ROZDZIAŁ 3
New Smyrna Beach, Floryda •
1966–71 • Lata młodości
Wciąż pamiętam jak bawiłem
się w chowanego za naszym starym domem w New Smyrna Beach na
Florydzie. Mieliśmy małą piaskownicę; w środku leżała stara
opona od traktora; za piaskownicą zaś podwórko graniczyło z małym
gajem pomarańczowym. – Chowaj się! – zwykł krzyczeć z
kuchennego okna mój brat i rozpoczynał odliczanie – jeden, dwa,
trzy... – Gdy zaczynałem bawić się w chowanego, zwijałem się w
kłębek wewnątrz wielkiej opony od traktora, lecz ta kryjówka
stała się zbyt oczywista; zacząłem więc chować się w gaju. Za
każdym kolejnym razem szedłem trochę głębiej między drzewa.
Poszukiwania zaczynały się na poważnie. Mój brat szybko męczył
się tą zabawą. Był starszy i miał lepsze pomysły na spędzanie
czasu niż ganianie za brzdącem po gaju pomarańczowym. Ale mi tej
zabawy nigdy nie było dość. Gaj pomarańczowy był jak zaczarowany
– pełen magii i tajemniczy. Gałęzie drzew uginały się pod
ciężarem dojrzałych owoców; powietrze przesycone było zapachem
cytrusów. Sad nie miał nawet kilku akrów, ale w mojej wyobraźni
dwulatka zdawał się rozległą dziczą – miejscem, w którym
mogłem się ukryć i nigdy nie zostać odnalezionym.
***
Moja
matka, Patrycja (z domu Murphy), pochodziła z irlandzkiej rodziny,
która osiedliła się w Filadelfii, długiego rodu murarzy i
politycznych liderów. Patsy, jak na nią mówiono, miała osobowość
ekstrowertyczną; była stanowcza i do bólu szczera. Bez wątpienia
to ona dzierżyła w rękach ster losów naszej rodziny. Mama miała
niespokojną duszę; bez ustanku szukała kolejnego wyznania czy
filozofii, które pozwoliłyby na ucieczkę od banalności życia. –
Mam włóczęgostwo we krwi – lubiła mówić. [„Włóczęgami”
(„tinkers”)
nazywano irlandzkich cyganów, znanych z wędrownego stylu życia].
Zaraz po ukończeniu college'u Patsy rozważała wstąpienie na drogę
życia zakonnego, ale wycofała się przed złożeniem wieczystych
ślubów. Życie kontemplacyjne nie leżało w jej naturze; podobnie
jak całe to „klęczenie i modły”. Chciała dokonać czegoś
nadzwyczajnego – na przykład zbawić świat.
W
połowie lat pięćdziesiątych Patsy spakowała swój dobytek do
walizki i przeprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie dołączyła do
Ruchu Katolickich Robotników. Założycielka Ruchu, Dorothy Day,
niegdyś wyznawczyni marksizmu-ateizmu, wstąpiła do Kościoła
katolickiego po tym, jak jej chłopak-marksista zapłodnił ją i
porzucił. Później otworzyła sieć hospicjów i schronisk dla
bezdomnych w Nowym Jorku i okolicach. Katoliccy Robotnicy byli
pacyfistami – innymi słowy: „komuszkami”, jak pogardliwie
nazywał ich ojciec Patsy. Poza karmieniem bezdomnych angażowali się
w różnorodne działania polityczne, takie jak demonstracje
antywojenne.
W
trakcie pobytu i pracy w komunie Katolickich Robotników w Brookfield
w stanie Massachusetts, Patsy poznała przystojnego młodego
mężczyznę z Missouri imieniem Bob. Niebieskooki ciemnowłosy Bob
wyglądał jak „dokładna kopia Montgomery’ego Clifta z filmu
«Miejsce pod słońcem»” – to były słowa Mamy. Jej serce
podbiły wygląd Boba oraz jego nienaganne maniery.
Patsy
i Bob, za starzy na szczenięcą miłość i zbyt pewni swoich uczuć,
nie tracili czasu na zaloty; młoda para zdecydowała się
bezzwłocznie wstąpić w związek małżeński. Pierwsze lata
wspólnego pożycia spędzili w Missouri, gdzie planowali powiększyć
rodzinę o dzieci oraz, jeśli to możliwe, założyć komunę Ruchu
Katolickich Robotników na kształt tej w Brookfield. Komuna nie
przyniosła spodziewanych owoców, ale małżeństwo przyniosło je
bez wątpienia. Dzieci przychodziły na świat w prawdziwie
katolickim stylu – przez następną dekadę pojawiały się
regularnie co dwa lata. – Każde z was kosztowało mnie jeden ząb
– mówiła Mama macając kciukiem policzek, by zaprezentować swoje
matczyne rany bitewne. – Dzieci potrzebują dużo wapnia. Po każdym
porodzie – bum! – wypadał mi kolejny ząb. Ale było warto.
Podczas
gdy Mama koncentrowała swoje wysiłki na trosce o wzrastające
potomstwo, mój ojciec opanował sztukę precyzyjnej obróbki drewna.
Właściciel zakładu produkującego szafki był oszczędny i nie
płacił dobrze. Tata zarabiał ledwie tyle, żeby starczyło dla
wszystkich dzieciaków na pieluchy. W poszukiwaniu lepszej płacy Tata zatrudnił się w liniach Trans World Airlines (TWA) na lotnisku
z St. Louis. Mój ojciec, Bob, pochodził z „Niemców” z St.
Louis – niegdysiejszych mieszkańców Palatynatu Reńskiego, którzy
wyemigrowali do Missouri na krótko przed wybuchem wojny secesyjnej.
Tata, spokojny i skłonny do namysłu, pracował jako mechanik
samolotowy, ale zamiłowaniem darzył tak naprawdę ciesiołkę i
muzykę. Nauczywszy się od swych niemieckich przodków sztuki
obróbki drewna, robił przepiękne szafki, meble i gitary
akustyczne. Miał słabość do czarnego orzecha i zawsze trzymał za
naszym domem stosik tego ciemnej barwy drewna. Gdziekolwiek się
przeprowadzaliśmy, orzech przeprowadzał się z nami. Tata grał też
na gitarze akustycznej i pisał własną muzykę w stylu gospel.
Unikał kostek i fantazyjnych metalowych mostków; był urodzony do
gry palcami. Nosił cygańską kozią bródkę i uwielbiał kanapki z
sardynkami, na których musiały leżeć grube plastry sera cheddar.
Schylony nad stolikiem do kawy z półokularami osadzonymi na czubku
nosa miał w zwyczaju brząkać sobie na gitarze, robiąc co jakiś
czas przerwę na zapisanie paru nut. Tata był z pokolenia ludzi,
którzy w tylnej kieszeni zawsze nosili materiałową chustkę. I
zawsze robił z niej dobry użytek. Jeśli widział, że kapie ci z
nosa, wydobywał ową śluzowatą, inkrustowaną kozami chusteczkę i
szedł na ciebie niczym Boris Karloff usiłujący obezwładnić cię
chloroformem. Nie miał jednak żadnych złych intencji; nie było w
nim ani krztyny złośliwości.
W
roku 1965 NASA uczestniczyła we wczesnych etapach Kosmicznego
Wyścigu. TWA podpisało z NASA kontrakt na wybudowanie wyrzutni
rakiet na przylądku Canaveral na Florydzie. Płacono lepiej niż za
pracę na lotnisku, więc Tata najął się do ekipy na Cape
Canaveral.
W
połowie lat sześćdziesiątych naprzeciw kosmodromu na przylądku
Canaveral budowano w nowym stylu ul, mający pomieścić wszystkich
nowych przybyszów. Coraz liczniejszy klan Rudolphów gnieździł się
w malutkiej jednoizbowej kawalerce na Merritt Island. Ledwie
starczało miejsca na to, by dzieci – trzech chłopców i
dziewczynka – miały gdzie ułożyć się do snu (spały na
podłodze w salonie). A w drodze było kolejne dziecko – ja.
Niedługo
wcześniej Mama stała się entuzjastką naturalnego porodu techniką
Lamaze’a, więc gdy 19 września 1966 r. odeszły jej wody, nie
zawracała sobie nawet głowy jechaniem do szpitala. Wezwała swojego
lekarza i urodziła mnie tam, gdzie właśnie się znajdowała –
przyszedłem na świat na naszym kuchennym stole. Później Mama
przez lata niezmordowanie opowiadała o tym doświadczeniu osobom
goszczącym u nas na obiedzie. Co bardziej wrażliwi powoli odsuwali
od siebie talerze i dziwnie wgapiali się w nasz kuchenny stół,
wyobrażając sobie opisaną scenę.
W
roku 1969, po narodzinach mojego młodszego brata, Jamiego,
znaleźliśmy w końcu lokum wystarczająco duże, by pomieściło
naszą rodzinę. Dwupiętrowy wiktoriański dom z drewnianymi
podłogami usytuowany był zaraz obok autostrady numer 1 w jednej z
najstarszych części New Smyrna Beach. Miejsce to miało posmak
starego Południa; domy usadowiły się wygodnie pod rozłożystymi
hiszpańskimi dębami. Tutejsze rodziny żyły tu od pokoleń.
Podwórka roiły się od dzieci, psów i tłustych szarych wiewiórek.
Nie
nastały jeszcze czasy dzieci pijących mleko z kartonów i
wsiadających na rower w kaskach. Jeśli nie znajdowaliśmy się
akurat w szkole albo w kościele, szliśmy tam, gdzie nam się żywnie
podobało. Mama nie martwiła się o to, co się z nami dzieje – o
ile wracaliśmy do domu na obiad. Wsiadaliśmy na nasze schwinny i
włóczyliśmy się po okolicy bandami liczącymi
dziesięciu-piętnastu chłopaków. Dzieciaki, które uchodziły za
najbardziej „spoko” jeździły na „chopperach” z wydłużonymi
siodełkami. Konstruowanie chopperów należało do dziedziny sztuk
pięknych. Należało odciąć piłą widelec ze starego roweru i
osadzić go na nowym, co dawało dodatkowych sześćdziesiąt
centymetrów z przodu. Jeździliśmy godzinami w poszukiwaniu
przygody, w drodze do naszego celu przecinając autostrady i mosty.
Moi starsi bracia traktowali mnie jak piąte koło u wozu. Ponieważ
nie miałem własnego roweru, musiałem zawsze ubłagać jednego z
nich, żeby pozwolił mi jechać na kierownicy. Moje króciutkie nogi
pięciolatka ledwie sięgały śrub zaciskających oś przedniego
koła. Musiałem podwijać palce u stóp mocno ściskając nogami
widelec i kurczowo trzymać się kierownicy. Wpatrywałem się
niezwykle bacznie w drogę przede mną, żebym na jakimś wyboju nie
puścił widelca i nie wylądował twarzą na chodniku.
Najchętniej
jeździliśmy do doków w porcie New Smyrna. Cumowały tam łodzie
rybackie, z których wyładowywano to, co udało się złowić.
Oblepione wąsonogami pomosty przystani wchodziły głęboko w wodę.
Nadpływające fale podnosiły się wolno pod deskami pomostu, a
potem śpiesznie wracały do morza. Znalazłszy pusty pomost,
zabieraliśmy się do pływania i na zmianę nurkowaliśmy skacząc z
końca doku. Co jakiś czas jeden z chłopców dostrzegał
charakterystyczną płetwę: „Wyłazić z wody!” – brzmiało
ostrzeżenie. Gramoląc się po drabinie, wyłanialiśmy się z
morza. Stojąc na skraju doku dało się dostrzec płetwę grzbietową
rekina. Płynął nieśpiesznie po płyciźnie w poszukiwaniu resztek
ryb z połowu. Gdy tylko znikał nam z oczu, bez większego namysłu
skakaliśmy z powrotem do wody.
Moi
bracia kolegowali się z chłopakami Wheelerów. Wheelerowie byli
wsteczniakami, rodowitymi mieszkańcami Florydy, żyjącymi w
rozpadającej się chałupie zagrzebanej pod nadającymi się
wyłącznie na złom samochodami. Pod chylącą się ku upadkowi
frontową werandą wylegiwały się gończaki. Na cegłach stały
buicki i fordy bez kół. Z dębu przed domem zwieszał się
ubrudzony smarem blok silnika. Mimo całego tego rozgardiaszu
Wheelerowie zawsze znajdowali przed domem kawałek wolnego miejsca na
swoją ulubioną rozrywkę: zapasy (zwali je „pasowaniem”). Za
każdym razem, gdy szliśmy do Wheelerów, łączyli nas w pary
według kategorii wagowych i rzucali wyzwanie: „Pasujecie się?”.
Na
frontowej werandzie gromadził się cały klan Wheelerów, aby
przyglądać się widowisku. Gdy przygwożdżono cię do ziemi, całe
twoje ciało oblepiało się charakterystycznym dla New Smyrna szarym
piaskiem. Moi bracia nie byli w stanie pokonać Wheelerów, bo ci
byli troszkę starsi i nieco mocniejsi. Wyczerpani i pobici dawaliśmy
sygnał do pośpiesznego odwrotu, poprzysięgając zemstę. W
następnym tygodniu Wheelerowie bałamucili nas, abyśmy przyszli po
rewanż.
Przynajmniej
raz w roku nasza rodzina wybierała się w podróż. Mój ojciec
pracował dla TWA, co oznaczało dla nas loty tanie jak barszcz.
Pewnego lata wszyscy polecieliśmy do Londynu. Innym razem mojemu
rodzeństwu udało się odwiedzić Izrael. Zasadniczo jednak
spędzaliśmy wakacje na Florydzie. Tata załadowywał naszego
kombiaka marki dodge sprzętem i jedzeniem; ruszaliśmy obozować w
jednym z parków na terenie stanu. Moim ulubionym był Ponce
de León Springs. Stanowiący prywatną własność park leżał
głęboko w patrolowanym przez wielkie pawie starodawnym dębowym
gaju. Z płaskiego piaszczystego gruntu wytryskiwała bulgocząca
źródlana woda, tworząc szereg jeziorek. Woda była zimna jak lód
i krystalicznie czysta aż do samego dna. Nasze zanurzone w lodowatej
wodzie ciała dostawały takiej gęsiej skóry, że zaczynały
wyglądać jak nakrapiane. Bawiliśmy się setnie.
Właściciel
parku otoczył ogrodzeniem podwodną jaskinię i umieścił koło
niej złowieszcze tablice ostrzegawcze. Wieść niosła, że jaskinię
postanowił zbadać kiedyś zespół płetwonurków, ale już z niej
nie wypłynął. „Nie zbliżajcie się do jaskini” – ostrzegała
nas Mama. Ale i tak się do niej wymykaliśmy. Pamiętam jak
wgapiałem w wejście do jaskini, obserwując kołyszące się wokół
niego liście poruszanych prądem wodnych roślin i zastanawiając,
czy „podwodni ludzie” wyjdą kiedykolwiek ze środka.
Nasi
rodzice ochrzcili nas w Kościele katolickim, ale kilka lat po
przeprowadzce na Florydę moja matka przeszła na protestantyzm.
Podczas modlitewnego spotkania zielonoświątkowców doświadczyła
dotknięcia Ducha Świętego. Tata był z początku sceptyczny.
Wkrótce jednak przekonał się do jej punktu widzenia. Tym sposobem
rozpoczęła się nasza dziesięcioletnia odyseja po
zielonoświątkowym uniwersum.
W
roku 1972 Tata przeniósł się na Międzynarodowe Lotnisko w Miami.
Nasza rodzina przeprowadziła się trochę na północ od Ft.
Lauderdale. W tamtych czasach spędzaliśmy gros czasu w zborach i na
spotkaniach modlitewnych. Dwa, może trzy razy w tygodniu
uczestniczyliśmy w nabożeństwach. Po tym krótkim spotkaniu z
Duchem Świętym w New Smyrna Beach Mamie jakoś nigdy nie udało się
już na Niego natrafić. Ciągle znajdował się gdzie indziej – a
ona wciąż Go poszukiwała. Podążała za nim do zborów
baptystycznych, namiotów odnowy w Duchu Świętym i rekolekcji
rozmaitych chrześcijańskich denominacji. Zaangażowała się w
pracę misjonarską na Haiti oraz nawiedzała chrześcijańską
wspólnotę w górach Santa Cruz w Kalifornii. Gdziekolwiek zaś
podążała Mama – my podążaliśmy za nią. Ale zdawało się, że
staruszek-Duch Święty nigdzie nie zabawia zbyt długo. Mama zwykła
mawiać: „Duch jest ciągle w drodze”. Niedługo potem w drogę
ruszaliśmy i my.
Zazwyczaj
uczestniczyliśmy w nieformalnych spotkaniach modlitewnych. W czyimś
salonie gromadziło się od dziesięciu do dwudziestu osób. Czytały
Biblię, śpiewały, tańczyły, wygłaszały proroctwa, składały
świadectwa i mówiły językami. Niemal każdego lata odwiedzaliśmy
chrześcijańskie centrum rekolekcyjne w Bradenton na Florydzie.
Usytuowane było nad rzeką Manatee, a składało się z pola
kempingowego, małych apartamentów gościnnych, pokojów gier oraz
stajni. Dzieciaki mogły jeździć na kucykach, poznawać rzekę w
ramach rejsu rowerem wodnym lub kanadyjką albo pływać. Rodziny
były duże. Do zabawy zawsze chętnych było wiele dzieci.
Każda
msza katolicka ma dość podobny przebieg. Odmawiasz różaniec,
słuchasz krótkiego kazania i przyjmujesz Komunię Świętą. Potem
wracasz do domu. Z kolei nabożeństwa zielonoświątkowe nie mają
ustalonej struktury i mogą trwać godzinami. Jakiś gość może
zdecydować, że poświęci godzinę na składanie świadectwa na
temat swojego grzesznego życia obfitującego w spotkania z
prostytutkami oraz picie piwa. Dziesięciu kolejnych może
potrzebować uleczenia („nakładania rąk”). Kilku odstępców
może znienacka postanowić, że chcą ponownie załapać się na
wózek o nazwie „zmartwychwstanie Chrystusa”. Kaznodzieja zaś
może „zapalić się ogniem Ducha Świętego” i kazać przez bite
trzy godziny. Zanim się zorientujesz, zaczynają piać koguty.
Siedzieć
nieruchomo całymi godzinami to dla dzieci piekło. Z jakiegoś
niewytłumaczalnego powodu Mama postanowiła ubrać wszystkich swoich
synów w poliestrowe garnitury sportowe z ery disco. Nie ma doprawdy
nic gorszego niż noszenie w promieniach gorącego słońca Florydy
poliestrowego garnituru sportowego – masz wrażenie, jakby zjadała
cię żywcem gromada afrykańskich mrówek legionistek. Wierciliśmy
się w ławce obłapiając nasze garnitury. Czekaliśmy aż zagra
organista – stanowiło to sygnał, że nabożeństwo ma się ku
końcowi. Organy wzywały grzeszników, aby zbliżyli się do ołtarza
i wyrazili skruchę. Jeśli nikt w jego kierunku nie ruszał,
nabożeństwo dobiegało wreszcie końca. Przypatrywaliśmy się
organiście jak psy czekające na obiadowe resztki. Najlżejszy jego
ruch powodował, że aż pochylaliśmy się w ławce do przodu.
I
wreszcie organy grały. Dorośli zostawali w przybytku, żeby jeszcze
przez godzinę porozmawiać (nazywano to „integrowaniem się”).
Nas jednak puszczano wolno – wypadaliśmy przez drzwi jak pełnej
krwi konie podczas Kentucky Derby. Pierwszy przystanek mieliśmy w
naszym pokoju, gdzie zrzucaliśmy z grzbietów garnitury i
wrzucaliśmy na siebie kąpielówki. Następnym przystankiem była
rzeka.
Rzeka
Manatee wiła się mijając przybudówki, stodoły i pomosty, do
których przymocowano rzędy łodzi wiosłowych i kanadyjek. Naszym
śladem podążały przekarmione białe kaczki; błagały nas o
kawałeczek chleba. Nie mieliśmy czasu na kanadyjki ani na kaczki.
Dalej w dole rzeki rósł wielki dąb; jego gałęzie zwieszały się
nad wodą. Wysoko na dębie wisiała huśtawka. A obok niego
zbudowano całkiem spory mostek, który górował nad wodą.
Woda
z rzeki Manatee nie nadawała się do picia; miała kolor mocnej
herbaty. Jak wskazuje sama nazwa, rzeka stanowiła siedlisko
niezliczonych manatów – ogromnych morskich ssaków, które
przypominają morsy – ale nie mają kłów. Odważniejsi chłopcy
używali huśtawki; „cykory” korzystały z mostka. Ściskając
nogami linę huśtawki, odbijałeś się od wysokiego brzegu rzeki i
żeglowałeś nad wodę, mając we włosach świszczący wiatr. Na
wysokości sześciu metrów nad wodą puszczałeś się i spadałeś
– wydawało się, że trwa to całą wieczność. Plusk! –
pogrążałeś się w brunatnej wodzie. Nagle robiło się zupełnie
ciemno – jakby ktoś znienacka zamknął cię w komórce.
Opanowywał cię na chwilę klaustrofobiczny lęk i zmuszał, abyś
szaleńczymi ruchami rąk i nóg usiłował wydostać się na
powierzchnię.
A
potem przebijałeś się przez powierzchnię wody; owiewało cię
świeże powietrze, a promienie słońca i głosy piszczących dzieci
witały cię z powrotem w świecie żywych.
[wydanie
trzecie, 2015]
Tłum. Łukasz Makowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz