A na stołach czekolada razem z piwem przywieziona...
Dziś tę czekoladę (podobnie jak chemię) sprzedaje się już z murowanych budek na bazarze, ale mający stanowić synonim wysokiej jakości przymiotnik "niemiecka" pozostał
Myślę, że każde pokolenie ma taki czas, który odciska na nim
piętno. Czas, który potrafi zrozumieć tylko ono, bo przypada on na
jeden, niepowtarzalny moment. Dla mojego pokolenia był to z
pewnością okres tzw. „transformacji ustrojowej”. Ujmijmy go
cezurą czasową – od 1988 do 1994 roku. Kto tego nie przeżył,
nie zrozumie. Ale to nie jest zarzut. Ja nie zrozumiem lat
powojennych, chociaż mogę je poznawać w źródłach. Nie chodzi mi
o realia polityczne. Chodzi mi o świat późnego dzieciństwa, gdy
życie toczy się od wieczora na podwórku do wieczora na podwórku.
Nie biegałem po gruzach, nie byłem na pogrzebie kolegi, który w
gruzach szukał skarbu, a znalazł niewybuch. Nie widziałem prania
suszącego się w mieszkaniu, któremu brakowało pół ściany. Moje
„późne dzieciństwo” przypadło na lata późniejsze, zderzenie
dwóch światów – umarłego PRL, który zdechł, i rodzącej się
na jego truchle III RP, mutanta powstałego z adaptacji trupa.
Epoka przed-cyfrowa,
świat analogowy, gdy kaseta magnetofonowa była technicznym skarbem.
A jeśli kaseta magnetofonowa, to ta, o której pamiętam z
sentymentem – TeDeKa. Brak internetu, komputerów, telewizji jaką
znamy dzisiaj. Magnetowid i olbrzymie do niego kasety VHS, na których
filmy robione w technice analogowej, bez komputerowych animacji. A na
co dzień bieganie po podwórku. Pamiętam piłkę „biedronkę”,
grę w „eliminacje warszawskie”, czyli strzelanie karnych na
bramkę, którą był mur bloku. Uciekanie przed osiedlowym
społecznikiem, który z kijem biegał za dziećmi za granie w piłkę.
Pamiętam trampki oraz jeżdżenie po dalekich osiedlach na rowerach
– Wigry 3, dla starszych Jubilat. Siedzenie na ławeczce przy
czymś, co w zamyśle architektów miało być placem zabaw dla
dzieci, a w istocie było śmierdzącą, obrobioną przez koty i psy
hałdą brudnego piachu ze spróchniałymi drewnianymi elementami,
które chyba miały służyć do zabawy. Na parkingach stały
maluchy, duże fiaty, skody i zastawy. Marek samochodowych było
zresztą mnóstwo – polonezy, trabanty, łady, ciężarowe tarpany.
Ale maluchów i dużych fiatów było najwięcej. Pamiętam jazdy do
szkoły autobusem szkolnym, nieodżałowanej pamięci ikarusem; bo
był to czas, gdy ten autobus królował na polskich drogach.
Charakterystyczny stukot szyb, porżnięte i pomazane siedzenia
wypchane żółtą gąbką i barierka na przegubie, na której
siedzieć było frajdą. Z kolegami liczyliśmy, ile po drodze do lub
ze szkoły miniemy na ulicy żuków i nys. Rekordem było chyba 32.
Wszechobecny upadek starego systemu wytwarzał iście apokaliptyczną
scenerię. Pofabryczne zabudowania upadłych przedsiębiorstw.
Chodniki z przedwojennej jeszcze płyty chodnikowej, nigdy nie
remontowanej, krzywej i dziurawej. Sklepy spożywcze z drucianymi
koszykami, z których pamiętam dwa bodźce – przeraźliwy skrzyp
skrzynek ciągniętych na żelaznym haku przez „sklepową” w
obrzydliwym fartuchu oraz kałuże rozlanego mleka przed sklepem,
wokół których kłębiło się stado oszalałych, przywiązanych
przez właścicieli psów, które wyły, piszczały, obszczekiwały
wchodzących i wychodzących ze sklepu ludzi lub przerażone wizją
porzucenia siedziały z boku. W sklepie kasy z hałaśliwie wysuwaną
szufladą na pieniądze i gdy PRL jeszcze dychał, plik kartek
żywnościowych pracowicie wycinanych nożyczkami przez
sprzedawczynię.
Z tamtego, jeszcze
PRL-owskiego okresu, pamiętam zakup cukru. Przyjechał do
osiedlowego sklepu cukier. A że nic innego w sklepie nie było,
wiadomo, że każdy poszedł go kupić. Jednak żeby dla wszystkich
starczyło, każdy mógł kupić tylko kilogram. Ustawiła się
kolejka, w której ja jako dziecko odgrywałem rolę osobnego
klienta; każdy podchodził, kładł 1000 zł i bez słowa brał 1 kg
cukru. Prosta procedura. Bez słów. Wszystko jasne, przecież i tak
nic innego nie było.
Później, już po
„zmianie”, zaroiło się od warzywniaków. Pamiętam jak
nauczyłem się, czym jest dewaluacja. Rano byłem w warzywniaku i
widziałem tekturkę z ceną przy kartoflach – 3200 zł. Wieczorem
w tym samym warzywniaku widniała cena 4000 zł.
Chodniki zastawiano
straganami. Sprzedawano wszystko i na wszelkie możliwe sposoby. Od
rzeczy rozłożonych wprost na chodniku, poprzez ustawienie ich na
łóżkach polowych, aż do prawdziwego symbolu tamtego czasu –
blaszanych szczęk. Szczęki miały formę otwieranej klapą skrzyni
z blachy, która po otwarciu przybierała formę sklepiku. Na łóżkach
polowych można było kupić puszki po piwie. Puste puszki po piwie,
wygrzebane w Niemczech na śmietniku, umyte i przywiezione jako
atrakcja, bo piwo w puszce było synonimem „zachodniości”
(dzisiaj powiedziano by: "europejskości"). Chodzi o puste,
zużyte puszki po piwie. Byli tacy, co zbierali puszki po piwie. Tego
akurat nigdy nie umiałem zrozumieć.
Wtedy wydawało się,
że ludzie ubrani są normalnie. Dopiero z perspektywy czasu widać
ten niepowtarzalny styl. Dżinsy marmurki przywożone z Turcji.
Plastikowe kurtki imitujące skórę, charakterystyczne wąsy w stylu
Marka Leśniaka i długie włosy na karku jak u Tomasza Wałdocha.
Piłka naprawdę była główną atrakcją. Nie tylko żeby w nią
grać na podwórku; oglądanie meczów raz na kilka tygodni było
przeżyciem, które elektryzowało całe osiedla. Meczów było po
prostu niewiele i dlatego stanowiły one atrakcję niezwykłą.
Meczem Polska–Anglia w 1993 żył cały kraj. Ludzie rozmawiali o
tym w szkole, w pracy, w sklepach, w autobusach. Piłka wciąż była
domeną męską. Piękne czasy…
Nieprawdopodobny
brak gustu w ubiorze. Zielone lub czerwone marynarki, które kupowano
na ulicy, prosto „z żuka”, wąskie krawaty typu „rzemyk” –
to wszystko robiło za szyk odświętny. Pamiętam swoją pierwszą
jazdę w życiu trolejbusem i późniejszy nowoczesny tabor zakupiony
w Szwajcarii. Nigdy ich nie przemalowano, nie wiem dlaczego, więc
jeździły zielone. Niektóre miały doczepioną przyczepę
(autentycznie, z dyszlem jak do ciągnika) i jazda w tej przyczepie
dawała największą radość. W tamtym czasie zrezygnowano też z
podczepiania trzech wagonów tramwajowych, ograniczając się do
dwóch.
Ze swoich
ursynowskich okolic pamiętam krajobraz jednej wielkiej budowy, tylko
że na tej budowie nikt nie pracował. W efekcie po całej okolicy
walały się olbrzymie drewniane szpule i porozrzucane bez ładu i
składu betonowe kręgi. Skopane hałdy ziemi, błoto i pola tam,
gdzie dzisiaj są skrzyżowania i osiedla.
Wszechobecny obraz
upadku utkwił mi w pamięci zwłaszcza przy okazji szkolnych
wyjazdów na basen. Nieprawdopodobnie zniszczony autokar (chyba marki
autosan) zawiózł dzieci na basen gdzieś pod Warszawą; basen
mieścił się w budynkach przypominających scenerię filmów o
zagładzie jądrowej. Szatnia basenu z drewnianymi ławeczkami,
którym brakowało niektórych desek, nasze płócienne (bo innych
nie było) kąpielówki, w których chłopiec czuł się zawstydzony
faktem, że wszystko widać jak na dłoni i sam basen potwornie zajeżdżający
chlorem, z oberwanymi luksferami i panią (tak, to była chyba
kobieta) przypominającą terminatora, która egzekwowała wszelkie
czynności wrzaskiem i groźbami. Nie dało się w tych warunkach
nauczyć pływać.
Jakże zafascynowani
byliśmy, gdy w tę ponurą rzeczywistość wchodziły kolorowe
atrakcje, a za takie uchodziły czapki z daszkiem, które w tylnej
części głowy miały plastikową siateczkę oraz charakterystyczny
plastikowy pasek na regulację wielkości. Czapki były żółte (ja
miałem żółtą), czerwone i – bodajże – niebieskie.
Gdy podrośliśmy, a
tamten czas przeminął, tkwił w moim pokoleniu głęboko
zakorzeniony głód posiadania tego, czego wcześniej nie było.
Jedni poddali mu się, zamieniając w karierowiczowskich
dorobkiewiczów. Inni nauczyli się dystansować od tych żądz, bo
zobaczyli, jak szybko to się zmienia. Wymarzony walkman w parę lat
stał się przeżytkiem. O discmanach mało kto dziś już pamięta.
W tamtej
rzeczywistości zdobycie czegokolwiek było bardzo trudne. Przepływ
informacji opierał się głównie na prasie papierowej (jakaż
miałaby być inna?). Cotygodniowe sprawdzanie wyników lig
zagranicznych, szukanie nazw tych drużyn, których gry nigdy nie
można było zobaczyć, nawet w telewizji, stawało się zabawą samą
w sobie. Przecież i tak nigdy nie podano wszystkich. W telewizji
pokazywano zdjęcia z walk w Bukareszcie. Na szklanym ekranie widać
było rząd trupów ludzkich leżących na ulicy. Dzisiaj takie
zdjęcia nie mogłyby się ukazać. Za brutalne. Chociaż w filmach
dla młodzieży pokazuje się znacznie brutalniejsze sceny. Później
relacje z Jugosławii. Śledziłem, co tam się dzieje, i pamiętam
jak pierwsze relacje mówiły o demonstracjach, zamieszkach. Później
pokazywali już czołgi jeżdżące po ulicach, a parę miesięcy
później podawano relacje z regularnej wojny. Ostatniej
konwencjonalnej wojny w Europie.
Dla Polski to był
straszny czas. Gra transformacji, przebranie się jednego systemu w
drugi i spacyfikowanie społeczeństwa w białych rękawiczkach.
Wydawało się wtedy, że nigdy nie będzie tak, jak starsze pokolenie
marzyło, że być powinno. Miliony sfrustrowanych marzących tylko o
tym, żeby wyjechać i umyć w Niemczech szybę w samochodzie. Władze
„transformacyjne” porzuciły rodaków na wschodzie, tych, których
w 1945 odcięła linia Curzona. Za to cieszyły się z powstania
zjednoczonej Rzeszy.
Tak pamiętam tamten
okres historii. Nałożył się na niego czas niezapomnianego
dzieciństwa, co zawsze wywołuje sentyment, choć obiektywnie były
to momenty upadku nadziei na odcięcie czerwonej pępowiny. Zamiast
odrodzonej Polski narodził się mutant tak silnie połączony ze
swym pasożytem, że już nie do oddzielenia. A wtedy oddzielić
jeszcze można było, ale to już temat na osobne opowiadanie.
Dzieciństwo przemija bezpowrotnie i tamten etap historii przeminął
także. Ciekawe, jakie sentymenty i wspomnienia mają kolejne
pokolenia, w czasach, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a
świat internetu wydaje się nawet ciekawszy od rzeczywistości.
Jerzy Juhanowicz
Fot. i podpis pod fot.: Red. z inspiracji Autora z inspiracji Kazika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz