Gilbert Keith Chesterton "Człowiek z dwiema brodami"




Ta historia została opowiedziana przez księdza Browna profesorowi Crake’owi, słynnemu kryminologowi, po obiedzie w klubie, gdy przedstawiono ich sobie jako dzielących to samo niewinne zamiłowanie do morderstw i kradzieży. Lecz jako że wersja księdza Browna raczej umniejszała rolę, jaką odegrał w tej sprawie, zostanie tutaj opowiedziana na nowo, bardziej bezosobowym stylem. Historia wzięła swój początek z żartobliwej wymiany zdań, w której profesor wykazał się podejściem bardzo naukowym, ksiądz zaś dosyć sceptycznym.
– Mój drogi księże – powiedział profesor z wymówką. – Nie uważa ksiądz, aby kryminologia była nauką?
– Nie jestem pewien – odparł ksiądz Brown. – Czy uważa pan, że hagiologia to nauka?
– Co to takiego? – spytał gwałtownie naukowiec.
– Bez obaw, nie dotyczy ona wiedźm rodem z Hagi i nie ma nic wspólnego z paleniem czarownic – powiedział ksiądz z uśmiechem. – Dotyczy świętych rzeczy, osób i tak dalej. Widzi pan, ciemne wieki1 usiłowały tworzyć naukę o ludziach dobrych. Ale nasz własny humanitarny i oświecony wiek zainteresowany jest tylko nauką o ludziach złych. Niemniej jednak z naszego ogólnego doświadczenia wynika, że świętymi zostają ludzie naprawdę najrozmaitsi. Przypuszczam, że przyzna pan również, iż najrozmaitsi ludzie zostają mordercami.
– Cóż, naszym zdaniem morderców można dość dobrze sklasyfikować – zauważył Crake. – Lista kategorii, na jakie się dzielą, zdaje się stosunkowo długa i nudna; sądzę jednak, że jest wyczerpująca. Po pierwsze, wszystkie zabójstwa można podzielić na racjonalne oraz irracjonalne; i najpierw zajmiemy się tymi ostatnimi, bo zdarzają się dużo rzadziej. Istnieje coś takiego jak mania zabijania, zwana pokrótce zamiłowaniem do rzezi. Istnieje coś takiego jak irracjonalna antypatia, choć bardzo rzadko prowadzi ona do zabójstwa. Potem dochodzimy do prawdziwych motywów; niektóre spośród nich są nie całkiem racjonalne – w tym sensie, że bodźcem do zabójstwa jest po prostu miłość lub coś należącego do przeszłości. Akty czystej zemsty są aktami zemsty rozpaczliwej. Stąd niekiedy zakochany zabije rywala, którego miejsca nigdy nie będzie w stanie zająć, a buntownik zamorduje tyrana po tym, jak dojdzie już do podboju. Ale częściej nawet te czyny mają racjonalne wytłumaczenie. Są to morderstwa powodowane pewną nadzieją. Stanowią one większość przestępstw tej drugiej kategorii – które możemy nazwać przestępstwami z rozsądku. Te znów dzielą się na dwie główne podkategorie. Człowiek zabija albo w celu pozyskania tego, co posiada inny człowiek – drogą kradzieży lub dziedziczenia własności – albo celem powstrzymania innego człowieka od zachowania się w określony sposób: jak w przypadku zabicia szantażysty albo przeciwnika politycznego; albo też – w przypadku kogoś zawadzającego mu w sposób bardziej bierny – zabija męża lub żonę, których dalsze pozostawanie przy życiu przeszkadza w osiągnięciu jakichś innych celów. Sądzimy, że ta klasyfikacja jest dość szczegółowo przemyślana i, odpowiednio zastosowana, opisuje rodzaje morderstw w wyczerpujący sposób. Ale obawiam się, że brzmi to dość nieciekawie; mam nadzieję, że księdza nie nudzę.
– Bynajmniej – odpowiedział ksiądz Brown. – Muszę przeprosić, jeśli sprawiałem wrażenie trochę nieobecnego; prawdę mówiąc myślałem o pewnym człowieku, którego niegdyś znałem. Był on mordercą; nie potrafię jednak określić, w którym miejscu pańskiego muzeum morderców się sytuuje. Nie był obłąkany; mordowanie nie sprawiało mu też przyjemności. Nie nienawidził człowieka, którego zabił; prawie go nie znał i z pewnością nie istniało nic, za co miałby się na nim mścić. Zabity nie posiadał nic, czego morderca mógłby pożądać. Zabity nie postępował w taki sposób, że morderca chciałby temu zapobiec. Zamordowany człowiek nie miał możności wyrządzenia mordercy szkody, utrudnienia mu czegokolwiek albo nawet wpłynięcia na niego. Nie chodziło o kobietę. Nie chodziło o politykę. Człowiek ten zabił współbliźniego, praktycznie obcego, i uczynił to z bardzo osobliwej przyczyny, prawdopodobnie wyjątkowej w dziejach ludzkości.
Ksiądz opowiedział więc historię we właściwy sobie, potoczniejszy sposób. Powinna się ona rozpoczynać w scenerii odpowiednio szacownej: przy stole, gdzie śniadanie spożywa poczciwa, ale i zasobna rodzina z przedmieść nazwiskiem Bankes; przy stole, gdzie standardowa dyskusja na temat zawartości bieżącego wydania gazety chociaż ten jeden raz ustąpiła miejsca dyspucie o tajemnicy bliższej własnemu ogródkowi Bankesów. Ludzi takich jak Bankesowie oskarża się czasem o plotkowanie na temat sąsiadów, lecz w tej materii są oni w najwyższym stopniu niewinni. Wieśniacy z prowincji opowiadają o swoich sąsiadach różne historie – prawdziwe i nieprawdziwe; ale przedstawiciele osobliwej kultury nowoczesnego przedmieścia wierzą we wszystko, co mówi się w gazetach o niegodziwości papieża albo męczeństwie króla Wysp Kanibali2 i, przejęci tymi zagadnieniami, nie wiedzą nigdy o tym, co dzieje się za rogiem. W tym jednakże przypadku obie formy zainteresowania zbiegły się – zaiste tak było! – ów zbieg okoliczności charakteryzował się zaś budzącym dreszcz natężeniem. W ulubionej gazecie Bankesów znalazła się – zaiste tak było! – wzmianka o ich własnej podmiejskiej dzielnicy. Gdy zobaczyli jej nazwę w druku, zdała się im nowym dowodem na ich własne istnienie. To prawie tak, jakby wcześniej byli bezprzytomni albo niewidzialni; teraz stali się tak realni jak król Wysp Kanibali.
W gazecie oznajmiono, że sławny niegdyś przestępca, znany jako Michael Moonshine i pod wieloma innymi nazwiskami, które zapewne nie były prawdziwe, został niedawno zwolniony po odsiedzeniu długiego wyroku za liczne włamania; doniesiono też, że miejsce jego pobytu jest trzymane w tajemnicy, ale przypuszcza się, że osiedlił się we wspomnianej dzielnicy, którą dla wygody nazwiemy Chisham. W tym samym wydaniu gazety przedstawiono krótki opis niektórych jego słynnych i śmiałych wyczynów oraz ucieczek. W charakterze tego typu prasy, kierowanej do tego typu odbiorców, leży bowiem założenie, iż jej czytelnik nie ma żadnych wspomnień. Podczas gdy wieśniak będzie pamiętał banitów takich jak Robin Hood czy Rob Roy przez wieki, urzędnik z trudnością przypomni sobie nazwisko przestępcy, o którego dwa lata wcześniej toczył spory w tramwajach i wagonach metra. Niemniej jednak Michael Moonshine naprawdę zademonstrował coś z bohaterskiego szelmostwa Rob Roya czy Robin Hooda. Okazał się wart tego, by zrobić z niego legendę a nie tylko doniesienie agencyjne. Był zbyt zdolnym włamywaczem, aby stać się mordercą. Ale jego straszliwa siła i łatwość, z którą przewracał policjantów jak kręgle, ogłuszał ludzi, wiązał ich i kneblował, dodawała jakby ostatecznego wyrazu strachu i tajemnicy temu, że nigdy ich nie zabijał. Ludzie niemal czuli, że byłby bardziej ludzki, gdyby to czynił.
Pan Simon Bankes, ojciec rodziny, był człowiekiem bardziej oczytanym i bardziej staromodnym niż pozostali członkowie familii. Odznaczał się korpulentnością; miał krótką siwą brodę i poorane zmarszczkami czoło. Żywił zamiłowanie do anegdot oraz wspominków i dokładnie pamiętał czasy, w których londyńczycy leżeli bezsennie, nasłuchując przybycia Mike’a Moonshine’a podobnie jak Skaczącego Jacka3. Panu Bankesowi towarzyszyła żona – niewiasta chuda i posępna. Charakteryzowało ją coś w rodzaju kostycznej elegancji, ponieważ jej rodzina posiadała o wiele więcej pieniędzy niż rodzina jej męża, mimo że była gorzej wykształcona; dysponowała nawet znajdującym się w pokoju na górze bardzo wartościowym szmaragdowym naszyjnikiem, który dawał jej prawo przodownictwa w dyskusji na temat złodziei. Była tam córka pana Bankesa, Opal, również chuda i posępna, którą uważano za medium – a przynajmniej sama się za nie uważała, nie uzyskując w tej materii zbytniego wsparcia rodziny. Duchy proweniencji mocno astralnej uczynią dobrze, nie materializując się jako członkowie dużej rodziny. Był brat Opal, John, tęgi młodzieniec, wrzaskiem okazujący swoje lekceważenie w stosunku do duchowego rozwoju siostry; poza tym wyróżniało go wyłącznie zainteresowanie automobilami. Zdawał się być bezustannie w trakcie sprzedawania jednego samochodu i kupowania innego; i jakimś trudnym do pojęcia dla teoretyka ekonomii sposobem zawsze dawało się kupić egzemplarz dużo lepszy, sprzedając zniszczony albo taki, który uchodził już za przestarzały. Był brat Johna, Filip, młody człowiek o ciemnych kręconych włosach, którego wyróżniała dbałość o ubiór, stanowiąca bez wątpienia realizację części obowiązków urzędnika biura maklerskiego, lecz – do czego makler skwapliwie czynił aluzje – bynajmniej nie wszystkich. Wreszcie uczestniczył w tej scenie rodzinnej przyjaciel Filipa, Daniel Devine, także ciemnowłosy i wykwintnie odziany, lecz noszący brodę na sposób trochę cudzoziemski, a tym samym, zdaniem wielu, cokolwiek groźny.
To właśnie Devine pierwszy poruszył temat zawartości artykułu w gazecie, taktownie wprowadzając to skuteczne narzędzie odwrócenia uwagi od czegoś, co wyglądało jak początek małej kłótni rodzinnej; dama-medium zaczęła bowiem opisywać swoją wizję, w której blade twarze unosiły się w pustej nocy za jej oknem, John Bankes zaś usiłował zagłuszyć wrzaskiem tę rewelację na temat zjawisk nadprzyrodzonych z większym niż zazwyczaj wigorem.
Ale gazetowa wzmianka o ich nowym i być może złowieszczym sąsiedzie wkrótce doprowadziła do polubownego załagodzenia sporu między obojgiem polemistów.
– To potworne! – krzyknęła pani Bankes. – To musi być jakiś nowy przybysz; ale kimże mógłby on być?
– Nie znam nikogo, kto by tu przybył jakoś ostatnio – powiedział jej mąż – poza sir Leopoldem Pulmanem z Beechwood House.
– Mój drogi – odparła dama. – Jesteś taki niedorzeczny – sir Leopold! – Potem, po chwili przerwy, dodała:
– Otóż, jeśli ktoś sugerowałby jego sekretarza – tego człowieka z faworytami – zawsze twierdziłam, od kiedy dostał to stanowisko, które powinno trafić się Filipowi...
– Nic z tego – powiedział ospale Filip, czyniąc swój jedyny wkład w rozmowę. – Niewystarczająco dobry.
– Jedynym przybyszem, o którym wiem – zauważył Devine – jest ten człowiek nazwiskiem Carver, który zatrzymał się na farmie u Smitha. Prowadzi życie niezwykle spokojne, ale rozmowy z nim są bardzo ciekawe. Zdaje mi się, że John robił z nim jakieś interesy.
– Wie co nieco o samochodach – przyznał monomaniak John. – Będzie wiedział nieco więcej po przejażdżce moim nowym autem.
Devine lekko się uśmiechnął – wszystkim grożono już gościnnością nowego samochodu Johna. Potem dodał refleksyjnie:
– Tyle mi o nim wiadomo. Zna się na motoryzacji, podróżowaniu i orientuje, co słychać w wielkim świecie; niemniej jednak cały czas siedzi w domu, pałętając się wokół uli starego Smitha. Mówi, że jest zainteresowany tylko hodowlą pszczół i to dlatego u niego przebywa. Zdaje się to bardzo spokojną pasją dla tego rodzaju człowieka. Nie mam jednak wątpliwości, że auto Johna trochę go rozrusza.
Gdy tego wieczoru Devine opuszczał dom Bankesów, na jego ciemnej twarzy malowały się skupienie i namysł. Jego myśli byłyby prawdopodobnie godne naszej uwagi – nawet na tym etapie; starczy jednak powiedzieć, że praktycznym rezultatem tego namysłu była decyzja o złożeniu panu Carverowi natychmiastowej wizyty w domu pana Smitha. Gdy szedł w naznaczonym kierunku, napotkał Barnarda, sekretarza Beechwood House; jego chuderlawa sylwetka od razu rzucała się w oczy, podobnie jak bokobrody, które pani Bankes zaliczała do przestępstw przeciw sobie. Nie znali się zbyt dobrze, a ich rozmowa była krótka i niezobowiązująca; zdawało się jednak, że Devine znalazł w niej materiał do dalszych rozmyślań.
– Niech pan posłucha – powiedział raptownie – i wybaczy, że pytam, ale czy to prawda, że lady Pulman trzyma w domu pewną sławną biżuterię? Nie jestem zawodowym złodziejem, ale właśnie słyszałem, że jeden kręci się tu w pobliżu.
– Sprawię, aby zwróciła na nich uwagę – odpowiedział sekretarz. – Prawdę mówiąc, sam już ośmieliłem się ostrzec ją przed nimi. Mam nadzieję, że się tym zajęła.
Gdy rozmawiali, zaraz za ich plecami rozległ się potworny ryk samochodowego klaksonu i obok nich zatrzymał się John Bankes, promieniejący za kierownicą swojego auta. Gdy usłyszał, dokąd udaje się Devine, stwierdził, że również się tam wybiera, choć jego ton wskazywał raczej na trudne do pojęcia upodobanie do proponowania ludziom podwózki. Podwózka upłynęła na nieprzerwanym wychwalaniu auta, tym razem głównie jego zdolności przystosowania się do zmiennych warunków pogodowych.
– Zamyka się szczelnie jak skorupa – powiedział John – a otwiera tak łatwo... tak łatwo jak usta.
Usta Devine’a nie wydawały się w tej chwili tak łatwe do otwarcia i przybyli na farmę Smitha przy dźwiękach monologu. Devine minął bramę wjazdową i zaraz – bez wchodzenia do domu – napotkał człowieka, którego szukał. Człowiek ów chodził po ogrodzie z rękami w kieszeniach, w wielkim zwiotczałym słomianym kapeluszu na głowie; miał pociągłą twarz i olbrzymi podbródek. Szerokie rondo odcinało górną część jego twarzy cieniem, który wyglądał nieco jak maska. W tle znajdował się rząd osłonecznionych uli, wzdłuż których poruszał się starszy człowiek, przypuszczalnie pan Smith, w towarzystwie niskiego i niewyróżniającego się niczym kompana w czarnym stroju duchownego.
– A niech mnie – wypalił niepohamowany John, zanim Devine zdołał podjąć próbę jakiegokolwiek uprzejmego przywitania. – Przywiozłem ją tu, żeby zabrać pana na małą przejażdżkę. Zobaczy pan, czy nie jest lepsza od „Błyskawicy”.
Usta pana Carvera zbiegły się w uśmiech, który w zamyśle miał być może uprzejmy, lecz wypadł dość ponuro. – Obawiam się, że dzisiejszego wieczoru będę zbyt zajęty, by pozwalać sobie na przyjemności.
– Prawdziwie jak pracowita pszczółka4 – zauważył Devine równie tajemniczo. – Pańskie pszczoły muszą być niezwykle pracowite, skoro trzymają pana na nogach przez całą noc. Zastanawiałem się, czy...
– Czy?... – zażądał odpowiedzi Carver głosem pewnym, chłodnym i wyzywającym.
– Cóż, mówią, żeby kuć żelazo póki gorące; zbierać siano póki świeci słońce – powiedział Devine. – Może pan zbiera miód póki niebo od księżyca błyszczące.
Spod cienia kapelusza o szerokim rondzie pojawił się błysk: to białka oczu pana Carvera zmieniły swoje położenie i zaświeciły.
– Być może w tym interesie jest spora dawka księżycowego blasku5 – odparł – ale ostrzegam pana: moje pszczoły nie tylko robią miód. Również żądlą.
– Jedzie pan ze mną? – nalegał z wytrzeszczonym wzrokiem John. Lecz Carver, choć już bez przyjętego na chwilę, a pełnego złowieszczego znaczenia tonu, którym odpowiadał Devine’owi, wciąż stanowczo udzielał grzecznej odmowy.
– W żaden sposób nie mogę się wybrać – powiedział. – Mam dużo do napisania. Może będzie pan tak uprzejmy i wybierze się na przejażdżkę z którymś z moich przyjaciół, jeśli pragnie pan mieć towarzystwo. Oto dwaj moi przyjaciele: pan Smith, ksiądz Brown.
– Oczywiście – wykrzyknął Bankes – niech jadą wszyscy!
– Bardzo panu dziękuję – powiedział ksiądz Brown. – Obawiam się, że będę musiał odmówić; za kilka minut muszę iść na nabożeństwo z wystawieniem Najświętszego Sakramentu.
– Na placu boju pozostał zatem pan Smith – powiedział Carver, z czymś niemal przypominającym zniecierpliwienie. – Jestem pewien, że Smith pragnie odbyć przejażdżkę samochodową.
Smith, z szerokim uśmiechem na twarzy, nie wyglądał na osobę, która pragnęłaby czegokolwiek. Był niewysokim, żwawym, leciwym człowiekiem noszącym pokaźną perukę – jedną z tych peruk, które wyglądają nie bardziej naturalnie niż kapelusz. Jej żółty odcień nie pasował do jego bezbarwnej cery. Pokręcił głową i z życzliwym uporem odpowiedział:
– Pamiętam, jak jechałem tą drogą dziesięć lat temu – jednym z tych ustrojstw. Jechałem nim z domu mojej siostry w Holmgate i nigdy więcej nie wybrałem się tą drogą samochodem. Zapewniam was: to była doprawdy wyboista jazda.
– Dziesięć lat temu! – powiedział kpiąco John Bankes. – Dwa tysiące lat temu jeździło się wozem zaprzężonym w woły. Sądzi pan, że samochody nie zmieniły się przez dziesięć lat? – podobnie jak drogi, jeśli już o tym mówimy. W moim autobusiku nie czuje się, że koła się kręcą. Człowiekowi zdaje się, że po prostu leci.
– Jestem pewien, że Smith chce iść polatać – nalegał Carver. – To marzenie jego życia. No dalej, Smith, jedź do Holmgate zobaczyć się z siostrą. Wiesz, że powinieneś jechać i zobaczyć się z siostrą. Pojedź i zostań na noc, jeśli chcesz.
– Cóż, zazwyczaj udaję się tam piechotą i dlatego zazwyczaj zostaję na noc – powiedział stary Smith. Nie ma potrzeby, abym akurat dziś sprawiał temu dżentelmenowi kłopot.
– Ale pomyśl, jaką frajdę sprawi twojej siostrze, gdy zobaczy, że przyjeżdżasz samochodem! – krzyknął Carver. – Naprawdę powinieneś jechać. Nie bądź taki samolubny.
– O, to to – zgodził się z radosną dobrotliwością Bankes. – Niech pan nie będzie samolubny. Krzywda się panu nie stanie. Chyba się pan nie boi?
– Cóż – powiedział pan Smith, mrugając oczami w zamyśleniu – nie chcę być samolubny i nie sądzę, abym się bał; pojadę z panem, jeśli tak stawiacie sprawę.
Odjechali razem wśród machających im w pożegnalnym pozdrowieniu rąk, które zdawały się nadawać grupce wygląd wiwatującego tłumu. Jednakże Devine i ksiądz przyłączyli się do machania tylko z uprzejmości i obaj czuli, że to zdecydowany gest gospodarza nadał pozdrowieniu ostateczny charakter pożegnalny. Ten szczegół wywołał w nich osobliwe poczucie wszechogarniającej siły osobowości Simona Bankesa.
Z chwilą gdy samochód znalazł się poza zasięgiem ich wzroku, pan Carver odwrócił się do nich z czymś w rodzaju szumnych przeprosin i powiedział: „No cóż!”.
Powiedział to z ową dziwną kordialnością, która stanowi przeciwieństwo gościnności. Taka posunięta aż do granic towarzyskość jest tym samym co odprawienie kogoś z kwitkiem.
– Muszę już iść – powiedział Devine. – Nie powinniśmy przeszkadzać naszej pracowitej pszczółce. Obawiam się, że wiem o pszczołach bardzo niewiele; czasami z trudem przychodzi mi odróżnić pszczołę od osy.
– Osy też hodowałem – odpowiedział tajemniczy pan Carver.
Gdy jego goście znaleźli się już parę jardów dalej na ulicy, Devine dość impulsywnie zwrócił się do swojego towarzysza:
– To była dość dziwna scena, nie sądzi ksiądz?
– Tak – odpowiedział ksiądz Brown. – A co pan o niej sądzi?
Devine spojrzał na niewysokiego, ubranego na czarno człowieka i coś w spojrzeniu jego wielkich szarych oczu zdawało się pobudzać go do działania.
– Sądzę – powiedział – że Carver liczył na to – oczekując w wielkim napięciu – że dziś wieczór będzie miał dom do swojej dyspozycji. Nie wiem, czy miał ksiądz podejrzenia właśnie tego rodzaju?
– Być może mam swoje własne podejrzenia – odparł ksiądz – ale nie jestem pewien, czy takie same jak pańskie.

*

Tego wieczoru, gdy w ogrodach wokół rodzinnej posiadłości późny zmierzch przemieniał się już w ciemność, Opal Bankes przemieszczała się po niektórych ponurych i pustych pomieszczeniach z większym niż zwykle roztargnieniem; i każdy, kto przyjrzałby się jej uważnie, spostrzegłby, że jej blada twarz była bledsza niż zwykle. W samym domu jako całości, mimo panującego w nim burżuazyjnego luksusu, unosił się dość osobliwy duch melancholii. Był to ten rodzaj frasunku, który właściwy jest raczej przedmiotom staroświeckim niż starożytnym. Dom pełen był raczej przebrzmiałych trendów niż historycznych zwyczajów; o układzie i ornamentyce, które są akurat na tyle świeżej daty, by uznać je za pozbawione życia. Tu i ówdzie wczesnowiktoriański witraż podbarwiał zmierzch; wysokie sufity nadawały pokojom strzelisty wygląd; a na końcu długiego pomieszczenia, przez które szła Opal, znajdowało się jedno z tych okrągłych okien, na które można natrafić w budynkach z tej epoki. Gdy dotarła mniej więcej do połowy długości pokoju, zatrzymała się, a potem nagle z lekka zachwiała, jakby uderzona w twarz jakąś niewidzialną ręką.
Mgnienie oka później dobiegł jej uszu odgłos pukania do drzwi wejściowych, przygłuszony przez jeszcze jedne znajdujące się po drodze zamknięte drzwi. Opal wiedziała, że wszyscy domownicy poza nią znajdują się na górze i nie mogła dociec powodu, który skłonił ją, by pójść i otworzyć frontowe drzwi. Na progu stała przysadzista i nieświetnego wyglądu postać w czerni, w której rozpoznała rzymskokatolickiego księdza, którego nazwisko brzmiało Brown. Znała go niezbyt dobrze – ale lubiła. Nie wspierał jej parapsychologicznych zapatrywań – wręcz przeciwnie; ale sprzeciwiał się im tak, jakby miały znaczenie, a nie jakby znaczenia nie miały. Chodziło nie tyle o to, że nie rozumiał jej stanowiska, co o to, że rozumiał, ale się z nim nie zgadzał. Wszystko to znajdowało się w stanie pewnego chaosu w jej umyśle, gdy Opal przemówiła, nie witając się i nie czekając aż ksiądz powie, w jakiej sprawie przybył.
– Tak się cieszę, że ksiądz przyszedł. Widziałam ducha.
– Nie ma potrzeby się tym niepokoić – powiedział. – Zdarza się to często. Większość tych duchów to nie duchy, a te nieliczne, które mogą nimi być, nie wyrządzają żadnej krzywdy. Czy był to jakiś szczególny duch?
– Nie – przyznała z lekkim uczuciem ulgi – nie chodziło nawet o samego ducha, ale o atmosferę straszliwego zepsucia, o coś w rodzaju doskonale widocznego upadku. To była twarz. Twarz w oknie. Ale była blada, miała wytrzeszczone oczy i wyglądała jak wizerunek Judasza.
– Cóż, niektórzy ludzie tak wyglądają – powiedział w zamyśleniu ksiądz – i zapewne zaglądają czasami w okna. Czy mogę wejść i zobaczyć, co się stało?
Gdy jednak Opal wróciła z gościem do pokoju, zgromadzili się tam już inni członkowie rodziny, a ci mniej przekonani do zjawisk paranormalnych uznali za stosowne zapalić światła. W obecności pani Bankes zachowanie księdza Browna stało się uprzejme w rozumieniu bardziej konwencjonalnym; ksiądz przeprosił za najście:
– Obawiam się, że składam niespodziewaną wizytę bez pytania o zgodę, pani Bankes – powiedział. – Ale sądzę, że mogę wyjaśnić, w jaki sposób sprawa, z którą przychodzę, państwa dotyczy. Gościłem właśnie u Pulmanów, gdy zadzwoniono do mnie z prośbą, bym przyszedł tu spotkać się z człowiekiem, który przybywa, żeby zakomunikować coś, co w pewien sposób może być dla państwa doniosłe. Nie dołączałbym do listy pani gości, gdyby nie to, że jestem tu potrzebny – zdaje się jako świadek tego, co zdarzyło się w Beechwood. W istocie to właśnie ja wszcząłem alarm.
– Co się wydarzyło? – powtórzyła za księdzem gospodyni domu.
– W Beechwood House doszło do kradzieży – powiedział ksiądz Brown z powagą – a co gorsza, obawiam się, że zginęły klejnoty lady Pulman, zaś jej niefortunnego sekretarza, pana Barnarda, znaleziono leżącego w ogrodzie; najwyraźniej został postrzelony przez uciekającego włamywacza.
– Ten człowiek – wykrzyknęła pani domu. – Sądzę, że to był...
Napotkała pełen powagi wzrok księdza i raptem zaniemówiła; nigdy nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego.
– Powiadomiłem policję – kontynuował ksiądz – oraz inne zainteresowane sprawą instytucje; mówią, że nawet pobieżna analiza ujawniła ślady stóp, odciski palców oraz inne poszlaki wskazujące na znanego przestępcę.
W tym momencie zebranie zakłócił powrót Johna Bankesa z nieudanej, jak się zdawało, wyprawy samochodowej. Koniec końców bowiem stary Smith okazał się rozczarowującym pasażerem.
– Ostatecznie spietrał – w ostatniej nadarzającej się chwili – oznajmił z wyraźnym zniesmaczeniem. – Dał nogę, gdy patrzyłem na coś, co wyglądało na przebitą oponę. Ostatni raz zabieram jednego z tych kmiotów...
Narzekania Bankesa spotkały się z niewielkim zainteresowaniem z uwagi na atmosferę ogólnego poruszenia osobą księdza Browna i przyniesionych przez niego wieści.
– Lada chwila przybędzie tu pewna osoba – mówił dalej ksiądz tym samym tonem powściągliwej powagi – która zwolni mnie z roli, którą teraz sprawuję. Gdy stanie już ona przed wami, dopełnię mojego obowiązku jako świadka w poważnej sprawie. Pozostaje mi tylko stwierdzić, że służąca z Beechwood House powiedziała mi, iż w jednym z okien widziała twarz...
– Ja widziałam twarz – powiedziała Opal – w jednym z naszych okien.
– O rany, ty cały czas widzisz twarze – powiedział szorstko jej brat, John.
– Dobrze jest dostrzec fakty, nawet jeśli są nimi twarze – powiedział niewzruszenie ksiądz Brown – i sądzę, że twarz, którą pani widziała...
W całym domu ponownie rozległo się stukanie, a minutę później drzwi pokoju otworzyły się i pojawiła się w nich kolejna postać. Na jej widok Devine na wpół podniósł się z krzesła. Postać była wysoka i wyprostowana; miała pociągłą, dość wymizerowaną twarz, zakończoną podbródkiem pokaźnych rozmiarów. Głowę miał ów człowiek niemal bezwłosą, oczy zaś roziskrzone i niebieskie – poprzednio skrywał je przed Devinem wielki słomiany kapelusz.
– Proszę, żeby nikt się nie ruszał – powiedział głosem dobitnym i kurtuazyjnym człowiek zwany Carverem. Ale dla wzburzonego umysłu Devine’a kurtuazja ta złowieszczo przypominała kurtuazję rozbójnika, który nakazuje zgromadzonym zachować bezruch pod groźbą pistoletu.
– Proszę, niech pan siada, panie Devine – powiedział Carver – a ja, za pozwoleniem pani Bankes, podążę za pańskim przykładem. Moja obecność tutaj wymaga wyjaśnienia. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że podejrzewał mnie pan o to, iż jestem sławnym i wyróżniającym się włamywaczem.
– To prawda – przyznał ponuro Devine.
– Jak pan zauważył – rzekł Carver – nie zawsze łatwo odróżnić osę od pszczoły.
Po chwili mówił dalej:
– Mogę rościć sobie pretensje do bycia jednym z najbardziej pożytecznych, choć równie irytujących, owadów. Jestem detektywem i zjawiłem się tu, aby prowadzić śledztwo w sprawie domniemanego wznowienia działalności przestępcy nazwiskiem Michael Moonshine. Kradzieże klejnotów należały do jego specjalności; a do takiej kradzieży doszło właśnie w Beechwood House i wszystkie poszlaki wskazują w oczywisty sposób, że była to jego sprawka. Zgadzają się nie tylko odciski palców; wiecie zapewne, że gdy ostatnio go aresztowano, a sądzi się, że i przy innych okazjach, nosił proste, ale skuteczne przebranie w postaci rudej brody i wielkich okularów w rogowej oprawie.
Opal Bankes gwałtownie wychyliła się do przodu.
– Właśnie tak! – krzyknęła z poruszeniem – to właśnie tę twarz widziałam: olbrzymie bryle i ruda potargana broda jak u Judasza. Myślałam, że to duch.
– Tak samo wyglądał duch, którego widziała służąca w Beechwood – powiedział oschle Carver.
Położył na stole trochę papierów oraz pakunków i zaczął je ostrożnie rozwijać. – Tak jak mówię – kontynuował – wysłano mnie tutaj, abym zasięgnął informacji na temat przestępczych planów tego człowieka, Moonshine’a. To dlatego zainteresowałem się hodowlą pszczół i zatrzymałem u pana Smitha.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem Devine zerwał się i przemówił:
– Nie chce pan chyba powiedzieć, że ten miły starszy człowiek...
– No, panie Devine – powiedział Carver z uśmiechem – zdawało się panu, że ul stanowił kryjówkę tylko dla mnie. Dlaczegóż nie miałby stanowić kryjówki dla niego?
Devine posępnie skinął głową, a detektyw obrócił się znowu do swoich papierów.
– Ponieważ podejrzewałem Smitha, chciałem się go pozbyć i przetrząsnąć jego rzeczy; skorzystałem więc z uprzejmości pana Bankesa, który zgodził się zabrać go na emocjonującą przejażdżkę. Przeszukując jego dom, natrafiłem na pewne przedmioty – osobliwe wydało mi się, że znajdują się w posiadaniu dobrodusznego starszego wieśniaka zainteresowanego wyłącznie pszczołami. To jeden z nich.
Z rozwiniętego papieru wyjął długi włochaty przedmiot niemal szkarłatnej barwy – ten rodzaj sztucznej brody, których używa się w amatorskich przedstawieniach.
Obok niej leżała para starych okularów w ciężkiej rogowej oprawie.
– Ale znalazłem też coś – ciągnął Carver – co dotyczy tego domu w sposób bardziej bezpośredni i musi stanowić usprawiedliwienie mojego najścia dzisiejszego wieczoru. Znalazłem wykaz z adnotacjami dotyczącymi nazw i przypuszczalnej wartości rozmaitych znajdujących się w okolicy kosztowności. Zaraz pod zapiskiem na temat tiary lady Pulman znajdowała się wzmianka o szmaragdowym naszyjniku należącym do pani Bankes.
Pani Bankes, która dotychczas traktowała najście na jej dom w sposób pełen wyniosłej konfuzji, raptownie skupiła swoją uwagę. Jej twarz nagle zaczęła wyglądać na dziesięć lat starszą i dużo inteligentniejszą. Ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, porywczy John stanął wyprostowany w całej swojej okazałości – jak trąbiący słoń.
– I tiara już zniknęła! – ryknął – a naszyjnik – sprawdzę, co z naszyjnikiem!
– Niezły pomysł – powiedział Carver, gdy młodzieniec wypadał z pokoju – choć, oczywiście, mamy oczy otwarte, od kiedy tu przybyliśmy. Cóż, zajęło mi trochę czasu poradzenie sobie z wykazem, który napisano szyfrem, a telefoniczna wiadomość z Beechwood House od księdza Browna nadeszła, gdy już kończyłem. Poprosiłem go, by zabiegł tu z nowinami najpierw, ja zaś podążę za nim; i tak...
Jego mowę przerwał krzyk. Opal stała na baczność i sztywno wyprostowanym palcem wskazywała okrągłe okno.
– Znów tu jest! – wrzasnęła.
Przez moment wszyscy ujrzeli to coś – coś, co oczyściło damę z zarzutów o kłamstwo i histeryzowanie, które nierzadko jej stawiano. Wyzierająca na nich z szaroniebieskiego mroku twarz była blada, a może zbielała przez to, że była przyciśnięta do szyby; a wielkie, rzucające gniewne spojrzenie oczy, okolone jakby pierścieniami, nadawały jej wygląd wielkiej ryby, która wyskoczywszy z granatowego morza z przyciśniętym do bulaja nosem zagląda do środka statku. Ale skrzela czy też płetwy ryby miały kolor miedzianorudy – w istocie były to krwistoczerwone faworyty i górna część rudej brody. Chwilę później twarz zniknęła.
Devine zdołał zrobić jeden pokaźny krok w stronę okna, gdy dom zadźwięczał echem krzyku – krzyku, który zdawał się nim wstrząsać. Wydawał się nazbyt ogłuszający, by dało się rozróżnić słowa – niemniej jednak wystarczył, aby Devine zatrzymał się w pół kroku i zdał sobie sprawę z tego, co się stało.
– Naszyjnik zniknął! – krzyknął John Bankes, a jego olbrzymia chwiejąca się postać mignęła w drzwiach, poruszając się niczym pies gończy w pędzie.
– Złodziej właśnie był przy oknie! – krzyknął detektyw, rzuciwszy się w kierunku drzwi za gnającym na złamanie karku Johnem, który już znajdował się w ogrodzie.
– Uważaj! – krzyknęła żałośnie pani domu – oni mają pistolety i takie tam!
– Ja też! – zagrzmiał z głębi ciemnego ogrodu głos nieustraszonego Johna.
Devine spostrzegł, że młodzieniec, mijając go w pędzie, buńczucznie wymachiwał rewolwerem, a sam żywił nadzieję, że nie będzie potrzebował bronić się w ten sposób. Lecz w chwili, gdy przez głowę przebiegła mu ta myśl, powietrzem wstrząsnęły dwa wystrzały, jeden jakby odpowiadający drugiemu, i podniosły w tym spokojnym podmiejskim ogrodzie rozproszone stado ech. Ich trzepot stopniowo wygasł i nastała cisza.
– Czy John nie żyje? – spytała Opal niskim, trzęsącym się głosem.
Ksiądz Brown wszedł już głębiej w mrok i stał odwrócony plecami do zgromadzonych, spoglądając na coś w dół. To on udzielił Opal odpowiedzi.
– Nie – rzekł – to ten drugi.
Do księdza podszedł Carver i przez chwilę dwie sylwetki, wysoka i niska, zasłaniały ten widok, który pozwalało ujrzeć kapryśne i niespokojne światło księżyca. Później przesunęły się na bok, a pozostali ujrzeli na ziemi małą, żylastą postać, lekko skręconą, jakby wskutek ostatniego zmagania. Sztuczna ruda broda kierowała się w górę, w stronę nieba, jakby drwiąco, a księżyc świecił na wkładane dla pozorów okulary człowieka, którego nazywano Moonshinem.
– Cóż za koniec – wymamrotał detektyw, Carver. – Po wszystkich swoich przygodach zostać zastrzelonym niemal przypadkowo przez maklera w podmiejskim ogrodzie.
Makler, naturalnie, odniósł się do swojego dokonania z większą powagą, choć nie bez podenerwowania.
– Musiałem to zrobić – wykrztusił z siebie, po wysiłku wciąż z trudem łapiąc oddech. – Przykro mi, strzelił do mnie.
– Oczywiście, potrzebne będzie dochodzenie – powiedział z powagą Carver. – Ale sądzę, że nie ma się pan czym niepokoić. Jest rewolwer, który wypadł mu z ręki, a w którym brak jednej kuli; a z pewnością nie wystrzelił po tym, gdy pan go trafił.
W tym momencie wszyscy zgromadzili się na powrót w pokoju, a detektyw zbierał swoje papiery, szykując się do odejścia. Naprzeciw niego stał ksiądz Brown, spoglądając na stół jakby w głębokiej zadumie. Potem raptownie powiedział:
– Panie Carver, niewątpliwie rozpracował pan nader skomplikowaną sprawę w nader mistrzowski sposób. Prawdę mówiąc, to domyślałem się pańskiej profesji, lecz nie odważyłbym się przypuszczać, że połączy pan wszystko ze sobą tak prędko – pszczoły i brodę, i okulary, i szyfr, i naszyjnik, i wszystko.
– Wyjaśnienie sprawy do końca w naprawdę zadowalający sposób zawsze daje satysfakcję – rzekł Carver.
– Tak – powiedział ksiądz Brown, wciąż wpatrując się w stół. – Bardzo to podziwiam.
Następnie ze skromnością tak wielką, że ocierającą się o nerwowość, dodał:
– Uczciwość wymaga ode mnie, abym powiedział panu, że nie wierzę w ani jedno słowo pańskiego wyjaśnienia.
Devine pochylił się do przodu z nagłym zainteresowaniem.
– Ma ksiądz na myśli, że nie wierzy, iż to jest Moonshine, ów włamywacz?
– Wiem, że to jest ów włamywacz, tylko że nigdzie się nie włamał – odpowiedział ksiądz Brown. – Wiem, że nie przybył ani w te strony, ani do tego domostwa, by kraść klejnoty albo zostać zastrzelonym podczas ucieczki z nimi. Gdzie są klejnoty?
– Tam, gdzie zwykle znajdują się w takich przypadkach – odparł Carver. – Albo je ukrył, albo przekazał wspólnikowi. To nie jest robota jednego człowieka. Oczywiście, moi ludzie przeszukują ogród i alarmują całą okolicę.
– Być może – zasugerowała pani Bankes – wspólnik ukradł naszyjnik, w czasie gdy Moonshine patrzył w okno.
– Dlaczego Moonshine patrzył w okno? – spytał cicho ksiądz Brown. – Dlaczego miałby chcieć patrzeć w okno?
– No, jak ksiądz sądzi? – wykrzyknął poweselały John.
– Sądzę – powiedział ksiądz Brown – że wcale nie chciał patrzeć w okno.
– Więc dlaczego to zrobił? – zażądał odpowiedzi Carver. – Na co zda się takie gadanie po próżnicy? Widzieliśmy, jak cała historia rozegrała się na naszych oczach.
– Widziałem na własne oczy naprawdę wiele historii, które zostały odegrane, a w które nie uwierzyłem – odparł ksiądz. – Pan tak samo: na scenie i poza nią.
– Księże Brown – powiedział Devine z nutą pewnego szacunku w głosie – czy powie nam ksiądz, dlaczego nie może uwierzyć własnym oczom?
– Tak, spróbuję wam powiedzieć – odrzekł ksiądz Brown.
Następnie powiedział spokojnie:
– Wiecie, kim jestem, i kim jesteśmy my. Nie wchodzimy wam zbytnio w drogę. Usiłujemy pozostawać w przyjaznych stosunkach ze wszystkimi bliźnimi. Ale niepodobna wam sądzić, że nic nie robimy. Niepodobna wam sądzić, że nic nie wiemy. Nie wtykamy nosa w cudze sprawy, ale znamy naszych wiernych. Tego zabitego człowieka znałem doprawdy bardzo dobrze – byłem jego spowiednikiem i przyjacielem. Na ile jesteśmy w stanie poznać stan umysłu drugiego człowieka, znałem stan jego umysłu zanim opuścił dziś ogród [ten swój ogród z pszczołami, wcześniej, tak? TAK czy taka przenośnia, że opuścił padół ziemski – ogród?]; jego umysł był zaś jak szklany ul pełen złotych pszczół. Zbyt umiarkowanym byłoby twierdzenie, że jego nawrócenie było szczere. Był on jednym z tych wielkich pokutników, którzy umieją lepiej wykorzystać pokutę niż inni potrafią cnotę. Mówię, że byłem jego spowiednikiem; ale w istocie to ja udawałem się do niego po pociechę. Dobrze robiło mi przebywanie w pobliżu tak dobrego człowieka. A gdy ujrzałem go leżącego tam w ogrodzie martwego, zdało mi się, jakby prosto w moje ucho wypowiedziano nad nim pewne przedziwne słowa, które padły przed wieloma laty. Właśnie tak mogło się zdarzyć; bo jeśli kiedykolwiek ktoś poszedł prosto do Nieba, to mógł być on.
– Do diabła z tym wszystkim! – powiedział nerwowo John Bankes – przecież to był karany złodziej.
– Tak – powiedział ksiądz Brown – a karany złodziej jako jedyny na tym świecie usłyszał to zapewnienie: „Dziś ze mną będziesz w raju”6.
Zdawało się, że nikt nie wie, co zrobić z ciszą, która nastała, aż w końcu Devine powiedział z nagła:
– Jakże więc, u licha, wyjaśni ksiądz to wszystko?
Ksiądz pokręcił głową.
– Wcale jeszcze nie potrafię tego wyjaśnić – powiedział wprost. – Dostrzegam jedną czy dwie osobliwe rzeczy, ale ich nie rozumiem. Jak dotychczas nie mam żadnych dowodów na niewinność zabitego człowieka – poza nim samym. Ale jestem całkiem pewien, że mam rację.
Westchnął i wyciągnął rękę po swój duży czarny kapelusz. Gdy go podniósł, nadal wpatrywał się w stół; jego twarz przybrała zupełnie nowy wyraz; jego okrągła, pokryta prostymi włosami głowa przekrzywiła się pod nowym kątem. Wyglądało to całkiem tak, jak gdyby z kapelusza wyszło jakieś osobliwe zwierzę – tak jak wychodzi z kapelusza magika. Ale pozostali, patrząc na stół, nie dostrzegali tam nic poza dokumentami detektywa oraz starą sztuczną brodą i okularami tandetnej roboty.
– Niech nas Bóg błogosławi – wymamrotał ksiądz Brown – a on leży na zewnątrz martwy z brodą i w okularach. – Obrócił się gwałtownie w kierunku Devine’a. – To jest trop, którym można pójść, jeśli chce pan wiedzieć. Dlaczego miał on dwie brody?
Z tymi słowami w niezbyt dostojny sposób wypadł z pokoju; Devine, którego pożerała teraz ciekawość, podążył za nim do ogrodu przed domem.
– Nie mogę tego jeszcze wyjaśnić – powiedział ksiądz Brown. – Nie jestem pewien i jestem w kropce: nie wiem, co zrobić. Niech pan zajdzie jutro i spotka się ze mną, a może będę w stanie wszystko panu wyjaśnić. Może ułoży się to wszystko w całość i... – słyszał pan ten dźwięk?
– Ruszający samochód – spostrzegł Devine.
– Samochód Johna Bankesa – powiedział ksiądz. – Zdaje mi się, że jeździ bardzo szybko.
– Z pewnością jest on tego zdania – powiedział Devine z uśmiechem.
– Pojedzie dziś nocą daleko – i szybko – powiedział ksiądz Brown.
– Co chce ksiądz przez to powiedzieć? – zażądał odpowiedzi jego rozmówca.
– Chcę powiedzieć, że nie wróci – odparł ksiądz. – John Bankes – na podstawie tego, co powiedziałem – zaczął podejrzewać, że coś wiem. John Bankes odjechał, a szmaragdy i wszystkie inne klejnoty razem z nim.

*

Następnego dnia Devine napotkał księdza Browna chodzącego tam i z powrotem przed rzędem uli – ze smutkiem, ale i pewnym spokojem.
– Rozmawiałem z pszczołami – powiedział – Wie pan, że trzeba rozmawiać z pszczołami. Tymi „brzęczącymi mularzami, złote sklepienia w ulu budującymi”.7 Cóż za tekst!
Potem dodał bardziej gwałtownie:
– Podobałoby mu się to, że ktoś opiekuje się jego pszczołami.
– Mam nadzieję, że nie chce, aby lekceważono istoty ludzkie, gdy cały rój aż brzęczy z zaciekawienia – zaobserwował młodzieniec. – Miał ksiądz całkowitą rację, twierdząc, że Bankes uciekł z klejnotami, lecz nie wiem, skąd ksiądz to wiedział, ani nawet, co można było wiedzieć.
Ksiądz Brown łagodnie zamrugał oczami w stronę uli i powiedział:
– Człowiek natyka się na różne problemy, a tu na samym początku pojawił się poważny szkopuł. Za nic nie mogłem pojąć, dlaczego w Beechwood House postrzelono biednego Barnarda. Otóż nawet w czasach, gdy Michael był niedościgłym przestępcą, postawił sobie za punkt honoru, a nawet za punkt próżności, by osiągać swoje cele bez zabijania kogokolwiek. Wydawało się niezwykłe, że w momencie, gdy stał się kimś w rodzaju świętego, miałby wkładać niezwykły wysiłek w popełnienie grzechu, do którego miał wstręt, będąc grzesznikiem. Nad resztą wydarzeń w tej sprawie głowiłem się do ostatka; zupełnie nie potrafiłem jej zrozumieć – poza tym, że było w niej coś nieautentycznego. Potem nastąpił u mnie spóźniony przebłysk rozsądku, gdy zobaczyłem brodę i szkła i przypomniałem sobie, że złodziej przybył z inną brodą w innych szkłach. Otóż, oczywiście, było równie możliwe, że miał ich po dwie sztuki; ale za zbieżność co najmniej osobliwą należy uznać to, że nie użył ani starych okularów, ani starej brody – obu w dobrym stanie. Z drugiej strony: równie możliwe, że wyszedł, nie mając ich przy sobie, i musiał wystarać się o nowe – ale to mało prawdopodobne. Zupełnie nic nie zmuszało go, aby udał się z Bankesem na przejażdżkę; jeśli faktycznie zamierzał dokonać włamania, z łatwością mógł zabrać swoje przebranie w kieszeni. Poza tym brody nie rosną na krzakach. Byłoby mu trudno gdziekolwiek zdobyć coś takiego w ciągu tego czasu.
Nie – im więcej o tym myślałem, tym bardziej przeczuwałem, że w tym, iż ma całkiem nowe przebranie, jest coś dziwacznego. A potem zaczęła do mnie docierać drogą rozumową prawda, którą już poznałem drogą intuicji. Moonshine wcale nie wyszedł z Bankesem, mając zamiar włożyć przebranie. I wcale przebrania nie włożył. Ktoś inny przygotował przebranie z odpowiednim wyprzedzeniem, a następnie włożył je na niego.
– Włożył je na niego! – powtórzył Devine. – Jak, u diabła, zdołano to zrobić?
– Cofnijmy się nieco – powiedział ksiądz Brown – i spójrzmy na sprawę z innej perspektywy – z perspektywy okna, przez które młoda dama zobaczyła ducha.
– Ducha! – powtórzył rozmówca księdza z lekkim wzdrygnięciem.
– Nazwała to duchem – powiedział niewysoki człowieczek ze spokojem – i najpewniej nie była tak daleko od prawdy. Opal faktycznie jest tym, kogo zwą osobą o szczególnych uzdolnieniach psychicznych. Jedyny jej błąd polega na przeświadczeniu, że bycie osobą o szczególnych uzdolnieniach psychicznych oznacza bycie uduchowioną. Szczególne uzdolnienia psychiczne mają niektóre zwierzęta; ona w każdym razie jest osobą wielce wrażliwą i nie myliła się, czując, że twarz w oknie spowija potworna aura czegoś jakby martwoty.
– Ma ksiądz na myśli... – zaczął Devine.
– Mam na myśli to, że w okno spojrzał martwy człowiek – powiedział ksiądz Brown. – To martwy człowiek skradał się po więcej niż jednym domu. Upiorne to, nieprawdaż? Lecz w pewnym znaczeniu stanowił on przeciwieństwo ducha: nie był to bowiem groteskowy wybryk duszy uwolnionej z ciała. Był to groteskowy wybryk ciała uwolnionego od duszy.
Patrząc w kierunku ula, ponownie zamrugał oczami i mówił dalej:
– Lecz zdaje mi się, że najprostszym wyjaśnieniem będzie przyjrzeć się sprawie z punktu widzenia człowieka, który to zrobił. Zna pan człowieka, który to zrobił. Johna Bankesa.
– Absolutnie ostatni, którego bym podejrzewał – powiedział Devine.
– Absolutnie pierwszy, którego podejrzewałem ja – powiedział ksiądz Brown – o ile miałem jakiekolwiek prawo kogokolwiek podejrzewać. Przyjacielu, nie istnieją rodzaje ludzi ani fachy dobre lub złe ze swej istoty. Każdy człowiek może stać się mordercą – jak biedny John; każdy człowiek, nawet ten sam, zamiast mordercą może stać się świętym – jak biedny Michael. Ale jeśli istnieje taki rodzaj człowieka, który od czasu do czasu ma większą skłonność do postępowania w sposób do cna bezbożny niż ktokolwiek inny, to jest nim ten stosunkowo bezwzględny typ człowieka interesu. Nie wyznaje on żadnych ideałów społecznych, o religii już nie wspominając; nie ma obyczajów dżentelmena ani lojalności związkowca. Wszystkie jego przechwałki na temat tego, jak okazyjnej transakcji dokonał, były w istocie przechwałkami na temat tego, jak kogoś oszukał. Lekceważący stosunek, jaki przejawiał wobec podejmowanych przez jego siostrę mizernych dążeń w kierunku mistycyzmu, był odrażający. Mistycyzm w jej wydaniu był całkiem niedorzeczny; ale on nienawidził spirytyzmu tylko dlatego, że była to jakaś forma duchowości. Tak czy inaczej nie ulega wątpliwości, że to on był w tej sztuce ciemnym typem; zainteresowanie budzi jedynie dość oryginalny typ jego ciemnego postępku. Chodzi o nowy i jedyny w swoim rodzaju motyw morderstwa. Motyw ów stanowiła możność użycia zwłok w roli teatralnego rekwizytu – czegoś w rodzaju upiornej lalki albo manekinu. Na początku powziął plan zamordowania Michaela w aucie – tylko po to, by zabrać go do domu i udawać, że zabił go w ogrodzie. Ale z faktu podstawowego – tego, że nocą miał w samochodzie do dyspozycji martwe ciało znanego i rozpoznawalnego włamywacza – w sposób całkiem naturalny wyniknęła chęć nadania wszystkiemu ostatnich szlifów. Mógł pozostawić odciski jego palców i stóp; mógł przyłożyć znajomą twarz do okna i zabrać ją stamtąd. Zauważy pan, iż Moonshine rzekomo sam ukazał się i zniknął, podczas gdy Bankes wyszedł z pokoju rzekomo w poszukiwaniu szmaragdowego naszyjnika. Na koniec musiał tylko cisnąć trupa na trawnik, wystrzelić po jednym pocisku z każdego pistoletu i sprawa była załatwiona. Mogła się nigdy nie wydać, gdyby nie domysł dotyczący dwóch bród.
– Dlaczego księdza przyjaciel, Michael, zatrzymał starą brodę? – powiedział w zamyśleniu Devine. – Jest to dla mnie niejasne.
– Dla mnie to całkiem oczywiste, ponieważ go znałem – odparł ksiądz Brown. – Cała jest postawa przypominała perukę, którą nosił. Nie było tak, żeby przebierał w środkach, by ukryć swoje przebrania. Nie potrzebował już swojego starego przebrania, ale nie obawiał się go; zniszczenie swojej sztucznej brody uznałby za sztuczne. Byłoby to jak ukrywanie się, a on się nie ukrywał. Nie ukrywał się przed Bogiem; nie ukrywał się przed sobą samym. Stał w pełnym świetle. Gdyby zamknięto go z powrotem do więzienia, wciąż byłby zupełnie szczęśliwy. Nie został pobielony, ale wybielony. Było w nim coś bardzo osobliwego, niemal tak dziwnego jak ów groteskowy taniec śmierci, przez który został przeciągnięty, gdy był już martwy. Gdy chodził uśmiechnięty tam i z powrotem między tymi ulami, w najbardziej promiennie radosnym znaczeniu tego słowa był martwy. Był poza osądem tego świata.
Nastąpiła krótka przerwa, a potem Devine wzruszył ramionami i powiedział:
– Wszystko sprowadza się do tego, że osy i pszczoły wyglądają na tym świecie bardzo podobnie do siebie, nieprawdaż?

[1927]


1 Ciemne wieki to pejoratywne określenie wczesnego średniowiecza.
2 Bohater popularnej dziewiętnastowiecznej piosenki angielskiej. Wyspami Kanibali nazywano Fidżi.
3 Skaczący Jack (ang. Spring-heeled Jack) – bohater angielskiego folkloru epoki wiktoriańskiej; cechowała go zdolność wykonywania niezwykle wysokich i długich skoków.
4 Aluzja do początkowych słów napisanego w 1715 roku utworu Isaaca Wattsa Przeciw próżniactwu i łobuzerstwu: „Pracowita pszczółka prawdziwie / Upiększa każdą świetlaną godzinę / I dzień cały zbiera miód / Z każdego otwierającego się kwiatu!”.
5 W angielskim oryginale: moonshine.
6 Por. Łk 23, 43.
7 William Shakespeare, Henryk V, akt 1, scena 2, tłum. Leon Ulrich.


Tłum. Łukasz Makowski
Proj. okładki: Sztukmistrz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz