompaktowy, lecz początkowo nie miałem co do niego włożyć, bo nie stać mnie było na płyty CD. Bodajże w 1991 r. w sklepie „Digital” (rzecz niewyobrażalna dzisiaj: zajmował się on głównie kopiowaniem płyt kompaktowych na kasety magnetofonowe, bez względu na jakiekolwiek prawa autorskie) nabyłem CD z Requiem Mozarta w wykonaniu Karajana. Przez kolejne dwa lata płyta ta była jedyną w mojej ubożuchnej kolekcji; wydana została przez prestiżowy „Deutsche Grammophon” (mam ją do dzisiaj, ledwie zipie od przesłuchań). I tak sobie myślę: z jednej strony szanowało się to, co z trudem się nabyło, z drugiej – wytwarzał się osobliwy kult cargo, bo przecież to nie płyta powinna być obiektem celebracji. Dzisiaj stać mnie na dość regularne zakupy płyt, ale coraz częściej zdarza się, że odsłuchuję je kilka razy i odstawiam na półkę. Lepiej, gorzej?
Co
mogłem kupić i kupowałem – czego wcześniej nie mogłem dostać?
Jak
wyżej. Plus jeszcze dwa wspomnienia. W 1991 r. nabyłem w „Empiku”
przy Marszałkowskiej (wyglądał zupełnie inaczej niż obecnie)
tygodnik „Time” celem podciągania się w angielszczyźnie. I po
raz pierwszy miałem (złudne) poczucie współuczestnictwa w wielkim
świecie. Co więcej, współuczestnictwa powtarzalnego, bo odtąd
mniej więcej co dwa miesiące kupowałem kolejne numery „Time’a”,
czytając je od pierwszej do ostatniej strony, by nie uronić ani
jednej zainwestowanej złotówki, z trudem wszak uciułanej. Skutek:
nawyk dokładnej lektury rzeczy ważnych i nieważnych. Za to z
książkami gorzej: te zagraniczne kupuję relatywnie częściej
dopiero w ostatnich kilku latach, jeszcze dekadę wcześniej nie
śmiałbym nawet o nich pomyśleć z uwagi na cenę. Pamiętam też
wzruszenie, gdy zobaczyłem Kuriera
z Warszawy
Nowaka-Jeziorańskiego wydanego już oficjalnie; raptem kilka lat
wcześniej kupiłem wydanie powielaczowe od studentów przy bramie
UW. Rozminąłem się za to z grami komputerowymi. Pierwszy komputer,
marki „Optimus”, kupiłem w 1995 r., w wieku 21 lat, z myślą o
studiach i pracy. Przez kilka tygodni dla wyćwiczenia odruchu
klikania myszką strzelałem z łuku w jabłko na głowie syna
Wilhelma Tella – i tyle w temacie… Należę do pokolenia, które
pamięta świat sprzed laptopów, tabletów i smartfonów – i
dałbym radę bez nich żyć, choć z trudem.
Czy
rzeczywistość początku lat 90. potwierdza tezę, że pewna
(znaczna?) liczba ludzi w latach '45-'89 trzymała się Kościoła
jako wyraz sprzeciwu politycznego, a w "nowej rzeczywistości"
jawnie go opuściła, bo już nie stanowił on takiego znaku
sprzeciwu?
Tak,
z zastrzeżeniem, że laicyzacja, czyli de
facto dechrystianizacja
nabrała przyspieszenia nie tylko dlatego, że Kościół przestał
być „znakiem sprzeciwu”. Właściwie nim pozostał –
przykładem homilie św. Jana Pawła II z 1991 r. – tyle że
wyraźnie mniej ludzi, szczególnie młodszych, chciało również
takiego sprzeciwu: wobec iluzji wolności (w istocie na powrót
uświadomionej konieczności). Zresztą w latach 90. uprawiano
jeszcze grę pozorów. Przykładem wspomniana już „Wyborcza” z
siankiem wigilijnym. Jej ostentacyjne zerwanie z chrześcijaństwem
nastąpiło później; cezurą wydaje mi się początek sierpnia 2010
r., gdy otwarcie już zaangażowała się po stronie „biesów”
sikających na znicze, wyzywających modlących się, plujących na
krzyż upamiętniający ofiary smoleńskie. Kolega ze studiów,
wówczas dziennikarz „GW”, napisał artykuł obwieszczający,
że na Krakowskim Przedmieściu
narodziło się nowe
pokolenie
fajnych Polaków/Europejczyków…
Moje własne wspomnienia: w czasach podstawówki na lekcje religii, dwa razy w tygodniu w salce katechetycznej przy kościele, stawiała się niemal cała klasa. Wyjątkiem był kolega, którego matka dała się otumanić Świadkom Jehowy; spotykały go z tego powodu kpinki, ale innych szykan sobie nie przypominam. W czasach licealnych (jak już była mowa) na szkolnych już lekcjach religii w 1992-1993 r. pojawiało się może 10 osób na 36. Niemniej raczej nikomu nie przychodziło do głowy, by nie obchodzić Wigilii czy Wielkanocy, a jeśli komuś bardzo się to nie podobało, to nie zostawał w szkole. Poza tym to były czasy św. Jana Pawła II, którego autorytet chronił Kościół w Polsce, ale też usypiał, bo obrona chrześcijaństwa wydawała się niepotrzebna. Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem w Mszy św. w rycie trydenckim w 2006 r., co też jakoś tam znamienne.
Lata
90. w filmie bądź literaturze? Poleciłbym Nul
Marka Nowakowskiego (także
inne jego utwory z tego okresu), chyba też Opowieści
galicyjskie Stasiuka (mimo
późniejszego upadku tego autora), z filmów na pewno Kilera,
w którym Machulskiemu udało się w konwencji komediowej uchwycić
klimat połowy lat 90., także Dług
Krzysztofa Krauze z chorobliwą aurą kultu pieniądza. Psy
Pasikowskiego to film
wyjątkowo wredny i parszywy, ale skoro 500-600 tys. Polaków co
tydzień kupowało wówczas tygodnik „Nie”, to trzeba wziąć go
pod uwagę. Filmowych arcydzieł, prawdę mówiąc, z tego okresu nie
widzę. W ogóle to nie był czas na dzieła sztuki. Jakiś taki czas
nadrabiania zaległości, zachłystywania się, złudzeń i
rozczarowań. Przeżyć i zapomnieć.
A z dostępnych źródeł – koniecznie zdjęcia oraz filmy kręcone kamerami wideo, coraz bardziej popularnymi w latach 90. Ludzi z tamtych lat trzeba zobaczyć, najlepiej też usłyszeć.
Obywatel K.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz