ROZDZIAŁ 2
Atlanta, Georgia • 1996 •
Zamach bombowy w Parku Olimpijskim
Wczesnym rankiem 29 czerwca
1994 roku człowiek nazwiskiem Paul Hill czekał przed Kobiecym
Centrum Aborcyjnym w Pensacoli na Florydzie; pod płaszczem ukrywał
półautomatycznego mossberga. Hill, aktywny przez całe życie jako
działacz antyaborcyjny, regularnie wyrażał sprzeciw wobec
działalności kliniki – chodził z tablicami protestacyjnymi,
rozdawał literaturę i napominał napotkane kobiety w ciąży. Lecz
mimo wszystkich jego wysiłków, dzieci nadal w najlepsze zabijano.
Ten ranek był inny. Tego ranka Hill zamierzał zakończyć
działalność aborterców na dobre. Gdy jeden z nich, dr John
Britton, wraz ze swoim ochroniarzem, Jamesem Barrettem, wjechali na
parking, Hill podszedł do auta z boku i otworzył ogień. Britton i
Barrett osunęli się na siedzenia – martwi. Hill spokojnie usiadł
na chodniku i czekał na przybycie policji.
Parę miesięcy później
obejrzałem przeprowadzony w więzieniu wywiad z Paulem Hillem. Wyjaśnił on powody swojego uczynku w prostych,
niepodważalnych słowach. „Dr Britton był z zawodu seryjnym
mordercą” – powiedział Hill. – „Podjąłem działanie w
celu obrony tych dwudziestu nienarodzonych dzieci, które planowano
tego dnia dać Brittonowi pod nóż”. Hill wydawał się całkowitą
anomalią, prawdziwym amerykańskim bohaterem w naznaczonej
tchórzostwem epoce. Czytałem o takich ludziach w książkach
historycznych, ale nie sądziłem, że jeszcze istnieją. Za
wypowiadanymi przez ludzi słowami w końcu zaczęły podążać
czyny. Zdałem sobie sprawę, że nadszedł czas, abym też zaczął
działać.
Pokojowe metody skończenia z
aborcją zawiodły. Każda kolejna decyzja sądów w tej sprawie
brzmiała: odmawiamy powstrzymania tej rzezi. Od roku 1973
zamordowano [w Stanach Zjednoczonych] ponad 35 milionów
nienarodzonych dzieci. Kandydujący na urzędy politycy składali
gołosłowne deklaracje poparcia dla sprawy pro-life,
lecz z chwilą, gdy ich wybierano, nie robili absolutnie nic. Ronald
Reagan i George H. W. Bush wygłaszali wspaniałe mowy na temat
„świętości każdego ludzkiego życia”. Ale w trakcie swoich
rządów powołali do Sądu Najwyższego trzech sędziów –
Kennedy’ego, Soutera i Sandrę O’Connor – którzy ponoszą
odpowiedzialność za podtrzymanie decyzji o aborcji jako
„fundamentalnym prawie”.
Jednocześnie
lobby aborcyjne pod wodzą Planned Parenthood usiłowało
przekształcić aborcję w uprawnienie finansowane z podatków. W
odpowiedzi Partia Republikańska uchwaliła poprawkę Hyde’a,
pozornie zakazującą przeznaczania na aborcję dolarów pochodzących
z podatków. Poprawka Hyde’a miała jednak zasadniczą wadę.
Chociaż ustawa ta zakazywała finansowania z pieniędzy podatników
procedur aborcyjnych, milczała w kwestii przeznaczania podatków na
opłacanie całej infrastruktury Planned Parenthood. Ta hipokryzja
przyprawiała o mdłości. To jakby republikanie twierdzili, że nie
ponoszą odpowiedzialności za dokonywane na zamówienie morderstwa,
bo zgodzili się płacić zawodowemu zabójcy tylko za pokój
hotelowy, wynajęcie samochodu oraz wyżywienie, ale na samo
zabójstwo nie przeznaczyli ani grosza. Partia Republikańska
zapewniała wyborców, że pieniędzy z ich podatków nie
wykorzystuje się do finansowania aborcji. Ale rząd federalny
rokrocznie, z tytułu uchwalonego w 1970 r. programu planowania
rodziny przekazywał Planned Parenthood setki milionów na
„infrastrukturę”. Na tym polegała prowadzona na Kapitolu
polityka.
Grupy
pro-life
takie jak Operation Rescue, nie mogąc liczyć na nikogo wewnątrz
systemu, uciekły się do działań bezpośrednich. Rozpoczęły
pikietowanie budynków Kongresu i Sądu Najwyższego. Ich członkowie
wystawali przed abortowniami i błagali matki, aby nie mordowały
swoich nienarodzonych dzieci. Usiłowały nawet doprowadzić do
zamknięcia abortowni blokując ich drzwi wejściowe.
Waszyngton
odpowiedział pobiciami, aresztowaniami i długimi wyrokami
więzienia. Uchwalając ustawę o swobodzie dostępu do klinik
(FACE), rząd jasno pokazał, po czyjej stronie stoi. Nowe prawo
czyniło próbę przeszkodzenia w mordowaniu dzieci przestępstwem
federalnym. Gdy jakiś lewicowy „obrońca środowiska” przykuwał
się łańcuchem do sekwoi i udawało mu się powstrzymać całą operację
wyrębu, rząd odmawiał interwencji. Przedsiębiorstwo zajmujące
się wyrębem musiało radzić sobie na własną rękę. A
„ochroniarz środowiska” po negocjacjach schodził z drzewa i udawał
się prosto do programu Larry’ego Kinga. Ale gdy uczestnik
demonstracji pro-life choćby mocniej odetchnął, owiewając
abortercę swoim oddechem, Waszyngton skazywał go na więzienie
federalne. Uczestnicy ruchu pro-life nie mieli przedstawicieli w
Waszyngtonie, ani głosu w dyskusji. Zaczęli więc działać.
Paul
Hill dokonał swojego czynu, gdy w kraju panowała szczególna
zawierucha. Konserwatyści i lewicowcy spierali się o rozmaite
kwestie – od prawa do posiadania broni po homoseksualistów w
armii. Katalizatorem konfliktu był William Jefferson Clinton. W roku
1992 Partia Demokratyczna nominowała go na swojego kandydata do
urzędu prezydenta. Jego zwycięstwo oznaczałoby zmianę warty. Ci,
którzy szturmowali plaże Normandii, odchodzili – na ich miejsce
przychodzili ci, którzy uchylali się od poboru w trakcie wojny
wietnamskiej. Clinton był wybitnym przykładem członków swojej
generacji. Jej przedstawiciele w koledżu ćpali kwas, czytali Karola Marksa i
protestowali przeciwko wojnie w Wietnamie. Marzyli o dniu, w którym
ich pokolenie ostatecznie przejmie władzę i zaprowadzi autentycznie
„sprawiedliwe” społeczeństwo – społeczeństwo oparte o
ideały demokratycznego socjalizmu. Potem przystąpiliby do
redystrybucji bogactwa. Przebrzmiałe pojęcia takie jak patriotyzm
odeszłyby do lamusa. Patriarchalna rodzina trafiłaby do jakiegoś
muzeum. Na Woodstocku generacja Clintona tarzała się we własnych
ekskrementach. Teraz znajdowała się o krok od Białego Domu.
Niektórzy wpadli z tego powodu w ekstazę; inni czuli niepokój, a
nawet przerażenie.
Zgodnie
z oczekiwaniami wygrana Clintona zaowocowała całą serią
„postępowych” reform: homoseksualistami w armii, zsocjalizowaną
opieką zdrowotną, ustawą Brady’ego o kontroli nabywców broni na
szczeblu federalnym, zawierającą zakaz posiadania tak zwanej broni
ofensywnej. Clinton dostał od Planned Parenthood najwyższą możliwą
ocenę za konsekwentną postawę proaborcyjną. Program Clintona
wywołał burzę, która szalała w sercu Ameryki przez osiem długich
lat. Poparcie Clintona dla aborcji i usilne dążenie do wprowadzenia
do armii homoseksualistów wprawiło „obyczajowych”
konserwatystów we wściekłość. Zsocjalizowana opieka zdrowotna
rozgniewała lekarzy oraz republikanów zaliczających się do
śmietanki towarzyskiej. Ustawa Brady’ego doprowadziła do
wściekłości skrajną prawicę. To w szczególności wprowadzenie
na szczeblu federalnym zakazu posiadania tzw. broni ofensywnej
[Federal Assault Weapons Ban (AWB)] spowodowało, że odżyły
wszystkie odwieczne obawy. Skrajna prawica przez dziesiątki lat
ostrzegała przed nadchodzącym Nowym Porządkiem Światowym.
Stowarzyszenie im. Johna Bircha twierdziło, że światowe elity
spiskują w ramach Organizacji Narodów Zjednoczonych celem obalenia
Konstytucji i ustanowienia rządu światowego. „Strzeżcie się
konfiskaty broni” – mówili członkowie Stowarzyszenia. – „To
ostateczny krok w długim marszu ku tyranii”. Wtedy Clinton ogłosił
swój zakaz posiadania broni i wszystkie przewidywania zdawały się
spełniać. Odziane w wojskowe kamasze zbiry na usługach rządu już
wkrótce zaczną wyłamywać kopniakami nasze drzwi. A potem zdarzyło
się coś jeszcze. Na dwa miesiące przed objęciem przez Clintona
władzy, agenci federalni otoczyli rodzinę Weaverów w Ruby Ridge w
stanie Idaho. Działając w oparciu o sfabrykowane oskarżenie
dotyczące nielegalnego posiadania broni ubrani w kamuflujące stroje
funkcjonariusze strzelili nastoletniemu synowi Weavera, Sammy’emu,
w plecy, zabijając go na miejscu. Dzień później snajper FBI zabił
matkę Sammy’ego, Vicki, strzelając jej w głowę, gdy trzymała ona
w ramionach swoją dziesięciomiesięczną córkę.
Media
głównego nurtu usiłowały ukryć te wydarzenia, lecz wiadomości o
nich rozprzestrzeniły się mimo tych prób. Z radia na falach
krótkich, z gazetek o niewielkim nakładzie, z kazań w kościołach
– ludzie dowiedzieli się o masakrze w Ruby Ridge. Moja rodzina,
podobnie jak Weaverowie, wyjechała z dużego miasta, by zamieszkać
w górach. Zrezygnowaliśmy z życia w „społeczeństwie głównego
nurtu”; chcieliśmy prowadzić proste życie oparte o uprawę
ziemi. Hodowaliśmy kury, uprawialiśmy ziemniaki i czytaliśmy
tradycyjne tłumaczenie Biblii Króla Jakóba. Poza tym – tak,
zgadza się – mieliśmy broń; interesowaliśmy się też
koncepcjami, które na pewno nie podobały się komisarzom-politrukom
z lewackich organizacji „walczących z nienawiścią”. A poza tym
po prostu chcieliśmy żyć w spokoju.
Dla
tych, którzy dorastali w podobnych do nas warunkach, masakra w Ruby
Ridge oznaczała ostatni sygnał ostrzegawczy. Potwierdziła nasze
najgorsze obawy dotyczące tego, czym stał się rząd federalny.
Waszyngton nie miał zamiaru zostawić nas w spokoju. Rząd traktował
ludzi takich jak my jako zagrożenie. Sposób, w jaki Waszyngton
potraktował Weaverów, pokazał, że użyje on każdej dostępnej
taktyki, aby nas zneutralizować. Spróbuje umieścić w naszych
szeregach wtyczki, skazać nas na podstawie sfabrykowanych oskarżeń,
a następnie nasłać na nas wynajętych zabójców w kamuflujących
strojach, aby nas zamordowali.
Clintona
wybrano we wrześniu, a ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do
jego złych z gruntu intencji, nie miał ich już obejrzawszy jak
powołana przezeń na urząd prokurator generalna, Janet Reno, pali
żywcem osiemdziesięciu członków sekty Gałąź Dawidowa w Waco w
stanie Teksas. Wściekłość na prawicy osiągnęła swoje apogeum.
Dla ofiar miano wiele współczucia. Podobnie jak większość, z
obojętnością odnosiłem się do wyznawanej przez dawidian
heretyckiej odmiany chrześcijaństwa. To nie kwestie religijne
wywołały we mnie współczucie; chodziło raczej o sposób, w jaki
Waszyngton z dawidianami się rozprawił. Federalni sprzątnęli
Weaverów z powodu jednego obrzyna. W Waco spalili żywcem
osiemdziesięciu ludzi, ponieważ podejrzewali ich o „gromadzenie
broni”. Zdaniem większości komentatorów miejscowy szeryf
powinien był wezwać Davida Koresha, przywódcę dawidian, do
swojego biura i tam rozwiązać sprawę. Nie, to byłoby zbyt łatwe.
Waszyngton chciał zrobić z dawidian przykład; tak jak zrobił
przykład z Weaverów. Reżim Clintona chciał wysłać do wszystkich
dysydenckich grup i jednostek jasny sygnał ostrzegawczy: nie
zdołacie zerwać z naszym systemem i zbudować swojego własnego
Idaho – a jeśli spróbujecie, strzelimy wam w głowę, spalimy was
żywcem albo wpakujemy was do więzienia.
Zrozumiałem
ten przekaz jasno i wyraźnie. Podobnie jak mnóstwo innych osób.
Sądziłem, że rząd właśnie stracił resztki zdrowego rozsądku.
Myślałem, że Biały Dom objął w posiadanie jakiś tyran, który
wysłał psychopatyczną prokurator generalną, by włóczyła się
po prowincji ze swoją własną prywatną armią. W takich sytuacjach
obowiązkiem niższych rangą urzędników państwowych jest
pozbawienie tyrana urzędu i przywrócenie prawa i porządku.
Rozglądałem się w poszukiwaniu tych urzędników, lecz natrafiłem
tylko na oszołomów i półgłówków. Tak zwani politycy
konserwatywni (jak Newt Gingrich) mówili o „republikańskiej
rewolucji”, ale ta rewolucja okazała się pustosłowiem.
Republikanie krytykowali reżim Clintona. Niektórzy posunęli się
nawet tak daleko, że potępili masakry w Ruby Ridge i Waco.
Przemawiali z wielką elokwencją na temat upadku konstytucyjnej
republiki. Ale ich „rewolucja” sprowadzała się tylko do
gadania.
Podczas
gdy świeccy przywódcy pletli komunały, przywódcy religijni
wzywali do biernego poddania się biegowi wypadków. Połowa
duszpasterstw poświęcała się przygotowaniom na drugie nadejście
Chrystusa, którego spodziewano się niebawem. Drugie pół głosiło
zapatrzenie się w samych siebie w oczekiwaniu osobistego zbawienia.
Wydawało się, że Kościół tracił już swoje zadanie na planecie
Ziemia. „Zapomnijcie o tym świecie” – mówiono. – „Zadbajcie
o własne zbawienie i przygotujcie się na ponowne przyjście
Jezusa”. Podczas gdy chrześcijanie wpatrywali się z wyczekiwaniem
w niebo albo we własne pępki, marksiści dalej w najlepsze
niszczyli nasz kraj. Chrześcijaństwo stało się religią bez jaj.
W
dniu, w którym Waszyngton zdecydował się zalegalizować aborcję,
naruszył najbardziej fundamentalne oczekiwanie obywateli wobec
rządu: by chronił ich życie. Rząd stracił autorytet moralny.
Gdy po licznych próbach zmiany tej decyzji sądy podniosły aborcję
na życzenie do rangi „fundamentalnego prawa”, Waszyngton stracił
legitymację do rządzenia. Potem reżim zaczął strzelać do pań
domu i palić żywcem parafian. W mojej opinii żyliśmy w „stanie
natury” opisanym przez Tomasza Hobbesa. (Por. polityczne teorie
Locke’a i Hobbesa dotyczące stanu natury). Społeczeństwo
obywatelskie rozpadło się. Kościół tkwił gdzieś w kosmosie.
Obowiązujące w kraju prawo stało się bezprawiem. Byliśmy zdani
na samych siebie.
Pisał
o takich czasach Franciszek Suarez, teolog i filozof. Twierdził, że
z chwilą, gdy rząd staje się tyranią, i brakuje odpowiedniej
reakcji niższych rangą urzędników, każdy musi postępować
według swojej własnej interpretacji Prawa Moralnego. Prosty
człowiek musi na nowo kształtować społeczeństwo według
rozpoznanych przez siebie zasad. Byłem przekonany, że władzę nad
naszym krajem przejął nielegalny rząd. A skoro wszystkie pokojowe
próby usunięcia go zawiodły, jedynym rozwiązaniem było usunąć
go siłą. Naturalnie, wiedziałem, że sam nie zdołam tego zrobić.
Nie miałem w tym względzie żadnych złudzeń. Musiałem jakimś
sposobem zachęcić innych do pomocy. Wiosną roku 1995 podjąłem
decyzję o rozpoczęciu misji. Przeprowadzę serię głośnych
zamachów na symbole reżimu: abortownie, organizacje sodomitów,
lewicowe grupy interesu oraz na funkcjonariuszy waszyngtońskiego
rządu. Ponieważ aborcja stanowi najpotworniejszą spośród zbrodni
Waszyngtonu, skupię się na osobach i ośrodkach związanych z tym
procederem. Miałem nadzieję, że moje czyny skłonią innych
obrońców życia i patriotów, by przeszli od słów do czynów.
Planowane przeze mnie zamachy nie były częścią jakiejś osobistej
zemsty na abortercach, homoseksualistach, czy funkcjonariuszach
państwowych – to były działania wojenne mające na celu
niszczenie, podważanie autorytetu i ostatecznie obalenie lewicowych
elit władzy w Stanach Zjednoczonych. Gdy dowiedziałem się, że
letnie igrzyska olimpijskie mają odbyć się w Atlancie, pomyślałem,
że będzie to doskonały cel ataku.
* * *
Zainspirowany myślą
starożytnych Greków Francuz nazwiskiem Pierre de Fredy, baron de
Coubertin, podjął decyzję o wskrzeszeniu idei olimpijskiej w roku
1896. Zasadniczy cel nowożytnych igrzysk de Fredy’ego
(inny niż cel
przyświecający starożytnym Grekom) stanowiło promowanie ideałów
globalnej współpracy. Sport stał się narzędziem mającym posuwać
naprzód sprawę wprowadzenia światowych rządów na modłę
socjalistyczną. Przez lata komitety olimpijskie i państwa-gospodarze
przyzwalały na ten programowy globalizm, prezentując jednocześnie
swoje narodowe osiągnięcia i, przy odrobinie szczęścia, dając
pokaźne zyski finansowe korporacjom.
Rządy i korporacje
zainwestowały w igrzyska w Altancie niemal miliard dolarów. Jako
zwykły Amerykanin nienawidziłem tych elit. Ci sami organizatorzy –
amerykański rząd w ramach ustawy o planowaniu rodziny; AT&T
oraz Cola-Cola w formie corocznych dotacji – kierowały setki
milionów dolarów do unurzanych w krwi rąk Planned Parenthood,
największego na świecie mordercy dzieci. Aby skutecznie uderzyć w
tych sponsorów, wezmę na cel ich portfele. Spowodować, żeby
odwołali olimpiadę – to byłoby olbrzymie zwycięstwo;
pozostawało jednak poza moim zasięgiem. Miałem jednak świadomość,
że mogę olimpiadę przynajmniej zakłócić, wywołując ogromne
straty finansowe i stawiając władze w trudnym położeniu.
Wiosną roku 1996 sprzedałem
mój dom w Karolinie Północnej. Pieniądze podzieliłem z moją
matką i dwoma braćmi. Prędko zamieniłem część, która mi
przypadła, na gotówkę i zakopałem ją w górach. Te meble i
narzędzia, które chciałem sobie zostawić, przewieziono do
Mini-Przechowalni Cal’s
przy zjeździe z autostrady numer 19 w miejscowości Marble w
Karolinie Północnej. Resztę sprzedano na aukcji. W kilka tygodni
pozbyłem się starego życia i przekształciłem je w paliwo
potrzebne do nadania rozpędu nowemu.
O
moich planach nie wiedział nikt. Mając dwadzieścia dziewięć lat
żyłem już wystarczająco długo, by rozumieć niebezpieczeństwa
nawiązywania współpracy z innymi. Uświadomiłem sobie, że tego,
o czym ludzie nie wiedzą, nie da się użyć, by zaszkodzić mnie
albo komukolwiek innemu. Powiedziałem rodzinie i przyjaciołom, że
jadę na zachód – może „kupię trochę ziemi” albo „znajdę
pracę jako drwal”. Gdy wspominali o Idaho czy Montanie,
uśmiechałem się tylko nic nie mówiąc. I faktycznie pojechałem
na zachód – jakieś czterdzieści mil na zachód – aby osiedlić
się w przyczepie na południe od Murphy w Karolinie Północnej.
Rozmawiałem
z właścicielką przyczepy na temat jej najmu na początku czerwca.
Chciała 275 dolarów miesięcznie i naciskała, aby media nadal
opłacać na jej nazwisko. Te warunki wydały mi się w porządku.
Właścicielka przyczepy, kobieta między sześćdziesiątką a
siedemdziesiątką, miała długie siwe włosy spięte w koński
ogon. Gdy mówiła, w jej ustach dyndał tlący się papieros. Głos
kobiety brzmiał jak silnik lekkiej terenówki, jakby miała gardło
z metalu.
Powiedziałem
jej, że nazywam się Bob Randolph, że odziedziczyłem pewną sumkę
i kupiłem ziemię na zachód od Murphy. W nadchodzącym roku planuję
zbudować tam domek, który będę na lato wynajmował. –
Prowadzimy tu uczciwe interesy – burknęła pokazując mi
przyczepę. – Żądamy kaucji w wysokości 275 dolarów – na
wypadek, gdyby coś pan rozwalił. Mówiła tak, jakbym wprowadzał
się na ekskluzywne osiedle zamknięte. Rozejrzałem się po
przyczepie i w duchu uśmiałem. Nie zdołałoby jej rozwalić nawet
całe stado pawianów.
Przyczepa,
stojąca powyżej bielonego blokhauzu właścicielki, wyglądała jak
nora, do której alkoholicy udają się, by umrzeć. Kudłaty żółtawy
dywan był poplamiony i tak rozdeptany, że aż stracił kolory, zaś
podłej jakości „najwyższego gatunku” ornamenty rodem z pchlego
targu dodawały miejscu „atmosfery”. Łóżko miało na środku
rdzawoczerwoną plamę. A całość śmierdziała kocimi szczynami.
Nie
było jednak co tracić czasu na prowadzenie rozważań dotyczących
mojego nowego wspaniałego lokum. Do rozpoczęcia olimpiady zostało
zaledwie sześć tygodni. Na przygotowania było niewiele czasu.
Spędzałem całe dnie na eksperymentach ze skonstruowanymi
własnoręcznie materiałami wybuchowymi w oddalonych od siedzib
ludzkich kotlinach wzdłuż granicy między Karoliną Północną a
Tennessee. Pod koniec dnia jeździłem do Grape Creek Bridge i
przepływałem dwie mile w jeziorze Hiwassee. Wieczorem woda była
ciepła i gładka jak szkło. Pojawiały się rybackie łódki;
nurkowałem pod nimi i patrzyłem jak przepływają mi nad głową.
Pierwotny
pomysł zakładał zniszczenie sieci energetycznej Atlanty. Linie
wysokiego napięcia w miejscowościach wokół miasta zbiegały się
w nim jak szprychy w piaście koła. Wspomniane linie dostarczały
prąd podstacjom energetycznym, które z kolei rozdzielały go
poszczególnym osiedlom. Jeśli udało by mi się przeciąć
wystarczająco dużo szprych wysadzając słupy energetyczne i
niszcząc transformatory na podstacjach, mógłbym spowodować na
tyle długą przerwę w dostawie prądu, że zakłóciło by to
igrzyska.
Eksperymentowałem
z kilkoma rodzajami materiałów wybuchowych. Najłatwiejszym do
zrobienia materiałem inicjującym była
heksametylenotriperoksydiamina
(HMTD). Ładunki z dziecinną łatwością przebijały grubą na
ćwierć cala stal. Zrobienie choć kilku małych ładunków tego
typu wymagało jednak dużo pracy. Wytworzenie liczby wystarczającej
do sparaliżowania sieci energetycznej Atlanty pochłonęłoby zbyt
dużo czasu i pieniędzy. Nie miałem ani jednego, ani drugiego.
Olimpiada zbliżała się wielkimi krokami, a ja potrzebowałem
nowego planu.
Nowy
plan był prosty. Zamiast używać trudnych do wytworzenia silnych
materiałów wybuchowych, zdecydowałem się na materiały o
mniejszej mocy i umieściłem je w złączkach rurowych – nazywa
się to bombami rurowymi. Miałem w planie podłożyć taką bombę w
pobliżu któregoś z tłumnie odwiedzanych miejsc w Atlancie, a
potem zadzwonić na policję z ostrzeżeniem. Służby odpowiedzialne
za ochronę obiektu zdążyłyby ewakuować go przed wybuchem.
Kolejnego wieczoru zrobiłbym to samo. Kumulacyjny efekt czterech czy
pięciu takich eksplozji powinien wytworzyć w Atlancie atmosferę
niepewności. Jeśli ludzie poczują się zagrożeni, wrócą do
domów zabierając ze sobą pieniądze. Frekwencja spadnie na łeb na
szyję, a razem z nią – zyski. Choć nowy plan był prosty, był
również niebezpieczny. Policja mogłaby zlekceważyć telefon z
ostrzeżeniem. Bomba mogłaby eksplodować przedwcześnie zabijając
niewinnych cywilów. Zbagatelizowałem jednak te potencjalne
niebezpieczeństwa i podjąłem decyzję, że realizuję plan. Ta
decyzja okazała się zgubna w skutkach.
Pojechałem
sto mil do Gadsden w Alabamie, gdzie kupiłem rury, budziki, baterie
i przewody elektryczne. Potem wybrałem się kawałek dalej, mając
nadzieję, że utrudnię tropienie moich ruchów. W garażu na
południe od Rome w stanie Georgia zleciłem przycięcie
przewierconej metalowej płyty w ten sposób, by zmieściła się do
średniej wielkości plecaka systemu ALICE. Uniwersalny System
Przenoszenia Oporządzenia Osobistego – zwany ALICE – został
przyjęty przez Armię USA w roli lekkiego plecaka – aby zmniejszyć
całkowity ciężar ekwipunku żołnierza. Umieszczona wewnątrz
plecaka, gruba na 1/8 cala metalowa płyta z otworem skierowałaby
siłę wybuchu w wybranym przeze mnie kierunku.
Skonstruowałem
pięć bomb rurowych. W czterech użyłem po złączce rurowej.
Ostatni i największy ładunek składał się z sześciu połączonych
drutem złączek, przymocowanych do przewierconej metalowej płyty.
Był to niemożebnie wielki kawał żelastwa. Ledwie mieścił się
do starego ALICE. Z plecaka wyjąłem kieszenie i ramę, żeby nadać
mu mniej wojskowy charakter. Przed wyruszeniem do Atlanty miałem do
zrobienia jeszcze tylko jedno.
Pracując
cały dzień i do późna w nocy zakopałem w lasach powyżej Little
Snowbird Creek „pakiet awaryjny”. Nigdy nie myślałem poważnie o
tym, żeby opuścić Stany, gdyby w Atlancie coś poszło nie tak.
Moim zdaniem walka toczyła się tu, w Ameryce, a nie w Kanadzie.
Gdyby odkryto moją tożsamość, ukryłbym się w górach i stamtąd
kontynuował walkę. Dla zabezpieczenia sobie bytu na rok umieściłem
w tajnym składzie pszenicę, soczewicę, fasolę pinto, olej z
orzechów arachidowych i żyto. Znalazły się tam również: żeliwny
kociołek, patelnia, namiot, plandeki, lina, siekiera, nóż i wiele
innych niezbędnych przedmiotów.
Ilustracja 1: Lokalizacja "pakietu awaryjnego" w Snowbird
Kolejne
trzy pojemniki na śmieci – pełne jedzenia i sprzętu – stały w
pokoju na zapleczu mojej przyczepy. Wszystko, czego potrzebowałem,
to kilka minut, żeby załadować je na mojego pick-upa i już mnie
nie ma. Zapasy w przyczepie i leśnej kryjówce łącznie powinny
wystarczyć mi na dwa lata.
Tymczasem
ceremonia otwarcia olimpiady miała odbyć się za kilka dni, a ja
nawet nie byłem jeszcze w Atlancie. Zostawiwszy zapasy w lesie,
ruszyłem pogórzami Georgii na południe. Atlantę dzieliły od
Murphy mniej więcej dwie godziny jazdy. Zwaną ją niegdyś
Terminusem, Przystankiem Końcowym, ponieważ w literalnie kończyła
się tam linia kolejowa. W końcu tory pociągnięto dalej na zachód,
a miasto stało się ważnym węzłem komunikacyjnym. Nazwa miasta
nie zgadzała się już ze stanem faktycznym; przemianowano je zatem
na Atlantę – na podobieństwo mitycznej Altantydy z greckiej
legendy. W trakcie wojny secesyjnej Jankesi puścili miasto z dymem.
Po wojnie Atlanta powstała z popiołów i stała się największym
miastem na Południu i najgorszym przykładem nieokiełznanego
rozrostu aglomeracji w całym kraju. Miejsce do spania w nocy
znalazłem na skraju tejże aglomeracji: jakieś dwadzieścia mil na
wschód od Atlanty, obok drogi I-20, w księżycowej scenerii
złożonej ze zwałów ziemi i sosen. Olbrzymi teren wyglądał jak
przeznaczony pod budowę centrum handlowego. Z asfaltową szosą
łączyły go wąziutkie bite drogi, które wiły się dalej między
stosami gontu i pordzewiałych urządzeń. Zaparkowałem wśród
przytłaczających swą wielkością sosen dokładnie w momencie, gdy
z nieba znikała ostatnia kropla światła. Stadko jeleni jak zjawy
otoczyło mojego pick-upa. Pasły się jakby wcale mnie tam nie było.
To był mój biedaczy motel: żadnych rezerwacji, żadnej obsługi
gości, żadnych kart kredytowych i żadnych kłopotów. Prawie każdy
hotel, sklep, restauracja i stacja benzynowa nagrywają klientów
kamerami. Więc nawet jeśli zapłaciłeś za wszystko gotówką, by
uniknąć zostawiania elektronicznych śladów transakcji, zostawiasz
swoją podobiznę. W Atlancie nie chciałem zostawić po sobie
żadnego śladu. Powłoka kempingowa mojego nissana służyła mi w
nocy za łóżko. Jadłem tylko to, co ze sobą wziąłem. A paliwo w
kanistrach o pojemności pięciu galonów każdy dała swobodę
omijania stacji benzynowych.
Obiekty
olimpijskie zostały rozrzucone po całej północnej Georgii.
Zapewniono im dosyć ścisłą ochronę. Trudno byłoby mi
niepostrzeżenie wnieść tam bombę. Z drugiej zaś strony: aby
zrobić to, co zamierzyłem, nie musiałem dostawać się na teren
obiektu.
Skoncentrowałem
się na położonym w centrum Atlanty miejscu zwanym Five Points. Tu
tętniło serce igrzysk. Gdyby jakimś sposobem udało mi się
przepędzić stamtąd ludzi, doprowadziłbym do przerwania olimpiady.
Five Points wyglądało jak skrzyżowanie Disneylandu z pchlim
targiem. Organizatorzy olimpiady twierdzili, że można się łatwo
wzbogacić sprzedając turystom tandetę. Ludzie pobrali kredyty pod
zastaw swoich domów. Za pożyczone pieniądze kupili pozwolenia na
sprzedaż towarów wzdłuż chodników Altanty. Próbowali handlować
wszystkim: zimnym piwem, koszulkami i pluszowymi maskotkami. Byli też
wytatuowani włóczędzy; stanowili obsługę rozstawionych na
parkingach wesołych miasteczek.
W
centrum całego tego pchlego targu – zwanym Centennial Olympic
Park, Parkiem Olimpijskim – korporacyjni sponsorzy ustawili swoje
własne stoiska. Park reklamował się wielkim napisem: „Globalna
wioska olimpijska”, usiłując wytworzyć atmosferę
wielokulturowej komuny. Pod tym
sztandarem
korporacje sprzedawały swój wizerunek – spekulantom
korzącym
się przed bożkiem politycznej poprawności i
mającym nadzieję,
że
wyzyskają sytuację.
W klimatyzowanym namiocie Budweisera turyści pili po zawyżonych
cenach piwo. Swatch miał pawilon, w którym sprzedawał tanie
zegarki. Był Superstore, oferujący cały wachlarz markowych
produktów – każdy wytwarzany przez „oficjalnego sponsora”.
Wyglądało na to, że każdy usiłuje ci coś sprzedać. Hipis
ubrany w strój Wuja Sama głośno zachwalał bilety do House of
Blues. Odziane zaś w skąpe bikini striptizerki rozdawały kupony
promocyjne do Gold Club. Darmowa była tylko muzyka. Po zachodzie
słońca tłumy gromadziły się przed sceną AT&T i skakały w
rytm granych na żywo koncertów. Cały park aż ociekał dziwaczną
aurą kapitalistycznej chciwości wymieszanej z socjalistycznym
idealizmem.
Lipiec
jest w Georgii gorący, a wilgotne powietrze tak gęste, że odnosisz
wrażenie, jakbyś oddychał przez słomkę. Aby uchronić turystów
od śmierci z udaru cieplnego, organizatorzy zbudowali na środku
Parku Olimpijskiego fontannę. Wbudowane w czerwoną kostkę na
kształt pięciu olimpijskich kółek dysze co kilka sekund wypluwały
z siebie wodę. Wyczerpani turyści brodzili w pierścieniach wody,
aby się ochłodzić. W nocy fontannę podświetlano. To była
Atlanta, jaką organizatorzy reklamowali światu pod hasłem „Miasto,
które nie ma czasu na nienawiść”.
Tam,
gdzie jasne światła Five Points nie sięgały – tam była
prawdziwa Atlanta, „najbardziej niebezpieczne miasto na Południu”.
We wszystkie poza olimpijskimi dni roku Five Points aż roiło się
od żebraków, alfonsów, prostytutek i kokainiarzy. Normalni
ludzie
po
zmroku centrum zwyczajnie omijali. Organizatorzy olimpiady nie
chcieli, by turyści spotkali się twarzą w twarz z tym
obliczem Atlanty,
więc miejscy urzędnicy doprowadzili do usunięcia uliczników. Nie
usunęli ich zbyt daleko – zaledwie o parę przecznic. W Midtown,
nie
będąc już w
zasięgu
wzroku gliniarzy, dalej trudnili się swoim rzemiosłem. Handlarze
crackiem
szeptali japońskim turystom do ucha: „Czego potrzebujeta? Mamy
kokę; mamy dobrą kokę”. Na całej długości Peachtree Street
turystów obdzierali żebracy. Całkiem wielu z nich nosiło wojskowe
ubrania i twierdziło, że wzięło udział w jakichś
wyimaginowanych bitwach. Pewien facet, wyglądający na nie więcej
niż trzydzieści lat, przysięgał, że walczył w Korei. Inny gość
podszedł do mnie z Biblią w ręku; powiedział, że jest kierowcą
kościelnej furgonetki, która popsuła się tuż za rogiem.
Wszystko, czego potrzebuje, to pięć dolarów – żeby ją
naprawić. Dałem mu te pieniądze – w uznaniu jego pomysłowości.
Planowałem
dostać się do Parku Olimpijskiego, żeby zbadać, jak wygląda
ochrona przy wejściach. Zachowywałem się ostrożnie, aby uniknąć
płatnego parkowania i nie dostać się w pole widzenia kamer na Five
Points – samochód zostawiłem poza „strefą bezpieczeństwa”,
na wschód od Peachtree Street. W bocznych ulicach mrowili się
wykolejeńcy, których usunięto z centrum. Parkowanie tam pick-upa
to było duże ryzyko – nie wiedziałem, czy zastanę tam samochód,
kiedy wrócę. Po zachodzie słońca to miejsce robiło się jeszcze
bardziej niebezpieczne – wetknąłem więc do kabury na pasie mój
rewolwer Smith and Wesson kalibru 38. Nie chciałem jednak wnosić go
do Parku. Zanim tam wszedłem, schowałem broń w krzakach na
południe od tunelu na Spring Street. Zabrałem ją
ze sobą wracając do mojego pick-upa.
Park
Olimpijski otoczono wysokim na dwa i pół metra tymczasowym
ogrodzeniem, a do środka prowadziły trzy wejścia. Umieszczono przy
nich – podobnie jak na korporacyjnych pawilonach w parku –
statyczne kamery. Ponadto praktycznie każdy z setek tysięcy
turystów miał przy sobie aparat. Nie dało się tych sprzętów
uniknąć. Było ich po prostu zbyt dużo.
Koniec
końców i tak ktoś zrobi mi zdjęcie. Pytanie brzmiało tylko: jak
będę na nim wyglądał? Miałem na sobie dyskretne przebranie.
Linię szczęki ukryłem za bujną brodą, oczy zasłoniłem
okularami przeciwsłonecznymi. Wieczorem zmieniałem je na okulary
ochronne z nieprzyciemnianego szkła. Miałem nadzieję, że noszenie
podczas każdej wycieczki do Parku innego zestawu ubrań oraz innego
nakrycia głowy, utrudni rozpoznanie mnie. Niezależnie jednak od
tego, co na sobie miałem, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że
kamery jakimś sposobem przenikną moje przebranie. To całkowicie
wyprowadzało mnie z równowagi – czułem
się jakby
śledziła mnie
jakaś
niewidzialna siła. Park patrolowały setki ochroniarzy i glin.
Mierzyli mnie wzrokiem, kiedy mijałem wejście. Nie było jednak
wykrywaczy metali, a torby i plecaki przeszukiwano wybiórczo. Po
zachodzie słońca tłumy stawały się doprawdy nieprzeliczone. Na
Five Points gromadziło się nawet sto tysięcy ludzi. Sytuacja
przerastała ochroniarzy. W ogóle przestali przeszukiwać to, co
ludzie wnosili do środka, a bramki wejściowe otwarto na oścież.
Zdałem sobie wtedy sprawę, że zdołam wnieść bombę do środka.
Ceremonia
rozpoczęcia igrzysk już
się odbyła,
a ja wciąż nie byłem gotowy. Nie wszystko jeszcze grało. Wróciłem
do Karoliny Północnej. Następnego dnia załadowałem bomby na
pick-upa i ponownie ruszyłem w stronę Atlanty, gdzie ukryłem
ładunki
w stosach śmieci na opuszczonym placu na wschód od miasta.
Plan
przewidywał umieszczenie największej bomby w Parku Olimpijskim i
wykonanie telefonu na policję. Chciałem podłożyć ładunek
nieopodal jakiegoś charakterystycznego punktu, miejsca, o którym
mógłbym bez obawy niezrozumienia powiadomić operatora numeru
alarmowego. Ławki u podnóża wieży telewizyjnej przed firmowaną
przez AT&T sceną wyglądały na dobre miejsce. Zegar bomby
nastawiłem na 55 minut. To zapewni mi mnóstwo czasu, aby dostać
się do automatu telefonicznego, przekazać operatorowi krótki
komunikat i powiadomić o tym, gdzie podłożyłem ładunek i kiedy
ma nastąpić wybuch. Służby zapewniające bezpieczeństwo powinny
mieć awaryjny plan na wypadek każdego możliwego scenariusza –
włącznie z groźbą zamachu bombowego. W chwili eksplozji Park
Olimpijski będzie niemal pusty. Zostaną tam jedynie funkcjonariusze
strzegący bezpieczeństwa. Wszystko pójdzie jak w zegarku.
Zdałem
sobie sprawę, że odgłos pierwszego wybuchu wywoła długotrwałe
echo. Sam huk i widok eksplozji spowoduje, że tysiące ludzi
opuszczą
Atlantę. Kolejnej nocy planowałem zrobić to samo: następny
ładunek
w nowym miejscu i znów telefon na 911. Dalej będę podkładał
bomby – albo do momentu, gdy przerwą olimpiadę, albo do chwili,
gdy bomby mi się skończą. Taki był plan.
W
trakcie ostatniego testu wszystko poszło gładko. Przeszedłem przez
chronione bramki wejściowe na Baker Street z plecakiem pełnym
jedzenia, ubrań i kremu przeciwsłonecznego. Nikt nie sprawdzał
tego, co wnosiłem. Jutrzejszego wieczora
wniosę do parku coś innego.
Gdy
wróciłem do mojego nissana, zauważyłem, że na chodniku coś się
świeci. Zbliżyłem się do auta; okazało się, że ktoś wybił
szybę od strony pasażera. Szkło leżało na całej długości
chodnika. Wewnątrz leżały moje porozrzucane ubrania i sprzęt. A
więc szczęście w końcu mnie opuściło. Ja byłem w parku, a
złodzieje przetrząsali mój wóz.
Przeszukałem
wszystko dokładnie, aby ustalić, co ukradziono.
Dziwne – brakowało tylko uniwersalnego narzędzia firmy
Leatherman. Musieli to zrobić kokainiarze – szukali łatwego łupu:
kamery, biżuterii, gotówki – czegoś, co mogliby szybko opylić
paserowi i kupić sobie narkotyki. Na całe szczęście nie trzymałem
w aucie niczego wartościowego. Miałem fart: mogli ukraść całego
nissana.
Złodzieje
pokrzyżowali jednak mój plan. Będę musiał przełożyć termin
zamachu do chwili, gdy naprawię okno. Nie mogę ryzykować, że
zostanę zatrzymany za wybitą szybę i znajdą u mnie na przednim
siedzeniu ogromną bombę. Mój pickup musiał spełniać wszystkie
wymogi dopuszczenia do ruchu.
Nie
mogłem wstawić nowej szyby w Atlancie. Pokazywanie się na
złomowisku w mieście na dzień przed rozpoczęciem ataków
bombowych to nie był dobry pomysł. Zadałem sobie naprawdę dużo
trudu, aby nie wyszło na jaw, skąd do Georgii przyjechałem. Gdy po
dokonaniu zamachów będę opuszczał ten stan, nie chcę, by
ktokolwiek podążał moim śladem.
Pojechałem
na północ. Gdy mijałem granicę Georgii i Karoliny Północnej,
wstawał już świt. Na wschód od Murphy znajdowało się złomowisko
Peachtree. Rano zaczęły się burze i trwały przez cały dzień.
Gruby mechanior w kanciapie kierowniczej skierował mnie do auta na
tyłach wrakowiska. – Jak je pan chcesz, to sam se musisz wziąć –
rzekł. Lało jak z cebra. Wymontowałem z rozbitego auta szybę i
przymierzyłem do mojego nissana. Była za mała.
– To
wszystko, co mamy – rzekł gruby mechanior z kanciapy. Naraz
podniósł palec wskazujący. – Daj mi pan chwilę. – Na całej
długości zatłuszczonego biurka leżały burger i frytki.
Przerwałem mechaniorowi drugie śniadanie; nie był z tego powodu
zadowolony. Jadł bez pośpiechu, a ja stałem na jego otłuszczonej
podłodze i cały ociekałem wodą. W końcu strzepnął z
potłuszczonego kałduna okruchy i podniósł słuchawkę
zatłuszczonego telefonu.
Po
minucie rozmowy rzucił na mnie okiem i rzekł: – Panie, mam dla
ciebie łokno, ale w Cleveland,
Tennessee.
Popędziłem do Cleveland – czterdzieści mil – przedzierając
się przez burze, które cały czas podążały
za mną. Suche miejsce, w którym mogłem nad oknem popracować,
znalazłem w myjni. Granicę Georgii przekroczyłem następnego ranka
– 26 lipca 1996 roku.
Olimpiada
trwała już od tygodnia. Mocno
spóźniony przygotowałem
się tej nocy do przeprowadzenia zamachu. Jeszcze raz powtórzyłem
sobie w myślach plan – wyglądało na to, że wszystko gra; nie
spodziewałem się żadnych kłopotów.
***
Była
prawie północ; gdy wjeżdżałem do Midtown, ulice wyglądały na
opustoszałe. Lecz kiedy przyjrzałem się dokładniej, dojrzałem
skulone w cieniu budynków postacie. Z ciemności wyłoniła się
wynędzniała kobieta w naprawdę krótkich obcisłych szortach i
butach na wysokim obcasie; zamachała na mnie, żebym podjechał do
krawężnika. Pojechałem dalej nie zatrzymując się, a kobieta
pokazała mi środkowy palec. Na światłach przede mną stał
policyjny radiowóz. Poczułem
w głowie jakby liczne ukłucia – to mózg
reagował
na sytuację podenerwowaniem.
„Uważaj na prędkość” – powiedziałem do siebie. – „Nie
daj się teraz zatrzymać”. Włączyłem kierunkowskaz i skręciłem
w prawo. Radiowóz skręcił w lewo. Ciężka bomba rurowa bujała
się na podłodze po stronie pasażera. Zwolniłem szukając miejsca
do zaparkowania.
Naprzeciw
miejskiej hali widowiskowej znalazłem miejsce za starym chevroletem
monte carlo. Po drugiej stronie ulicy dwóch bezdomnych obrzucało
się wyzwiskami. Po raz ostatni sprawdziłem bombę, upewniając się,
że zegar nie został włączony. Bezdomni gdzieś sobie poszli,
wciąż wrzeszcząc. Zamknąłem obwód. Bomba była gotowa.
Wszystko, co zostało do zrobienia, to nastawić zegar i uruchomić
odliczanie.
Ukryta
w moim starym plecaku olbrzymia bomba rurowa ważyła jakieś
pięćdziesiąt kilo. Ostrożnie umieściłem plecak na krawędzi
siedzenia, ustawiłem się plecami do niego i wsunąłem ręce pod
paski. Ledwie wstałem; czułem jak płócienne paski wbijają mi się
w łopatki. Na Peachtree Street tłoczyli się piesi i samochody.
Handlarze sprzedawali hot dogi i piwo. Po kolejnym upalnym dniu w
Georgii wieczorne powietrze prawie się nie schłodziło. Zacząłem
się obficie pocić. Koszulka przesiąkła do suchej nitki. Plecak
okazał się cięższy niż się spodziewałem. Żeby zachować formę
podnosiłem ciężary i pływałem. Ale nawet dziewięćdziesiąt
kilo mięśni nie pozwoliło mi poruszać się w naturalny sposób
pod miażdżącym ciężarem olbrzymiej bomby.
Doszedłszy
do końca Peachtree Street skręciłem w biegnący pod drogą I-85
tunel na Spring Street. Światła tunelu oślepiły mnie. Piesi na
chodniku mijali mnie prędkim krokiem. Odwracałem oczy, aby unikać
kontaktu wzrokowego. Gdy wyszedłem z tunelu, znalazłem się na
jednym z poddanych najściślejszej obserwacji miejsc na całej
planecie. W poprzednim tygodniu naliczyłem tu kilkadziesiąt
statycznych kamer. I prawie każdy z setek tysięcy turystów miał
ze sobą jakiś sprzęt fotograficzny. Nie było sposobu, by uniknąć
znalezienia się na jakimś zdjęciu. Miałem tylko jedną możliwość:
zachowywać się naturalnie i mieć nadzieję, że moje przebranie
zda egzamin. Zmieniłem
swój wygląd tylko trochę.
Ogoliłem się, zostawiając sobie kozią bródkę; włożyłem
okulary ochronne i żółtobrązowy kapelusz rybacki. Jeśli będę
trzymał wzrok spuszczony, powinno się udać. Ale na wypadek gdyby
coś poszło nie tak, wetknąłem w ukrytą kaburę mój rewolwer.
Tym razem wezmę go ze sobą do parku.
Ludzie
tłoczyli się wzdłuż Baker Street ramię przy ramieniu, czekając
na wejście do Parku Olimpijskiego. Trzymałem się na tyłach tłumu
obserwując strzegących wejścia funkcjonariuszy ochrony.
Przypatrywali się rzędom wlewających się do parku ludzi. Ale nie
przeszukiwali niczyjej torby ani plecaka. Ludzi było po prostu za
dużo. Wbiłem się w kolejkę i zsunąłem nisko
daszek
czapki zasłaniając oczy – i tak przeszedłem mrowie
funkcjonariuszy ochrony i kamer wideo. Spiąłem się wewnętrznie,
gotów sięgnąć po rewolwer – ale już znajdowałem
się w parku.
Przeciskając
się przez gęsty tłum przedostałem się szybko na duży trawiasty
plac przed muzyczną sceną AT&T. Tę część parku poddano
najsłabszemu monitoringowi. Znalazłszy kawałek wolnego miejsca
między ławkami i pustymi puszkami po piwie, postawiłem bombę na
ziemi, a sam położyłem się koło niej.
Na
scenie leciwy zespół rockowy grał jeden ze swoich przebojów z lat
sześćdziesiątych: „Wojna / Dobry Boże / Na co się zda /
Absolutnie na nic”. Obok mnie stał kurduplowaty człowiek o
długich siwych włosach, kołysał się w rytm muzyki i śpiewał
słowa piosenki.
Plan
przewidywał, że zaczekam, aż park zacznie pustoszeć po godzinie
pierwszej w nocy. Wtedy przeniosę ładunek w
stronę
wieży telewizyjnej koło
sceny.
Przed liczącą trzy piętra wieżą, skonstruowaną z rusztowań i
brezentowych plandek, biegł rząd ławek. Wpakuję bombę pod ławki
i uruchomię zegar.
Jedyną
problematyczną kwestią było przedostanie się przez bramki
wejściowe. Teraz wszystko, co mi pozostawało, to trzymać się poza
zasięgiem wzroku kamery. Reszta pójdzie łatwo. Na nosie miałem
okulary ochronne, które mogły uchodzić za korekcyjne. Szkła nie
były jednak ani trochę przyciemnione. Po parku blyskały flesze
aparatów – mogłem skończyć u kogoś w rodzinnym albumie ze
zdjęciami. Wolałem tego uniknąć. Opuściłem rondo mojego
rybackiego kapelusza jeszcze niżej.
Znalazłem
się w dobrym miejscu. Ludzie robiący zdjęcia zdawali się kierować
swoje obiektywy głównie w stronę znajdującej się przede mną
sceny oraz placu za moimi plecami; tam, gdzie fontanna w kształcie
olimpijskich kółek wypluwała z siebie wodę. Turyści krążyli po
całym placu, strzelając znajomym fotki; fontanna służyła ich
zdjęciom
za
tło.
Skoncentrowałem
się tak bardzo na patrolujących chodniki funkcjonariuszach ochrony,
że ledwie dostrzegłem klęczącego przede mną młodego człowieka.
Gdy spojrzałem w górę, zrobił zdjęcie. Błysk flesza wprawił
mnie w oszołomienie. Jak oślepiony światłami nadjeżdżającego
samochodu jeleń siedziałem po prostu osłupiały i przyglądałem
się jak odchodzi.
Ilustracja
2: Park Olimpijski
Fotografował fontannę za
moimi plecami, ale na zdjęciu znalazła się także moja twarz. –
„To się nie uda” – pomyślałem. – „Ma na zdjęciu moją
twarz. Jeśli kiedykolwiek aresztują mnie jako podejrzanego, ten
facet będzie miał w swoim albumie ze zdjęciami pierwszorzędny
dowód”.
Walcząc z silną pokusą
ucieczki, usiłowałem przeanalizować moje możliwości: „Jeśli
spróbuję wynieść bombę z parku, ochrona może mnie przeszukać”
– myślałem. – „Ale, z drugiej strony, jeżeli zostawię ją
tutaj nie wysadzoną, znajdę się w tak samo ciężkim położeniu,
jak gdyby eksplodowała – w gorszym nawet: bo zamiast odłamków
wysadzonej bomby zostawię po sobie ślad w postaci nienaruszonego
ładunku”.
Żadna z możliwości nie
rokowała dobrze. Po kilku pełnych napięcia chwilach wahania,
zdecydowałem, że dalej realizuję plan. Ale czasu miałem coraz
mniej. Uświadomiłem sobie, że jeśli szybko nie wydostanę się z
parku, skończę w kolejnym albumie fotograficznym.
Przemieściłem się prędko w
stronę zielonych ławek u stóp wieży telewizyjnej i postawiłem
plecak przed sobą na ziemi. Niedaleko mnie kilku pijaczków walczyło
ze sobą tarzając się po ziemi. „Poczekaj jeszcze chwilkę” –
powiedziałem sobie. Na drugim końcu ławki siedział mężczyzna,
który co i rusz na mnie spoglądał. Kiedy obracał głowę w prawo,
ja obracałem w prawo swoją. W końcu zmęczył się naszą gierką
w „główkowanie”, wstał i odszedł. Wciągnąłem rękawiczki.
„Tak,
zrobić to teraz?” – spytałem sam siebie. Sięgnąłem do
plecaka, przekręciłem kluczyk z tyłu mechanizmu zegarowego bomby i
poczułem, że zaczął tykać: cyk – cyk – cyk. Za późno już
na zmianę decyzji. Mój zegarek wskazywał dwadzieścia sześć
minut po północy. Bomba wybuchnie około pierwszej dwadzieścia.
Miałem mniej niż godzinę na to, aby wydostać się z parku. Plecak
był
wetknięty
pod ławkę,
a
metalowa
płyta z otworem leżała
płasko
na ziemi; w ten sposób siła wybuchu powinna pójść głównie w
górę. Pośpiesznie minąłem pawilon Swatcha i opuściłem park
wyjściem na Techwood Drive. Dziesięć minut – tyle miałem czasu,
aby dostać się do publicznego automatu telefonicznego. Tłum był
jednak gęsty i przeciskanie
się przychodziło mi z trudem.
Z chwilą gdy wykonam telefon, operator numeru alarmowego powinien w
ciągu pięciu minut przekazać ostrzeżenie funkcjonariuszom ochrony
parku. Im z kolei ewakuowanie parku powinno zająć maksymalnie pół
godziny. Gdy dojdzie do eksplozji, park będzie już od dziesięciu
minut pusty.
Dotarłem
do placyku z trzydziestoma automatami na Simpson Street. Kilka innych
osób prowadziło właśnie rozmowy telefoniczne, ale poza tym plac
był pusty. Podszedłem do automatu na tyłach placu. Szybciuteńko
wetknąłem w nozdrza kawałki wilgotnego papieru toaletowego, znów
wsunąłem rękawiczki i wyciągnąłem z kieszeni małą plastykową
tuleję. Papier i tuleja miały za zadanie zniekształcić mój głos.
– Atlanta,
dziewięć – jeden – jeden – usłyszałem głos operatorki.
– Czy
rozumie pani, co mówię? – spytałem.
– Taa.
– Rzucamy
wyzwanie waszemu... – połączenie nagle się urwało. Nim zdołałem
wypowiedzieć w całości pierwsze zdanie mojego komunikatu,
operatorka odłożyła słuchawkę! Bomba wybuchnie za czterdzieści
minut. „Muszę stąd wiać” – pomyślałem. Wysyłanie policji,
aby sprawdziła przerwane połączenia alarmowe, stanowi czynność
rutynową. Za moment może się tu pojawić radiowóz. Musiałem
znaleźć inny aparat.
Skręciwszy
w następną przecznicę w prawo, dostrzegłem przed sobą hotel Days
Inn. Wzdłuż chodnika ciągnął się rząd automatów
telefonicznych. Ale ulica aż roiła się od ludzi. Mijały mnie
grupy turystów. Czekałem. Upływały cenne minuty. W tłumie
pojawiła się luka. Obejrzałem
się za siebie
i dostrzegłem telefon. „Zrób to szybko; samo suche ostrzeżenie;
żadnego oświadczenia” – powiedziałem sobie.
Odebrała
chyba ta sama operatorka. Zatkałem nos palcami:
– W
Parku Olimpijskim jest bomba. Macie trzydzieści minut.
Wypowiadałem
każdą sylabę powoli; starałem się, by dobrze mnie zrozumiano. To
nie były żarty.
Podniosłem
głowę i ujrzałem jak w moim kierunku idzie kolejna grupa turystów.
Nie zauważyli, że korzystam z telefonu. Odwiesiłem słuchawkę,
rękawiczki schowałem do kieszeni i poszedłem w górę ulicy. W
całym tym zamieszaniu straciłem poczucie czasu. Powiedziałem
operatorce, że eksplozja nastąpi za trzydzieści
minut,
ale do wybuchu zostało ich najprawdopodobniej tylko około
dwudziestu. I nie powiedziałem operatorce, gdzie bomba się
znajduje. Musiałem z powrotem przemierzyć drogę do parku, żeby
zobaczyć, co się dzieje; czy ewakuują ludzi.
Idąc
Harris Street znalazłem się na wysokości Parku Olimpijskiego.
Graniczący z Parkiem od wschodu Techwood Drive biegł u stóp
wzgórza. Wieża telewizyjna znalazła się w zasięgu mojego wzroku.
U stóp wieży dostrzegłem dwóch mężczyzn na czworaka. Jeden z
nich świecił małą latarką do wnętrza plecaka z bombą.
– Niewiarygodne!
– aż otworzyłem usta ze zdumienia. – Ci goście są nieźli.
Nie potrzebowałem ich nawet ostrzegać. Już znaleźli bombę.
Dwaj
mężczyźni na ziemi to z pewnością pirotechnicy. Przypuszczałem,
że właśnie rozbrajają ładunek. Funkcjonariusze ochrony otaczali
ich szerokim kręgiem, nie pozwalając zbliżać się tłumowi.
Pirotechnicy przecinali przewody elektryczne. Nie mogłem jednak
dalej stać i patrzeć; musiałem się ruszyć. Okrążyłem kwartał
ulic od strony południowej i zbliżyłem się do Techwood Drive w
okolicach House of Blues. Cały budynek jaśniał niczym choinka, a z
otwartych okien na drugim piętrze dobiegała głośna muzyka.
Pokręciłem się tam przez chwilę, a potem skierowałem swoje kroki
z powrotem na Harris Street, skąd znowu mogłem obserwować wieżę
telewizyjną. Teraz nikt już nie zajmował się bombą. Leżała
sobie na trawie przed ławką. „Musieli już ją rozbroić” –
powiedziałem do siebie. – „Mało brakowało!”.
Opanowało
mnie uczucie ulgi. Adrenalina zaczęła opadać. Właśnie uniknąłem
katastrofy. Ale dałem też FBI wspaniały prezent. Będą mieli
używanie z nietkniętą bombą rurową. Nie uda im się dojść do
tego, kto ją skonstruował; użyte przeze mnie części można było
kupić praktycznie wszędzie. Ale przyjdzie im do głowy wiele
koncepcji na temat tego, gdzie zacząć szukać sprawcy.
Z
drugiej strony: coś udało mi się osiągnąć. Odnalezienie
tykającej już bomby zegarowej spowoduje
paraliż miasta.
Środki bezpieczeństwa zostaną zaostrzone. Gdy jutro wieczorem
zadzwonię z informacją o kolejnym ładunku, będą już na to
przygotowani.
Rzuciłem
okiem na zegarek. Była pierwsza dziewiętnaście. Nagle uszy aż
zabolały mnie od głośnego HUKU. Spojrzałem w górę i zobaczyłem
okalającą dolną część wieży telewizyjnej kulę ognia i ludzi
rzucanych w powietrze niczym szmaciane lalki. Osoby znajdujące się
dalej od epicentrum eksplozji padły na ziemię jak źdźbła trawy
ścięte niewidzialną kosą. Tłum osnuła na chwilę niebieska
chmura o zapachu kordytu. Wszyscy zamilkli. Potem wieść o wybuchu
się rozniosła. Rozpętało się piekło. Ludzie w popłochu
rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Bomba wybuchła o pierwszej
dwadzieścia.
***
Wróciwszy
tam, gdzie byłem już wcześniej, w okolice szosy I-20,
przygotowałem się do odjazdu. Nie było mowy o kontynuowaniu akcji.
Wybuch w Parku Olimpijskim to był błąd. Nie pozwolę, aby to się
powtórzyło.
Łaziłem
wokół stosów śmieci jak odurzony. Nie mogłem sobie przypomnieć,
gdzie ukryłem pozostałe bomby. Nie potrafiłem się skoncentrować
nawet na minutę. Ledwie świadom tego, gdzie się znajduję,
chodziłem oszołomiony w kółko, wciąż mając przed oczyma błysk
eksplozji i ludzi padających
jak ścięci w parku. W ciemności góry odpadów wyglądały inaczej
niż w dzień. Wysokie sosny rzucały cienie o pajęczych kształtach,
zmieniając całkowicie wygląd krajobrazu. Ostatecznie odnalezienie
bomb zajęło mi godzinę.
Mechanizmy
zegarowe nastawiłem na piętnaście minut. Uruchomiłem je i
wpakowałem bomby z powrotem w stosy śmieci. Wyjechałem pick-upem
na asfalt i czekałem aż upłyną ostatnie sekundy do wybuchu:
„Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...”. Nastąpiła krótka cisza,
a potem bum – bum – bum – bum – głuche odgłosy eksplozji
odbiły
się
echem między sosnami.
Co
najmniej jeden
aparat w
parku zrobił mojej twarzy przyzwoite zdjęcie. Może być tych
fotografii i więcej. Federalni mogą wkrótce puścić je w
telewizji. Nie było czasu do stracenia. Najlepiej będzie nie
wychylać nosa, dopóki nie uda mi się dowiedzieć więcej o rozwoju
sytuacji. Zrobiłem krótki postój w mojej przyczepie w Murphy;
wziąłem prysznic i załadowałem na nissana pojemniki Rubbermaid
pełne jedzenia i sprzętu.
Wjechałem
głęboko w lasy
ciągnące się wzdłuż granicy między Karoliną Północną a
Tennessee i odnalazłem znajomy szlak drwali, prowadzący przez gęsty
rododendron wzdłuż łożyska potoku. Spadły niedawno deszcz
spowodował, że woda zmieniła kolor na brązowy. Raz musiałem
wysiąść z pick-upa i wydobyć go z błota za pomocą ręcznej
wciągarki. Wyłączyłem silnik, aby wsłuchać się w odgłosy
lasu. W oddali dzięcioł stukał rytmicznie w pustą kłodę drewna.
Mętna woda potoku szemrała i marszczyła się natrafiając na
kamienie.
[wydanie
trzecie, 2015]
Tłum. Łukasz Makowski