Ta
historia została opowiedziana przez księdza Browna profesorowi
Crake’owi, słynnemu kryminologowi, po obiedzie w klubie, gdy
przedstawiono ich sobie jako dzielących to samo niewinne zamiłowanie
do morderstw i kradzieży. Lecz jako że wersja księdza Browna
raczej umniejszała rolę, jaką odegrał w tej sprawie, zostanie
tutaj opowiedziana na nowo, bardziej bezosobowym stylem. Historia
wzięła swój początek z żartobliwej wymiany zdań, w której
profesor wykazał się podejściem bardzo naukowym, ksiądz zaś
dosyć sceptycznym.
– Mój
drogi księże – powiedział profesor z wymówką. – Nie uważa
ksiądz, aby kryminologia była nauką?
– Nie
jestem pewien – odparł ksiądz Brown. – Czy uważa pan, że
hagiologia to nauka?
– Co to
takiego? – spytał gwałtownie naukowiec.
– Bez
obaw, nie dotyczy ona wiedźm rodem z Hagi i nie ma nic wspólnego z
paleniem czarownic – powiedział ksiądz z uśmiechem. – Dotyczy
świętych rzeczy, osób i tak dalej. Widzi pan, ciemne wieki1
usiłowały tworzyć naukę o ludziach dobrych. Ale nasz własny
humanitarny i oświecony wiek zainteresowany jest tylko nauką o
ludziach złych. Niemniej jednak z naszego ogólnego doświadczenia
wynika, że świętymi zostają ludzie naprawdę najrozmaitsi.
Przypuszczam, że przyzna pan również, iż najrozmaitsi ludzie
zostają mordercami.
– Cóż,
naszym zdaniem morderców można dość dobrze sklasyfikować –
zauważył Crake. – Lista kategorii, na jakie się dzielą, zdaje
się stosunkowo długa i nudna; sądzę jednak, że jest
wyczerpująca. Po pierwsze, wszystkie zabójstwa można podzielić na
racjonalne oraz irracjonalne; i najpierw zajmiemy się tymi
ostatnimi, bo zdarzają się dużo rzadziej. Istnieje coś takiego
jak mania zabijania, zwana pokrótce zamiłowaniem do rzezi. Istnieje
coś takiego jak irracjonalna antypatia, choć bardzo rzadko prowadzi
ona do zabójstwa. Potem dochodzimy do prawdziwych motywów; niektóre
spośród nich są nie całkiem racjonalne – w tym sensie, że
bodźcem do zabójstwa jest po prostu miłość lub coś należącego
do przeszłości. Akty czystej zemsty są aktami zemsty rozpaczliwej.
Stąd niekiedy zakochany zabije rywala, którego miejsca nigdy nie
będzie w stanie zająć, a buntownik zamorduje tyrana po tym, jak
dojdzie już do podboju. Ale częściej nawet te czyny mają
racjonalne wytłumaczenie. Są to morderstwa powodowane pewną
nadzieją. Stanowią one większość przestępstw tej drugiej
kategorii – które możemy nazwać przestępstwami z rozsądku. Te
znów dzielą się na dwie główne podkategorie. Człowiek zabija
albo w celu pozyskania tego, co posiada inny człowiek – drogą
kradzieży lub dziedziczenia własności – albo celem powstrzymania
innego człowieka od zachowania się w określony sposób: jak w
przypadku zabicia szantażysty albo przeciwnika politycznego; albo
też – w przypadku kogoś zawadzającego mu w sposób bardziej
bierny – zabija męża lub żonę, których dalsze pozostawanie
przy życiu przeszkadza w osiągnięciu jakichś innych celów.
Sądzimy, że ta klasyfikacja jest dość szczegółowo przemyślana
i, odpowiednio zastosowana, opisuje rodzaje morderstw w wyczerpujący
sposób. Ale obawiam się, że brzmi to dość nieciekawie; mam
nadzieję, że księdza nie nudzę.
–
Bynajmniej – odpowiedział ksiądz Brown. – Muszę przeprosić,
jeśli sprawiałem wrażenie trochę nieobecnego; prawdę mówiąc
myślałem o pewnym człowieku, którego niegdyś znałem. Był on
mordercą; nie potrafię jednak określić, w którym miejscu
pańskiego muzeum morderców się sytuuje. Nie był obłąkany;
mordowanie nie sprawiało mu też przyjemności. Nie nienawidził
człowieka, którego zabił; prawie go nie znał i z pewnością nie
istniało nic, za co miałby się na nim mścić. Zabity nie posiadał
nic, czego morderca mógłby pożądać. Zabity nie postępował w
taki sposób, że morderca chciałby temu zapobiec. Zamordowany
człowiek nie miał możności wyrządzenia mordercy szkody,
utrudnienia mu czegokolwiek albo nawet wpłynięcia na niego. Nie
chodziło o kobietę. Nie chodziło o politykę. Człowiek ten zabił
współbliźniego, praktycznie obcego, i uczynił to z bardzo
osobliwej przyczyny, prawdopodobnie wyjątkowej w dziejach ludzkości.
Ksiądz
opowiedział więc historię we właściwy sobie, potoczniejszy
sposób. Powinna się ona rozpoczynać w scenerii odpowiednio
szacownej: przy stole, gdzie śniadanie spożywa poczciwa, ale i
zasobna rodzina z przedmieść nazwiskiem Bankes; przy stole, gdzie
standardowa dyskusja na temat zawartości bieżącego wydania gazety
chociaż ten jeden raz ustąpiła miejsca dyspucie o tajemnicy
bliższej własnemu ogródkowi Bankesów. Ludzi takich jak Bankesowie
oskarża się czasem o plotkowanie na temat sąsiadów, lecz w tej
materii są oni w najwyższym stopniu niewinni. Wieśniacy z
prowincji opowiadają o swoich sąsiadach różne historie –
prawdziwe i nieprawdziwe; ale przedstawiciele osobliwej kultury
nowoczesnego przedmieścia wierzą we wszystko, co mówi się w
gazetach o niegodziwości papieża albo męczeństwie króla Wysp
Kanibali2
i, przejęci tymi zagadnieniami, nie wiedzą nigdy o tym, co dzieje
się za rogiem. W tym jednakże przypadku obie formy zainteresowania
zbiegły się – zaiste tak było! – ów zbieg okoliczności
charakteryzował się zaś budzącym dreszcz natężeniem. W
ulubionej gazecie Bankesów znalazła się – zaiste tak było! –
wzmianka o ich własnej podmiejskiej dzielnicy. Gdy zobaczyli jej
nazwę w druku, zdała się im nowym dowodem na ich własne
istnienie. To prawie tak, jakby wcześniej byli bezprzytomni albo
niewidzialni; teraz stali się tak realni jak król Wysp Kanibali.
W gazecie
oznajmiono, że sławny niegdyś przestępca, znany jako Michael
Moonshine i pod wieloma innymi nazwiskami, które zapewne nie były
prawdziwe, został niedawno zwolniony po odsiedzeniu długiego wyroku
za liczne włamania; doniesiono też, że miejsce jego pobytu jest
trzymane w tajemnicy, ale przypuszcza się, że osiedlił się we
wspomnianej dzielnicy, którą dla wygody nazwiemy Chisham. W tym
samym wydaniu gazety przedstawiono krótki opis niektórych jego
słynnych i śmiałych wyczynów oraz ucieczek. W charakterze tego
typu prasy, kierowanej do tego typu odbiorców, leży bowiem
założenie, iż jej czytelnik nie ma żadnych wspomnień. Podczas
gdy wieśniak będzie pamiętał banitów takich jak Robin Hood czy
Rob Roy przez wieki, urzędnik z trudnością przypomni sobie
nazwisko przestępcy, o którego dwa lata wcześniej toczył spory w
tramwajach i wagonach metra. Niemniej jednak Michael Moonshine
naprawdę zademonstrował coś z bohaterskiego szelmostwa Rob Roya
czy Robin Hooda. Okazał się wart tego, by zrobić z niego legendę
a nie tylko doniesienie agencyjne. Był zbyt zdolnym włamywaczem,
aby stać się mordercą. Ale jego straszliwa siła i łatwość, z
którą przewracał policjantów jak kręgle, ogłuszał ludzi,
wiązał ich i kneblował, dodawała jakby ostatecznego wyrazu
strachu i tajemnicy temu, że nigdy ich nie zabijał. Ludzie
niemal czuli, że byłby bardziej ludzki, gdyby to czynił.
Pan
Simon Bankes, ojciec rodziny, był człowiekiem bardziej oczytanym i
bardziej staromodnym niż pozostali członkowie familii. Odznaczał
się korpulentnością; miał krótką siwą brodę i poorane
zmarszczkami czoło. Żywił zamiłowanie do anegdot oraz wspominków
i dokładnie pamiętał czasy, w których londyńczycy leżeli
bezsennie, nasłuchując przybycia Mike’a Moonshine’a podobnie
jak Skaczącego Jacka3.
Panu Bankesowi towarzyszyła żona – niewiasta chuda i posępna.
Charakteryzowało ją coś w rodzaju kostycznej elegancji, ponieważ
jej rodzina posiadała o wiele więcej pieniędzy niż rodzina jej
męża, mimo że była gorzej wykształcona; dysponowała nawet
znajdującym się w pokoju na górze bardzo wartościowym
szmaragdowym naszyjnikiem, który dawał jej prawo przodownictwa w
dyskusji na temat złodziei. Była tam córka pana Bankesa, Opal,
również chuda i posępna, którą uważano za medium – a
przynajmniej sama się za nie uważała, nie uzyskując w tej materii
zbytniego wsparcia rodziny. Duchy proweniencji mocno astralnej
uczynią dobrze, nie materializując się jako członkowie dużej
rodziny. Był brat Opal, John, tęgi młodzieniec, wrzaskiem
okazujący swoje lekceważenie w stosunku do duchowego rozwoju
siostry; poza tym wyróżniało go wyłącznie zainteresowanie
automobilami. Zdawał się być bezustannie w trakcie sprzedawania
jednego samochodu i kupowania innego; i jakimś trudnym do pojęcia
dla teoretyka ekonomii sposobem zawsze dawało się kupić egzemplarz
dużo lepszy, sprzedając zniszczony albo taki, który uchodził już
za przestarzały. Był brat Johna, Filip, młody człowiek o ciemnych
kręconych włosach, którego wyróżniała dbałość o ubiór,
stanowiąca bez wątpienia realizację części obowiązków
urzędnika biura maklerskiego, lecz – do czego makler skwapliwie
czynił aluzje – bynajmniej nie wszystkich. Wreszcie uczestniczył
w tej scenie rodzinnej przyjaciel Filipa, Daniel Devine, także
ciemnowłosy i wykwintnie odziany, lecz noszący brodę na sposób
trochę cudzoziemski, a tym samym, zdaniem wielu, cokolwiek groźny.
To
właśnie Devine pierwszy poruszył temat zawartości artykułu w
gazecie, taktownie wprowadzając to skuteczne narzędzie odwrócenia
uwagi od czegoś, co wyglądało jak początek małej kłótni
rodzinnej; dama-medium zaczęła bowiem opisywać swoją wizję, w
której blade twarze unosiły się w pustej nocy za jej oknem, John
Bankes zaś usiłował zagłuszyć wrzaskiem tę rewelację na temat
zjawisk nadprzyrodzonych z większym niż zazwyczaj wigorem.
Ale
gazetowa wzmianka o ich nowym i być może złowieszczym sąsiedzie
wkrótce doprowadziła do polubownego załagodzenia sporu między
obojgiem polemistów.
– To
potworne! – krzyknęła pani Bankes. – To musi być jakiś nowy
przybysz; ale kimże mógłby on być?
– Nie
znam nikogo, kto by tu przybył jakoś ostatnio – powiedział jej
mąż – poza sir Leopoldem Pulmanem z Beechwood House.
– Mój
drogi – odparła dama. – Jesteś taki niedorzeczny – sir
Leopold! – Potem, po chwili przerwy, dodała:
–
Otóż, jeśli ktoś sugerowałby jego sekretarza – tego człowieka
z faworytami – zawsze twierdziłam, od kiedy dostał to stanowisko,
które powinno trafić się Filipowi...
– Nic z
tego – powiedział ospale Filip, czyniąc swój jedyny wkład w
rozmowę. – Niewystarczająco dobry.
–
Jedynym przybyszem, o którym wiem – zauważył Devine – jest ten
człowiek nazwiskiem Carver, który zatrzymał się na farmie u
Smitha. Prowadzi życie niezwykle spokojne, ale rozmowy z nim są
bardzo ciekawe. Zdaje mi się, że John robił z nim jakieś
interesy.
– Wie
co nieco o samochodach – przyznał monomaniak John. – Będzie
wiedział nieco więcej po przejażdżce moim nowym autem.
Devine
lekko się uśmiechnął – wszystkim grożono już gościnnością
nowego samochodu Johna. Potem dodał refleksyjnie:
– Tyle
mi o nim wiadomo. Zna się na motoryzacji, podróżowaniu i
orientuje, co słychać w wielkim świecie; niemniej jednak cały
czas siedzi w domu, pałętając się wokół uli starego Smitha.
Mówi, że jest zainteresowany tylko hodowlą pszczół i to dlatego
u niego przebywa. Zdaje się to bardzo spokojną pasją dla tego
rodzaju człowieka. Nie mam jednak wątpliwości, że auto Johna
trochę go rozrusza.
Gdy tego
wieczoru Devine opuszczał dom Bankesów, na jego ciemnej twarzy
malowały się skupienie i namysł. Jego myśli byłyby
prawdopodobnie godne naszej uwagi – nawet na tym etapie; starczy
jednak powiedzieć, że praktycznym rezultatem tego namysłu była
decyzja o złożeniu panu Carverowi natychmiastowej wizyty w domu
pana Smitha. Gdy szedł w naznaczonym kierunku, napotkał Barnarda,
sekretarza Beechwood House; jego chuderlawa sylwetka od razu rzucała
się w oczy, podobnie jak bokobrody, które pani Bankes zaliczała do
przestępstw przeciw sobie. Nie znali się zbyt dobrze, a ich rozmowa
była krótka i niezobowiązująca; zdawało się jednak, że Devine
znalazł w niej materiał do dalszych rozmyślań.
– Niech
pan posłucha – powiedział raptownie – i wybaczy, że pytam, ale
czy to prawda, że lady Pulman trzyma w domu pewną sławną
biżuterię? Nie jestem zawodowym złodziejem, ale właśnie
słyszałem, że jeden kręci się tu w pobliżu.
–
Sprawię, aby zwróciła na nich uwagę – odpowiedział sekretarz.
– Prawdę mówiąc, sam już ośmieliłem się ostrzec ją przed
nimi. Mam nadzieję, że się tym zajęła.
Gdy
rozmawiali, zaraz za ich plecami rozległ się potworny ryk
samochodowego klaksonu i obok nich zatrzymał się John Bankes,
promieniejący za kierownicą swojego auta. Gdy usłyszał, dokąd
udaje się Devine, stwierdził, że również się tam wybiera, choć
jego ton wskazywał raczej na trudne do pojęcia upodobanie do
proponowania ludziom podwózki. Podwózka upłynęła na
nieprzerwanym wychwalaniu auta, tym razem głównie jego zdolności
przystosowania się do zmiennych warunków pogodowych.
Usta
Devine’a nie wydawały się w tej chwili tak łatwe do otwarcia i
przybyli na farmę Smitha przy dźwiękach monologu. Devine minął
bramę wjazdową i zaraz – bez wchodzenia do domu – napotkał
człowieka, którego szukał. Człowiek ów chodził po ogrodzie z
rękami w kieszeniach, w wielkim zwiotczałym słomianym kapeluszu na
głowie; miał pociągłą twarz i olbrzymi podbródek. Szerokie
rondo odcinało górną część jego twarzy cieniem, który wyglądał
nieco jak maska. W tle znajdował się rząd osłonecznionych uli,
wzdłuż których poruszał się starszy człowiek, przypuszczalnie
pan Smith, w towarzystwie niskiego i niewyróżniającego się niczym
kompana w czarnym stroju duchownego.
– A
niech mnie – wypalił niepohamowany John, zanim Devine zdołał
podjąć próbę jakiegokolwiek uprzejmego przywitania. –
Przywiozłem ją tu, żeby zabrać pana na małą przejażdżkę.
Zobaczy pan, czy nie jest lepsza od „Błyskawicy”.
Usta
pana Carvera zbiegły się w uśmiech, który w zamyśle miał być
może uprzejmy, lecz wypadł dość ponuro. – Obawiam się, że
dzisiejszego wieczoru będę zbyt zajęty, by pozwalać sobie na
przyjemności.
–
Prawdziwie jak pracowita pszczółka4
– zauważył Devine równie tajemniczo. – Pańskie pszczoły
muszą być niezwykle pracowite, skoro trzymają pana na nogach przez
całą noc. Zastanawiałem się, czy...
–
Czy?... – zażądał odpowiedzi Carver głosem pewnym, chłodnym i
wyzywającym.
– Cóż,
mówią, żeby kuć żelazo póki gorące; zbierać siano póki
świeci słońce – powiedział Devine. – Może pan zbiera miód
póki niebo od księżyca błyszczące.
Spod
cienia kapelusza o szerokim rondzie pojawił się błysk: to białka
oczu pana Carvera zmieniły swoje położenie i zaświeciły.
– Być
może w tym interesie jest spora dawka księżycowego blasku5
– odparł – ale ostrzegam pana: moje pszczoły nie tylko robią
miód. Również żądlą.
–
Jedzie pan ze mną? – nalegał z wytrzeszczonym wzrokiem John. Lecz
Carver, choć już bez przyjętego na chwilę, a pełnego
złowieszczego znaczenia tonu, którym odpowiadał Devine’owi,
wciąż stanowczo udzielał grzecznej odmowy.
– W
żaden sposób nie mogę się wybrać – powiedział. – Mam dużo
do napisania. Może będzie pan tak uprzejmy i wybierze się na
przejażdżkę z którymś z moich przyjaciół, jeśli pragnie pan
mieć towarzystwo. Oto dwaj moi przyjaciele: pan Smith, ksiądz
Brown.
–
Oczywiście – wykrzyknął Bankes – niech jadą wszyscy!
–
Bardzo panu dziękuję – powiedział ksiądz Brown. – Obawiam
się, że będę musiał odmówić; za kilka minut muszę iść na
nabożeństwo z wystawieniem Najświętszego Sakramentu.
– Na
placu boju pozostał zatem pan Smith – powiedział Carver, z czymś
niemal przypominającym zniecierpliwienie. – Jestem pewien, że
Smith pragnie odbyć przejażdżkę samochodową.
Smith, z
szerokim uśmiechem na twarzy, nie wyglądał na osobę, która
pragnęłaby czegokolwiek. Był niewysokim, żwawym, leciwym
człowiekiem noszącym pokaźną perukę – jedną z tych peruk,
które wyglądają nie bardziej naturalnie niż kapelusz. Jej żółty
odcień nie pasował do jego bezbarwnej cery. Pokręcił głową i z
życzliwym uporem odpowiedział:
–
Pamiętam, jak jechałem tą drogą dziesięć lat temu – jednym z
tych ustrojstw. Jechałem nim z domu mojej siostry w Holmgate i nigdy
więcej nie wybrałem się tą drogą samochodem. Zapewniam was: to
była doprawdy wyboista jazda.
–
Dziesięć lat temu! – powiedział kpiąco John Bankes. – Dwa
tysiące lat temu jeździło się wozem zaprzężonym w woły. Sądzi
pan, że samochody nie zmieniły się przez dziesięć lat? –
podobnie jak drogi, jeśli już o tym mówimy. W moim autobusiku nie
czuje się, że koła się kręcą. Człowiekowi zdaje się, że po
prostu leci.
–
Jestem pewien, że Smith chce iść polatać – nalegał Carver. –
To marzenie jego życia. No dalej, Smith, jedź do Holmgate zobaczyć
się z siostrą. Wiesz, że powinieneś jechać i zobaczyć się z
siostrą. Pojedź i zostań na noc, jeśli chcesz.
– Cóż,
zazwyczaj udaję się tam piechotą i dlatego zazwyczaj zostaję na
noc – powiedział stary Smith. Nie ma potrzeby, abym akurat dziś
sprawiał temu dżentelmenowi kłopot.
– Ale
pomyśl, jaką frajdę sprawi twojej siostrze, gdy zobaczy, że
przyjeżdżasz samochodem! – krzyknął Carver. – Naprawdę
powinieneś jechać. Nie bądź taki samolubny.
– O, to
to – zgodził się z radosną dobrotliwością Bankes. – Niech
pan nie będzie samolubny. Krzywda się panu nie stanie. Chyba się
pan nie boi?
– Cóż
– powiedział pan Smith, mrugając oczami w zamyśleniu – nie
chcę być samolubny i nie sądzę, abym się bał; pojadę z panem,
jeśli tak stawiacie sprawę.
Odjechali
razem wśród machających im w pożegnalnym pozdrowieniu rąk, które
zdawały się nadawać grupce wygląd wiwatującego tłumu. Jednakże
Devine i ksiądz przyłączyli się do machania tylko z uprzejmości
i obaj czuli, że to zdecydowany gest gospodarza nadał pozdrowieniu
ostateczny charakter pożegnalny. Ten szczegół wywołał w nich
osobliwe poczucie wszechogarniającej siły osobowości Simona
Bankesa.
Z chwilą
gdy samochód znalazł się poza zasięgiem ich wzroku, pan Carver
odwrócił się do nich z czymś w rodzaju szumnych przeprosin i
powiedział: „No cóż!”.
Powiedział
to z ową dziwną kordialnością, która stanowi przeciwieństwo
gościnności. Taka posunięta aż do granic towarzyskość jest tym
samym co odprawienie kogoś z kwitkiem.
– Muszę
już iść – powiedział Devine. – Nie powinniśmy przeszkadzać
naszej pracowitej pszczółce. Obawiam się, że wiem o pszczołach
bardzo niewiele; czasami z trudem przychodzi mi odróżnić pszczołę
od osy.
– Osy
też hodowałem – odpowiedział tajemniczy pan Carver.
Gdy jego
goście znaleźli się już parę jardów dalej na ulicy, Devine dość
impulsywnie zwrócił się do swojego towarzysza:
– To
była dość dziwna scena, nie sądzi ksiądz?
– Tak –
odpowiedział ksiądz Brown. – A co pan o niej sądzi?
Devine
spojrzał na niewysokiego, ubranego na czarno człowieka i coś w
spojrzeniu jego wielkich szarych oczu zdawało się pobudzać go do
działania.
– Sądzę
– powiedział – że Carver liczył na to – oczekując w wielkim
napięciu – że dziś wieczór będzie miał dom do swojej
dyspozycji. Nie wiem, czy miał ksiądz podejrzenia właśnie tego
rodzaju?
– Być
może mam swoje własne podejrzenia – odparł ksiądz – ale nie
jestem pewien, czy takie same jak pańskie.
*
Tego
wieczoru, gdy w ogrodach wokół rodzinnej posiadłości późny
zmierzch przemieniał się już w ciemność, Opal Bankes
przemieszczała się po niektórych ponurych i pustych
pomieszczeniach z większym niż zwykle roztargnieniem; i każdy, kto
przyjrzałby się jej uważnie, spostrzegłby, że jej blada twarz
była bledsza niż zwykle. W samym domu jako całości, mimo
panującego w nim burżuazyjnego luksusu, unosił się dość
osobliwy duch melancholii. Był to ten rodzaj frasunku, który
właściwy jest raczej przedmiotom staroświeckim niż starożytnym.
Dom pełen był raczej przebrzmiałych trendów niż historycznych
zwyczajów; o układzie i ornamentyce, które są akurat na tyle
świeżej daty, by uznać je za pozbawione życia. Tu i ówdzie
wczesnowiktoriański witraż podbarwiał zmierzch; wysokie sufity
nadawały pokojom strzelisty wygląd; a na końcu długiego
pomieszczenia, przez które szła Opal, znajdowało się jedno z tych
okrągłych okien, na które można natrafić w budynkach z tej
epoki. Gdy dotarła mniej więcej do połowy długości pokoju,
zatrzymała się, a potem nagle z lekka zachwiała, jakby uderzona w
twarz jakąś niewidzialną ręką.
Mgnienie
oka później dobiegł jej uszu odgłos pukania do drzwi wejściowych,
przygłuszony przez jeszcze jedne znajdujące się po drodze
zamknięte drzwi. Opal wiedziała, że wszyscy domownicy poza nią
znajdują się na górze i nie mogła dociec powodu, który skłonił
ją, by pójść i otworzyć frontowe drzwi. Na progu stała
przysadzista i nieświetnego wyglądu postać w czerni, w której
rozpoznała rzymskokatolickiego księdza, którego nazwisko brzmiało
Brown. Znała go niezbyt dobrze – ale lubiła. Nie wspierał jej
parapsychologicznych zapatrywań – wręcz przeciwnie; ale
sprzeciwiał się im tak, jakby miały znaczenie, a nie jakby
znaczenia nie miały. Chodziło nie tyle o to, że nie rozumiał jej
stanowiska, co o to, że rozumiał, ale się z nim nie zgadzał.
Wszystko to znajdowało się w stanie pewnego chaosu w jej umyśle,
gdy Opal przemówiła, nie witając się i nie czekając aż ksiądz
powie, w jakiej sprawie przybył.
– Tak
się cieszę, że ksiądz przyszedł. Widziałam ducha.
– Nie
ma potrzeby się tym niepokoić – powiedział. – Zdarza się to
często. Większość tych duchów to nie duchy, a te nieliczne,
które mogą nimi być, nie wyrządzają żadnej krzywdy. Czy był to
jakiś szczególny duch?
– Nie –
przyznała z lekkim uczuciem ulgi – nie chodziło nawet o samego
ducha, ale o atmosferę straszliwego zepsucia, o coś w rodzaju
doskonale widocznego upadku. To była twarz. Twarz w oknie. Ale była
blada, miała wytrzeszczone oczy i wyglądała jak wizerunek Judasza.
– Cóż,
niektórzy ludzie tak wyglądają – powiedział w zamyśleniu
ksiądz – i zapewne zaglądają czasami w okna. Czy mogę wejść i
zobaczyć, co się stało?
Gdy
jednak Opal wróciła z gościem do pokoju, zgromadzili się tam już
inni członkowie rodziny, a ci mniej przekonani do zjawisk
paranormalnych uznali za stosowne zapalić światła. W obecności
pani Bankes zachowanie księdza Browna stało się uprzejme w
rozumieniu bardziej konwencjonalnym; ksiądz przeprosił za najście:
–
Obawiam się, że składam niespodziewaną wizytę bez pytania o
zgodę, pani Bankes – powiedział. – Ale sądzę, że mogę
wyjaśnić, w jaki sposób sprawa, z którą przychodzę, państwa
dotyczy. Gościłem właśnie u Pulmanów, gdy zadzwoniono do mnie z
prośbą, bym przyszedł tu spotkać się z człowiekiem, który
przybywa, żeby zakomunikować coś, co w pewien sposób może być
dla państwa doniosłe. Nie dołączałbym do listy pani gości,
gdyby nie to, że jestem tu potrzebny – zdaje się jako świadek
tego, co zdarzyło się w Beechwood. W istocie to właśnie ja
wszcząłem alarm.
– Co
się wydarzyło? – powtórzyła za księdzem gospodyni domu.
– W
Beechwood House doszło do kradzieży – powiedział ksiądz Brown z
powagą – a co gorsza, obawiam się, że zginęły klejnoty lady
Pulman, zaś jej niefortunnego sekretarza, pana Barnarda, znaleziono
leżącego w ogrodzie; najwyraźniej został postrzelony przez
uciekającego włamywacza.
– Ten
człowiek – wykrzyknęła pani domu. – Sądzę, że to był...
Napotkała
pełen powagi wzrok księdza i raptem zaniemówiła; nigdy nie
potrafiła wyjaśnić, dlaczego.
–
Powiadomiłem policję – kontynuował ksiądz – oraz inne
zainteresowane sprawą instytucje; mówią, że nawet pobieżna
analiza ujawniła ślady stóp, odciski palców oraz inne poszlaki
wskazujące na znanego przestępcę.
W tym
momencie zebranie zakłócił powrót Johna Bankesa z nieudanej, jak
się zdawało, wyprawy samochodowej. Koniec końców bowiem stary
Smith okazał się rozczarowującym pasażerem.
–
Ostatecznie spietrał – w ostatniej nadarzającej się chwili –
oznajmił z wyraźnym zniesmaczeniem. – Dał nogę, gdy patrzyłem
na coś, co wyglądało na przebitą oponę. Ostatni raz zabieram
jednego z tych kmiotów...
Narzekania
Bankesa spotkały się z niewielkim zainteresowaniem z uwagi na
atmosferę ogólnego poruszenia osobą księdza Browna i
przyniesionych przez niego wieści.
– Lada
chwila przybędzie tu pewna osoba – mówił dalej ksiądz tym samym
tonem powściągliwej powagi – która zwolni mnie z roli, którą
teraz sprawuję. Gdy stanie już ona przed wami, dopełnię mojego
obowiązku jako świadka w poważnej sprawie. Pozostaje mi tylko
stwierdzić, że służąca z Beechwood House powiedziała mi, iż w
jednym z okien widziała twarz...
– Ja
widziałam twarz – powiedziała Opal – w jednym z naszych okien.
– O
rany, ty cały czas widzisz twarze – powiedział szorstko jej brat,
John.
–
Dobrze jest dostrzec fakty, nawet jeśli są nimi twarze –
powiedział niewzruszenie ksiądz Brown – i sądzę, że twarz,
którą pani widziała...
W całym
domu ponownie rozległo się stukanie, a minutę później drzwi
pokoju otworzyły się i pojawiła się w nich kolejna postać. Na
jej widok Devine na wpół podniósł się z krzesła. Postać była
wysoka i wyprostowana; miała pociągłą, dość wymizerowaną
twarz, zakończoną podbródkiem pokaźnych rozmiarów. Głowę miał
ów człowiek niemal bezwłosą, oczy zaś roziskrzone i niebieskie –
poprzednio skrywał je przed Devinem wielki słomiany kapelusz.
–
Proszę, żeby nikt się nie ruszał – powiedział głosem dobitnym
i kurtuazyjnym człowiek zwany Carverem. Ale dla wzburzonego umysłu
Devine’a kurtuazja ta złowieszczo przypominała kurtuazję
rozbójnika, który nakazuje zgromadzonym zachować bezruch pod
groźbą pistoletu.
–
Proszę, niech pan siada, panie Devine – powiedział Carver – a
ja, za pozwoleniem pani Bankes, podążę za pańskim przykładem.
Moja obecność tutaj wymaga wyjaśnienia. Skłaniam się ku
przypuszczeniu, że podejrzewał mnie pan o to, iż jestem sławnym i
wyróżniającym się włamywaczem.
– To
prawda – przyznał ponuro Devine.
– Jak
pan zauważył – rzekł Carver – nie zawsze łatwo odróżnić
osę od pszczoły.
Po
chwili mówił dalej:
– Mogę
rościć sobie pretensje do bycia jednym z najbardziej pożytecznych,
choć równie irytujących, owadów. Jestem detektywem i zjawiłem
się tu, aby prowadzić śledztwo w sprawie domniemanego wznowienia
działalności przestępcy nazwiskiem Michael Moonshine. Kradzieże
klejnotów należały do jego specjalności; a do takiej kradzieży
doszło właśnie w Beechwood House i wszystkie poszlaki wskazują w
oczywisty sposób, że była to jego sprawka. Zgadzają się nie
tylko odciski palców; wiecie zapewne, że gdy ostatnio go
aresztowano, a sądzi się, że i przy innych okazjach, nosił
proste, ale skuteczne przebranie w postaci rudej brody i wielkich
okularów w rogowej oprawie.
Opal
Bankes gwałtownie wychyliła się do przodu.
–
Właśnie tak! – krzyknęła z poruszeniem – to właśnie tę
twarz widziałam: olbrzymie bryle i ruda potargana broda jak u
Judasza. Myślałam, że to duch.
– Tak
samo wyglądał duch, którego widziała służąca w Beechwood –
powiedział oschle Carver.
Położył
na stole trochę papierów oraz pakunków i zaczął je ostrożnie
rozwijać. – Tak jak mówię – kontynuował – wysłano mnie
tutaj, abym zasięgnął informacji na temat przestępczych planów
tego człowieka, Moonshine’a. To dlatego zainteresowałem się
hodowlą pszczół i zatrzymałem u pana Smitha.
Nastąpiła
chwila ciszy, a potem Devine zerwał się i przemówił:
– Nie
chce pan chyba powiedzieć, że ten miły starszy człowiek...
– No,
panie Devine – powiedział Carver z uśmiechem – zdawało się
panu, że ul stanowił kryjówkę tylko dla mnie. Dlaczegóż nie
miałby stanowić kryjówki dla niego?
Devine
posępnie skinął głową, a detektyw obrócił się znowu do swoich
papierów.
–
Ponieważ podejrzewałem Smitha, chciałem się go pozbyć i
przetrząsnąć jego rzeczy; skorzystałem więc z uprzejmości pana
Bankesa, który zgodził się zabrać go na emocjonującą
przejażdżkę. Przeszukując jego dom, natrafiłem na pewne
przedmioty – osobliwe wydało mi się, że znajdują się w
posiadaniu dobrodusznego starszego wieśniaka zainteresowanego
wyłącznie pszczołami. To jeden z nich.
Z
rozwiniętego papieru wyjął długi włochaty przedmiot niemal
szkarłatnej barwy – ten rodzaj sztucznej brody, których używa
się w amatorskich przedstawieniach.
Obok
niej leżała para starych okularów w ciężkiej rogowej oprawie.
– Ale
znalazłem też coś – ciągnął Carver – co dotyczy tego domu w
sposób bardziej bezpośredni i musi stanowić usprawiedliwienie
mojego najścia dzisiejszego wieczoru. Znalazłem wykaz z adnotacjami
dotyczącymi nazw i przypuszczalnej wartości rozmaitych znajdujących
się w okolicy kosztowności. Zaraz pod zapiskiem na temat tiary lady
Pulman znajdowała się wzmianka o szmaragdowym naszyjniku należącym
do pani Bankes.
Pani
Bankes, która dotychczas traktowała najście na jej dom w sposób
pełen wyniosłej konfuzji, raptownie skupiła swoją uwagę. Jej
twarz nagle zaczęła wyglądać na dziesięć lat starszą i dużo
inteligentniejszą. Ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć,
porywczy John stanął wyprostowany w całej swojej okazałości –
jak trąbiący słoń.
– I
tiara już zniknęła! – ryknął – a naszyjnik – sprawdzę, co
z naszyjnikiem!
–
Niezły pomysł – powiedział Carver, gdy młodzieniec wypadał z
pokoju – choć, oczywiście, mamy oczy otwarte, od kiedy tu
przybyliśmy. Cóż, zajęło mi trochę czasu poradzenie sobie z
wykazem, który napisano szyfrem, a telefoniczna wiadomość z
Beechwood House od księdza Browna nadeszła, gdy już kończyłem.
Poprosiłem go, by zabiegł tu z nowinami najpierw, ja zaś podążę
za nim; i tak...
Jego
mowę przerwał krzyk. Opal stała
na baczność i sztywno
wyprostowanym palcem wskazywała okrągłe okno.
– Znów
tu jest! – wrzasnęła.
Przez
moment wszyscy ujrzeli to coś – coś, co oczyściło damę z
zarzutów o kłamstwo i histeryzowanie, które nierzadko jej
stawiano. Wyzierająca na nich z szaroniebieskiego mroku twarz była
blada, a może zbielała przez to, że była
przyciśnięta do szyby; a
wielkie, rzucające gniewne spojrzenie oczy, okolone jakby
pierścieniami, nadawały jej wygląd wielkiej ryby, która
wyskoczywszy z granatowego morza z przyciśniętym do bulaja nosem
zagląda do środka statku. Ale skrzela czy też płetwy ryby miały
kolor miedzianorudy – w istocie były to krwistoczerwone faworyty i
górna część rudej brody. Chwilę później twarz zniknęła.
Devine
zdołał zrobić jeden pokaźny krok w stronę okna, gdy dom
zadźwięczał
echem krzyku – krzyku, który zdawał
się nim wstrząsać. Wydawał
się nazbyt ogłuszający, by
dało się rozróżnić słowa – niemniej jednak wystarczył, aby
Devine zatrzymał się w pół
kroku i zdał sobie sprawę z
tego, co się stało.
–
Naszyjnik zniknął! – krzyknął
John Bankes, a jego olbrzymia chwiejąca się postać mignęła w
drzwiach, poruszając się niczym pies gończy w pędzie.
–
Złodziej właśnie był przy oknie!
– krzyknął detektyw, rzuciwszy się w kierunku drzwi za gnającym
na złamanie karku Johnem, który już znajdował się w ogrodzie.
–
Uważaj! – krzyknęła żałośnie
pani domu – oni mają pistolety i takie
tam!
– Ja
też! – zagrzmiał z głębi ciemnego ogrodu głos nieustraszonego
Johna.
Devine
spostrzegł, że młodzieniec, mijając go w pędzie, buńczucznie
wymachiwał rewolwerem, a sam żywił nadzieję, że nie będzie
potrzebował bronić się w ten sposób. Lecz w chwili, gdy przez
głowę przebiegła mu ta myśl, powietrzem wstrząsnęły dwa
wystrzały, jeden jakby odpowiadający drugiemu, i podniosły w tym
spokojnym podmiejskim
ogrodzie rozproszone stado
ech. Ich trzepot
stopniowo
wygasł i nastała cisza.
– Czy
John nie żyje? – spytała Opal niskim, trzęsącym się głosem.
Ksiądz
Brown wszedł już głębiej w mrok i stał odwrócony
plecami do
zgromadzonych,
spoglądając na coś w dół. To on udzielił Opal odpowiedzi.
–
Nie – rzekł – to ten drugi.
Do
księdza podszedł Carver i przez chwilę dwie sylwetki, wysoka i
niska, zasłaniały ten widok, który pozwalało ujrzeć kapryśne i
niespokojne światło księżyca. Później przesunęły się na bok,
a pozostali ujrzeli na ziemi małą, żylastą postać, lekko
skręconą, jakby wskutek ostatniego zmagania. Sztuczna ruda broda
kierowała się w górę, w stronę nieba, jakby drwiąco, a księżyc
świecił na wkładane dla pozorów okulary człowieka, którego
nazywano Moonshinem.
– Cóż
za koniec – wymamrotał detektyw, Carver. – Po wszystkich swoich
przygodach zostać zastrzelonym niemal przypadkowo przez maklera w
podmiejskim ogrodzie.
Makler,
naturalnie, odniósł się do swojego dokonania z większą powagą,
choć nie bez podenerwowania.
–
Musiałem to zrobić – wykrztusił z siebie, po wysiłku wciąż z
trudem łapiąc oddech. – Przykro mi, strzelił do mnie.
–
Oczywiście, potrzebne będzie dochodzenie – powiedział z powagą
Carver. – Ale sądzę, że nie ma się pan czym niepokoić. Jest
rewolwer, który wypadł mu z ręki, a w którym brak jednej kuli; a
z pewnością nie wystrzelił po tym, gdy pan go trafił.
W tym
momencie wszyscy zgromadzili się na powrót w pokoju, a detektyw
zbierał swoje papiery, szykując się do odejścia. Naprzeciw niego
stał ksiądz Brown, spoglądając na stół jakby w głębokiej
zadumie. Potem raptownie powiedział:
–
Panie Carver, niewątpliwie rozpracował pan nader skomplikowaną
sprawę w nader mistrzowski sposób. Prawdę mówiąc, to domyślałem
się pańskiej profesji, lecz nie odważyłbym się przypuszczać, że
połączy pan wszystko ze sobą tak prędko – pszczoły i brodę, i
okulary, i szyfr, i naszyjnik, i wszystko.
–
Wyjaśnienie sprawy do końca w naprawdę zadowalający sposób
zawsze daje satysfakcję – rzekł Carver.
– Tak –
powiedział ksiądz Brown, wciąż wpatrując się w stół. –
Bardzo to podziwiam.
Następnie
ze skromnością tak wielką, że ocierającą się o nerwowość,
dodał:
–
Uczciwość wymaga ode mnie, abym powiedział panu, że nie wierzę w
ani jedno słowo pańskiego wyjaśnienia.
Devine
pochylił się do przodu z nagłym zainteresowaniem.
– Ma
ksiądz na myśli, że nie wierzy, iż to jest Moonshine, ów
włamywacz?
– Wiem,
że to jest ów włamywacz, tylko że nigdzie się nie włamał –
odpowiedział ksiądz Brown. – Wiem, że nie przybył ani w te
strony, ani do tego domostwa, by kraść klejnoty albo zostać
zastrzelonym podczas ucieczki z nimi. Gdzie są klejnoty?
– Tam,
gdzie zwykle znajdują się w takich przypadkach – odparł Carver.
– Albo je ukrył, albo przekazał wspólnikowi. To nie jest robota
jednego człowieka. Oczywiście, moi ludzie przeszukują ogród i
alarmują całą okolicę.
– Być
może – zasugerowała pani Bankes – wspólnik ukradł naszyjnik,
w czasie gdy Moonshine patrzył w okno.
–
Dlaczego Moonshine patrzył w okno? – spytał cicho ksiądz Brown.
– Dlaczego miałby chcieć patrzeć w okno?
– No,
jak ksiądz sądzi? – wykrzyknął poweselały John.
–
Sądzę – powiedział ksiądz Brown – że wcale nie chciał
patrzeć w okno.
– Więc
dlaczego to zrobił? – zażądał odpowiedzi Carver. – Na co zda
się takie gadanie po próżnicy? Widzieliśmy, jak cała historia
rozegrała się na naszych oczach.
–
Widziałem na własne oczy naprawdę wiele historii, które zostały
odegrane, a w które nie uwierzyłem – odparł ksiądz. – Pan tak
samo: na scenie i poza nią.
–
Księże Brown – powiedział Devine z nutą pewnego szacunku w
głosie – czy powie nam ksiądz, dlaczego nie może uwierzyć
własnym oczom?
– Tak,
spróbuję wam powiedzieć – odrzekł ksiądz Brown.
Następnie
powiedział spokojnie:
–
Wiecie, kim jestem, i kim jesteśmy my. Nie wchodzimy wam zbytnio w
drogę. Usiłujemy pozostawać w przyjaznych stosunkach ze wszystkimi
bliźnimi. Ale niepodobna wam sądzić, że nic nie robimy.
Niepodobna wam sądzić, że nic nie wiemy. Nie wtykamy nosa w cudze
sprawy, ale znamy naszych wiernych. Tego zabitego człowieka znałem
doprawdy bardzo dobrze – byłem jego spowiednikiem i przyjacielem.
Na ile jesteśmy w stanie poznać stan umysłu drugiego człowieka,
znałem stan jego umysłu zanim opuścił dziś ogród [ten swój
ogród z pszczołami, wcześniej, tak? TAK czy taka przenośnia, że
opuścił padół ziemski – ogród?]; jego umysł był zaś jak
szklany ul pełen złotych pszczół. Zbyt umiarkowanym byłoby
twierdzenie, że jego nawrócenie było szczere. Był on jednym z
tych wielkich pokutników, którzy umieją lepiej wykorzystać pokutę
niż inni potrafią cnotę. Mówię, że byłem jego spowiednikiem;
ale w istocie to ja udawałem się do niego po pociechę. Dobrze
robiło mi przebywanie w pobliżu tak dobrego człowieka. A gdy
ujrzałem go leżącego tam w ogrodzie martwego, zdało mi się,
jakby prosto w moje ucho wypowiedziano nad nim pewne przedziwne
słowa, które padły przed wieloma laty. Właśnie tak mogło się
zdarzyć; bo jeśli kiedykolwiek ktoś poszedł prosto do Nieba, to
mógł być on.
– Do
diabła z tym wszystkim! – powiedział nerwowo John Bankes –
przecież to był karany złodziej.
– Tak –
powiedział ksiądz Brown – a karany złodziej jako jedyny na tym
świecie usłyszał to zapewnienie: „Dziś ze mną będziesz w
raju”6.
Zdawało
się, że nikt nie wie, co zrobić z ciszą, która nastała, aż w
końcu Devine powiedział z nagła:
– Jakże
więc, u licha, wyjaśni ksiądz to wszystko?
Ksiądz
pokręcił głową.
– Wcale
jeszcze nie potrafię tego wyjaśnić – powiedział wprost. –
Dostrzegam jedną czy dwie osobliwe rzeczy, ale ich nie rozumiem. Jak
dotychczas nie mam żadnych dowodów na niewinność zabitego
człowieka – poza nim samym. Ale jestem całkiem pewien, że mam
rację.
Westchnął
i wyciągnął rękę po swój duży czarny kapelusz. Gdy go
podniósł, nadal wpatrywał się w stół; jego twarz przybrała
zupełnie nowy wyraz; jego okrągła, pokryta prostymi włosami głowa
przekrzywiła się pod nowym kątem. Wyglądało to całkiem tak, jak
gdyby z kapelusza wyszło jakieś osobliwe zwierzę – tak jak
wychodzi z kapelusza magika. Ale pozostali, patrząc na stół, nie
dostrzegali tam nic poza dokumentami detektywa oraz starą sztuczną
brodą i okularami tandetnej roboty.
– Niech
nas Bóg błogosławi – wymamrotał ksiądz Brown – a on leży na
zewnątrz martwy z brodą i w okularach. – Obrócił się
gwałtownie w kierunku Devine’a. – To jest trop, którym można
pójść, jeśli chce pan wiedzieć. Dlaczego miał on dwie brody?
Z tymi
słowami w niezbyt dostojny sposób wypadł z pokoju; Devine, którego
pożerała teraz ciekawość, podążył za nim do ogrodu przed
domem.
– Nie
mogę tego jeszcze wyjaśnić – powiedział ksiądz Brown. – Nie
jestem pewien i jestem w kropce: nie wiem, co zrobić. Niech pan
zajdzie jutro i spotka się ze mną, a może będę w stanie wszystko
panu wyjaśnić. Może ułoży się to wszystko w całość i... –
słyszał pan ten dźwięk?
–
Ruszający samochód – spostrzegł Devine.
–
Samochód Johna Bankesa – powiedział ksiądz. – Zdaje mi się,
że jeździ bardzo szybko.
– Z
pewnością jest on tego zdania – powiedział Devine z uśmiechem.
–
Pojedzie dziś nocą daleko – i szybko – powiedział ksiądz
Brown.
– Co
chce ksiądz przez to powiedzieć? – zażądał odpowiedzi jego
rozmówca.
– Chcę
powiedzieć, że nie wróci – odparł ksiądz. – John Bankes –
na podstawie tego, co powiedziałem – zaczął podejrzewać, że
coś wiem. John Bankes odjechał, a szmaragdy i wszystkie inne
klejnoty razem z nim.
*
Następnego
dnia Devine napotkał księdza Browna chodzącego tam i z powrotem
przed rzędem uli – ze smutkiem, ale i pewnym spokojem.
–
Rozmawiałem z pszczołami – powiedział – Wie pan, że trzeba
rozmawiać z pszczołami. Tymi „brzęczącymi mularzami, złote
sklepienia w ulu budującymi”.7
Cóż za tekst!
Potem
dodał bardziej gwałtownie:
–
Podobałoby mu się to, że ktoś opiekuje się jego pszczołami.
– Mam
nadzieję, że nie chce, aby lekceważono istoty ludzkie, gdy cały
rój aż brzęczy z zaciekawienia – zaobserwował młodzieniec. –
Miał ksiądz całkowitą rację, twierdząc, że Bankes uciekł z
klejnotami, lecz nie wiem, skąd ksiądz to wiedział, ani nawet, co
można było wiedzieć.
Ksiądz
Brown łagodnie zamrugał oczami w stronę uli i powiedział:
–
Człowiek natyka się na różne problemy, a tu na samym początku
pojawił się poważny szkopuł. Za nic nie mogłem pojąć, dlaczego
w Beechwood House postrzelono biednego Barnarda. Otóż nawet w
czasach, gdy Michael był niedościgłym przestępcą, postawił
sobie za punkt honoru, a nawet za punkt próżności, by osiągać
swoje cele bez zabijania kogokolwiek. Wydawało się niezwykłe, że
w momencie, gdy stał się kimś w rodzaju świętego, miałby
wkładać niezwykły wysiłek w popełnienie grzechu, do którego
miał wstręt, będąc grzesznikiem. Nad resztą wydarzeń w tej
sprawie głowiłem się do ostatka; zupełnie nie potrafiłem jej
zrozumieć – poza tym, że było w niej coś nieautentycznego.
Potem nastąpił u mnie spóźniony przebłysk rozsądku, gdy
zobaczyłem brodę i szkła i przypomniałem sobie, że złodziej
przybył z inną brodą w innych szkłach. Otóż, oczywiście, było
równie możliwe, że miał ich po dwie sztuki; ale za zbieżność
co najmniej osobliwą należy uznać to, że nie użył ani starych
okularów, ani starej brody – obu w dobrym stanie. Z drugiej
strony: równie możliwe, że wyszedł, nie mając ich przy sobie, i
musiał wystarać się o nowe – ale to mało prawdopodobne.
Zupełnie nic nie zmuszało go, aby udał się z Bankesem na
przejażdżkę; jeśli faktycznie zamierzał dokonać włamania, z
łatwością mógł zabrać swoje przebranie w kieszeni. Poza tym
brody nie rosną na krzakach. Byłoby mu trudno gdziekolwiek zdobyć
coś takiego w ciągu tego czasu.
Nie –
im więcej o tym myślałem, tym bardziej przeczuwałem, że w tym,
iż ma całkiem nowe przebranie, jest coś dziwacznego. A potem
zaczęła do mnie docierać drogą rozumową prawda, którą już
poznałem drogą intuicji. Moonshine wcale nie wyszedł z Bankesem,
mając zamiar włożyć przebranie. I wcale przebrania nie włożył.
Ktoś inny przygotował przebranie z odpowiednim wyprzedzeniem, a
następnie włożył je na niego.
–
Włożył je na niego! – powtórzył Devine. – Jak, u diabła,
zdołano to zrobić?
–
Cofnijmy się nieco – powiedział ksiądz Brown – i spójrzmy na
sprawę z innej perspektywy – z perspektywy okna, przez które
młoda dama zobaczyła ducha.
–
Ducha! – powtórzył rozmówca księdza z lekkim wzdrygnięciem.
–
Nazwała to duchem – powiedział niewysoki człowieczek ze spokojem
– i najpewniej nie była tak daleko od prawdy. Opal faktycznie jest
tym, kogo zwą osobą o szczególnych uzdolnieniach psychicznych.
Jedyny jej błąd polega na przeświadczeniu, że bycie osobą o
szczególnych uzdolnieniach psychicznych oznacza bycie uduchowioną.
Szczególne uzdolnienia psychiczne mają niektóre zwierzęta; ona w
każdym razie jest osobą wielce wrażliwą i nie myliła się,
czując, że twarz w oknie spowija potworna aura czegoś jakby
martwoty.
– Ma
ksiądz na myśli... – zaczął Devine.
– Mam
na myśli to, że w okno spojrzał martwy człowiek – powiedział
ksiądz Brown. – To martwy człowiek skradał się po więcej niż
jednym domu. Upiorne to, nieprawdaż? Lecz w pewnym znaczeniu
stanowił on przeciwieństwo ducha: nie był to bowiem groteskowy
wybryk duszy uwolnionej z ciała. Był to groteskowy wybryk ciała
uwolnionego od duszy.
Patrząc
w kierunku ula, ponownie zamrugał oczami i mówił dalej:
– Lecz
zdaje mi się, że najprostszym wyjaśnieniem będzie przyjrzeć się
sprawie z punktu widzenia człowieka, który to zrobił. Zna pan
człowieka, który to zrobił. Johna Bankesa.
–
Absolutnie ostatni, którego bym podejrzewał – powiedział Devine.
–
Absolutnie pierwszy, którego podejrzewałem ja – powiedział
ksiądz Brown – o ile miałem jakiekolwiek prawo kogokolwiek
podejrzewać. Przyjacielu, nie istnieją rodzaje ludzi ani fachy
dobre lub złe ze swej istoty. Każdy człowiek może stać się
mordercą – jak biedny John; każdy człowiek, nawet ten sam,
zamiast mordercą może stać się świętym – jak biedny Michael.
Ale jeśli istnieje taki rodzaj człowieka, który od czasu do czasu
ma większą skłonność do postępowania w sposób do cna bezbożny
niż ktokolwiek inny, to jest nim ten stosunkowo bezwzględny typ
człowieka interesu. Nie wyznaje on żadnych ideałów społecznych,
o religii już nie wspominając; nie ma obyczajów dżentelmena ani
lojalności związkowca. Wszystkie jego przechwałki na temat tego,
jak okazyjnej transakcji dokonał, były w istocie przechwałkami na
temat tego, jak kogoś oszukał. Lekceważący stosunek, jaki
przejawiał wobec podejmowanych przez jego siostrę mizernych dążeń
w kierunku mistycyzmu, był odrażający. Mistycyzm w jej wydaniu był
całkiem niedorzeczny; ale on nienawidził spirytyzmu tylko dlatego,
że była to jakaś forma duchowości. Tak czy inaczej nie ulega
wątpliwości, że to on był w tej sztuce ciemnym typem;
zainteresowanie budzi jedynie dość oryginalny typ jego ciemnego
postępku. Chodzi o nowy i jedyny w swoim rodzaju motyw morderstwa.
Motyw ów stanowiła możność użycia zwłok w roli teatralnego
rekwizytu – czegoś w rodzaju upiornej lalki albo manekinu. Na
początku powziął plan zamordowania Michaela w aucie – tylko po
to, by zabrać go do domu i udawać, że zabił go w ogrodzie. Ale z
faktu podstawowego – tego, że nocą miał w samochodzie do
dyspozycji martwe ciało znanego i rozpoznawalnego włamywacza – w
sposób całkiem naturalny wyniknęła chęć nadania wszystkiemu
ostatnich szlifów. Mógł pozostawić odciski jego palców i stóp;
mógł przyłożyć znajomą twarz do okna i zabrać ją stamtąd.
Zauważy pan, iż Moonshine rzekomo sam ukazał się i zniknął,
podczas gdy Bankes wyszedł z pokoju rzekomo w poszukiwaniu
szmaragdowego naszyjnika. Na koniec musiał tylko cisnąć trupa na
trawnik, wystrzelić po jednym pocisku z każdego pistoletu i sprawa
była załatwiona. Mogła się nigdy nie wydać, gdyby nie domysł
dotyczący dwóch bród.
–
Dlaczego księdza przyjaciel, Michael, zatrzymał starą brodę? –
powiedział w zamyśleniu Devine. – Jest to dla mnie niejasne.
– Dla
mnie to całkiem oczywiste, ponieważ go znałem – odparł ksiądz
Brown. – Cała jest postawa przypominała perukę, którą nosił.
Nie było tak, żeby przebierał w środkach, by ukryć swoje
przebrania. Nie potrzebował już swojego starego przebrania, ale nie
obawiał się go; zniszczenie swojej sztucznej brody uznałby za
sztuczne. Byłoby to jak ukrywanie się, a on się nie ukrywał. Nie
ukrywał się przed Bogiem; nie ukrywał się przed sobą samym. Stał
w pełnym świetle. Gdyby zamknięto go z powrotem do więzienia,
wciąż byłby zupełnie szczęśliwy. Nie został pobielony, ale
wybielony. Było w nim coś bardzo osobliwego, niemal tak dziwnego
jak ów groteskowy taniec śmierci, przez który został
przeciągnięty, gdy był już martwy. Gdy chodził uśmiechnięty
tam i z powrotem między tymi ulami, w najbardziej promiennie
radosnym znaczeniu tego słowa był martwy. Był poza osądem tego
świata.
Nastąpiła
krótka przerwa, a potem Devine wzruszył ramionami i powiedział:
–
Wszystko sprowadza się do tego, że osy i pszczoły wyglądają na
tym świecie bardzo podobnie do siebie, nieprawdaż?
[1927]
1
Ciemne wieki to pejoratywne określenie wczesnego
średniowiecza.
2
Bohater popularnej dziewiętnastowiecznej piosenki angielskiej.
Wyspami Kanibali nazywano Fidżi.
3
Skaczący Jack (ang. Spring-heeled Jack) – bohater
angielskiego folkloru epoki wiktoriańskiej; cechowała go zdolność
wykonywania niezwykle wysokich i długich skoków.
4
Aluzja do początkowych słów
napisanego w 1715 roku utworu Isaaca Wattsa Przeciw
próżniactwu i łobuzerstwu:
„Pracowita pszczółka prawdziwie / Upiększa każdą świetlaną
godzinę / I dzień cały zbiera miód / Z każdego otwierającego
się kwiatu!”.
5
W angielskim oryginale: moonshine.
6
Por. Łk 23, 43.
7
William Shakespeare, Henryk
V, akt 1, scena 2,
tłum. Leon Ulrich.
Tłum. Łukasz Makowski
Proj. okładki: Sztukmistrz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz