o. Leonard Feeney "Ewangelina"


Czekaliśmy w pokoju przyjęć – mieliśmy udać się na obiad. Działo się to w Anglii i wcale niedaleko Londynu. Nasza gospodyni, bardzo zajęta, nie miała czasu przedstawić nas sobie. Niektórzy goście dopiero przychodzili; kartek z nazwiskami nie ustawiono jeszcze przy właściwych talerzach; trzeba było jeszcze poprawić kwiaty w wazonach i wydać kucharzowi ostateczne polecenia, a raczej rzucić wyzwania. Pewnie trzeba było się jeszcze zająć niezliczoną ilościąinnych  szczegółów. Nigdy nie organizowałem przyjęcia. Tylko w niewielkim stopniu mogę sobie wyobrazić jak nerwicujących przyjemności i jak rozkosznej bieganiny dostarcza szlachetna rola jego organizatora i jak powoduje, że cały ten trud wart jest zachodu.

Uważam, że całkiem na miejscu jest, by goście pocierpieli troszkę w zamian za kosztowanie słodyczy gościnności. Wypada, byśmy czekając aż nas przedstawią wyglądali na możliwie niezgrabnych. Zawsze próbuję sprawiać wrażenie, że czuję się wyjątkowo niezręcznie. Staram się dawać do zrozumienia, że w ogóle nie chciałem tu przychodzić. Czynię wielkie wysiłki, by na mojej twarzy odmalowało się przerażenie na myśl o jedzeniu, uprzejmościach i przebywaniu w towarzystwie. Dobrym pomysłem jest nawet stać się sztywnym, sztucznym i, jeśli to możliwe, przestać oddychać – choć o to ostatnie dosyć trudno.

A gdy całe pomieszczenie przedzierzgnie się w kostnicę albo mauzoleum, w których każdy wygląda jak okropny, nieruchomy posąg – niech wtedy wejdzie nasza gospodyni i niech jej osobowość przywróci nam życie. Niech sprawi, że poczujemy się swobodnie, ponieważ strasznie tego potrzebujemy. Niech napełni nas uczuciami sympatii i przyjaźni. Prawdziwy tryumf gospodyni nie przychodzi bowiem po obiedzie, za który – ponieważ osobiście go nie przyrządziła – może przyjąć słowa uznania tylko warunkowo; lecz przed obiadem, gdy korzysta ze swego wspaniałego przywileju nadania gościom ich różnorakich tożsamości – wchodzi do pokoju przyjęć, bierze nieco mułu ziemi, tchnie w ich dusze – dusze majętnej wdowy, lekarza, kokietki lub duchownego – dech żywota; a następnie wysyła ich rozgawędzonych i pełnych życia do jadalni.

Staliśmy tak sobie czekając na to aż zostaniemy wezwani do jadalni i wszyscy, na ile mogłem to ocenić, zachowywali się jak na dobrych gości przystało, zgodnie z opisanym wyżej rytuałem. Byliśmy wszyscy jak marionetki, drewniane i bez duszy, czekające aż ktoś pociągnie nas za sznurki. Od czasu do czasu tekturowy dżentelmen poruszał mechanicznie kończynami; od czasu do czasu wypchana trocinami dama poruszała się w swoich szmatkach; ale tego należało się spodziewać, jako że nawet marionetki podlegają prawom mechaniki i grawitacji. Od czasu do czasu zdarzyło się kaszlnięcie, pociągnięcie nosem, kichnięcie albo ziewnięcie, które brzmiało straszliwie po ludzku i zdawało się bardzo nie na miejscu. Ale przez większość czasu wiało nudą jak w sklepie z lalkami opuszczonym przez sprzedawców oraz klientów i zaśmieconym nietowarzyskimi skorupami naczyń.

W chwili wielkiego bezruchu usłyszeliśmy z holu głos naszej gospodyni rozmawiającej przez telefon. Wszyscy słuchaliśmy jak małe jajka w gnieździe mogą nasłuchiwać powrotu swojego opiekuna. Był to głos melodyjny, pełen nadziei, muzyka słyszana przez nieopierzone pisklęta zanim się wyklują. Wkrótce miał rozbrzmieć świergotem w pokoju przyjęć i zastukać w skorupki jajek, w których się znajdowaliśmy, a my ukazać się i zakwilić radośnie, rozweselić się z lekkością na duszy i otworzyć usta w oczekiwaniu obiadu.

Czując się – z przyczyn najlepiej znanych mi samemu – wyjątkowo poddenerwowany i niespokojny podjąłem się spojrzenia na siebie w lustrze, przy którym zdarzyło mi się stanąć. Chciałem sprawdzić, czy udało mi się przybrać wygląd woskowej figury i uczynić moją twarz tak pozbawioną wyrazu jak planowałem. Był to ledwie rzut oka, lecz wywołał u mnie dreszcz, bo w lustrze ujrzałem sobowtóra. Zobaczyłem drugiego siebie. Dwa czarne garnitury, dwie koloratki, dwa postawione kołnierzyki – dwie kapłańskie postaci takiej samej budowy i wzrostu. Straszne! Czy to możliwe, że próbując stłumić moją osobowość w istocie powołałem do życia jej kopię?

Na powrót spojrzałem w lustro i ku nieopisanej uldze skonstatowałem, że w pomieszczeniu znajduje się drugi ksiądz. Moim drugim odbiciem był młody duchowny, który stał w przeciwnym rogu opierając się o kominek. Obróciłem głowę i bacznie mu się przyjrzałem. Był do mnie bardzo podobny. Ale mną nie był. I za to podziękowałem Bogu niezmiernie. To wydarzenie doprowadziło do tego, że – jeśli można się tak wyrazić – zachowałem się niesportowo i złamałem reguły gry powracając do życia przed czasem. Zdecydowałem się nie czekać na przybycie pani domu. Natychmiast rozkwitłem pełnią życia. Stałem się na powrót sobą zbyt wcześnie. Sądzę jednak, że powinno mi to zostać wybaczone.

Na tym świecie pełnym dziwnych konwencji towarzyskich istnieje taka przyjaźń, która przekracza wszelkie konwenanse i nie zważa na zasady. To braterstwo księży katolickich. Gotów jestem przysiąc, że na całym świecie nie ma bliskości tak bardzo pełnej swobody i głębszej niż więź łącząca katolickich duchownych. Żadnego przymilania się, żadnego wstępu, żadnego rytuału. Nie podlegamy żadnym formalnościom. Spotykamy się i natychmiast mamy do siebie pełen przystęp. Zupełnie nic nas nie dzieli: ani wiek, ani pochodzenie, ani narodowość, ani klimat, z którego pochodzimy, ani kolor skóry. To, co nas łączy, jest do bólu szczere, z gruba ciosane. Prawie zapomina się o grzeczności. Mogę jeść przy jego stole bez zaproszenia; siedzieć w jego gabinecie i czytać jego książki zanim zobaczę go na oczy; pożyczać od niego pieniądze i ubrania bez zastawu – jego dom jest moim domem, jego kominek – moim kominkiem, jego ołtarz – moim ołtarzem. Mogę obdarzyć go zaufaniem z miejsca i bez ograniczeń. Nie zdołam wpłynąć na niego umoralniająco, ani też zgorszyć. Możemy się spierać bez ubliżania sobie, wychwalać się bez pochlebstw albo siedzieć w milczeniu nie przeszkadzając sobie nawzajem.

Jak i dlaczego to wszystko się dzieje pozostaje naszą słodką tajemnicą. To sekret ludzi, którzy wspinają się na osamotniony most zwodzony, pną po wąskich schodach, a śpią w sięgającej nieba cytadeli, nad którą powiewa biała flaga. Idziemy przez życie samotnie – niezależni i nie będący w niczyim władaniu – nie pozostawiając potomków; każdy z nas jest ostatnim ze swojego rodu; niemniej jednak zawsze towarzyszymy sobie z dziwnym współ~czuciem – zbyt czułym, by nazwać je koleżeństwem; zbyt surowym, by nazwać je miłością – ale dla którego Bóg znajdzie nazwę, gdy w wieczności ujawni tajniki naszych serc.

Podszedłem do kominka, na którym mój duchowny kolega po fachu opierał łokieć. Czułem się bardzo swobodnie. Druhowie zawsze czują się dobrze w swoim towarzystwie. Mówiłem do niego cicho, niemalże obojętnie. – Nie wiedziałem, że jest nas dwóch. – Powiedziałem tylko tyle. I chciałem uścisnąć mu rękę, ale z jakiegoś powodu nie dało się nią potrząsnąć tak jak należy. Jego uścisk był jakby zbyt sztywny lub miękki – nie wiedziałem do końca, o co chodzi.

– Jak się masz? – spytał bardzo układnie (my, księża, nigdy nie mówimy "Jak się masz?" i nie robimy tego w sposób układny). – Jesteś Amerykaninem, czyż nie?

– Tak.

– Posługujesz w Londynie?

– Nie. Jestem tylko przejazdem.

– Ja też jestem tylko przejazdem.

– Skąd jesteś? – zapytałem.

– Widzisz, moja żona i ja...

U naszych stóp roztrzaskała się z hukiem bryła lodu.

Zwiodłeś mnie, ty mały pastorze Kościoła Wysokiego, Kościoła Niskiego, Kościoła Szerokiego, czy jakiegokolwiek innego. To nie tak, że cię nie lubię. Lubię cię bardzo. Masz czyste, szczere oczy, a choć moje zasady zależą od wiary, moja przyjaźń od niej nie zależy. I cenię czyste, szczere spojrzenie. Lecz przyjaciółmi jeszcze nie jesteśmy. To jest przyjęcie. I kim właściwie dla siebie jesteśmy, proszę pana, abyśmy rozmawiali zanim zostaniemy sobie przedstawieni?...

Na to weszła nasza gospodyni, rozpromieniona i czarująca, jaśniała jak światłość w dniu stworzenia. I przedstawiła nas sobie. Moim rozmówcą był pan Plummer, a ja byłem księdzem Takim-to-a-takim. I byliśmy sobą potwornie zachwyceni, gdy wchodziliśmy do jadalni.

Czy było to przeznaczenie, czy faux pas, a może mój anioł stróż stroił sobie ze mnie żarty – fakt, że na okoliczność obiadu posadzono mnie obok żony pana Plummera. Na kogokolwiek (lub też cokolwiek) spadała za to odpowiedzialność, byłem (te)mu wdzięczny. Albowiem żona pana Plummera była najbardziej niewymownie... (Moment, proszę, włożę tylko następną kartkę do maszyny).

Mam skłonność do stosowania form najwyższych. Wyolbrzymiam. Przyjaciele ganią mnie za to. Próbowałem się z tego poprawić. Ale nie udało mi się. Nie potrafię. Mówię "najwięcej", gdy mam na myśli "dużo". Bez słów takich jak "olbrzymi", "wspaniały", "zdumiewający", czy "oszołamiający" moje słownictwo straciłoby rację bytu. Nie zdołałbym wykrztusić z siebie ani słowa. Nie byłbym w stanie myśleć. Megalomania jest jak nękajacy cię czart. Można się jej pozbyć jedno przez modlitwę i post. A poszczę zbyt mało.

Niech się zatem powściągnę, przynajmniej przy tej okazji. Niech nie powiem, że pani Plummer była najpiękniejszą kobietą jaką w życiu widziałem. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Może dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy – ale dwadzieścia cztery na pewno nie. Wyglądała na zbyt młodą, by mieć męża. Na zbyt młodą, aby się w ogóle zakochać. Jej imię (które wymknęło się panu Plummerowi w trakcie obiadu) brzmiało: Ewangelina.

Było oczywiste, że pan Plummer miał coś do powiedzenia w sprawie jej odzienia i uczesania. Wszak żona pastora powinna dawać zgromadzeniu wiernych dobry przykład, a długość jej spódnic, szerokość brwi, czy połysk paznokci mogą rzutować na poziom plotek w parafii. Nie wiem, co mówili albo myśleli o pani Plummer parafialni plotkarze, bo tacy są w stanie obsmarować i ideał, ale doskonale odzwierciedlała on moje wyobrażenia o tym, jak wygląda anioł. Nie jestem w stanie powiedzieć, co jadłem siedząc obok niej. Jak przez mgłę widzę ostrygę na widelcu w drodze do moich ust. Lecz nie mam pojęcia, co się z nią potem stało. Prawdopodobnie odnajdę ją pewnego dnia w kieszeni mojego płaszcza.

Pani Plummer nie wkładała żadnego wysiłku, aby błyszczeć przy obiedzie. Niemniej jednak żaden z zasiadających przy stole nie patrzył na nikogo innego i nikogo innego nie słuchał. A pastorowa w swej prostocie wydawała się zupełnie nieświadoma faktu, że stanowi ukoronowanie naszej uczty. Dwie lub trzy debiutantki, którym bardzo krzykliwe suknie zwisały z ramion na niebezpiecznie cienkich ramiączkach niczym z pajęczej nici, siedziały jak manekiny obserwując jak pani Plummer święci łatwe tryumfy bez uciekania się do żadnej uwagi wygłaszanej na pokaz, do jednego choć zdania wypowiedzianego dla efektu. Kilku niepoprawnych jak ja nałogowych gawędziarzy, którzy nakierowują wszystkie rozmowy w stronę własnych anegdot, całkowicie zamilkło, aby ich uszom nie umknął urzekający głos pani Plummer nie mówiącej nic bardziej znaczącego niż: "Czy mogę poprosić o selera?".

Naprzeciwko mnie siedział pan Plummer i promieniał z zadowolenia. Był ogromnie ukontentowany swoją drobniutką małżonką, roztaczanym przez nią urokiem i osiąganym przez nią poziomem etykiety. Wyznaję to z lekkim zażenowaniem, ale pan Plummer połowę czasu spędził patrząc na swoją żonę, a drugą połowę – na mnie. W jego oczach malowało się współczucie. Współczujące spojrzenie jest bardzo subtelne, ale nie da się go pomylić z niczym innym. Łatwo przybrać zagniewany wyraz twarzy i zostać niewłaściwie odebranym, lecz współczujące spojrzenia zostaną rozpoznane bezbłędnie. Spostrzegła je nawet pani Plummer i w swej dobroduszności próbowała mnie ochronić.

– Być księdzem musi być tak samo dobrze – powiedziała, a osobliwość i nagłość jej stwierdzenia sprawiła, że oniemiałem. 

– Pamiętam – kontynuowała (och, po cóż to zrobiła?) – jak byliśmy zeszłego lata we Włoszech. Mój mąż spacerował boczną uliczką w Padwie. Nagle napotkała go grupka dzieci i, sądząc, że jest księdzem, zaczęła wokół niego tańczyć, ucałowała jego rękę, nazwała go "Padre mio" i uważała, że należy tylko do nich!

Pan Plummer zamarł, a ja spuściłem głowę. I wtedy pani Plummer uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała. I wzywam wszystkich reformatorów o dobrych intencjach, kochającego Lutra, wesołego Henryka i miłego Kalwina, aby świadczyli o tym, że dając ewangelikom Ewangeliny, a zabierając im dzieci z bocznej uliczki w Padwie, uczynili możliwym, aby kobieta spojrzała na mężczyznę najsmutniejszym, najbardziej rozpaczliwym, pełnym żałości i skruszonym wzrokiem, jaki widziałem w całym swoim życiu. I choć być może używam tu w nadmiarze przymiotników w stopniu najwyższym, nie mówię nic więcej ponad prawdę.

[1934]

Tłum. Jan Olchawski & Łukasz Makowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz