"Życie jest ciężkie... a potem umierasz".
Tak głosiła popularna samochodowa nalepka na samochód za młodych lat mojej Mamy.
Mama też tak mówiła. I to śmierć – twierdziła – była aż nazbyt częstym punktem zwrotnym w życiu nas obu.
Tę "ciężką" część znam aż za dobrze. Doświadczyłam wielu trudności. Pierwszy rok mojego życia, gdy wychowywała mnie moja Mama – samotnie – był trudny, ale tego nie pamiętam.
Później stałam się bardziej świadoma tego, że moje życie nie było podobne do życia innych dzieci w moim wieku.
Moje istnienie rozpoczęło się około maja 1994 roku. Mówię: "istnienie", ponieważ śmierć stała się tym punktem zwrotnym jeszcze przed moimi narodzinami. Istniałam już prawdopodobnie od kilku miesięcy, gdy życie mojej Mamy – i moje – na zawsze się zmieniło.
Tego dnia – jak Mama w końcu mi powiedziała – czekała. Czekała na mężczyznę, który był wtedy najważniejszym człowiekiem w jej życiu.
Niecierpliwiła się. Najpierw usiadła na kanapie, potem wstała i zaczęła chodzić po pokoju – z nieodmiennie założonymi rękami, oznaczającymi napięcie i oczekiwanie. "Kiedy on się tu, do diabła, zjawi?" – zastanawiała się.
Potem jeszcze raz próbowała się odprężyć. I stało się to właśnie wtedy. Brzmiało, jakby w samochodzie strzelił gaźnik. "Mam nadzieję, że to jego samochód" – pomyślała.
Usłyszała dźwięk znowu. I jeszcze raz. I jeszcze. Wtedy pobiegła do drzwi.
Spojrzała na zewnątrz i zobaczyła wszystko naraz – jakby kolaż z bezładnie rozrzuconych zdjęć.
Na środku kolażu znajdował się on – mężczyzna, na którego czekała; leżał w kałuży krwi obok swojego pick-upa.
Nie ruszał się. Spojrzała na pick-upa: szeroko otwarte drzwi podziurawione kulami. I ujrzała mężczyznę.
Wysokiego blondwłosego mężczyznę odchodzącego powoli dużymi krokami i odkładającego na ziemię jakby nigdy nic długi czarny przedmiot.
Zobaczyła ten przedmiot – leżącą na ziemi dubeltówkę. Widziała plecy blondyna, gdy ten nieśpiesznie odchodził z miejsca zdarzenia.
Później nastąpiło jakby zaćmienie. Mama nie wie, jak owego dnia wróciła stamtąd do domu. Ale na miejscu zabójstwa nigdy się już nie pojawiła.
Gliniarze przesłuchali ją, ale ostatecznie oszczędzono jej zeznawania przed sądem. Prokuratorzy powiedzieli jej, że nie potrzebuje już dodatkowego rozgłosu ani wstrząsów.
Było wystarczająco dużo naocznych świadków zdarzenia, by skazać zabójcę.
Skazali go – i to jak! Dostał karę śmierci. Mama powiedziała, że nigdy nie znalazła w sobie dość siły, żeby śledzić dalszy rozwój sprawy. Nie chciała o niej wiedzieć.
To, co wiedziała o procesie, było wystarczająco okropne. W trakcie całego postępowania sądowego zabójca siedział szczerząc zęby w spokojnym uśmiechu jakby nie z tej ziemi.
W ostatecznym rozrachunku zostawiał żonę i troje dzieci. Dlaczego? Nie chciała znać odpowiedzi.
Przeprowadziła się i unikała wszelkiej sposobności, aby się tego dowiedzieć.
Gdy nadszedł czas moich narodzin, Mama urządziła się już w mieszkaniu w Grand Forks w Dakocie Północnej – w miejscu wystarczająco małym, by człowiek mógł się ukryć, a wystarczająco dużym dla ciężarnej dwudziestolatki bez żadnych konkretnych umiejętności, które pozwoliłyby jej zacząć od nowa.
Czemu Dakota Północna? Mama zawsze mówiła, że po prostu wybrała miejsce możliwie daleko od rodziny i przyjaciół.
I to właśnie dała jej Dakota Północna! Ale to był naprawdę przypadek. Planowała skierować się do przeciwległego zakątka kraju – do Seattle – ale samochód popsuł się jej w Grand Forks.
Nie miała wystarczającej ilości pieniędzy, żeby auto naprawić, ale starczyło jej na tyle, by wynająć pokój. Nie było wielkiego wyboru, choć Mama z początku myślała, że zostanie tam tylko na chwilę – na tyle długo, by znów ruszyć w podróż.
Ale nigdy do tego nie doszło. Mama dostała pracę jako kucharka w lokalnej restauracyjce na obrzeżach Grand Forks. Kiedy dorastała, nauczyła się smażyć doprawdy dobrze, i teraz po prostu dostosowała swoje umiejętności, aby gotować dla większej liczby ludzi.
Powiedziała mi, że w pierwszym tygodniu pracy dwa razy prawie ją wylano, bo próbowała gotować jak dla rodziny – a nie jak dla motłochu.
Jej posadę uratował nacisk ze strony klientów; wszystkim podobało się, że widzą nową twarz – szczególnie tak ładną, jak twarz Mamy; i szczególnie ze względu na jej śmieszny, lekko nosowy południowy akcent charakterystyczny dla mieszkańców Florydy.
To była świeża rozrywka w miasteczku, któremu rozrywki często brakowało. Chcę, żebyście mnie dobrze zrozumieli. Mama nie była rozwiązła, ale ponieważ nie było z nami mojego ojca, zawsze twierdziła, że naszej rodzinie – która z definicji oznacza ojca, matkę i dzieci (w naszym przypadku: dziecko) – czegoś brakuje.
Wśród "ratowników" jej posady był Dawid. Miał trzydzieści lat i, podobnie jak prawie wszyscy, którzy gromadzili się w restauracji od piątej rano, był farmerem – albo przynajmniej tym, co zostało spośród tych, którzy posiadali tu gospodarstwa.
Większość z nich została już sprzedana wielkiemu agrobiznesowi.
Te, które pozostały w rękach prywatnych, były farmerom dzierżawione – była to mała, ale ważna z punktu widzenia dumy różnica w oczach ludzi takich Dawid, którzy odmówili "porzucenia rodzinnej farmy".
Praca polegała głównie na tym, że ci wciąż pracujący na roli najmowali się do obsługiwania kombajnów i innego sprzętu dla wielkich gospodarstw.
To nie było łatwe życie. Tak czy inaczej Dawid był nastawiony względem Mamy dość przychylnie, mimo że była w ciąży i nie miała męża. Krążyły na ten temat plotki, lecz Mama była na tyle mądra, żeby nie ujawniać wiele na temat swojej przeszłości.
Ostatecznie obowiązywała wersja, zgodnie z którą Mama uciekła od jakiejś tragedii, która rozegrała się "daleko na południu", gdzie mój ojciec został zabity.
Mamie ta wersja wydarzeń odpowiadała. Wywołała dla niej powszechne współczucie, z którego znane są małe miasteczka. Olaboga, ja też wierzyłam w tej historię, dopóki Mama nie powiedziała mi w końcu całej prawdy.
Dawid nie uczestniczył w naszym życiu w pełni do momentu, gdy nie ukończyłam roku. Oczywiście, tego też nie pamiętam.
To, co pamiętam jako pierwsze, to coś zupełnie dziwacznego. Pamiętam przyjęcie z okazji moich trzecich urodzin. Obecni byli tylko Dawid, Mama i ja.
Ale kiedy skończyli śpiewać urodzinową piosenkę, Mama chwyciła mnie w ramiona i przycisnęła tak mocno, że prawie nie mogłam oddychać – i wybuchnęła szlochem.
Słyszałem już wcześniej jak Mama płacze - ale to nie był zwykły płacz. To był lament! Było mi ciężko, ale nie mogłam wydusić z siebie ani słowa.
Dawid stał przerażony bez ruchu – tak jak mężczyźni mają w zwyczaju, gdy kobiety płaczą. W końcu zareagował. Wyciągnął mnie z ramion Mamy – i tylko patrzył na nią zmieszany, a ona upadła na podłogę i dalej zawodziła.
Niezłe pierwsze wspomnienie, co? Gdyby to zdarzyło się tylko raz, byłoby po sprawie – ale to nie był koniec.
Mama borykała się z poważnymi napadami depresji.
Dopóki nie podrosłam, nie miałam pojęcia, że nazywa się to depresją, ale było przygnębiające. Mama miała jej napady depresji co roku w połowie lata – dochodziło do nich z regularnością charakterystyczną dla rojów komarów pojawiających się w Północnej Dakocie w cieplejsze dni cyklicznie.
Te napady – oraz te przy okazji moich kolejnych urodzin - były naprawdę poważne. Płacz, czarne myśli, nagłe i rozpaczliwe obejmowanie ramionami – wszystko stanowiło część układanki.
Zdarzały się też krótsze napady, wywoływane najwyraźniej z nietypowych przyczyn. Mama brała mnie wtedy na plac zabaw i wracała do domu w ciężkiej depresji. Nie potrzeba mówić, że wiedziałam, iż lepiej nie zapraszać szkolnych koleżanek do domu.
W końcu Dawid też miał już tego dość. Był człowiekiem grzecznym i cierpliwym, ale po prostu nie był w stanie znieść tego niewidzialnego i nieznanego ciężaru, który Mamę obarczał – oprócz codziennego trudu troszczenia się o swoje zwykłe obowiązki.
Jak większość mężczyzn Dawid chciał naprawić to, co nie działa. W rozwiązywaniu problemów był dobry – a przynajmniej mógłby takim być, gdyby pozwolono by mu stwierdzić, na czym kłopot polega.
Ale to, co trzeba było w Mamie naprawić, skrywała ciemna zasłona. Po pięciu latach Mama i Dawid rozstali się. Bardzo trudno było mi to znieść.
Lubiłam Dawida. Był jedynym ojcem, jakiego znałam. Choć Dawid i Mama tak bardzo próbowali przekonać mnie, że nie jestem winna ich rozstaniu, zawsze czułem, że chodziło właśnie o mnie.
To uczucie mnie prześladowało. Ale nie myślcie, że całe moje życie wiązało się z depresją Mamy. Przeżyliśmy wiele razem przyjemnych chwil.
Mimo powtarzanych przez nią chorobliwie jak refren słów: "Życie jest ciężkie... a potem umierasz".
Tak naprawdę Mama była bardziej optymistką niż pesymistką. Kiedy czyniła powyższy komentarz, najczęściej był on utrzymany w tonie żartobliwym i padał, kiedykolwiek działo się coś dobrego.
I na tym polegała sprzeczność. Częściej niż rzadziej Mama miała zwyczaj znienacka mówić mi: "Tak się cieszę, że cię mam".
To było to, co czyniło jej depresje jeszcze bardziej niepojętymi. W moim umyśle to wszystko w ramach jakiejś osobliwej arytmetyki sprowadzało się do konstatacji: "Życie jest w większej części dobre. Bądź wdzięczny".
Dawid jednak odbierał to inaczej.
Cóż, w Grand Forks plotki niosą się szybko. To, co przeżył Dawid, zostało po prostu dodane do opowieści o tragicznej przeszłości Mamy. Dla niektórych to wszystko było jak rozgrywająca się na żywo telenowela, ale my byłyśmy znowu sami.
Pięć lat życia na farmie z Mamą pracującą tylko od czasu do czasu, by opłacić rachunki znów postawiło ją w trudnej sytuacji.
Dawid pozwolił nam przez pewien czas mieszkać u siebie – do momentu, gdy Mamie nie uda się zorganizować innego lokum. Mieszkał przez krótki czas w szopie na narzędzia. Dzięki Bogu pogoda była przyzwoita.
Mama znalazła pracę w sieciówce o zasięgu krajowym, która otworzyła w mieście centrum obsługi telefonicznej. Sprzedaż wysyłkowa w miasteczku zupełnie im nie szła. Firma wykonała dobre posunięcie.
W owej rolniczej krainie brakowało pracy i pieniędzy, ale etyka pracy miała się bardzo dobrze. Pracowników, którzy przychodzili pracy na czas – zamiast piętnaście albo dwadzieścia minut przed jej rozpoczęciem – uważano na obiboków.
Firma miała do dyspozycji olbrzymią grupę ludzi potrzebujących pracy, którzy za oferowane im pieniądze wykonywali solidną robotę. To był raj.
Chociaż Mama nie dorastała w okolicy, od zawsze pracowała rzetelnie. Została zatrudniona i ostatecznie awansowała na stanowiska kierownicze. Jej zarobki starczały na opłacenie rachunków – i jeszcze trochę zostawało.
Chodziłam do szkoły jak wszystkie inne dzieci, ale mój dom był dla przyjaciół w praktyce niedostępny. Nigdy nie mówiłam tego tak bezpośrednio; po prostu unikałam ryzyka, że do czegokolwiek miałoby dojść. Ukończyłam szkołę średnią i "zaszłam" do college'u w Fargo.
W rozmowach z Mamą zawsze żartowałam, że nie zaszłam daleko. Zdobyłam licencjat z ekonomii i wtedy właśnie spotkałam Sama.
Sam był inżynierem i pochodził z Minnesoty.
Pobraliśmy się i tym samym zbliżamy się już do końca historii.
Po tym jak zaczęłam naukę w koledżu, zauważyłam, że Mama się zmieniła.
Przez pewien okres zdawała się odzyskiwać spokój. Żeby to zaobserwować, z początku trzeba było zwrócić uwagę na szczegóły – rozmowy telefoniczne, listy, przyjrzeć się jak gotuje, kiedy wracałam do domu podczas przerw na nauce.
Mówiła, że już jakiś czas temu zaczęła na powrót chodzić do kościoła i sprawiało jej to wielką radość.
To było dziwne, bo nigdy wcześniej nie mówiła o Bogu czy religii właściwie nic. Od dawna wiedziałam, że w dzieciństwie chodziła do kościoła, ale przestała, gdy ukończyła szesnaście lat lub w tych okolicach.
Mówiła, że tak naprawdę porzuciła wiarę kilka lat wcześniej, ale wciąż chodziła do kościoła, żeby nie wywołać wstrząsu w rodzicach, żywiących silne przekonania chrześcijańskie. Ale oto teraz chodziła do kościoła. Czytała Biblię. I przejmowała się wiarą.
Muszę przyznać, że naprawdę wyglądało na to, że się zmieniła. Prawdę mówiąc kolejnego lata po tym, jak to wszystko się zaczęło – wtedy właśnie zauważyłam, że nie wpada już w żadną dolinę rozpaczy.
Byłam w domu, jak zwykle w czasie letniej przerwy, i, podobnie jak Sherlock Holmes w Psie Baskerville'ów, zauważyłam, że: "Pies nie zaszczekał".
W gruncie rzeczy poczucie pewnego braku gnębiło mnie przez cały czas i nie mogłam rozgryźć jego przyczyny dopóki nie wróciłam jesienią na uniwersytet. W wakacje Mama nie miała żadnego napadu rozpaczy. Przypisywałam to ślepemu trafowi – dopóki kolejnego lata nie wróciłam do domu i pies znów nie zaszczekał.
I tak co roku. Po ukończeniu studiów Mama przyjechała do Minnesoty na nasz ślub. Sam i ja zamieszkaliśmy w Fargo, w połowie drogi między naszymi rodzinami. Powodziło się nam całkiem nieźle. Nie minęło wiele czasu, a byłam w ciąży.
Życie jest bardzo dobre. Pomyślałam, że miło będzie zaprosić Mamę, by spędzić wspólnie trochę czasu w Fargo, pójść razem na zakupy i wtedy podzielić się z nią radosną wiadomością.
– Hej, babciu! Ruszaj się! – tak planowałam zawołać do niej w centrum handlowym. Po prawdzie miałam w głowie milion scenariuszy na podzielenie się dobrymi wiadomościami.
Gdy Mama przyjechała, byłam w drugim miesiącu ciąży. Ale wymyśliłam miejsce lepsze niż centrum handlowe. Po prostu zaprosiłam ją z Samem na kolację i powiedzieliśmy jej wprost. I wtedy właśnie to nastąpiło: przybliżyła się do nas w okamgnieniu i uścisnęła mnie tak, jak nie ściskała od dnia moich trzecich urodzin.
Znowu zawodziła – ale tym razem inaczej. Płakała nie z żałości, ale ze szczęścia. Sam patrzył na to bez ruchu – jak sparaliżowany. W jego oczach dostrzegłam niepokój, ale nawet nie drgnął.
Mama nagle zdała sobie sprawę jak mocno mnie ściska i uwolniła z objęć; trzymała mnie tylko za ramiona. "Bóg jest taki dobry! Życie jest takie dobre" – powiedziała. Nie rozumiałam, dlaczego.
Spodziewałam się, że okaże radość, lecz bynajmniej nie w taki sposób. Nie wykazałam się wynalezieniem lekarstwa na jakąś straszną chorobę, ani nie dostałam Nobla.
Mama miała teraz wnuka – to prawda – ale jej reakcja wydała się bardzo przesadzona. Ona ujrzała w moich oczach konsternację – i cień dawnego strachu – i zrozumiała:
Nadszedł czas wyjawić sekrety jej przeszłości. Opowiedziała bolesną, smutną historię. Zbyt trudno byłoby powtórzyć ją jej słowami bez pokazania towarzyszących jej emocji. Tak, śmierć była punktem zwrotnym naszych istnień.
Ale bez tamtej śmierci to ja – a teraz i moje dziecko – nie znajdowalibyśmy się wśród żywych. Widzicie, najważniejszym człowiekiem w życiu mojej Mamy 29 lipca 1994 roku nie był mój ojciec, ale mężczyzna nazwiskiem John Bayard Britton, któremu Mama płaciła, żeby mnie zamordował – żeby dokonał na mnie aborcji.
Nic dziwnego, że wpadała w depresję. To nie śmierć Brittona ją prześladowała.
Za każdym razem, gdy na mnie patrzyła – szczególnie w rocznice tego dnia – przypominało jej się, że usiłowała mnie zabić.
Otóż zawdzięczam moje życie i życie mojego dziecka temu drugiemu człowiekowi – zabójcy.
Dziękuję Ci, Paulu Jenningsie Hillu, gdziekolwiek jesteś.
Tłum. TŁM & Matjas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz