Gawędziarskie mapy (1): Tam, gdzie Bohun ukrył Helenę



Pod Kamieńcem, pod Podolskim,
stoi Turek ze swym wojskiem
stoi, stoi, nie wojuje
więcej wojska potrzebuje”
Dniestr, Prut i Seret to trzy rzeki, które spływają równolegle do Morza Czarnego. Największy z nich jest Dniestr. Z początku wije się i kręci wśród jarów i wzgórz jakby nie mając odwagi. Jednak gdy zbliża się do celu, rozlewa się wśród bagien i tworząc malowniczy liman wpada w morze. Prut i Seret jako mniejsze wraz ze zbliżaniem się ku morzu wydają się tracić rezon, zbaczają z kierunku, aż w końcu zawstydzone dołączają do potężnego Dunaju, aby wraz z nim rozpłynąć się w wodach Pontus Euxinus. Sam Dunaj wzbrania się przed końcem swej długiej podróży przez Europę. Tuż przed wybrzeżem cofa się, ucieka, aż rozpadłszy się na wiele części, wpływa do morza w formie rozległej delty. Między więc morze a Dunaj, na jego prawym brzegu, wciśnięta jest kraina zwana Dobrudżą. Na zachód zaś od niej, po lewej stronie Dunaju, rozciąga się rozległy kraj dawniej zamieszkany przez Daków, a następnie podbity przez Rzymian. W ciągu raptem półtora wieku kraj został zromanizowany i choć była to pierwsza prowincja, którą Cesarstwo opuściło mocą własnej decyzji, na pozostawionej ludności kultura łacińska zdążyła odcisnąć piętno. Pasmo Karpat szerokim łukiem odgradza ten kraj od Siedmiogrodu, który z kolei przez wieki stanowił część dziedzictwa węgierskiego. Między Dunajem a Karpatami rozciąga się więc Wołoszczyzna, której ludność mówi językiem będącym pozostałością łaciny, lecz brutalnie zmienionej pod wpływem mowy Słowian, Turków oraz innych, którzy roztaczali na tych ziemiach swe wpływy.
Na wschód od Karpat, nad Seretem i Prutem, leży zaś Mołdawia, która z jednej strony opiera się o góry, a z drugiej – zlewa się nad Morze Czarne nadmorską krainą zwaną Budziakiem. Dniestr zaś to granica wschodnia. Przed wiekami Dniestr był rzeką graniczną między Rzeczpospolitą a Hospodarstwem Mołdawskim – księstwem poddanym Turcji, a założonym w średniowieczu przez Węgrów jako marchia w ich ekspansji ku wschodowi. Marchia obejmowała ziemię zamieszkaną przez Rusinów pamietających jeszcze tradycje Wielkiego Kijowa oraz napływający tam od wielu już wieków żywioł wołoski. Tereny te znajdowały się we władzy Tatarów ze Złotej Ordy. Od ich napadów chroniła Węgrów linia Karpat. Tatarzy jednak słabli i Węgrzy coraz śmielej przekraczali Karpaty, aby najeżdżać i szkodzić poganom. Pewnego razu węgierski rycerz Dragosz zapędził się za dorodnym turem aż nad rzekę Mołdawę w Bukowinie, ziemi nad górnym Dniestrem i Seretem. Gdy zsiadł z konia i rozejrzał się po okolicy, urzekło go piękno krajobrazu, wzgórz porośniętych bukowym lasem. Postanowił przenieść w ten kraj swe włości. Księstwo, które założył stało się węgierskim przyczółkiem na wschód od Karpat. W herbie tak powstałego Hospodarstwa Mołdawii znalazła się głowa tura, która do dziś jest godłem Mołdawii.
Księstwo jednak uniezależniło się i rozpoczęło samodzielny byt lawirując między Węgrami a Rzeczpospolitą. Raz poddawało się w zależność od Węgrów, innym razem uznawało zwierzchność królów z Krakowa, a jeszcze kiedy indziej pozostawało same sobie. Władcy, choć niezależni, wciąż związani byli rodzinnie z węgierskim Siedmiogrodem zza gór. To tam urodził się Wład Palownik; urodził się w rodzinie Besarabów, od którego to nazwiska nazwano tereny za Prutem. Wład przyłączył je do Mołdawii, gdy bezpowrotnie kończyło się panowanie Ordy nad Rusią. Budziak nadmorski zaś, odebrawszy Tatarom, oddał Wołochom.
Niebawem do gry wszedł kolejny gracz – Turcja. Mołdawscy hospodarowie nie utrzymali swej pozycji i, podobnie jak ich współplemieńcy z Wołoszczyzny, musieli paść czołem przed sułtanem. Od tej pory Dniestr był faktycznie granicą między Polską a Turcją – między panowaniem Krzyża Świętego a władzą półksiężyca. Sułtan pozwalał licznym czambułom tatarskim koczować w stepie mołdawskim i przekroczywszy Dniestr nękać ludność biorąc w niewolę tłumy nieszczęśników. Nad tak niebezpieczną granicą, od Kamieńca Podolskiego, wzdłuż Dniestru, powstawały więc zamki i forty wojskowe – w Chreptiowie, Mohylewie, Jampolu i aż w Raszkowie. Tuż za Raszkowem zaś, w Jahorliku nazywanym również Jahorłykiem, kończyła się władza Rzeczpospolitej. Granica skręcała na północ wraz z niewielką rzeczką tak samo Jahorlikiem nazywaną. Dalej zaś od miasta Bendery już tylko dzikie pustkowie, hen wśród wzgórz, winorośli i stepu aż do Akermanu, zwanego również Białogrodem, a przez Rumunów Cetatea Alba. Stepy Akermanu pozostawały wraz z całym Budziakiem w mocy tureckiej, łącząc się tu nad morzem z czambułami Tatarów z Jedysanu i Krymu. Jeszcze na początku XX wieku w Jahorliku znajdował się kamień, na którym za panowania króla Augusta II Wettyna wykuto napis: „Anno 1703, granica, koniec Polski”. Czy jest dzisiaj? Jak go odnaleźć?
To ta ziemia, gdzie w naddniestrzańskich jarach Bohun ukrył Helenę, a Basia Wołodyjowska uciekała przed Azją Tuhaj-bejem.
      Mijały lata. Rzeczpospolita odeszła. Zostali po niej Polacy rozsiani po naddniestrzańskich miasteczkach i wsiach. Na jej miejsce naszła Rosja. Sięgnęła za Dniestr i wzięła z Mołdawii tureckiej ziemię aż po Prut – tę, którą nazywano Besarabią. Ludność Wołoszczyzny i Mołdawii chodziła do cerkwii. Tu sięgała kultura Bizancjum. Gdy Turcja słabła i cofała się, wiele narodów na Bałkanach zrzucało jej zwierzchnictwo i widziało w Rosji swego prawosławnego opiekuna. Turecką władzę zrzucili Wołosi i Mołdawianie, którzy mówili tym samym językiem pochodzącym z łaciny, lecz przez te wszystkie wieki zmienioną. Wyznawali tę samą prawosławną wiarę, bo taką – bizantyńską – przyniesiono im dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie było schizmy. Połączyli się i tak powstała niepodległa Rumunia. Od Dunaju po Prut.
Rumuni porzucili cyrylicę i zaczęli pisać łacinką. Za Prutem zaś trwała władza rosyjska, a ludność prawosławna łatwo ulegała rusyfikacji. Między Prutem a Dniestrem mieszkało trochę potomków ludów, których czas już dawno przeminął – Pieczyngów, Połowców, Turków seldżuckich. Tych nazywano Gagauzami. Rosja dała im wybór – niech przyjmą prawosławie albo idą precz. Ochrzcili się po wschodniemu.
Gdy I wojna światowa położyła kres Imperium carów i ten skrawek Mołdawii powrócił do macierzy, Rumuni sięgnęli za grzbiety Karpat, po zawsze węgierski Siedmiogród. Powstała wielka Rumunia, a Dniestr znów był granicą, tym razem między Rosją a Rumunią.
       Świat cały jeszcze raz stanął w ogniu. Rosja, teraz już sowiecka, upomniała się o to, czym niegdyś władała. Besarabia, aż po Prut, została wchłonięta w Sowiety. I wtedy naruszono odwieczną rolę Dniestru jako granicy. Z Besarabii utworzono Mołdawską Sowiecką Republikę i dołączono do niej pas ziemi na lewym brzegu Dniestru – od Raszkowa po Tyraspol. Wybrzeże morskie, Budziak, Moskwa przekazała Ukrainie Sowieckiej. W ten sposób imperium sowietów ustawiało sobie podbite narody, przebierając w ich ziemiach jak w ulęgałkach. Ale i na imperium sowietów przyszedł kres. Wielki Sowiet się rozpadł. Państwa, które niewolił, uznały się za niepodległe, wolne. Odziedziczyły jednak granice ułożone wcześniej w ramach ZSRR i ludność – wymieszaną i zsowietyzowaną. W Besarabii, która teraz stała się samodzielnym państwem pod nazwą Mołdawia, część ludności miała nadzieję na powrót do macierzy, czyli do reszty Mołdawii, tej rumuńskiej, która była za Prutem. Reszta, często o ruskich korzeniach, dodatkowo zrusyfikowana i przemielona w sowieckiej maszynie, straciła świadomość swej łączności z ludźmi znad Seretu. Bliżej morza Gagauzi chcieli iść swoją drogą, lecz nielicznych i rozproszonych po różnych wsiach nikt nie słuchał. Nad Dniestrem zaś było jeszcze gorzej. Pas wybrzeża rzeki, przyłączony sztucznie do Mołdawii, zamieszkany był przez Rosjan i Ukraińców. Jedni i drudzy jednak reprezentowali najgorszą odmianę człowieka – homo sovieticus. Zupełnie przemieleni, pozbawieni świadomości narodowej jako dziedzictwa pokoleń i pozbawieni poczucia własnej godności jako dzieci Bożych – dla nich sierp i młot był całym życiem. Byli gotowi umrzeć – byle było tak, jak było. Zbrojnie stawili opór „tym zza Dniestru” i założyli coś będącego żywą skamieliną ZSRR – Republikę Naddniestrzańską. Zrobiła to 14 armia ZSRR pod dowództwem generała Lebieda, która stacjonowała w tej głębokiej prowincji czerwonego imperium. Chociaż imperium się rozsypało, to wojsko to „na do widzenia” zafundowało utrzymanie przy życiu skrawka ZSRR. Żywy trup. Niechcąca umrzeć cześć ciała, bo nieprzyjmująca do wiadomości, że reszty organizmu już nie ma. Istne zombie zamieszkane przez społeczeństwo Frankensteinów. Owoc społecznego eksperymentu, którym jest homo sovieticus. Sztucznie wyhodowane zbiorowisko, które nie potrafi wyjaśnić, kto je stworzył. Ślepa ulica eksperymentów społecznych, która powinna obumrzeć, ale z jakiegoś powodu wciąż żyje i nie przyjmuje do wiadomości, że jest tylko efektem ubocznym zbrodniczych szaleństw z dalekiej przeszłości.
Za Dniestrem nie umieli nic z tym zrobić. Z powodu choroby jaką jest stan po komunizmie, Mołdawia nie wróciła do macierzy. Prut pozostał granicą. Dniestr również jest granicą, lecz oddziela coś, co utraciło swój dom i nie może do niego wrócić, od tego, co domu nigdy nie miało, a myśli, że w nim ciągle jest.
      A tam wciąż żyją Polacy. Nikt ich tam nie nawiózł w pociągach, nie zesłał, nie nakazał przyjechać. To ich ojczyzna. Mieszkają tam od wieków. Mówią po polsku lepiej niż niejeden Polak czasów Facebooka nad Wisłą. Dodatkowo z pięknym akcentem południowo-wschodnich Kresów. To tam, nad Dniestrem, gdzie Bohun ukrył Helenę.

Tekst i zdjęcie:
Jerzy Juhanowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz