Ksiądz
Brown zawsze uważał opisaną tutaj sprawę za najosobliwszy
przykład teorii dotyczącej alibi; teorii, wedle której, wbrew
temu, co twierdzi się na temat mitycznego irlandzkiego ptaka,
niemożliwością jest przebywać w dwóch miejscach naraz1.
Zacznijmy od tego, że spośród wszystkich ludzi James Byrne jako
irlandzki żurnalista najbardziej przypominał irlandzkiego ptaka.
Najbliżej ze wszystkich było mu do osiągnięcia stanu, w którym
przebywałby w dwóch miejscach naraz – bo w przeciągu dwudziestu
minut znalazł się w dwóch miejscach na zupełnie przeciwległych
krańcach świata społecznego i politycznego. Pierwszym z nich były
pomieszczenia Hotelu Babilon, który stanowił miejsce spotkania
trzech potentatów handlowych, zainteresowanych zorganizowaniem
lokautu w kopalniach węgla i potępieniem go jako strajku; drugim –
osobliwa oberża o fasadzie spożywczaka, gdzie spotkał się
bardziej skryty triumwirat tych, którzy z wielką radością
doprowadziliby do przekształcenia lokautu w strajk – strajku zaś
w rewolucję. Reporter krążył wte i wewte między trzema
milionerami a trzema bolszewickimi przywódcami ze specjalnym
przywilejem nietykalności, przysługującym współczesnemu
heroldowi albo nowoczesnemu ambasadorowi.
Trzech
kopalnianych magnatów Byrne zastał ukrytych w dżungli kwitnących
roślin i puszczy żłobionych kolumn ze złoconego tynku; wysoko pod
wymalowanymi kopułami wśród najwyżej rosnących palmowych liści
wisiały złocone klatki dla ptaków; a w nich okazy różnorakich
kolorów i wydające najrozmaitsze dźwięki. Żaden ptak w dziczy
nie śpiewał nigdy bardziej niezauważony; żaden kwiat nie marnował
nigdy w pustynnym powietrzu swej słodyczy bardziej niż kwiecie
owych wysokopiennych roślin marnowało swoją wśród rączych i
zziajanych biznesmenów, w większości Amerykanów, którzy gadali i
biegali tam i z powrotem. Tam właśnie, wśród feerii rokokowych
ornamentów, na które nikt nigdy nie patrzył, świerkaniny
kosztownych cudzoziemskich ptaków, którego nikt nigdy nie słuchał,
gęstwy przepysznych tapicerowanych mebli oraz labiryntu luksusowej
architektury siedziało trzech mężczyzn i rozmawiało o tym, jak to
sukces opiera się na pomysłowości, oszczędności i czujności –
wynikających z gospodarności i samokontroli.
Jeden z
mężczyzn mówił mniej od innych. Patrzył jednak bardzo jasnymi,
nieruchomymi oczami, które zdawały się schwycone w binokle niczym
w szczypce, utrzymujący się zaś niezmiennie pod jego czarnymi
wąsikami uśmiech sprawiał wrażenie niezmiennego wyrazu
szyderstwa. Był to słynny Jacob P. Stein, który nie wypowiadał
ani słowa, dopóki nie miał czegoś do powiedzenia. Ale jego
towarzysz, stary Pensylwańczyk Gallup, wielgachny tłusty gość o
szacownych siwych włosach lecz twarzy boksera, mówił wiele. Był w
jowialnym nastroju i na poły naigrawał się, a na poły gnębił
trzeciego milionera, Gedeona Wise’a – surowego, zasuszonego,
kościstego starego wyjadacza, którego ziomkowie porównywali do
sędziwego grabu, wyposażonego w sztywną, siwą bródkę oraz
maniery i odzienie, jakie mogłyby cechować któregoś ze starszych
rolników z Wielkich Równin. Między Wisem i Gallupem od dawna
toczyła się debata na temat współpracy i współzawodnictwa.
Stary Wise wciąż bowiem pozostawał, zgodnie z obyczajami
niereformowalnego wstecznika, przy swoich poglądach starego
indywidualisty; należał, jak powiedzielibyśmy w Anglii, do szkoły
manchesterskiej; Gallup zaś od zawsze próbował przekonać go, by
przestali ze sobą konkurować i stworzyli kartel na skalę światową.
–
Będziesz musiał się dostosować, stary, wcześniej czy później –
mówił z dobrotliwością Gallup w chwili, gdy wchodził Byrne. –
W ten sposób działa świat i nie możemy wracać teraz do
jednoosobowych przedsiębiorstw. Wszyscy musimy trzymać się razem.
–
Jeśli mógłbym coś wtrącić – powiedział Stein z typowym dla
siebie spokojem – powiedziałbym, że istnieje coś troszkę
bardziej pilnego nawet od wspólnej działalności handlowej. Tak czy
owak musimy przyjąć wspólny front polityczny; i to dlatego
poprosiłem pana Byrne’a, aby się tu z nami dziś spotkał. W
kwestii polityki musimy połączyć siły; z tego prostego względu,
że połączyli je wszyscy nasi najgroźniejsi wrogowie.
– Ach,
w sprawie politycznej współpracy zgadzam się całkowicie –
burknął Gedeon Wise.
–
Dobrze więc – powiedział Stein do dziennikarza – wiem, że ma
pan swobodny dostęp do tych dziwnych miejsc, panie Byrne, i
chciałbym, aby zrobił pan coś dla nas nieoficjalnie. Wie pan,
gdzie spotykają się ci ludzie; spośród nich liczą się tylko
dwaj albo trzej: John Elias oraz Jake Halket, który zajmuje się
całą gadaniną; i może jeszcze ten towarzysz poeta Home.
– Ależ
Home był niegdyś przyjacielem Gedeona – rzekł lubiący kpiny pan
Gallup – chodził na jego zajęcia w szkółce niedzielnej czy coś
takiego.
– Był
wtedy chrześcijaninem – powiedział poważnie stary Gedeon – ale
gdy człowiek zadaje się z ateistami, nigdy nie wiadomo. Wciąż
spotykam go od czasu do czasu. Byłem w zupełności gotów dopomóc
mu w jego sprzeciwie wobec wojny, przymusowego poboru i tak dalej, to
oczywiste, ale jeśli chodzi, u licha, o wszystkich tych przeklętych
czerwonych...
–
Proszę mi wybaczyć – wtrącił się Stein – sprawa jest dość
pilna, więc mam nadzieję, że wybaczycie mi, że przedstawię ją
panu Byrne’owi bez zwłoki. Panie Byrne, mogę panu powiedzieć w
zaufaniu, że znajduję się w posiadaniu informacji, a raczej
dowodów, które umożliwiłyby wysłanie przynajmniej dwóch spośród
tych ludzi do więzienia na długie lata – w związku ze spiskami
knutymi w trakcie ostatniej wojny. Nie chcę czynić z tych dowodów
użytku. Ale chciałbym, aby dyskretnie udał się pan do tych ludzi
i powiedział im, że użyję tych dowodów, i to jutro, jeśli nie
zmienią swojej postawy.
– Cóż
– odparł Byrne – to, co pan proponuje, z pewnością nazwano by
przymykaniem oka na przestępstwo i można by określić mianem
szantażu. Nie sądzi pan, że to dość niebezpieczne?
–
Sądzę, że to dość niebezpieczne dla nich – kłapnął Stein,
jakby warcząc – i chcę, aby pan do nich poszedł i tak im
powiedział.
– Ach,
znakomicie – powiedział Byrne, wstając z na wpół żartobliwym
westchnieniem. – To zalicza się do moich obowiązków; ale jeśli
wpakuję się w kłopoty, ostrzegam: postaram się i pana w nie
wciągnąć.
– O
tak, chłopcze, postarasz się – powiedział stary Gallup z
serdecznym śmiechem.
Bo tyle
jeszcze pozostało z owego wielkiego marzenia Jeffersona i tego, co
ludzie nazywają demokracją, że choć w Stanach Zjednoczonych
bogaci rządzą jak tyrani, ubodzy nie mówią jak niewolnicy, a
między ciemiężcą i ciemiężonym panuje szczerość.
Spotkanie
rewolucjonistów odbywało się w pomieszczeniu osobliwym, ogołoconym
ze sprzętów i pobielonym wapnem; na jego ścianach widniały jeden
czy dwa wykonane niewprawną ręką czarno-białe szkice w stylu
czegoś, co miało uchodzić za sztukę proletariacką, której
jednak nawet jeden proletariusz na milion za nic by nie zrozumiał.
Prawdopodobnie jedyną wspólną cechą obu izb posiedzeń było to,
że zarówno w jednej, jak i w drugiej naruszano amerykańską
konstytucję, jawnie konsumując mocne alkohole2.
Przed trzema milionerami stały rozmaitych kolorów koktajle. Halket,
najzapalczywszy spośród bolszewików, sądził, że jedynie słuszny
wybór to picie wódki. Był on człekiem rosłym i masywnym; garbił
się w budzący grozę sposób; sama jego sylwetka znamionowała
agresywność niczym u psa: nos i usta jednako wysunięte w przód,
postrzępione rude wąsy, wargi wywinięte z niezmienną wzgardą.
John Elias był ponurym, [pasuje najbardziej chyba] czujnym [?] [nie
można być czujnym człowiekiem; to nie jest cecha człowieka, tylko
postępowania] człowiekiem w okularach i miał czarną szpiczastą
brodę; zasmakował w absyncie, pijając go w wielu europejskich
kawiarniach. Pierwszym i ostatnim wrażeniem, jakie odniósł
dziennikarz, było to, jak wielkie podobieństwo łączy, mimo
wszystko, Johna Eliasa i Jacoba P. Steina. Tak bardzo przypominali
siebie nawzajem z wyglądu, sposobu myślenia i zachowania, że
milioner mógłby zniknąć wychodząc przez klapę w podłodze
Hotelu Babilon i wychynąć z podziemi w bastionie bolszewików.
Trzeci
mężczyzna także charakteryzował się osobliwymi upodobaniami w
kwestii napojów, a stojący przed nim płyn stanowił jego znak
rozpoznawczy. Tym bowiem, co stało przed poetą Home’em, była
szklanka mleka i to właśnie jej niewinny wygląd miał w sobie coś
złowieszczego na tle zastanej scenerii – jakby jej nieokreślony
kolor pochodził z jakiegoś pokrytego trądem kleidła, trującego
silniej niż obrzydliwie trupia zieleń absyntu. W istocie jednak ten
jej niewinny wygląd był jak na razie całkiem autentyczny. Henry
Home przybył do obozu rewolucji drogą całkiem inną i wychodząc z
punktu całkiem innego niż Jake, zwykły krzykacz, i Elias,
pociągający za sznurki kosmopolita. Odebrał to, co nazywa się
starannym wychowaniem, w dzieciństwie chodził do kaplicy i przez
całe życie tak bardzo stronił od alkoholu, że nie potrafił
otrząsnąć się ze swojej abstynencji nawet wtedy, gdy odrzucił
takie drobnostki jak chrześcijaństwo i małżeństwo. Miał jasne
włosy i ładną twarz, która mogłaby wyglądać jak oblicze
Percy’ego Shelley’a, gdyby nie osłabił całości efektu
frędzlem cudzoziemskiej bródki. Jakimś sposobem bródka nadawała
mu wygląd bardziej kobiecy niż męski; wyglądało to tak, jakby
tych kilka złotych włosów było wszystkim, na co go stać.
Gdy
dziennikarz wszedł do siedziby rewolucjonistów, mówił, jak
zwykle, znany z gadulstwa Jake. Home użył popularnego i
stereotypowego wyrażenia, aby broń Boże nie robić tego czy owego;
i to w zupełności starczyło, by Jake bluznął potokiem inwektyw.
– Broń
Boże! Bóg diabelnie dobrze zajmuje się tylko tym zabranianiem –
wybuchnął. – Nigdy nie robi nic oprócz zabraniania tego, tamtego
i owego; zabrania nam strajkować, zabrania nam walczyć, zabrania
nam zastrzelić na miejscu tych przeklętych lichwiarzy i
krwiopijców. Dlaczego Bóg im nie zabroni czegoś choć na trochę?
Dlaczego ci przeklęci księża i w ogóle duchowni nie staną
odważnie i dla odmiany nie powiedzą prawdy o tych bydlakach?
Dlaczego ich ukochany Bóg...
Elias
wydał z siebie delikatne, spowodowane jakby zmęczeniem,
westchnienie.
–
Księża – powiedział – należeli, jak wskazał Marks, do
feudalnego etapu rozwoju ekonomicznego i w związku z tym nie nie są
już w żadnym sensie częścią problemu. Rolę odgrywaną niegdyś
przez kapłana teraz odgrywa ekspert od spraw kapitału i...
– Tak
– wtrącił dziennikarz z charakterystyczną dla siebie ponurą i
ironiczną nieugiętością – i chyba już czas, abyście pojęli,
że niektórzy z nich są prawdziwymi ekspertami w jej odgrywaniu. –
I nie zdejmując wzroku z jasnych, lecz martwych oczu Eliasa,
powiedział mu o groźbie Steina.
–
Byłem przygotowany na coś takiego – powiedział z uśmiechem
zastygły bez ruchu Elias. – Mogę powiedzieć, że całkiem nieźle
przygotowany.
–
Przeklęte psy! – wybuchnął Jake. – Gdyby coś takiego
powiedział biedak, zostałby skazany na ciężkie roboty. Ale według
mnie spotka ich coś jeszcze gorszego, zanim zdołają się
zorientować. Jeśli nie pójdą do piekła, to nie wiem, gdzie, do
diabła, pójdą...
Wykonał
gest sprzeciwu, być może nie tyle wobec tego, co zostało
powiedziane, ale wobec tego, co powiedziane miało zostać, a Elias
uciął przemowę w sposób zimny i definitywny.
–
Zupełnie nam nie potrzeba – powiedział, przypatrując się
Byrne’owi zza okularów – licytować się z drugą stroną na
groźby. Wystarczy, że ich groźby są całkowicie nieszkodliwe,
jeśli o nas chodzi. Poczyniliśmy też własne przygotowania;
niektóre z nich nie zostaną ujawnione aż do chwili, gdy same
ujawnią się w działaniu. Jeśli o nas chodzi, bezzwłoczne starcie
i ostateczna próba sił będą całkowicie zgodne z planem.
Gdy tak
mówił, zupełnie spokojnie i w pełen godności sposób, coś w
jego nieruchomej żółtej twarzy i olbrzymich brylach spowodowało,
że dziennikarzowi zaczęły chodzić po plecach lekkie dreszcze. Sam
kontur widzianej z profilu okrutnej fizjonomii Halketa mógł
wyglądać na wykrzywiony w warkliwym grymasie; lecz wyraz jego
twarzy, oglądanej z bliska, ujawniał, że tlące się w jego oczach
szaleństwo miało w sobie coś z niepokoju, jak gdyby etyczna i
ekonomiczna łamigłówka stanowiły dla niego mimo wszystko nieco
zbyt wielkie wyzwanie. Home zdawał się zaś jeszcze bardziej
rozdarty niepokojem i autokrytycyzmem. Ale ów trzeci człowiek,
wyposażony w bryle, który mówił tak rozsądnie i prosto, miał w
sobie coś niesamowitego; odnosiło się wrażenie, jakby przy stole
przemawiał umarły.
Gdy
Byrne, usłyszawszy przesłanie wojowniczego oporu, opuścił
bolszewików i przemieszczał się bardzo wąskim przesmykiem obok
sklepu spożywczego, skonstatował, że jego wylot zastawiony jest
dziwną choć dziwnie znajomą sylwetką człowieka niskiego i
krępego (a sprawiającego dość osobliwe wrażenie), która
rysowała się na kształt ciemnego konturu pękatej głowy i
kapelusza z szerokim rondem.
–
Ksiądz Brown! – wykrzyknął zdumiony żurnalista. – Zdaje mi
się, że musiał ksiądz trafić do niewłaściwych drzwi. Mało
prawdopodobne, aby brał ksiądz udział w tym drobnym spisku.
– Mój
spisek jest trochę starszy – odpowiedział ksiądz Brown z
uśmiechem – ale zakrojony na dosyć szeroką skalę.
– Cóż
– odparł Byrne – trudno wyobrazić sobie, by którakolwiek z
obecnych tu osób znajdowała się w odległości choćby tysiąca
mil od kręgu księdza zainteresowań.
– Nie
zawsze łatwo to stwierdzić – rzekł spokojnie ksiądz – lecz
jeśli o to chodzi, jedna z obecnych tu osób znajduje się w
odległości zaledwie cala od tego kręgu.
Zniknął
w ciemnym przesmyku, a dziennikarz – bardzo zakłopotany –
podążył dalej swoją drogą. W jeszcze większe zakłopotanie
wprawiło go drobne zdarzenie, do którego doszło, gdy wkroczył do
hotelu, by złożyć swoim klientom-kapitalistom sprawozdanie z tego,
co zaszło. Do altany pełnej kwiecia i ptasich klatek, osłaniającej
owych zrzędliwych dżentelmenów, prowadził ciąg marmurowych
stopni, oflankowanych pozłacanymi posągami nimf i trytonów. Po
rzeczonych schodach zbiegł ożywiony młody czarnowłosy człowiek z
perkatym nosem i z kwiatkiem tkwiącym w butonierce; pochwycił
Byrne’a i pociągnął go na stronę, zanim ten zdołał wstąpić
na schody.
– A
niech mnie – wyszeptał młodzieniec – jestem Potter, sekretarz
starego Geda, rozumie pan; a tak między nami: kroi się jakieś
piorunujące wydarzenie, nieprawdaż?
–
Doszedłem do wniosku – odparł Byrne ostrożnie – że cyklopi
faktycznie brali się do czegoś pioruńskiego. Ale zawsze pamiętaj,
że cyklop to gigant, ale ma tylko jedno oko. Sądzę, że bolszewizm
to...
Sekretarz
słuchał tego z tak nieruchomym wyrazem twarzy, że zdawał się
nieomal Mongołem, mimo ruchliwości jego nóg i sposobu, w jaki się
ubrał. Lecz gdy Byrne wypowiedział słowo „bolszewizm”, bystre
oczy młodego człowieka poruszyły się i powiedział szybko:
– Cóż
to ma... ach, tak: ten rodzaj piorunującego wydarzenia; tak mi
przykro, moja wina. Tak łatwo powiedzieć: „kowadło”, gdy myśli
się o lodówce.
Z takimi
to słowy na ustach nietuzinkowy młodzieniec zniknął u dołu
schodów, Byrne zaś kontynuował wspinaczkę, z potęgującym się i
zaciemniającym umysł zadziwieniem.
Zastał
grupę trojga powiększoną do czworga – dzięki obecności
człowieka o szczupłej twarzy i ostrych rysach; miał on też
przerzedzone włosy koloru słomy i monokl; zdawał się być kimś w
rodzaju doradcy starego Gallupa, może jego radcą prawnym, choć
radcą prawnym z pewnością go nie nazywano. Nosił nazwisko Nares,
pytania zaś, które skierował pod adresem Byrne’a, z tego czy
innego powodu odnosiły się głównie do liczby osób zwerbowanych
przypuszczalnie przez rewolucyjną organizację. Jako że Byrne
wiedział o tym niewiele, mówił na ten temat jeszcze mniej; czterej
mężczyźni podnieśli się w końcu ze swoich miejsc, a ostatnie
słowa padły z ust tego, który był do tej pory najbardziej
małomówny.
–
Dziękujemy, panie Byrne – powiedział Stein, składając swoje
okulary. – Pozostaje powiedzieć tylko, że wszystko jest gotowe; w
tym punkcie całkowicie zgadzam się z panem Eliasem. Jutro przed
południem policja zaaresztuje pana Eliasa na podstawie dowodów,
które jej przedstawię, i co najmniej on oraz jego dwaj kompani
przed nastaniem nocy znajdą się w więzieniu. Jak wiecie,
próbowałem uniknąć takiego przebiegu zdarzeń. Sądzę, że to
wszystko, panowie.
Lecz pan
Jacob B. Stein nie przedstawił następnego dnia formalnych zarzutów
z przyczyny, która często zakłóca działalność tak
przedsiębiorczych osobistości. Nie uczynił tego, ponieważ tak się
zdarzyło, że nazajutrz był trupem. Nie zrealizowano również
żadnej z pozostałych części programu – z przyczyny, którą
Byrne poznał wypisaną olbrzymimi literami, gdy otworzył poranną
gazetę: „Straszliwe potrójne zabójstwo: trzech milionerów
zamordowanych jednej nocy”. Dalej następowały inne zwroty
wykrzyknikowe, drukowane mniejszą czcionką – choć i tak
czterokrotnie większą niż zwyczajna – i z naciskiem
podkreślające szczególny aspekt zagadki: fakt, że trzej ludzie
zostali zabici nie tylko jednocześnie, ale w trzech bardzo
oddalonych od siebie miejscach: Stein w swojej artystycznej i
luksusowej wiejskiej rezydencji położonej sto mil w głąb lądu;
Wise przed małym bungalowem na wybrzeżu, gdzie oddychał bryzą
morską i żył prostym życiem; stary Gallup zaś w gąszczu zaraz
za bramą wjazdową swego okazałego domostwa na drugim końcu kraju.
We wszystkich trzech przypadkach nie mogło być wątpliwości co do
scen przemocy, które poprzedziły śmierć ofiar, choć ciało
Gallupa odnaleziono w małym lesie dopiero na drugi dzień –
olbrzymie i okropne, wiszące wśród połamanych konarów i gałęzi,
na które spadło całym ciężarem – wyglądało jak naszpikowane
oszczepami cielsko bizona. Wise natomiast został niewątpliwie
zrzucony z klifu do morza i to nie bez walki, bo ślady jego
zapierających się i ześlizgujących stóp wciąż dało się
dostrzec na samym skraju urwiska. Jednak pierwszą oznaką tego, że
rozegrała się tu jakaś tragedia, był widok ogromnego zwiotczałego
słomianego kapelusza, unoszącego się w dużej oddali na falach i
wyraźnie widocznego ze skał ponad morzem. Ciało Steina z początku
też nie dawało się znaleźć, aż do chwili, gdy cienka strużka
krwi zaprowadziła detektywów do wanny stanowiącej część budowli
w stylu starorzymskim, którą wznosił w swoim ogrodzie; był bowiem
człowiekiem z zacięciem do eksperymentów i gustował w starociach.
Cokolwiek
Byrne mógł sobie pomyśleć, musiał przyznać, że w zaistniałej
sytuacji nie było przeciw nikomu żadnych dowodów prawnych. Motyw
do popełnienia morderstwa to było za mało. Nawet moralna zdolność
popełnienia morderstwa nie wystarczała. I nie potrafił wyobrazić
sobie tego bladego młodego pacyfisty, Henry’ego Home’a,
szlachtującego drugiego człowieka z użyciem brutalnej przemocy,
choć umiałby wyobrazić sobie miotającego złorzeczenia Jake’a,
a nawet szyderczego żyda jako zdolnych do wszystkiego. Policja oraz
człowiek, który zdawał się jej asystować (był nim nikt inny jak
tajemniczy mężczyzna z monoklem, którego przedstawiono jako pana
Naresa), orientowali się w sprawie tak samo dobrze jak dziennikarz.
Wiedzieli,
że w tym momencie bolszewiccy spiskowcy nie mogli zostać postawieni
w stan oskarżenia i skazani, a niesłychanie doniosłą klęską
byłoby, gdyby oskarżono ich i uniewinniono. Nares zabrał się do
rzeczy z przemyślną szczerością, wzywając ich w pewnym sensie do
uczestnictwa w naradzie, zapraszając na prywatne zebranie i prosząc,
aby w interesie ludzkości swobodnie przedstawili swoje poglądy na
zdarzenia, które się rozegrały. Dochodzenie zaczął od miejsca
tragedii położonego najbliżej – bungalowu nad morzem; a
Byrne’owi zezwolono na obecność w tym osobliwym miejscu, które
było jednocześnie spokojną strefą układów między dyplomatami,
działania sądu kapturowego, względnie: poddawania podejrzanych
krzyżowemu ogniowi pytań. Ku dość dużemu zdumieniu Byrne’a w
cudacznym towarzystwie usadowionym wokół stołu w nadmorskim
bungalowie, znalazł się przysadzisty tułów i sowia głowa księdza
Browna, chociaż jego związek ze sprawą ujawnił się dopiero jakiś
czas później. Obecność młodego Pottera, sekretarza zmarłego,
była bardziej naturalna; niemniej jednak jego zachowanie naturalne
już nie było. On jako jedyny całkiem dobrze znał miejsce, w
którym się spotykali, więc w ponurym sensie pełnił nawet wobec
przybyłych rolę gospodarza; miał jednak do zaoferowania niewiele
pomocy ani informacji. Jego okrągła twarz z zadartym nosem
przybrała wyraz bardziej naburmuszenia niż smutku.
Jak
zwykle, najwięcej mówił Jake Halket; po człowieku jego pokroju
nie można było się spodziewać, że będzie utrzymywał uprzejmą
fikcję, wedle której on i jego przyjaciele nie są oskarżeni.
Młody Home w bardziej wysublimowany sposób usiłował powstrzymać
Halketa, gdy ten zaczął miotać obelgi na zamordowanych; lecz Jake
zawsze z taką samą gotowością grzmiał na swoich przyjaciół i
wrogów. Teraz ulżył sobie, wylewając potok inwektyw w ramach
bardzo nieoficjalnego nekrologu nieboszczyka Gedeona Wise’a. Elias
siedział zupełnie spokojny i z pozoru obojętny z tymi swoimi
okularami zakrywającymi oczy.
–
Sądzę – powiedział zimno Nares – że zbędne byłoby mówić
panu, iż jego uwagi są nieobyczajne. Może bardziej pana poruszy,
jeśli powiem mu, że są nierozważne. Właściwie przyznaje pan, że
nienawidził zmarłego.
–
Zamknie mnie pan za to do ciupy, czy co? – zadrwił demagog. – W
porządku. Tylko będzie pan musiał zbudować więzienie dla miliona
osób, jeśli ma pan zamiar wsadzić za kratki wszystkich biedaków,
którzy mieli powody, by nienawidzić Geda Wise’a. I podobnie jak
ja, wie pan, że to święta prawda.
Nares
milczał. Nikt inny nie odezwał się aż do chwili, gdy ciszę
przerwał Elias, lekko sepleniąc i przeciągając słowa:
– Ta
dyskusja wydaje mi się wysoce niekorzystna dla obu stron –
powiedział. – Wezwaliście nas tu albo po to, by poprosić nas o
informacje, albo po to, by wziąć nas w krzyżowy ogień pytań.
Jeżeli nam nie ufacie, musicie nam powiedzieć, o co jesteśmy
oskarżeni, albo miejcie choć tyle uprzejmości, by nie robić tego
pochopnie. Nikt nie jest w stanie wskazać czegoś choćby na kształt
poszlaki, która miałaby łączyć nas z owymi tragicznymi
zdarzeniami – jest na to tyle dowodów, ile na nasz udział w
zabójstwie Juliusza Cezara. Nie ważycie się nas aresztować, ale
nam nie wierzycie. Po co nas tu jeszcze trzymacie?
I wstał,
spokojnie zapinając płaszcz, a przyjaciele poszli za jego
przykładem. Idąc w stronę drzwi, młody Home odwrócił w stronę
detektywów swe blade, pełne fanatyzmu oblicze i przez chwilę
przyglądał im się bacznie.
– Chcę
powiedzieć – rzekł – iż przez całą wojnę siedziałem w
plugawym pudle, bo nie chciałem się zgodzić na zabijanie ludzi.
Z tymi
słowami wymaszerowali z bungalowu, a ci, co pozostali, spoglądali
na siebie ponuro.
– Nie
wydaje mi się – rzekł ksiądz Brown – abyśmy odnieśli
całkowite zwycięstwo, mimo że się wycofali.
–
Jestem w stanie znieść wszystko – powiedział Nares – z
wyjątkiem poniewierania przez tego bluźnierczego łajdaka Halketa.
Home to w każdym razie dżentelmen. Ale cokolwiek mówią, jestem
zupełnie pewien, że wiedzą; tkwią w tym wszyscy, albo większość
z nich. Prawie to przyznali. Szydzili z nas nie dlatego, że nasze
twierdzenia nie były prawdziwe, ale raczej dlatego, że nie byliśmy
w stanie ich udowodnić. A ksiądz co o tym sądzi?
Osoba,
do której się zwrócono, spojrzała na Naresa wzrokiem tak łagodnym
i zamyślonym, że niemal wprawiającym w zakłopotanie.
– To
szczera prawda – powiedział ksiądz – że w mojej głowie
powstała myśl, iż pewna konkretna osoba wie więcej, niż nam
powiedziała. Sądzę jednak, że dobrze by było, gdybym nie
wymieniał jeszcze jej nazwiska.
Monokl
wypadł z oka Naresa, który gwałtownie podniósł wzrok. – Jak na
razie działamy nieoficjalnie – powiedział. – Spodziewam się,
że wie ksiądz, iż jeśli na dalszym etapie dochodzenia zatai jakąś
informację, jego położenie może stać się poważne.
– Moje
położenie jest jasne – odparł ksiądz. – Jestem tu, by
troszczyć się o prawowite interesy mojego przyjaciela Halketa.
Sądzę, że w zaistniałych okolicznościach będzie w jego
interesie, jeśli powiem wam, iż moim zdaniem już niebawem zerwie
swoje powiązania z tą bolszewicką organizacją i w tym sensie
przestanie być socjalistą. Mam wszelkie powody przypuszczać, że
prawdopodobnie skończy jako katolik.
–
Halket! – wybuchnął rozmówca księdza z niedowierzaniem. –
Ależ on przeklina księży od rana do wieczora!
–
Zdaje mi się, że niezupełnie rozumie pan ten typ człowieka –
rzekł ksiądz Brown łagodnie. – Przeklina on księży za to, że
(jego zdaniem) nie potrafią przeciwstawić się całemu światu w
walce o sprawiedliwość. Jakże miałby się nie spodziewać, że
przeciwstawią się całemu światu w imię sprawiedliwości, skoro
już zaczął zakładać, że są oni tym, kim rzeczywiście są?
Lecz nie spotkaliśmy się tu, by rozprawiać o psychologii
nawrócenia. Wspominam o tym tylko dlatego, że może to uprościć
pańskie zadanie – zawęzić być może krąg poszukiwań.
–
Jeżeli tak jest, doprawdy znacznie zawęzi to krąg podejrzanych –
do osoby tego szubrawca o szczupłej twarzy: Eliasa; i nie powinno
mnie to dziwić, bo nigdy nie spotkałem bardziej odrażającego,
bezwzględnego, urągliwego łotra.
Ksiądz
Brown westchnął.
–
Zawsze przypominał mi biednego Steina – rzekł – w rzeczy samej,
zdaje mi się, że byli jakoś spokrewnieni.
– A
niech mnie... – zdążył powiedzieć Nares, gdy jego sprzeciw
ucięło gwałtowne otwarcie drzwi, za którymi ujawniła się raz
jeszcze podługowata chwiejna postać i bledziutka twarz młodego
Home’a; lecz zdawało się, że był blady nie tylko swoją
zwyczajną bladością, ale i nową – sobie niezwyczajną.
–
Halo! – krzyknął Nares, wkładając monokl do oka – czemuż pan
wrócił?
Home bez
słowa przemierzył pokój dość niepewnym krokiem i ciężko usiadł
w fotelu. Potem powiedział, pozostając jakby w jakimś zamroczeniu:
– Nie zdążyłem za pozostałymi... Zgubiłem drogę. Pomyślałem,
że lepiej będzie wrócić.
Na stole
znajdowały się resztki wieczornego posiłku, a Henry Home, dozgonny
prohibicjonista, wlał sobie po brzegi brandy w kieliszek do wina i
wypił ją jednym haustem.
–
Zdaje się pan być zaniepokojony – powiedział ksiądz Brown.
Home
przyłożył ręce do czoła i przemówił cichym głosem jakby jakby
spoza rzucanego przez nie cienia; zdawał się zwracać tylko do
księdza.
– Cóż
szkodzi wam powiedzieć? Widziałem ducha.
–
Ducha! – powtórzył Nares w zdumieniu. – Czyjego ducha?
–
Ducha Gedeona Wise’a, pana tego domu – odpowiedział Home
pewniejszym głosem – stojącego nad przepaścią, w którą wpadł.
– Ależ
to nonsens! – rzekł Nares – żaden rozsądny człowiek nie
wierzy w duchy.
– To
bardzo nieścisłe stwierdzenie – powiedział ksiądz Brown,
uśmiechając się z lekka. – Na istnienie wielu duchów są tak
samo dobre dowody jak na dokonanie większości przestępstw.
– Cóż,
moje zadanie polega na ściganiu przestępców – powiedział dość
szorstko Nares – a innym ludziom pozostawię uciekanie przed
duchami. Jeśli ktokolwiek o tej porze decyduje się obawiać duchów,
to jego sprawa.
– Nie
powiedziałem, że się ich obawiam, choć nie wykluczam, że może
tak być – odparł ksiądz Brown. – Nikt tego nie wie, jeśli sam
się nie przekona. Powiedziałem, że w nie wierzę, w każdym razie
na tyle, że o tym duchu chciałbym usłyszeć coś więcej. Co
dokładnie pan zobaczył, panie Home?
– To
było na skraju tych kruszących się klifów; wie ksiądz, że
prawie w tym samym miejscu, z którego zrzucono Wise’a, jest coś
jakby szczelina czy wyrwa. Moi towarzysze poszli dalej, a ja
przechodziłem przez torfowisko do ścieżki prowadzącej wzdłuż
urwiska. Często tamtędy chodziłem, bo lubiłem patrzeć, jak
morskie fale rozbijają się o urwiste skały. Dzisiejszego wieczora
niewiele o tym myślałem; zastanawiałem się tylko, dlaczego morze
tak się burzy w tę jasną księżycową noc. Widziałem, jak blade
pióropusze rozpryskiwanej wody pojawiają się i znikają w miarę,
jak wielkie fale skaczą ku przylądkowi. Trzykrotnie ujrzałem
trwający zaledwie chwilkę rozbłysk piany, a potem zobaczyłem coś
niepojętego. Czwarty rozbłysk srebrzystej piany zdawał się
utrzymywać nieruchomo na niebie. Nie opadał; czekałem w szaleńczym
napięciu, by opadł. Zdawało mi się, że popadłem w obłęd i że
czas został dla mnie w tajemniczy sposób zatrzymany i stoi w
miejscu. Potem podszedłem bliżej i wtedy, jak sądzę, głośno
krzyknąłem. Bo zawieszona w powietrzu mgiełka, niczym nieopadłych
płatków śniegu, scaliła się w twarz i postać, białe jak
jaśniejący trędowaty z legendy i straszliwe jak uderzająca raz po
raz błyskawica.
– I
twierdzi pan, że to był Gedeon Wise?
Home bez
słowa przytaknął głową. Nastała cisza, przerwana nagle przez
podnoszącego się Naresa; w istocie, wstał tak gwałtownie, że aż
przewrócił krzesło.
– E
tam, to wszystko absurd – powiedział – ale lepiej pójdźmy i
się przekonajmy.
– Nie
pójdę – rzekł Home z nagłą gwałtownością. – Nigdy już
nie pójdę tą ścieżką.
–
Sądzę, że dzisiejszej nocy wszyscy musimy pójść tą ścieżką
– rzekł ksiądz z groźną powagą – choć nie zaprzeczę, że
ścieżka ta okazała się niebezpieczna... dla więcej niż jednej
osoby.
– Ja
nie... Boże, jakże mnie wszyscy podjudzacie – wrzasnął Home i
zaczął w dziwny sposób przewracać oczami. Wstał razem z innymi,
ale nie wykonał ruchu w stronę drzwi.
–
Panie Home – powiedział Nares stanowczo – jestem oficerem
policji, a ten dom, choć może pan o tym nie wiedzieć, jest
otoczony policją. Próbowałem prowadzić dochodzenie w uprzejmy
sposób, ale muszę zbadać wszystko, nawet coś tak głupiutkiego
jak duch. Muszę pana poprosić, aby zaprowadził mnie na miejsce, o
którym pan mówi.
Nastała
kolejna chwila ciszy; Home stał na chwiejnych nogach i dyszał,
jakby w nieopisanym lęku. Potem z nagła usiadł ponownie na krześle
i powiedział zupełnie innym, dużo bardziej opanowanym głosem:
– Nie
potrafię tego zrobić. Właściwie to od razu powiem wam, dlaczego.
I tak dowiecie się tego wcześniej czy później. Zabiłem go.
Przez
moment w domu zapanował bezruch – jakby uderzył weń piorun i
napełnił go trupami. W głuchej ciszy głos księdza Browna
zabrzmiał dziwnie bezgłośnie, jak pisk myszki:
– Czy
zabił go pan celowo?
– Jak
można odpowiedzieć na takie pytanie? – odparł człowiek na
krześle, markotnie gryząc swój palec. – Byłem wściekły –
tak przypuszczam. On był nieznośny i bezczelny – to wiem.
Znajdowałem się na terenie jego posiadłości i wydaje mi się, że
mnie uderzył; tak czy inaczej zaczęliśmy się szamotać i on
zleciał ze skały. Gdy znalazłem się z dala od tego miejsca,
naszła mnie nagła myśl: popełniłem zbrodnię, która odcina mnie
od ludzi; piętno Kaina pulsowało mi na czole i w samym mózgu; po
raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że naprawdę zabiłem człowieka.
Wiedziałem, że wcześniej czy później będę musiał się do tego
przyznać. – Raptem wyprostował się na krześle. – Ale nie
powiem nic przeciw nikomu innemu. Nie ma sensu pytać mnie o spiski
czy współsprawców – nie powiem nic.
–
Biorąc pod uwagę pozostałe morderstwa – rzekł Nares – trudno
uwierzyć, że zwada zaczęła się ot tak, że wszczęcie kłótni
nie było z góry przemyślane i zaplanowane. Z pewnością ktoś tam
pana wysłał?
– Nie
powiem nic przeciw nikomu, z kim pracowałem – powiedział dumnie
Home. – Jestem mordercą, ale nie będę zdrajcą.
Nares
stanął między mężczyzną a drzwiami i wydał polecenie komuś na
zewnątrz.
– Tak
czy inaczej wszyscy udamy się na miejsce zbrodni – powiedział
cichym głosem do sekretarza – ale ten człowiek musi iść tam pod
strażą.
Wśród
zgromadzonych przeważała opinia, że po wyznaniu mordercy
odwiedzanie nadmorskich skał celem polowania na zjawy to
niedorzeczność i wyrazili swoje rozczarowanie tym pomysłem. Ale
Nares, mimo że najbardziej ze wszystkich sceptyczny i pełen
lekceważenia, uważał za swój obowiązek poruszyć w tej sprawie
niebo i ziemię: w dążeniu do jej wyjaśnienia był gotów nie
zostawić kamienia na kamieniu; ktoś mógłby nawet powiedzieć:
kamienia grobowego. Bo przecież ów kruszący się klif stanowił
jedyny kamień grobowy nad wodną mogiłą biednego Gedeona Wise’a.
Nares, ponieważ wychodził z domu jako ostatni, zamknął drzwi na
klucz, i podążył za innymi w stronę klifu, na drugą stronę
torfowiska; wtedy to, zdumiony, ujrzał młodego Pottera, sekretarza,
wracającego prędkim krokiem w ich kierunku; w świetle księżyca
jego twarz wyglądała na białą jak księżyc.
– Na
Boga, sir – powiedział, przemawiając po raz pierwszy tego
wieczoru – tam naprawdę coś jest. To... to wygląda całkiem jak
on.
–
Ależ, pan fiksuje – wysapał zadyszany detektyw. – Wszyscy
fiksują.
– Czy
sądzi pan, że nie rozpoznaję tego, kogo widzę? – krzyknął
sekretarz z niezwykłym rozgoryczeniem. – Rozpoznaję. I mam ku
temu powód.
– Być
może – powiedział ostro detektyw – jest pan jednym z tych,
którzy, zgodnie z tym, co powiedział Halket, mieli powód, by go
nienawidzić.
– Być
może – odrzekł sekretarz – w każdym razie znam go i mówię
panu, że widzę jak na dłoni, jak stoi pod tym piekielnym
księżycem.
I
wskazał palcem w stronę szczeliny w skałach, gdzie byli już w
stanie spostrzec coś, co mogło być promieniem księżyca albo
smugą piany, ale zaczynało wyglądać na nieco bardziej z krwi i
kości. Gdy niepewnym krokiem podeszli jeszcze ze sto jardów bliżej,
to coś wciąż zachowywało bezruch; lecz wyglądało jak posąg ze
srebra.
Sam
Nares wyglądał trochę niewyraźnie zdawało się, że zastanawia
się, co robić. Potter był szczerze zalękniony – tak samo jak
Home; nawet Byrne, zaprawiony w bojach reporter, raczej niechętnie
odnosił się do koncepcji, by podchodzić bliżej – i nie zrobiłby
tego, gdyby nie czuł, że musi. Nie potrafił też nic poradzić na
to, że uważał za nieco dziwne, iż jedynym człowiekiem, który
nie wydawał się przerażony widokiem ducha, był ten sam, który
otwarcie mówił, że mógłby się go obawiać. Ksiądz Brown parł
bowiem naprzód swoim ociężałym krokiem tak miarowo, jakby szedł
przypatrzyć się tablicy ogłoszeń.
– Nie
wydaje się to księdza zbytnio niepokoić – zwrócił się doń
Byrne – a sądziłem, że ksiądz jako jedyny z nas wierzy w zjawy.
–
Jeśli o to chodzi – odparł ksiądz Brown – Zdawało mi się, że
to pan jest tym, który w nie nie wierzy. Ale wiara w zjawy to jedno,
a wiara w konkretnego ducha to coś zupełnie innego.
Byrne
wyglądał na dość zawstydzonego i ukradkiem rzucił okiem na
kruszący się w zimnym świetle księżyca cypel, stanowiący
kryjówkę zjawy lub urojenia.
– Nie
wierzyłem w nią, dopóki jej nie ujrzałem – powiedział.
– A ja
wierzyłem w nią, dopóki jej nie ujrzałem – rzekł ksiądz
Brown. Żurnalista wpatrywał się w księdza, gdy ten szedł
ociężale przez rozległy ugór wznoszący się ku rozszczepionemu
przylądkowi jak spadziste zbocze rozciętego na dwoje wzgórza. W
świetle odbarwiającego wszystko księżyca trawa wyglądała jak
długie siwe włosy, wszystkie zaczesane przez wiatr na jedną stronę
i zdające się wskazywać w stronę miejsca, w którym kruszący się
klif ukazywał blade poblaski kredy wśród szaro-zielonego torfu i
gdzie stała blada postać – względnie lśniący cień – którego
obecności nikt jeszcze nie potrafił pojąć. Na razie blada postać
dominowała nad niegościnnym pejzażem; pustym, jeśli nie brać pod
uwagę sylwetki księdza – czarnej plamy statecznie zdążającej w
jej stronę. Wówczas więzień, Home, z przeszywającym krzykiem
wyrwał się znienacka tym, którzy go prowadzili, biegiem wyprzedził
księdza i padł przed zjawą na kolana.
– Już
się przyznałem! – usłyszeli jego krzyk. – Czemu przyszedłeś,
żeby powiedzieć im, że cię zabiłem?
–
Przyszedłem powiedzieć im, że tego nie zrobiłeś – rzekł duch
i wyciągnął do Home’a rękę. Wtedy klęczący porwał się na
nogi, podnosząc krzyk całkiem innego rodzaju; i wiedzieli, że
wyciągnięta do niego ręka jest z krwi i kości.
To był
najbardziej wyjątkowy przypadek ocalenia od śmierci ostatnimi czasy
– mówili doświadczony detektyw i nie mniej doświadczony
żurnalista. Mimo wszystko sprawa ta była w pewnym sensie bardzo
prosta. Od klifu nieprzerwanie odpadały płaty i odłamki skały, a
niektóre zatrzymywały się w olbrzymiej szczelinie, tworząc coś,
co w istocie było półką czy też zagłębieniem w miejscu, które
pozornie stanowiło tylko uskok spadający w ciemności do morza.
Stary człowiek, który był bardzo wytrzymałym i krzepkim starym
człowiekiem, spadł na ten położony niżej występ i strawił dość
potworne dwadzieścia cztery godziny, próbując wspiąć się z
powrotem na górę po skałach, które bezustannie kruszyły się pod
jego ciężarem, lecz koniec końców, osypując się, utworzyły coś
na kształt schodów ocalenia. To mogło stanowić wyjaśnienie
optycznego złudzenia Home’a, któremu zdawało się, że widział
pojawiającą się i znikającą białą falę, która ostatecznie
się zatrzymała. Ale tak czy inaczej stał przed nimi Gedeon Wise, z
krwi i kości, a do tego pełen wigoru; z siwymi włosami, w białych
zakurzonych ubraniach człowieka z prowincji i o właściwych ludziom
tego rodzaju surowych rysach twarzy, które jednak przybrały wyraz o
wiele mniej surowy niż zazwyczaj. Być może milionerom dobrze robi
spędzenie dwudziestu czterech godzin na półce skalnej z
perspektywą przeniesienia się do wieczności wskutek jednego
fałszywego kroku. W każdym razie Wise nie tylko zaprzeczył
jakiejkolwiek złej woli ze strony przestępcy, ale opisał sprawę w
sposób, który znacznie zmienił spojrzenie na przestępstwo.
Oznajmił, że Home wcale nie zrzucił go z klifu, ale że kruszące
się bez przerwy podłoże ustąpiło pod jego ciężarem, a Home
nawet wykonał ruch, jakby próbując go ratować.
– Na
tym opatrznościowym kawałku skały – powiedział uroczyście –
obiecałem Bogu, że przebaczę moim wrogom; Bóg uznałby za bardzo
podłe z mojej strony, gdybym nie przebaczył tak drobnego zdarzenia
jak to.
Home
musiał ich opuścić, oczywiście pod eskortą policji; ale detektyw
nie ukrywał przed sobą samym, że areszt więźnia będzie
prawdopodobnie krótki, a jego kara, jeśli w ogóle zostanie
wymierzona – niewielka. Nie każdy morderca jest w stanie wezwać
na świadka w sądzie zamordowanego, który by w dodatku świadczył
na jego rzecz.
– To
dziwna sprawa – powiedział Byrne, gdy detektyw i inni pośpieszyli
ścieżką wzdłuż klifu w kierunku miasta.
– To
prawda – rzekł ksiądz Brown. – To nie nasza sprawa, ale
chciałbym, by zatrzymał się pan na chwilę i omówił ją ze mną.
Zapadła
cisza, ale po chwili Byrne przystał na propozycję, mówiąc raptem:
–
Przypuszczam, że miał ksiądz Home’a na myśli już wtedy, gdy
powiedział ksiądz, że ktoś nie mówi wszystkiego, co wie.
– Gdy
to powiedziałem – odparł przyjaciel dziennikarza – miałem na
myśli wybitnie milkliwego pana Pottera, sekretarza już nie świętej
albo – powiedzmy – nieodżałowanej pamięci pana Gedeona Wise’a.
– Cóż,
w jedynej sytuacji, gdy Potter do mnie przemówił, odniosłem
wrażenie, że to wariat – rzekł Byrne, wytrzeszczając oczy –
ale nigdy nie myślałem o nim jako o przestępcy. Powiedział coś w
rodzaju, że to wszystko ma związek z lodówką.
– Tak,
zdawało mi się, że coś na ten temat wie – powiedział ksiądz
Brown z zadumą. – Nigdy nie twierdziłem, że ma z tym coś
wspólnego... Przypuszczam, że stary Wise naprawdę miał
wystarczająco dużo siły, by wydostać się z tej rozpadliny.
– Co
ma ksiądz na myśli? – spytał zdumiony reporter. – Ależ to
oczywiste, że wydostał się z rozpadliny; bo oto widzieliśmy go
żywego.
Ksiądz
nie odpowiedział na pytanie, ale spytał nagle:
– Co
sądzi pan na temat Home’a?
– Cóż,
nie można go nazwać przestępcą w sensie ścisłym –
odpowiedział Byrne. – W najmniejszym stopniu nie przypomina
żadnego z przestępców, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia,
a mam w tym zakresie pewne doświadczenie; Nares, oczywiście, ma o
wiele większe. Nie sądzę, abyśmy w którymkolwiek momencie do
końca wierzyli w to, że Home to złoczyńca.
– Ja
zaś ani przez chwilę nie sądziłem, że może być kimkolwiek
innym – powiedział ksiądz cicho. – Być może wie pan więcej
ode mnie na temat przestępców, ale istnieje pewna kategoria ludzi,
o których wiem prawdopodobnie więcej niż pan, a nawet Nares, jeśli
o to chodzi. Poznałem ich naprawdę dużo i znam ich ciemne sprawki.
– Inna
kategoria ludzi – powtórzył Byrne, zmieszany. – Ależ o jakiej
kategorii ludzi ma ksiądz takie pojęcie?
– O
penitentach – odparł ksiądz.
– Nie
do końca pojmuję – zgłosił zastrzeżenie Byrne. – Chodzi
księdzu o to, że nie wierzy w jego przestępstwo?
– Nie
wierzę w jego wyznanie – powiedział ksiądz Brown. –
Wysłuchałem naprawdę wielu spowiedzi i żadna z autentycznych
nigdy nie brzmiała jak to. Ta była nazbyt romantyczna, cała wyjęta
z książek. Niech pan zwróci uwagę, jak mówił o piętnie Kaina.
To wyjęte z książek. Żaden człowiek, dopuściwszy się osobiście
czegoś, co wcześniej budziło w nim grozę, nie odczuwałby w ten
sposób. Załóżmy, że byłby pan uczciwym sprzedawcą lub młodym
ekspedientem przeżywającym wstrząs uczucia, że po raz pierwszy w
życiu ukradł pan pieniądze. Czy pierwszą myślą, jaka
niezwłocznie przyszłaby panu do głowy, byłaby ta, że pański
uczynek jest tym samym, którego dopuścił się Barabasz? Załóżmy,
że w napadzie potwornego gniewu zamordowałby pan dziecko. Czy
cofałby się pan myślą w przeszłość aż do momentu, w którym
zacząłby pan utożsamić swój czyn z tym, którego dopuścił się
idumejski możnowładca imieniem Herod? Niech mi pan wierzy, nasze
własne występki są tak obrzydliwie osobiste i prozaiczne, że po
ich popełnieniu nasze pierwsze myśli wcale nie zwracają się ku
historycznym porównaniom, choćby i trafnym. I dlaczegóż dołożył
wszelkich starań, by powiedzieć, że nie wyda swoich kolegów? Ba,
mówiąc to, wydawał ich właśnie. Do tamtej pory nikt nie
oczekiwał od niego, aby kogokolwiek wydawał albo cokolwiek
ujawniał. Nie, nie sądzę, aby jego wyznanie było autentyczne i
nie udzieliłbym mu rozgrzeszenia. Ładne mi rzeczy, gdyby ludzi
zaczęto rozgrzeszać z czegoś, czego nie zrobili. – Wymówiwszy
te słowa i odwróciwszy głowę, ksiądz Brown wpatrywał się
bacznie w morze.
– Nie
pojmuję jednak, o co księdzu chodzi – krzyknął Byrne. – Cóż
dobrego da krążenie wokół niego i brzęczenie o podejrzeniach,
skoro uzyskał przebaczenie? Tak czy inaczej zakończył już swój
udział w sprawie. Jest zupełnie bezpieczny.
Ksiądz
Brown zakręcił się jak bąk i chwycił swojego przyjaciela za
płaszcz z niespodziewanym i niewyjaśnionym podnieceniem.
– To
jest to – krzyknął tryumfalnie. – Zatrzymajmy się nad tym!
Jest zupełnie bezpieczny. Zakończył już swój udział w sprawie.
To dlatego stanowi klucz do całej tej zagadki.
–
Pomocy, nie pojmuję – powiedział Byrne słabym głosem.
–
Chodzi mi o to – podtrzymywał uparcie ksiądz – że dlatego, iż
zakończył swój udział w sprawie, tkwi w niej po uszy. Oto całe
wyjaśnienie.
– I to
jakie klarowne – rzekł dziennikarz z uczuciem.
Przez
pewien czas stali wpatrzeni w morze, a potem ksiądz Brown powiedział
wesoło:
– I w
ten oto sposób wracamy do kwestii lodówki. Punkt, w którym od
samego początku całkowicie pan się mylił, jeśli chodzi o tę
sprawę, jest tym samym, w którym poważnie myli się naprawdę
wiele gazet i osobistości publicznych. Mylił się pan, bo założył,
że we współczesnym świecie oprócz bolszewizmu nie ma zupełnie
żadnej sprawy, o którą warto walczyć. Ta historia nie łączy się
w najmniejszym nawet stopniu z bolszewizmem, poza, być może,
wykorzystaniem go jako parawanu.
– Nie
pojmuję, jak to możliwe – zaoponował Byrne. – Mamy tu w tej
sprawie trzech zamordowanych milionerów...
– Nie!
– przemówił ksiądz ostrym dźwięcznym głosem. – Nie mamy. W
tym właśnie rzecz. Nie mamy trzech zamordowanych milionerów. Mamy
dwóch zamordowanych milionerów – trzeci jest nad wyraz żywy i
całkiem ruchliwy. I na dodatek na zawsze uwolnił się od szantażu,
jakim zagrożono mu w pana obecności w dowcipnie uprzejmych słowach
podczas rozmowy, którą opisał pan jako rozgrywającą się w
hotelu. Gallup i Stein zagrozili bardziej staromodnemu i niezależnemu
leciwemu paskarzowi, że, jeśli nie przystąpi do ich kartelu,
doprowadzą do zamrożenia jego działalności. Stąd, rzecz jasna,
lodówka.
Po
chwili mówił dalej:
– Bez
wątpienia we współczesnym świecie istnieje ruch bolszewicki, i
bez wątpienia należy mu się przeciwstawić, choć nie bardzo
jestem przekonany co do pańskiego sposobu stawiania oporu. Ale to,
czego nikt nie zauważa, to fakt, że istnieje drugi ruch, równie
nowoczesny i równie aktywny: olbrzymi ruch dążący do
monopolizacji i przekształceniu wszystkich branży w kartele. To
także rewolucja. To również prowadzi do tego, do czego prowadzą
wszystkie inne rewolucje. Ludzie będą zabijać w imię tej sprawy i
przeciw tej sprawie, tak jak robią to motywowani poparciem lub
sprzeciwem wobec bolszewizmu. Łączy się ona nieodmiennie z
groźbami, napaściami i egzekucjami. Ci kartelowi potentaci mają
swoje dwory, jak królowie; mają swoją osobistą straż i siepaczy;
mają szpiegów w obozie wroga. Home był szpiegiem Gedeona w jednym
z wrogich obozów; lecz użyto go w tej sprawie przeciw innemu
wrogowi: przeciw konkurentom, którzy rujnowali go za to, że nie
chciał się podporządkować.
–
Wciąż nie do końca rozumiem, jak został użyty – powiedział
Byrne – albo na co to się przydało.
– Nie
widzi pan – krzyknął ksiądz Brown ostro – że dali sobie
wzajemnie alibi?
Byrne
wciąż patrzył na niego z lekkim niedowierzaniem, choć na jego
twarzy malowały się już nikłe przebłyski zrozumienia.
– To o
to mi chodzi – ciągnął ksiądz – gdy mówię, że dlatego, iż
zakończyli swój udział w sprawie, tkwią w niej po uszy. Większość
ludzi powiedziałaby, że nie mieli oni udziału w dwóch pozostałych
zbrodniach, bo mieli udział w tej. W rzeczywistości mieli udział w
dwóch pozostałych, bo nie mieli udziału w tej; bo do tej nigdy nie
doszło. Oczywiście, zastosowali bardzo osobliwy, nieprawdopodobny
rodzaj alibi; nieprawdopodobny, a przeto nie do obalenia. Większość
ludzi powiedziałaby, że człowiek przyznający się do morderstwa
musi być w tym autentyczny; człowiek, który przebacza swojemu
mordercy, musi być w tym autentyczny. Nikomu nie przyszłoby do
głowy, że całe wydarzenie nigdy nie miało miejsca, a zatem jeden
człowiek nie miał czego przebaczać, a drugi – czego się
obawiać. Na poparcie swojej wersji wydarzeń tej nocy złożyli
zeznania na wzajemną niekorzyść. Ale tamtej nocy nie było ich tu;
Home bowiem mordował Gallupa w lesie, podczas gdy Wise dusił małego
żyda w jego rzymskiej łaźni. To dlatego zapytałem, czy Wise
naprawdę miał dość siły, by podjąć się wspinaczkowej
przygody.
– To
była całkiem dobra przygoda – powiedział Byrne z żalem. –
Pasowała do krajobrazu i była naprawdę bardzo przekonująca.
– Zbyt
przekonująca, by przekonać – powiedział ksiądz Brown, kręcąc
głową. – Jakże malownicza była ta wzbijająca się piana, która
przekształciła się w ducha. I jak bardzo literacka! Home to
szpicel i kanalia, lecz nie zapominajmy o tym, że, podobnie jak
liczni inni szpicle i kanalie w historii, jest również poetą.
[1926]
1
Aluzja
do wypowiedzi osiemnastowiecznego irlandzkiego polityka, sir Boyle’a
Roche’a, który tłumaczył swoją nieobecność podczas
obrad
parlamentu
następująco: „Panie marszałku, to niemożliwe, abym znalazł
się w dwóch miejscach naraz, chyba że byłbym ptakiem”. Słowa
te stanowią z kolei aluzję do fragmentu siedemnastowiecznej farsy
Thomasa Jevona pt. Diabeł,
nie żona,
w której na słowa żony: „Nie mogę być w dwóch miejscach
naraz”,
mąż odpowiada: „Z pewnością nie, chyba że byłabyś ptakiem”.
2
Akcja opowiadania rozgrywa się w
czasach prohibicji.
Tłum. Łukasz Makowski
Proj. okładki: Sztukmistrz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz