Księdzu
Johnowi O’Connorowi z parafii św. Kutberta w Bradford,
który
głosi prawdę dziwniejszą od fikcji – z wdzięcznością większą
niż świat cały
Tajemnica księdza Browna
Flambeau,
najsłynniejszy niegdyś przestępca we Francji, a później bardzo
prywatny detektyw w Anglii, dawno już wycofał się z czynnej
działalności w obu tych profesjach. Niektórzy mówią, że z
powodu wcześniejszej kariery kryminalisty miał zbyt wiele skrupułów
jako detektyw. Tak czy inaczej, po życiu pełnym romantycznych
ucieczek i przebiegłych uników, skończył pod adresem, który ten
i ów mógłby uznać za właściwy – w zamku w Hiszpanii. Zamek
ten, choć stosunkowo mały, był masywny, zaś ciemna winnica i
zielone pasy przyzamkowego ogrodu pokrywały budzącą szacunek swoim
rozmiarem kwadratową połać ziemi na brązowym zboczu. A to
dlatego, że Flambeau, mimo wszystkich awanturniczych przygód, w
których brał udział, posiadał wciąż to, co posiada tak wielu
przedstawicieli narodów romańskich, a czego brak (na przykład) tak
wielu Amerykanom: energię potrzebna, by przejść na emeryturę.
Można ją zaobserwować u licznych właścicieli wielkich hoteli,
których jedyną ambicją jest stać się drobnymi rolnikami. Można
ją zaobserwować u niejednego prowincjonalnego sklepikarza
francuskiego, który zatrzymuje się w chwili, gdy mógłby
przedzierzgnąć się w odrażającego milionera i kupić wszystkie
sklepy na całej ulicy, i zwalnia tempo, skupiając się w spokoju na
wygodzie w życiu domowym i na grze w domino. Flambeau, co zdarza się
nierzadko, niemal od pierwszego wejrzenia zakochał się w
hiszpańskiej niewieście, ożenił i dochował w swojej hiszpańskiej
posiadłości licznej rodziny, nie okazując żadnego widocznego
pragnienia, by na powrót błąkać się poza jej granicami. Lecz
pewnego poranka rodzina zaobserwowała u niego niezwykłe
rozgorączkowanie i podniecenie; on zaś wyprzedził małych chłopców
i pokonał już biegiem większy odcinek długiego zbocza, aby
przywitać gościa, który nadchodził, przecinając dolinę – choć
gość był tylko czarnym punkcikiem w oddali.
Czarny
punkcik stopniowo powiększał się, nie zmieniając jednak zbytnio
swego kształtu; nadal pozostawał mniej więcej tam samo okrągły i
czarny. Czarne ubrania duchownych nie były wśród tych wzgórz
nieznane; lecz te ubrania, jakkolwiek właściwe duchownym, miały w
sobie coś zwyczajnego, ale i zawadiackiego w porównaniu z sutannami
czy innymi sukniami kapłańskimi – świadczyły o tym, iż odziany
w nie człowiek pochodzi z wysp północno-zachodnich – tak jasno,
jakby opatrzono go etykietą z napisem „miejsce pochodzenia:
Clapham Junction”. W ręku trzymał niczym maczugę krótką pękatą
parasolkę z gałką – na jej widok jego przyjaciel, przedstawiciel
narodu romańskiego, zaczął niemal ronić pełne uczucia łzy –
parasolka brała bowiem udział w wielu przygodach, które dawno temu
wspólnie przeżyli. Składającym tę długo oczekiwaną, lecz dużo
opóźnioną wizytę był bowiem przyjaciel Francuza, ksiądz Brown.
Nieprzerwanie ze sobą korespondowali, ale nie widzieli się od lat.
Ksiądz
Brown wkrótce zadomowił się w kółku rodzinnym, które było na
tyle duże, aby dać ogólne poczucie licznego grona czy nawet
społeczności. Przedstawiono mu duże, wykonane z malowanego i
pozłacanego drewna wizerunki Trzech Króli, którzy na Boże
Narodzenie przynoszą dzieciom prezenty; Hiszpania bowiem jest
krajem, w którym sprawy dziatwy odgrywają doniosłą rolę w życiu
domowym. Przedstawiono mu psa, kota i zwierzęta gospodarskie. Tak
się złożyło, że przedstawiono go również pewnemu sąsiadowi,
który – podobnie jak on – przyniósł do doliny przyodziewek i
obyczaje dalekich krajów.
Trzeciej
nocy od przybycia do rezydencji ujrzał ksiądz postawnego
nieznajomego, który złożył hiszpańskiemu domostwu swoje
uszanowanie, kłaniając się w sposób, z którym nie zdołałby
współzawodniczyć żaden hiszpański wielmoża. Nieznajomy był
wysokim, chudym, siwowłosym i bardzo przystojnym jegomościem, a w
jego błyszczących rękach, mankietach i spinkach było coś
przytłaczającego. Jego pociągła twarz nie miała jednak nic z
owej ospałości, którą kojarzy się z długimi mankietami i
wypielęgnowanymi dłońmi u osób stanowiących karykaturę naszego
kraju. Twarz nieznajomego zdradzała raczej uderzającą czujność i
bystrość; w jego oczach malowała się niewinna a intensywna
skłonność do zadawania pytań, która siwym włosom towarzyszy
nieczęsto. Już sama ta okoliczność mogłaby wskazywać na jego
narodowość – podobnie jak nosowa nuta w wytwornym głosie i nieco
zbyt gorliwie czynione założenie, że wszelkie otaczające go
europejskie przedmioty pochodzą z głębokiej przeszłości.
Istotnie, była to ni mniej ni więcej tylko osobistość tak znaczna
jak pan Grandison Chace, rodem z Bostonu, amerykański podróżnik,
który przerwał na pewien czas amerykańskie wojaże i wynajął
przyległą posiadłość – nieco podobny zamek na nieco podobnym
wzgórzu. Rozkoszował się swoim starym zamkiem i uznawał
przyjaznego sąsiada za miejscową starożytność tego samego typu
co zamek. Flambeau udało się bowiem, jak wspomnieliśmy, naprawdę
wyglądać na emerytowanego – w znaczeniu: zakorzenionego. Wyglądał
na kogoś, kto mógłby rosnąć tam przez wieki razem z własną
winoroślą i drzewem figowym. Powrócił do swojego prawdziwego
nazwiska Duroc; ponieważ miano „Pochodnia”1 stanowiło tylko
wojenny pseudonim, pod którym ludziom takim jak on często zdarza
się prowadzić wojnę ze społeczeństwem. Kochał swoją żonę i
rodzinę. Gdy chciał postrzelać, nigdy nie oddalał się od domu na
odległość większą niż potrzeba. Amerykańskiemu obieżyświatowi
zdawał się zatem ucieleśnieniem owego właściwego ludom
śródziemnomorskim kultu pogodnej zacności i umiarkowanego luksusu;
Amerykanin był na tyle mądry, by go dostrzegać i podziwiać.
Niemogący usiedzieć dłużej w jednym miejscu człowiek z Zachodu
rad spoczął na chwilę na skale z Południa, która porosła tak
wielką ilością mchu2. Ale pan Chace słyszał o księdzu Brownie i
jego głos lekko się zmienił – jakby mówił z jakąś sławną
osobistością. Obudził się w nim instynkt dziennikarza
przeprowadzającego wywiad – charakteryzujący się taktem, ale i
pełnym napięcia. Lecz jeśli usiłował pociągnąć księdza
Browna za język, jakby ksiądz był pacjentem w fotelu, dokonał
tego w najbardziej wprawny i bezbolesny sposób znany amerykańskiej
dentystyce.
Siedzieli
na zewnątrz na czymś w rodzaju dziedzińca, częściowo
odsłoniętego, który tak często pełni funkcję wejścia do
hiszpańskich domów. Zmierzch przemieniał się właśnie w mrok; po
zachodzie słońca górskie powietrze naraz zrobiło się ostrzejsze;
na kamiennym dziedzińcu stał mały piec, świecąc czerwonymi
oczami jak goblin i malując na posadzce czerwony wzór; lecz tylko
nieliczne spośród rzucanych przezeń promieni sięgały niższych
cegieł wielkiej nagiej brunatnej ściany, która wznosiła się
ponad nimi wysoko w głęboką granatową noc. W świetle zmierzchu
dawało się dostrzec lekki zarys wielkiej barczystej sylwetki
Flambeau i jego przypominających szable wąsów; poruszał się on,
czerpiąc z antała ciemne wino i podając je zgromadzonym. W cieniu
Flambeau ksiądz wyglądał na bardzo skurczonego i maleńkiego –
jakby skulonego nad piecem; natomiast amerykański gość pochylił
się do przodu, z łokciem elegancko opartym na kolanie; jego
cokolwiek ostre rysy twarzy widoczne były w pełnym świetle; oczy
błyszczały mu dociekliwą inteligencją.
–
Mogę księdza zapewnić – mówił – że jego osiągnięcie w
sprawie morderstwa Moonshine’a uważamy za najwybitniejszy sukces w
historii sztuki detektywistycznej.
Ksiądz
Brown coś wymamrotał; niektórym mogłoby się zdawać, że
mamrotanie to przypomina nieco jęk.
–
Dobrze znamy – kontynuował zdecydowanym tonem nieznajomy –
domniemane osiągnięcia Dupina i innych; jak również Lecoqa,
Sherlocka Holmesa, Nicholasa Cartera oraz innych obdarzonych
wyobraźnią wcieleń sztuki detektywistycznej. Dostrzegamy jednak
pod wieloma względami znaczną różnicę między metodą podejścia
do przestępstwa stosowaną przez księdza a sposobami innych
mistrzów sztuki dochodzenia – czy to fikcyjnych, czy
rzeczywistych. Proszę księdza, niektórzy snują przypuszczenia, że
różnica w metodzie polega może raczej na braku metody.
Ksiądz
Brown milczał; potem lekko drgnął, tak jakby wcześniej drzemał
nad piecem, i powiedział:
–
Proszę o wybaczenie. Tak... Brak metody... Również brak rozumu,
jak się obawiam.
–
Powinienem powiedzieć: „ujętej w ścisły schemat metody
naukowej” – ciągnął indagujący. – Edgar Allan Poe pisze
naprędce w gawędziarskiej formie parę małych szkiców,
wyjaśniając metodę Dupina z jej subtelnymi powiązaniami
logicznymi. Doktor Watson musiał niezmiennie wysłuchiwać
dokładnych wyjaśnień Holmesa dotyczących jego metody – opartej
na dostrzeganiu szczegółów świata fizycznego. Ale zdaje się, że
nikt nie zabrał się za jakikolwiek całościowy opis metody
księdza, księże Brown, a poinformowano mnie, że odpowiedział
ksiądz odmownie na propozycję wygłoszenia na ten temat serii
wykładów w Stanach Zjednoczonych.
–
Tak – odparł ksiądz, patrząc na piec i marszcząc czoło –
odmówiłem.
–
Księdza odmowa dała początek naprawdę wielu interesującym
dyskusjom – spostrzegł Chace. – Mogę powiedzieć, że niektórzy
moi rodacy twierdzą, że księdza metody nie da się objaśnić, bo
jest ona czymś więcej niż pospolitą nauką – jest mianowicie
nadprzyrodzona. Mówią, że księdza tajemnica ma pozostać
nieodkryta, jako że jest w swym charakterze okultystyczna.
–
Jest jaka? – spytał ksiądz Brown dość ostro.
–
Otóż jakoby ezoteryczna – odpowiedział jego rozmówca. – Mówię
księdzu, że ludzi mocno poruszyło morderstwo Gallupa; i morderstwo
Steina; a potem morderstwo starego Mertona; a teraz morderstwo
sędziego Gwynna; jak również podwójne morderstwo dokonane przez
Dalmona, którego w Stanach dobrze znano. A oto ksiądz za każdym
razem na miejscu zabójstwa, w samym jego środku; wyjaśniający
wszystkim, w jaki sposób dokonano morderstwa i nigdy nie
wyjaśniający nikomu, skąd ksiądz to wie. Niektórzy ludzie
zaczęli zatem myśleć, że wie to ksiądz, że tak powiem, bez
patrzenia. A Carlotta Brownson wygłosiła odczyt na temat
myśloform3, ilustrując go przykładami spraw, którymi ksiądz się
zajmował. Żeńskie Stowarzyszenie Jasnowidzek z Indianapolis...
Ksiądz
Brown wciąż wpatrywał się w piec; potem powiedział dość
głośno, a jednocześnie jakby niemal bez świadomości, że
ktokolwiek go słucha:
–
A niech mnie! To na nic.
–
Nie wiem dokładnie, jak można temu zaradzić – powiedział z
humorem pan Chace. – Na Żeńskie Stowarzyszenie Jasnowidzek
potrzeba dużej siły. Jedyny znany mi sposób, aby je powstrzymać,
polega na tym, aby mimo wszystko wyjawił nam ksiądz swoją
tajemnicę.
Ksiądz
Brown jęknął. Ukrył twarz w dłoniach i pozostał przez chwilę w
tej pozycji, jakby od myślenia pękała mu głowa. Potem uniósł ją
i matowym głosem powiedział:
–
No, dobrze. Muszę wyjawić tajemnicę.
Wzrok
księdza przetoczył się ponuro po całym spowitym w mroku otoczeniu
– od czerwonych oczu małego pieca po całą rozległość wiekowej
nagiej ściany, nad którą wyraźnie widać było rozbłyskujące
coraz mocniejszym światłem jasne gwiazdy południa.
–
Tajemnica polega na tym... – powiedział i zaraz potem przerwał,
jakby nie był w stanie mówić dalej. Następnie zaczął od nowa i
powiedział:
–
Widzi pan, to ja zabiłem wszystkich tych ludzi.
–
Co takiego? – wykrztusił z siebie rozmówca księdza głosem
niepozornym w dojmującej ciszy.
–
Widzi pan, to ja własnoręcznie zamordowałem wszystkich tych ludzi
– wyjaśnił cierpliwie ksiądz Brown. – Zatem, rzecz jasna,
wiem, jak tego dokonano.
Grandison
Chace wyprostował się na całą swoją wysokość jakby człowiek
powoli podnoszony pod sufit podmuchem eksplozji. Wgapiając się z
góry w księdza, powtórzył swoje pełne niedowierzania pytanie.
–
Zaplanowałem każde z tych przestępstw bardzo pieczołowicie –
ciągnął ksiądz Brown – dokładnie obmyśliłem, jak można
dokonać tego rodzaju czynu oraz w jaki sposób albo w jakim stanie
umysłu człowiek zdołałby naprawdę go dokonać. I gdy byłem
całkowicie pewien, że sam odczuwam dokładnie tak jak morderca,
oczywiste, że wiedziałem, kto nim jest.
Chace
wydał z siebie coś jakby powolne przerywane westchnienie.
–
Naprawdę mnie ksiądz przeraził – powiedział. – Przez moment
faktycznie sądziłem, że ma ksiądz na myśli, iż jest mordercą i
widziałem już te wydrukowane na pierwszych stronach amerykańskich
gazet sensacyjne tytuły: Świątobliwy detektyw zdemaskowany jako
zabójca – setka zbrodni księdza Browna. Ależ, oczywiście, to
tylko figura retoryczna, oznaczająca, że próbował ksiądz
zrekonstruować psychologię...
Ksiądz
Brown gwałtownie postukał w piec krótką fajką, którą miał
właśnie napełnić; twarz ściągnął mu jeden z pojawiających
się na niej bardzo rzadko skurczów irytacji.
–
Nie, nie, nie – powiedział niemal ze złością – nie mam na
myśli tylko figury retorycznej. Tym kończy się próba mówienia o
sprawach głębokich... Na cóż zdadzą się słowa...? Jeśli
usiłuje się mówić o najzwyczajniejszej w świecie prawdzie
moralnej, ludziom zawsze wydaje się, że jest ona najzwyczajniej w
świecie tylko metaforyczna. Mający obie kończyny dolne człowiek z
krwi i kości powiedział mi niegdyś: „Wierzę w Ducha Świętego
tylko w sensie duchowym”. Naturalnie odpowiedziałem: „W jakim
innym sensie mógłby pan w Niego wierzyć?”. I wtedy zdało mu
się, że mam na myśli, iż nie potrzebuje wierzyć w nic poza
ewolucją, opartym o etykę braterstwem czy innymi bzdurami... Chodzi
mi o to, że naprawdę widziałem siebie, i to prawdziwego siebie,
popełniającego te morderstwa. Nie zabiłem tych ludzi na sposób
fizyczny; lecz nie w tym rzecz. Na sposób fizyczny mogłaby zabić
ich jakakolwiek cegła lub dowolne inne narzędzie. Mam na myśli to,
że zastanawiałem się i zastanawiałem nad tym, jak człowiek może
stać się mordercą, dopóki nie uświadomiłem sobie, że w istocie
sam jestem mordercą – pod każdym względem, za wyjątkiem
wyrażenia ostatecznej zgody na samo fizyczne dokonanie zabójstwa.
Ten pomysł podsunął mi niegdyś przyjaciel – jako rodzaj
ćwiczenia duchowego. Zdaje mi się, że jemu podsunął go papież
Leon XIII, który zawsze był dla mnie kimś na kształt bohatera.
–
Obawiam się – powiedział Amerykanin głosem wciąż pełnym
wątpliwości i łypiąc na kapłana, jakby był dzikim zwierzęciem
– że będzie musiał ksiądz sporo mi wyjaśnić zanim pojmę, o
czym ksiądz mówi. Sztuka detektywistyczna...
Ksiądz
Brown pstryknął palcami z tą samą co wcześniej pełną animuszu
irytacją.
–
To by było na tyle! – krzyknął – tu nasze drogi się
rozchodzą. Nauka to coś wspaniałego, gdy się na nią natrafi; w
swoim właściwym sensie to jedno z najwspanialszych słów w
świecie. Ale co ci ludzie mają na myśli w dziewięciu na dziesięć
przypadków, gdy obecnie go używają? Gdy mówią, że sztuka
detektywistyczna to nauka? Gdy mówią, że kryminologia to nauka?
Mają na myśli to, że patrzą na człowieka z zewnątrz i badają
go jakby był olbrzymim owadem; w sposób, który nazwaliby suchym i
bezstronnym, a który ja nazwałbym zabójczym i nieludzkim. Chodzi
im o to, aby spojrzeć na człowieka z dużego dystansu, jakby był
potworem z zamierzchłej przeszłości; wgapiają się w jego
„przestępczą czaszkę” niczym w coś wyglądającego jak
upiorna narośl – jak róg na łbie nosorożca. Gdy naukowiec mówi
o człowieku danego typu, nigdy nie ma na myśli siebie, ale zawsze
swojego bliźniego; najpewniej swojego uboższego bliźniego. Nie
przeczę, że suche, rzeczowe podejście może czasem przynieść
dobre owoce, choć w pewnym sensie stanowi ono odwrotność nauki.
Jest czymś od wiedzy tak odległym, że w istocie oznacza tuszowanie
tego, co wiemy. Oznacza traktowanie kogoś znanego jak nieznajomego i
udawanie, że coś, co znamy, tak naprawdę jest dla nas odległe i
tajemnicze. To tak jakby mówić, że człowiek ma między oczami
trąbę albo że regularnie co dwadzieścia cztery godziny pada bez
zmysłów. Cóż, to, co nazywa pan „tajemnicą”, jest czymś
zupełnie innym. Ja nie usiłuję patrzeć na człowieka z zewnątrz.
Usiłuję dostać się do wnętrza mordercy... W istocie udaje mi się
nawet coś więcej, nie widzi pan? Jestem wewnątrz człowieka.
Zawsze jestem wewnątrz człowieka, poruszam jego rękami i nogami;
czekam jednak aż do momentu, gdy uświadomię sobie, że znajduję
się wewnątrz mordercy, gdy myślę tak jak on, mocuję się z jego
namiętnościami; aż do momentu, gdy ugnę się i przyjmę jego
kondycję – skulonej postaci, z której wyziera nienawiść; aż do
momentu, gdy w obłędnym skupieniu spoglądam na świat jego
przekrwionymi i przymrużonymi oczyma; patrząc w górę na
nieodległą i wyraźną perspektywę prostej drogi do kałuży krwi.
Aż do momentu, gdy faktycznie jestem mordercą.
–
Och – powiedział pan Chace, wpatrując się w księdza smutnym,
posępnym wzrokiem, i dodał: – I to właśnie nazywa ksiądz
ćwiczeniem duchowym.
–
Tak – powiedział ksiądz Brown – to właśnie nazywam ćwiczeniem
duchowym.
Po
chwili ciszy podjął:
–
Owo ćwiczenie duchowe jest tak rzeczywiste, iż wolałbym był nic o
nim nie mówić. Ale po prostu nie mogłem pozwolić na to, by
odjechał pan i naopowiadał swoim rodakom, że posiadłem tajemną
sztukę magiczną związaną z myśloformami – nieprawdaż? Źle to
ująłem, ale sprawy tak właśnie się mają. Żaden człowiek nie
zrobi niczego naprawdę dobrego, zanim nie dowie się, jaki jest albo
jaki mógłby być niegodziwy; zanim nie zda sobie dokładnie sprawy
z tego, jakie ma prawo do całego swojego snobizmu, szyderczych
uśmiechów i gadania o „przestępcach”, jakby byli małpami w
oddalonej o dziesięć tysięcy mil kniei; zanim całkowicie nie
zaprzestanie haniebnie się samooszukiwać, mówiąc o niższych
gatunkach człowieka i czaszkach, którym czegoś brakuje; zanim nie
wyciśnie ze swej duszy ostatniej kropli kwasu faryzeuszów; zanim
nie zacznie pokładać nadziei wyłącznie w tym, by w taki czy inny
sposób okiełznać jedynego dobrze znanego mu przestępcę, czyli
siebie samego, i trzymać go w zdrowiu i bezpieczeństwie pod własnym
kapeluszem.
Flambeau
zbliżył się, napełnił hiszpańskim winem olbrzymi puchar i
postawił go przed swoim przyjacielem, tak jak uprzednio postawił
już kielich przed drugim ze swych gości. Potem sam przemówił po
raz pierwszy:
–
Jeśli się nie mylę, ksiądz Brown przeżył nową porcję
tajemniczych przygód detektywistycznych. Rozmawialiśmy o nich
niedawno, jak mi się zdaje. Od czasu, gdy ostatnio się spotkaliśmy,
miał do czynienia z doprawdy dziwnymi ludźmi.
–
Tak, znam w mniejszym lub większym stopniu te historie – lecz nie
wiem nic o zastosowaniu samej metody – powiedział Chace, podnosząc
w zamyśleniu kielich. – Zastanawiam się, czy może dać mi ksiądz
jakieś przykłady... Chodzi mi o to, czy zajmował się ksiądz tą
najnowszą porcją przygód, stosując tę introspektywną metodę?
Ksiądz
Brown także podniósł kielich, a blask ognia uczynił czerwone wino
przezroczystym – jak chwalebnej krwistoczerwonej barwy szkło
witraża przedstawiającego męczennika. Czerwony płomień zdawał
się trzymać jego oczy na uwięzi i pochłaniać wzrok, który
zatapiał się w nim głębiej i głębiej, jakby ów jeden jedyny
kielich zawierał w sobie morze krwi wszystkich ludzi, a jego dusza
była nurkiem, bezustannie pogrążającym się w tajemniczą pokorę
i odbite w zwierciadle imaginacje – niżej niż potwory na samym
jej mulistym dnie. W kielichu tym, niczym w czerwonym lustrze, ujrzał
wiele rzeczy: jego najnowsze poczynania poruszały się jako
szkarłatne cienie; przykłady, których domagali się jego
towarzysze, tańczyły w symbolicznych kształtach; a przed oczami
przesunęły mu się wszystkie opowiedziane tutaj historie. W tej
chwili świetliste wino było jak bezkresny zachód słońca, kładący
się na ciemnoczerwonych piaskach; stały tam ciemne postacie ludzi:
jeden upadł, a drugi biegł w jego stronę. Potem zachodzące słońce
zdało się rozbijać na plamy światła: czerwone latarenki
kołyszące się na drzewach w ogrodzie i lśniący czerwienią
refleksów staw; następnie cały kolor zdawał się gromadzić na
powrót w jedno na kształt wielkiej róży z czerwonego kryształu,
klejnotu, który opromienił niczym czerwone słońce cały świat –
poza cieniem rosłej postaci w wysokim nakryciu głowy jakby noszonym
przez jakiegoś starożytnego kapłana; a później znów zaczął
blaknąć, aż nie zostało nic poza płomieniem wiejącej niesfornie
na wietrze rudej brody gdzieś na dzikim siwym wrzosowisku. Wszystkie
te rzeczy, na które można spojrzeć później pod innym kątem i w
innym nastroju niż jego własny, z chwilą rzucenia wyzwania
obudziły się w jego pamięci i zaczęły przybierać kształt
anegdot i argumentów.
–
Tak – powiedział, powoli podnosząc do ust puchar z winem –
Pamiętam całkiem dobrze...
[Tutaj
następuje osiem opowiadań składających się na zbiór pt.
Tajemnica księdza Browna].
Tajemnica Flambeau
...ten
rodzaj morderstw, w których zagrałem rolę mordercy – powiedział
ksiądz Brown, odstawiając puchar. W tym właśnie momencie
przesunął mu się przed oczami szereg krwawych obrazów zbrodni.
–
To prawda – kontynuował po chwili przerwy – że ktoś inny
zagrał rolę mordercy przede mną i uniemożliwił mi namacalne jej
doświadczenie. Byłem kimś w rodzaju dublera – zawsze w stanie
gotowości, by wcielić się w postać mordercy. Zawsze troszczyłem
się przynajmniej o to, by gruntownie znać tę rolę. Mam na myśli
to, że, gdy starałem się wyobrazić sobie stan umysłu, w jakim
można dokonać takiego czynu, zawsze zdawałem sobie sprawę, że
sam mógłbym go popełnić pod warunkiem zaistnienia pewnych
konkretnych okoliczności mentalnych; i zazwyczaj nie tych
oczywistych. I wtedy, rzecz jasna, wiedziałem, kto tak naprawdę
dopuścił się zbrodni; i zazwyczaj nie było to osoba oczywista.
Oczywistym
wydawało się na przykład powiedzieć, że rewolucyjny poeta zabił
starego sędziego, który wpadał w czerwoną furię na myśl o
czerwonych rewolucjonistach. Ale w istocie nie stanowi to dla
rewolucyjnego poety powodu do zabójstwa. Nie stanowi – jeśli
zastanowimy się nad tym, jak to naprawdę byłoby być rewolucyjnym
poetą. Otóż świadomie postawiłem się w sytuacji rewolucyjnego
poety. Mam na myśli ten szczególny rodzaj nastawionego
pesymistycznie anarchicznego miłośnika buntu – rozumianego nie
jako naprawianie, ale raczej jako niszczenie. Podjąłem wysiłek
oczyszczenia umysłu z tych pierwiastków poczytalności i twórczego
zdrowego rozsądku, których miałem szczęście się nauczyć lub
które odziedziczyłem. Zamknąłem i zaciemniłem wszystkie
świetliki, przez które wpada z niebios prawdziwa światłość;
wyobraziłem sobie umysł rozświetlony tylko czerwonym światłem z
otchłani – ogniem rozszczepiającym skały i wyrywającym z
przepaści kamienie. Ale nawet gdy widzenie to przybrało swą
najdzikszą i najgorszą formę, nie potrafiłem pojąć, dlaczego
taki wizjoner miałby przerywać tak nagle swoją karierę, ścierając
się z pospolitym policjantem – za zabójstwo jednego z miliona
zwykłych starych głupców, jak by ich nazwał. Nie zrobiłby tego –
bez względu na to, ile pieśni o przemocy by napisał. Nie zrobiłby
tego – ponieważ pisał pieśni o przemocy. Człowiek, który może
wyrazić siebie, pisząc pieśń, nie potrzebuje wyrażać siebie,
popełniając samobójstwo. Wiersz był dla niego wydarzeniem; i
chciałby stworzyć ich więcej. Potem pomyślałem o innym rodzaju
poganina: tym, który nie niszczy świata, ale całkowicie odeń
zależy. Pomyślałem, że gdyby nie łaska Boża, mógłbym stać
się człowiekiem, dla którego świat to feeria elektrycznych
świateł, poza którą i wokół której nie ma nic – tylko
bezdenna ciemność. Człowiek światowy, który żyje tylko dla tego
świata i nie wierzy w żaden inny, którego ziemski sukces i
przyjemność są wszystkim, co kiedykolwiek zdoła nicości wydrzeć
– to jest człowiek, który naprawdę zrobi wszystko, gdy grozi mu
utrata całego świata i nieocalenie niczego. To nie wywrotowiec, ale
człowiek szacowny popełni każde przestępstwo – aby ocalić
swoją szacowność. Niech pan pomyśli, co dla osoby takiej jak ów
wzięty prawnik oznaczałaby demaskacja – i to polegająca na
ujawnieniu tego jedynego przestępstwa wciąż znienawidzonego przez
jego modny świat – zdrady ojczyzny. Gdybym znalazł się w jego
sytuacji i nie miał do dyspozycji nic lepszego ponad jego filozofię,
Bóg jeden wie, co mógłbym uczynić. W tym właśnie objawia się,
jak pożyteczne jest to małe ćwiczenie duchowe.
–
Niektórym mogłoby się zdawać, że jest raczej makabryczne –
powiedział z powątpiewaniem Grandison Chace.
–
Niektórzy ludzie – powiedział ksiądz Brown z powagą – bez
krzty wątpliwości sądzą, że miłość i pokora są makabryczne.
Takiego zdania byłby prawdopodobnie nasz znajomy poeta. Ale nie
spieram się o te kwestie; próbuję tylko odpowiedzieć na pańskie
pytanie o to, jak zazwyczaj zabieram się do pracy. Niektórzy z
pańskich rodaków najwyraźniej uczynili mi zaszczyt, pytając, jak
zdołałem udaremnić popełnienie kilku pomyłek sądowych. Cóż,
może pan do nich wrócić i powiedzieć, że dokonuję tego,
odwołując się do makabry. Ale z całą pewnością nie chcę, aby
zdawało im się, że dokonuję tego, odwołując się do magii.
Chace,
z pełnym zadumania marsem na czole, wciąż wpatrywał się w
księdza; był zbyt inteligentny, aby nie pojmować jego myśli;
powiedziałby też, iż jest zbyt zdrowy myślący, by czuć do niej
sympatię. Czuł się tak, jakby rozmawiał z jednym człowiekiem, a
jednocześnie z setką morderców. Było coś niesamowitego w tej
bardzo małej postaci, przycupniętej jak goblin obok gobliniego
pieca; miało się też poczucie, że w jego okrągłej głowie
mieści się cały wszechświat fantastycznej irracjonalności i
pełnych polotu nieprawych czynów. Zdawało się, że rozległa
otchłań ciemności za jego plecami to chmara olbrzymich mrocznych
postaci – duchy wielkich przestępców, trzymane na dystans
magicznym kręgiem wokół płomienistego pieca, lecz gotowe rozerwać
panującego nad sobą na strzępy.
–
Cóż, obawiam się, że faktycznie jestem zdania, iż to makabryczne
– powiedział Chace szczerze. – I nie jestem pewien, czy nie jest
to prawie tak makabryczne jak magiczne. Ale makabryczne czy nie,
jedno trzeba stwierdzić: to musi być ciekawe przeżycie.
Po
chwili namysłu dodał:
–
Nie wiem, czy byłby z księdza naprawdę dobry przestępca. Ale
byłby zeń cholernie dobry powieściopisarz.
–
Muszę się zajmować tylko rzeczywistymi wydarzeniami – powiedział
ksiądz Brown. – Ale czasem trudniej wyobrazić sobie coś realnego
niż nierealnego.
–
Szczególnie – powiedział jego rozmówca – jeśli są to
największe przestępstwa na świecie.
–
To nie największe, ale najmniejsze przestępstwa naprawdę trudno
sobie wyobrazić – odrzekł ksiądz.
–
Nie bardzo wiem, co ma ksiądz na myśli – powiedział Chace.
–
Mam na myśli pospolite przestępstwa, takie jak kradzież klejnotów
– powiedział ksiądz Brown – jak owa sprawa szmaragdowego
naszyjnika, rubina z Meru, czy sztucznej złotej rybki. Trudność
tych spraw polega na tym, że trzeba ścieśnić swój umysł.
Zarozumiali blagierzy, zajmujący się wielkimi ideami, nie
dopuszczają się tych oczywistości. Byłem pewien, że Prorok nie
ukradł rubinu, a hrabia złotej rybki – choć człowiek pokroju
Bankesa mógł je ukraść z łatwością. Dla dwóch pierwszych
klejnot to szkiełko z rozbitego zwierciadła, a oni potrafią
spojrzeć na jego drugą stronę4. Lecz mali, przyziemni ludzie
uważają, że jest wart tyle, ile wynosi jego cena rynkowa.
Potrzeba
do tego ograniczonego umysłu. Bardzo trudno to dostrzec – to jak
próba zrobienia ostrego zdjęcia za pomocą niestabilnie ustawionego
aparatu. Ale co nieco pomogło; rzuciło też dużo światła na ową
kryminalną historię. Na przykład: ten typ człowieka, który
chełpi się tym, że „zdemaskował” fałszywych cudotwórców
albo jakiegokolwiek rodzaju nieudolnych szarlatanów – zawsze ma
ograniczony umysł. To ten rodzaj człowieka, któremu udaje się
„przejrzeć” włóczęgów i złapać ich na opowiadaniu kłamstw.
Ośmielam się powiedzieć, że czasem może stanowić to bolesną
powinność. Daje niespotykanie prymitywną przyjemność. Z chwilą,
gdy zdałem sobie sprawę, co znaczy ograniczony umysł, wiedziałem,
gdzie go szukać: u człowieka, który chciał Proroka zdemaskować –
i to on skradł rubin; u człowieka, który wykpiwał wyobrażenia
swojej siostry o jej szczególnych uzdolnieniach psychicznych – i
to on zwędził szmaragdy. Ludzie tacy jak on zawsze mają oko na
klejnoty; nigdy nie potrafiliby się wznieść, jak szarlatani
wyższego rzędu, do poziomu, na którym klejnotami gardziliby. Owi
przestępcy o ograniczonym umysłach są zawsze stosunkowo mało
oryginalni. Stają się przestępcami tylko ze względu na swój brak
oryginalności.
Wszelako
upływa dużo czasu, zanim zaczniesz odczuwać w sposób tak
prymitywny. Bycie tak pozbawionym oryginalności wymaga dość
szalonego wysiłku wyobraźni. Z tak straszliwą powagą pożądać
jednego marnego przedmiociku. Ale można to zrobić... Można się
doń zbliżyć. Zacznij od myślenia o byciu zachłannym dzieckiem;
jak mógłbyś ukraść w sklepie jakiś słodycz; o tym, że
istnieje pewien szczególny słodycz, którego pragniesz... następnie
musisz odjąć od tego dziecięcą beztroskę; odciąć światło
bożonarodzeniowych lampek rzucane przez nie na sklep ze
słodkościami; wyobrazić sobie, że naprawdę znasz świat i
rynkową wartość słodyczy... ograniczasz swój umysł niczym
ogniskujący się w jednym miejscu obiektyw aparatu... pożądany
przedmiot nabiera kształtów, a potem obraz wyostrza się... i oto
znienacka się pojawia!
Mówił
jak człowiek, który swego czasu doznał objawienia. Grandison Chace
wciąż patrzył nań ze zmarszczonym czołem, na którym rysowały
się jednocześnie zdumienie i ciekawość. Trzeba szczerze przyznać,
że spod marsa na jego twarzy mignęło raz spojrzenie znamionujące
coś jakby prawie zaniepokojenie. Zdawało się, jakby szok wywołany
początkowym osobliwym wyznaniem księdza nadal z lekka nim
wstrząsał, niczym ostatnie drżenie wywołane odczuwalnym w
pomieszczeniu trzaskiem pioruna. W głębi duszy mówił sobie, że
opaczne zrozumienie słów kapłana to tylko chwilowy obłęd; że to
jasne, iż ksiądz Brown nie może naprawdę być potworem i
mordercą, za którego miał go przez ową pełną oszołomienia i
konsternacji chwilę. Ale może jednak coś było nie w porządku z
człowiekiem, który w tak spokojny sposób mówił o byciu mordercą?
Czy to możliwe, że ksiądz był lekko szalony?
–
Nie sądzi ksiądz – powiedział gwałtownie – że jego idea
polegająca na tym, że człowiek usiłuje odczuwać jak zbrodniarz,
może uczynić zeń osobę nieco zbyt wyrozumiałą dla zbrodni?
Ksiądz
Brown usiadł i przemówił wyraźnie oddzielając od siebie
poszczególne słowa:
–
Wiem, że skutkuje to czymś zupełnie przeciwnym. Rozwiązuje cały
problem czasu i grzechu. Już zawczasu wywołuje w człowieku wyrzuty
sumienia.
Nastała
cisza; Amerykanin patrzył na wysoki i stromy dach, który rozciągał
się do połowy długości dziedzińca; gospodarz bez ruchu wpatrywał
się w ogień; i wtedy głos księdza przybrał inną nutę, jakby
dochodził z głębi:
–
Istnieją dwie drogi wyrzekania się diabła – rzekł – a
zachodząca między nimi różnica jest najpewniej najbardziej
przepastną we współczesnej religii. Jedna droga to mieć do niego
wstręt, bo jest od nas tak oddalony; druga to mieć do niego wstręt,
bo jest tak blisko nas. Między żadnymi innymi cnotami nie ma tak
wielkiego rozdziału jak między tymi dwiema.
Nic
na to nie powiedzieli, a ksiądz ciągnął tym samym ciężkim
głosem, jakby upuszczał słowa z płynnego ołowiu.
–
Zbrodnia może się panu wydawać straszliwa, gdyż nie byłby pan w
stanie jej popełnić. Mi wydaje się ona straszliwa, gdyż byłbym w
stanie ją popełnić. Myśli pan o niej jak o czymś w rodzaju
wybuchu Wezuwiusza; lecz w rzeczywistości nie byłaby niczym
straszniejszym niż gdyby ten dom stanął w ogniu. Gdyby nagle
pojawił się tu przestępca...
–
Gdyby pojawił się tu przestępca – powiedział Chace z uśmiechem
– sądzę, że byłby ksiądz względem niego o wiele za życzliwy.
Oczywiste, że zacząłby ksiądz od powiedzenia mu, że sam jest
przestępcą, i wyjaśnił, jak zupełnie naturalne jest to, iż
okradł on swojego ojca albo poderżnął gardło swojej matce.
Szczerze, nie sądzę, aby to było praktyczne. Myślę, że
praktyczny skutek takiego postępowania byłby taki, iż żaden
przestępca nigdy by się nie poprawił. Stosunkowo łatwo jest
teoretyzować i rozważać hipotetyczne przypadki; lecz wszyscy
zdajemy sobie sprawę, że tylko gadamy po próżnicy. Siedzimy tu w
miłym wygodnym domu pana Duroca, świadomi naszej praworządności i
całej reszty; rozmawianie o złodziejach i mordercach oraz
tajemnicach ich dusz wywołuje w nas tylko teatralny dreszcz. Lecz
ludzie, którzy naprawdę mają do czynienia ze złodziejami i
mordercami, muszą sobie z nimi radzić inaczej. Siedzimy bezpiecznie
przy ogniu kominka i wiemy, że dom ten nie stoi w ogniu. Wiemy, że
nie ma tu żadnego przestępcy.
Wspomniany
pan Duroc, do którego poczyniono aluzję, wstał powoli sprzed tego,
co nazwano jego kominkiem, a jego olbrzymi cień zdawał się
zakrywać wszystko i zaciemniać nawet samą noc nad jego głową.
–
Jest tu przestępca – powiedział. – Ja nim jestem. Jestem
Flambeau, a policja obu półkul wciąż mnie ściga.
Jasne
oczy Amerykanina nieprzerwanie wpatrywały się w niego kamiennym
wzrokiem; był niezdolny do wypowiedzenia słowa albo wykonania
jakiegokolwiek ruchu.
–
W moim wyznaniu nie ma niczego mistycznego, metaforycznego ani
nieznanego mi osobiście – powiedział Flambeau. – Kradłem przez
dwadzieścia lat tymi dwiema rękami; uciekałem przed policją na
tych dwóch nogach. Mam nadzieję, że przyzna pan, iż moja
działalność była praktyczna. Mam nadzieję, że przyzna pan, iż
moi sędziowie i ścigający mnie naprawdę musieli mieć do
czynienia z przestępczością. Sądzi pan, że nie wiem dokładnie,
jaki mają do niej stosunek? Czyż nie słyszałem kazań cnotliwych
ludzi i nie widziałem zimnego spojrzenia osób szacownych? Czyż nie
prawiono mi utrzymanych we wzniosłym i chłodnym stylu wykładów?
Nie pytano mnie, jak to możliwe, by ktokolwiek upadł tak nisko? Nie
mówiono, że żaden przyzwoity człowiek nie zdołałby sobie nawet
wyobrazić czynów tak nieprawych? Czy sądzi pan, że to wszystko
kiedykolwiek dało coś poza wprawianiem mnie w śmiech? Jedynie
obecny tu mój przyjaciel powiedział mi, że dokładnie wie,
dlaczego kradnę; i od tamtej pory przestałem kraść.
Ksiądz
Brown wykonał gest mający pomniejszać jego dokonania, Grandison
Chace zaś w końcu wypuścił z siebie długi niczym gwizdnięcie
oddech.
–
Powiedziałem panu absolutną prawdę – rzekł Flambeau – i ma
pan zupełną swobodę, by oddać mnie w ręce policji.
Nastała
chwila głębokiej ciszy, w której można było dosłyszeć
rozlegający się w ciemności śmiech dzieci Flambeau w wysokim,
ciemnym domu nad ich głowami oraz chrzęst racic i chrząkanie
wielkich szarych świń, dobiegające z mroku. A potem ciszę rozdarł
wysoki, wibrujący głos, w którym pobrzmiewało odczucie obrazy,
niemal zdumiewający dla tych, którzy nie rozumieją wrażliwego
ducha Amerykanów i tego, jak blisko mu do rycerskiego ducha
Hiszpanów – mimo zachodzących między nimi naturalnych
przeciwieństw.
–
Panie Duroc – powiedział Chace dość oschle. – Jesteśmy
dobrymi znajomymi, taką mam nadzieję, od dłuższego już czasu i
bardzo bolałoby mnie przypuszczenie, że zdało się panu, iż
jestem zdolny wyciąć panu taki numer, podczas gdy zażywam pańskiej
gościnności i towarzystwa jego rodziny – tylko dlatego, że z
wolnej woli zdecydował się pan opowiedzieć mi co nieco ze swojej
własnej biografii. A gdy przemówił pan wyłącznie w obronie
swojego przyjaciela – nie, mój panie, nie potrafię wyobrazić
sobie dżentelmena zdradzającego drugiego dżentelmena w takich
okolicznościach; do kroćset, o wiele lepiej byłoby zostać
parszywym szpiclem i sprzedawać ludzką krew za pieniądze. Ale w
sytuacji takiej jak ta...! Czy wyobraża pan sobie, że ktokolwiek
byłby takim Judaszem?
–
Ja mógłbym spróbować – powiedział ksiądz Brown.
[1927]
Tłum. Łukasz Makowski
Proj. okładki: Sztukmistrz na podstawie zdjęcia autorstwa A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz