Moje lata dziewięćdziesiąte: Impresje II


Zafiksowałem się na latach 1988-1993, gdyż był to dla mnie czas zwrotów akcji, złudzeń, rozczarowań, marzeń, uniesień, upadków, podnoszenia się itd. No i zapomniałem o Gołocie. Przecież w 1996 r. (i później) to było zbiorowe szaleństwo. Również wspomniany przez Pana Toniewicza „Kazik” zagrzewał do boju: „Andrzej Gołota, Gołota, Gołota, Gołota”. Na poprawkowej liście egzaminacyjnej wywieszonej na korytarzu w IH UW jesienią 1997 r. dopisali się „Andrzej Gołota” oraz „Andrew Golota”. Fryzura na Gołotę, fascynacja gangsterką („Pershing”!), sporty walki, American Dream – tak, to współtworzyło atmosferę tamtych lat. A przy tym w karierze Gołoty ujawniał się polski los – wielkie oczekiwanie, już, już blisko szczytu, i sromotna klęska. Wprawdzie nie oglądałem walk Gołoty (z braku telewizora czy transmisji), niemniej wyczekiwałem na komunikat o wyniku pojedynku z Lewisem, jakże żałosny zresztą.

Legia… Dzięki Panu Toniewiczowi uświadomiłem sobie, że przecież jej skład z 1995 r. pamiętam niemal w całości do dzisiaj. Najbardziej lubiłem Jacka Bednarza. Mecz ze Spartakiem, zima, na boisku błoto z solą, i znowu żal, że i tym razem porażka. Owszem, tamta Legia była bardziej autentyczna od tej z początku XXI w. Pamiętam mecz Legii sprzed kilku lat; grało trzech Polaków (w tym bramkarz) i ośmiu cudzoziemców. Nawet kiczowate stroje z Daewoo miały swój urok, zarazem wpisywały się w stylistykę wczesnych lat 90. A propos: zapomnieliśmy o Daewoo! Kupno Matiza, a tym bardziej Lanosa, nie wspominając już o Nubirze, to przecież był dla wielu pierwszy krok na drabinie tzw. awansu społecznego… (W przypadku Nubiry już dwa kroki).

Gra w kapsle: wydaje mi się, że moda przemijała pod koniec lat 80., ale wcześniej grała większość chłopców. Sam miałem cały worek kapsli, przeważnie po piwie lub oranżadzie, przy czym chyba większą frajdę niż sama gra sprawiało mi rękodzieło: wydłubywanie gumowej uszczelki, mocowanie na jej wewnętrznej stronie flagi jakiegoś państwa, otaczanie folią i wklejanie na powrót całości w kapsel, dzięki czemu flaga widoczna była z daleka, a kapsel zyskiwał odpowiednie wyważenie. Najchętniej grałem kapslem z flagą Nepalu (!). Ciekawostka polityczna: pamiętam, że unikano flagi sowieckiej, niemniej na schodkach prowadzących do szkoły przy Promienistej odbył się któregoś dnia pojedynek mistrzów, z których jeden grał kapslem z flagą USA, a drugi – właśnie z czerwoną. Zimna wojna w wersji podstawowej. Ale to wspomnienie z połowy lat 80., później amatorów ubywało, a mistrzowie nie znajdowali następców. Mam wrażenie, że w latach 90. na krótko powróciła moda na „zośkę”.

Jeśli chodzi o kolekcje, to warto dodać ulotki agencji towarzyskich z pierwszej połowy lat 90.; jeden ze znajomych zapełnił nimi gruby album, zresztą w celach quasi-socjologicznych, nie konsumpcyjnych.

W mojej podstawówce koszykówka była praktycznie nieznana, nie przypominam sobie kosza na sali gimnastycznej. Nie zapamiętałem też rozmów o koszykówce, choć nie jestem tu miarodajny, bo sportem, nie licząc może piłki nożnej, interesowałem się umiarkowanie. Moda na koszykówkę pojawiła się w moich czasach licealnych, ale nie od razu, chyba ok. 1990/1991 r. Jeden z kolegów brał nawet udział w jakichś zawodach. Przypominam też sobie dalszych znajomych, którzy jeździli na Agrykolę, by pograć w kosza.

W latach 80. mówiło się „solówa”, nie słyszałem o „małym solo”. „Solówa” oznaczała pojedynek zwaśnionych młodych mężczyzn, przeważnie w otoczeniu kibiców i komentatorów. I tu dość żywe wspomnienie: wiosną 1989 r. na boisku szkolnym we Włochach doszło po lekcjach do pojedynku dwóch kolegów z mojej klasy. Nie pamiętam, czego dotyczył spór, najwyraźniej przeciwnicy też nie byli tego pewni, ciosy wymieniali niemrawo, doping przygasł, nagle nastroje się odmieniły i wprawdzie nie padło gromkie „kochajmy się”, niemniej rzucone przez kogoś hasło pójścia na piwo – dla większości inicjacyjne – wzbudziło aplauz, a nawet euforię. Sprawa nie była jednak prosta. Byliśmy nieletni, ale to akurat bez znaczenia, bo wskutek ogólnych niedoborów piwa i tak brakowało. Rzucano je (Warkę lub Królewskie) od czasu do czasu do jedynego spożywczaka w okolicy, znikało w mgnieniu oka. W tych warunkach ostatni nieraz okazywali się pierwszymi. Przywództwo objął „Tyka”, niezbyt lotny, drugoroczny (kiblował, jak to określano w języku szkolno-więziennym), za to dzięki koneksjom rodzinnym mający dojścia. Poszliśmy na Rybnicką, do legendarnego Sarapatego, o którym wspominał Leszek Płażewski w swoich opowiadaniach włochowskich z lat 60. czy 70. Dostępu do Sarapatego nie miał byle kto – i trudno się dziwić; bodajże dwa lata później, zapewne wskutek utraty czujności, zatłukli go żołnierze na przepustce. „Tyki” też by nie przyjął, ale „Tyka” znał kręcącego się w pobliżu „Karalucha”. Wręczył mu składkowe pieniądze i niebawem „Karaluch” wychynął z naręczem Królewskich. „Pijaczkowie” – skonstatował z szelmowskim uśmieszkiem, przekazując pałeczkę młodszemu pokoleniu. Piliśmy ukryci, o zgrozo, między nasypami kolejowymi, a potem pijani czy półpijani zaczepialiśmy jakieś dziewczyny, ale słabo to pamiętam, już bardziej to, że wracałem do domu z duszą na ramieniu, na szczęście Rodzice czymś byli zajęci, więc zdążyłem wytrzeźwieć w spokoju.

Ominęła mnie akcja sprzątania świata, choć w 1993 r. chyba już się odgrażano. Za to w podstawówce przymusowo znosiłem makulaturę, co odnotowywano w zeszycie pt. „Aktywność społeczna”.

Geje”! Ostatnio zastanawiałem się, kiedy po raz pierwszy usłyszałem to słowo. Raczej na pewno nie przed 1993 r., w każdym razie z początku sprawiało wrażenie egzotycznego i zupełnie obcego polszczyźnie. W drugiej połowie lat 90. narastała presja, by składać „gejom” hołdy. Pamiętam jeden z pierwszych numerów „Dziennika” (choć to już rok 2006) – wielu wyczekiwało na tę gazetę z utęsknieniem, bo niby stwarzała szansę na złamanie monopolu „Agory” – a w nim artykuł na całą stronę o nadzwyczajności „gejów” jako koneserów najlepszych marek, niedoścignionych w modzie, nabywców luksusowej elektroniki, no w ogóle trendsetterów. Autorka jednak przesadziła, a redakcja czy niemiecka oberredakcja uznała, że wyprzedziła określoną mądrość etapu i ją zdjęli. To zresztą temat na (niezależną) pracę badawczą: gotowanie Polaków na tęczowo.

Słowo „partner” zyskiwało na popularności, zdaje się, od ok. 1992 r., przy czym w moim liceum używało się go w tonacji ironicznej. Poza tym mężczyzna w roli „partnera” wydawał się figurą nieco podejrzaną (jak wyżej).

Gdybyż kapitał miał tylko wyznanie! Hm, chciałbym chyba żyć w XV wieku…

Piosenki: akurat w teledysku Obywatela GC widać kapliczkę na podwórku (przypuszczalnie) praskiej kamienicy, pojawia się też Papież-Polak w okienku telewizora.

W ocenie św. Jana Pawła II pozostaję pół- czy ćwierć-tradycjonalistą, pewnie dlatego, że mnie akurat utwierdził w wierze katolickiej. Gdyby nie był Polakiem, i gdyby nie kontekst komunizmu, być może patrzyłbym inaczej. Niemniej sądzę, że jego „ekscesy” nie wynikały ze złej woli. W każdym razie z uwagi na własne wspomnienia i doświadczenia – pielgrzymki do ojczyzny to był święty czas – nie potrafię odnaleźć się w konwencji lekceważącej, a samo mówienie „Karol Wojtyła”, zamiast „Jan Paweł II” czy raczej „św. Jan Paweł II”, szczerze mówiąc, działa mi na nerwy, mimowolne nasuwając skojarzenia z czasami, w których o Prymasie Wyszyńskim mówiło się „obywatel Wyszyński” czy zgoła „Wyszyński”. Tak czy inaczej nie Papieża-Polaka obwiniałbym za chaos w Kościele, lecz kierowałbym podejrzenia wobec de facto puczystów, którzy zdołali przejąć kontrolę nad Soborem Watykańskim II. Na wszelki wypadek pozostaję jednak ostrożny w sądach i wypowiedziach, bo brak mi wiedzy, a łatwo tu o błąd, zwłaszcza że samemu przecież nie jest się bez winy.

Obywatel K.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz