ROZDZIAŁ
5
Ft.
Lauderdale, Floryda • Połowa lat siedemdziesiątych • Dorastanie
Jako
dziecko człowiek ma skłonność do lekceważenia spraw ważnych i
koncentrowania się na błahostkach, takich jak owocowe oponki do
mleka albo najnowsze tenisówki firmy Nike. Nasi rodzice nie byli w
stanie nam ich dać, ale dali nam dużo miłości i to powinno było
wystarczyć. Tak właśnie byłoby w normalnym społeczeństwie, w
którym nauczyciele i wzorce osobowe pomagają wypełnić ewentualne
braki w wychowaniu. Niestety, mieszkańcy Stanów Zjednoczonych końca
dwudziestego wieku nie tworzyli społeczeństwa normalnego. Życie
szkolne diametralnie różniło się od tego, z czym spotykałem w
życiu domowym – jakkolwiek skromnym. W domu uczono mnie kochać; w
szkole uczono mnie nienawidzić.
W
trzecie klasie moją nauczycielką była pani Weaver, pełnej krwi
Indianka z plemienia Nawahów z Arizony; nosiła ręcznie robioną
biżuterię ze srebrna i turkusu. Mówiła nam o swoim „ludzie”,
o tym, jak niegdyś panował on na rozległych obszarach i stosował
zaawansowane formy rolnictwa. Ale potem przyszedł biały człowiek,
ukradł jej plemieniu ziemię i zabił większość jego członków.
Jej dumny niegdyś lud, zmuszony przenieść się do rezerwatu,
przekształcił się w zbiorowisko żebraków i alkoholików –
zachował tylko cień swej dawnej świetności.
Ci
sami biali ludzie, którzy ukradli Nawahom ziemię – mówiła –
wciąż znajdowali się u władzy. Ale w końcu zaczynały następować
zmiany. Sprawowane przez białego człowieka rządy terroru dobiegały
końca. Złym białym ludziom przeciwstawiali się dzielni przywódcy.
Pokazywała nam zdjęcia tych dzielnych przywódców: na koszulce
miała portret Muhammada Alego, bojowo nastawionego boksera; nad
tablicą zaś umieściła fotografie przywódcy Ruchu Indian
Amerykańskich, Russella Meansa, oraz lidera ruchu robotniczego,
Cesara Chaveza. Wskazując na ich zdjęcia mówiła: „Bohaterowie”.
Pani
Weaver przemawiała z absolutnym przekonaniem, jakby usiłowała
zwerbować nas do jakiejś misji specjalnej. Moje młode chłopięce
uszy nigdy wcześniej nie słyszały nikogo mówiącego w ten sposób;
w skupieniu usiłowałem zrozumieć to, co mówiła nauczycielka.
Wychylaliśmy się w naszych ławkach do przodu, chwytając każde
słowo, a ona nieprzerwanie opowiadała o niesprawiedliwościach,
jakich dopuścili się biali ludzie. Przynajmniej raz w tygodniu
raczyła nas nowym pokazem indiańskich artefaktów, co pociągało
za sobą kolejny wykład o złych białych ludziach.
Ze
smutkiem słuchałem o tym, co spotkało lud pani Weaver – źle się
z tym czułem. Chciałem dać tym białym ludziom w zęby. W domu
spytałem tatę:
– Kim
są ci biali ludzie? Skąd pochodzą?
Tata
nie zrozumiał moich pytań, więc opowiedziałem mu o pani Weaver,
Nawahach oraz białych ludziach. Zmarszczył brwi i powoli pokręcił
głową.
– Mówiła
o tobie – o nas – rzekł. – Biali ludzie to my.
Oszołomiony
tym odkryciem zastygłem na chwilę w bezruchu i zacząłem się
zastanawiać. Nie mając pewności, czy dobrze Tatę zrozumiałem,
spróbowałem podrążyć temat od innej strony. Wiedziałem, że
przodkowie Taty pochodzili z Niemiec, zaś Mamy – z Irlandii;
spytałem więc, czy Irlandczycy i Niemcy to biali ludzie.
– Tak
– odpowiedział.
Pobiegłem
do łazienki i spojrzałem w lustro. Nie było cienia wątpliwości:
byłem biały.
Po
tym wszystkim nie chciałem już chodzić do szkoły. Prelekcje pani
Weaver na temat białych ludzi miały już inny wydźwięk. To, co z
początku wyglądało na jej zdecydowane przekonania, teraz
odczuwałem jako nienawiść. Nienawidziła mnie. Znienacka dotarło
do mnie, że pani Weaver nie usiłuje zwerbować mnie do misji
specjalnej – ona mnie beszta, tak jak Mama i Tata, gdy zrobiłem
coś niewłaściwego. Czułem się winny zamordowania jej ludu i
ukradzenia jego ziem. Nie chciałem już dłużej być biały.
Zdecydowałem się więc zostać Indianinem – jak pani Weaver. Nie
mogłem stać się Nawahem – przejrzałaby mnie od razu. Zostanę
Apaczem.
Widziałem
już kiedyś Apaczów. Niedługo wcześniej Tata kupił nam kolekcję
książek z serii Time Life poświęconych Dzikiemu Zachodowi.
Godzinami siedziałem i kartkowałem tom poświęcony Indianom;
studiowałem owe słynne fotografie bandy Geronima wykonane w latach
osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Mój brat Dan miał zestaw
do szycia skór. Ubłagałem Mamę, żeby kupiła mi złachaną
hipisowską kurtkę z zamszu, którą zauważyłem w sklepie Armii
Zbawienia. Używając kurtki w charakterze materiału do obróbki Dan
pomógł mi wymodelować parę apaskich mokasynów, wraz z leginsami
i całą resztą. Schwinn mojego brata został przerobiony na
indiańskiego kucyka. Stałem się specjalistą w zakresie strzelania
z refleksyjnego łuku wykonanego ze szklanych włókien. Używałem
strzał o tępych grotach; byłem gotów na to, by sprawdzić mój
nowy sprzęt na łowieckich terenach Apaczów w Ft. Lauderdale.
W
pobliżu szkoły podstawowej rozkwitła na rozległych nieuprawianych
polach ambrozja. Pewnej soboty pojechałem tam wczesnym rankiem na
moim „indiańskim kucyku”. Udając, że poluję w sercu
arizońskiej pustyni na pumy, czaiłem się z moim łukiem na stada
gołębiaków. Ujrzawszy jak leci w ich stronę strzała, odfruwały
jakieś dwieście jardów dalej i usadawiały się wśród wysokich
chwastów. Podchodziłem ukradkiem bliżej i wypuszczałem kolejną
strzałę.
Zacząłem
polować na polu ambrozji w każdy weekend. Rzadko udawało mi się
gołębiaka zabić. Ptaki były zbyt małe, a strzały za duże. Ale
czułem się prawie jak Indianin. Prawie.
Ostatecznie
moja faza indiańska dobiegła kresu. Absurdalnym wydawało się
sądzić, że zdołam przemienić się w Apacza wyposażając w tanie
mokasyny, rower Schwinna i zakrzywiony łuk. Musiałem stanąć
twarzą w twarz z rzeczywistością: jestem złym białym człowiekiem
i nijak nie jestem w stanie tego zmienić.
*
* *
Nasza
rodzina mieszkała w południowozachodniej części Ft. Lauderdale na
Gardenia Road, parę przecznic od autostrady numer 441. Nasze osiedle
wybudowano jeszcze w latach pięćdziesiątych. Bloki miały płaskie
dachy, podłogi z lastryko i okna, w których szyby otwierały się
jak żaluzje – typowe dla budownictwa południowej Florydy. Nasza
okolica zasadniczo wciąż wyglądała na spokojną mieścinę z
telewizyjnego serialu, ale proces jej upadku bez cienia wątpliwości
już trwał. Wzdłuż autostrady zaczęto otwierać sklepy z
akcesoriami dla zażywających narkotyki oraz handlujące literaturą
pornograficzną. Tuż koło naszego domu, przy następnej przecznicy,
mieściła się siedziba lokalnej odnogi gangu motocyklowego – jej
członkowie gnieździli się na ogrodzonym podwórku w
nieszczególnego wyglądu chałupie mając do towarzystwa kilka
bardzo agresywnych pitbuli. Kilka przecznic na zachód od naszego
domu znajdowała się miejscowa podstawówka, Meadowbrook Elementary.
Jako dzieci w drodze do szkoły zawsze mijaliśmy podwórko z tymi
niebezpiecznymi psami.
Na
początku lat siedemdziesiątych większość dzielnic w Ft.
Lauderdale wciąż podlegała w samoistny sposób segregacji rasowej.
Większość szkół takich jak Meadowbrook pozostawała pod wpływem
społeczności lokalnych – pozostawały więc one rasowo jednolite
długo po tym jak wyrok w sprawie Brown przeciwko kuratorium w Topece
(1953) zdelegalizował przymusową segregację w szkołach
państwowych. Lewicowi waszyngtońscy biurokraci zajmujący się
edukacją nie byli z tej autosegregacji zadowoleni. Sądzili, że
murzyni oraz inne mniejszości wciąż mieszkają na obszarach
gospodarczo zacofanych, gdzie ich dzieci uczęszczają do podrzędnych
szkół. Biurokraci dowodzili, że nawet po tym jak federalne
fundusze przyniosły wszystkim szkołom państwowym równość w
zakresie finansowania, Amerykanie wciąż żyli w dwóch osobnych
krajach: jednym – ubogim i upośledzonym; drugim – bogatym i
uprzywilejowanym. Odmienne warunki społeczno-ekonomiczne prowadzą
do odmiennych następstw. Skoro rodzice podjęli decyzję o
zamieszkaniu w okolicy rasowo jednorodnej i wysłaniu swoich dzieci
do jednorodnych rasowo szkół, waszyngtońscy biurokraci będą
musieli przejąć rolę rodziców. Zdecydują, do której szkoły
dzieci zostaną wysłane. Celem utworzenia społeczeństwa prawdziwie
egalitarnego pod groźbą pistoletu zmuszą czarnych i białych, aby
się integrowali. Tak rozpoczął się eksperyment z zakresu
inżynierii społecznej zwany przymusowym dowożeniem uczniów
autobusami do „zdesegregowanych” szkół.
Biurokraci
brali pewien procent dzieci z dzielnicy zamieszkałej w zdecydowanej
większości przez czarnych i kazali wieźć je przez całe miasto do
szkoły, w której większość uczniów była białych –
analogicznie postępowano w przypadku białych dzielnic i czarnych
szkół. W trakcie mojej edukacji na poziomie podstawowym
uczęszczałem do okolicznej szkoły, do której zwożono czarne
dzieci z Lauderhill. Każdego ranka przed wejście do szkoły
zajeżdżały dwa pełne murzyńskich uczniów autobusy –
pokonawszy uprzednio piętnastomilową trasę przez całe miasto.
Jesienią 1977 roku, gdy zaczynałem szóstą klasę, przyszła pora
na moją autobusową przejażdżkę. Bogaci biali lewicowi
inżynierowie koncepcji przymusowego zwożenia dzieci do szkół
chcieli, abyśmy wszyscy „w praktyce żyli tym, co oznacza życie
prawdziwie amerykańskie”. Szczycili się, że dzięki nim
„narodziła się nowa era wolności” i tak dalej. Mogli sobie
pozwolić na luksus wygłaszania takich twierdzeń, bowiem w
większości przypadków ich własne dzieci chodziły do szkół,
które były prywatne i do których uczęszczali wyłącznie biali
uczniowie. Ale dla tych ubogich białych dzieciaków, które zmuszano
do „desegregacyjnych” jazd autobusem, cała ta koncepcja miała
zupełnie inne od deklarowanego przez inżynierów oblicze.
Nigdy
nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy zmuszono mnie do
„desegregacyjnej” jazdy. Dzieciaki z sąsiedztwa zgromadziły się
jeszcze przed świtem w ciemności i wsiadły do żółtego autobusu
bez wystającej maski, który pojechał autostradą numer 441 na
północ kierując się do Parkway Middle School. Ta usytuowana w
Lauderhill szkoła była w przeważającej części czarna.
Skręciliśmy między osiedla na wschód od autostrady 441 i
zaczęliśmy mijać brudne, puste podwórka, ustawione na cegłach
samochody bez kół, wychudłe psiska, miejskie piekło. Gdy zdaliśmy
sobie sprawę z losu, jaki przypadł nam w udziale, w autobusie
zapanowała nagle śmiertelna cisza.
W
Parkway moja szkolna edukacja dobiegła końca. Na porządku dziennym
było tam brutalne zastraszanie białych uczniów. Z początku
przybrało ono formę wyzwisk i popychania, ale sytuacja szybko
uległa pogorszeniu. Nie ufałem już żadnym nauczycielom, ani
przełożonym. Nie słuchałem już tego, co mówiono podczas lekcji,
i nie przykładałem się do pracy na zajęciach. Szkołę
traktowałem jak areszt, nauczycieli miałem za strażników
więziennych. Skupiłem się na przetrwaniu, na tym, by przeżyć
każdy kolejny dzień w jednym kawałku. Liczba uczniów czekających
na moim przystanku na autobus topniała z każdym tygodniem – w
miarę jak rodzice wypisywali swoje dzieci z Parkway i zapisywali do
szkół prywatnych. Z nastaniem stycznia ci, którzy pozostali w
Parkway, mieli jej już serdecznie dość.
Pamiętam
dzień, w którym ostatecznie rozstrzygnęliśmy sprawy. Zaczął się
tak, jak inne – zwyczajowymi groźbami i obrazą słowną. Gdy na
przerwie między drugą a trzecią lekcją szedłem na kolejne
zajęcia, ujrzałem przed sobą tłum uczniów. Tego rodzaju tłum
mógł oznaczać w Parkway tylko jedno: bójkę. W środku tłumu
ujrzałem coś, czego nigdy nie zapomnę: na ziemi leżała istota
ludzka zwinięta w ciasną kulkę. Część zgromadzonych na zmianę
kopała ją i biła pięściami. Inni zrywali z niej kolejne części
ubrania. Tłum wył: „Zabić sukę! Zabić sukę!”. W powietrzu
wisiała szara chmura kurzu. Ta scena momentalnie przywiodła mi na
myśl watahę hien wykańczających bezradną gazelę. Podszedłem
bliżej. Kątem oka spostrzegłem i rozpoznałem twarz bezradnej
istoty: to była Maggie, jedna z dziewcząt dojeżdżających razem z
nami autobusem. Przerażony zastygłem w bezruchu – nie byłem w
stanie zainterweniować ani uciec; rozgrywająca się scena
sparaliżowała mnie.
Na
ratunek biednej dziewczynie przybyli dziekan Pearson oraz kilku
nauczycieli. Okryli jej częściowo nagie ciało kurtką i
wyprowadzili wśród kipiącego od szyderstw tłumu. Nikogo, jak
zwykle, nie ukarano za tę brutalną napaść; w Parkway był to
dzień jak co dzień.
W
trakcie przerwy na lunch my, „przystankowcy”, siedzieliśmy
patrząc na siebie wzajemnie – nic nie jedząc i nic nie mówiąc.
Nie musieliśmy niczego mówić. Dokładnie wiedzieliśmy, co zrobić.
Zgodnie wstaliśmy i wyszliśmy szkolnym korytarzem; minęliśmy
przyczepy kempingowe, w których odbywały się zajęcia dla
nadliczbowych uczniów; przeszliśmy przez boisko. Zostawiliśmy to
zapomniane przez Boga miejsce za sobą. Musiało nas być z
piętnaście osób. To było spontaniczne – na nic się nie
umawialiśmy. Gdy tylko opuściliśmy szkolne getto, skierowaliśmy
się autostradą numer 441 na południe – do domu.
Powiedziałem
rodzicom prawdę: nigdy nie wrócę do Parkway, niezależnie od
możliwych konsekwencji. Ku mojemu zaskoczeniu posłuchali i zgodzili
się przenieść mnie do Rogers Traditional Middle School, w której
ukończyłem szóstą klasę nie będąc bitym ani zastraszanym.
Tamtego dnia w Parkway stało się coś ważnego. Rzuciłem
niesprawiedliwości wyzwanie i poczułem wewnętrzną dumę. To był
początek mojej prawdziwej edukacji.
* * *
Mimo
tego, czego doświadczyłem w Parkway, okres, gdy mieszkaliśmy na
Gardenia Road ma szczególne miejsce w mojej pamięci, bo to tam
odkryłem najwspanialszy spośród wynalazków: baseball. Na końcu
Gardenia Road znajdowało się coś, co można było określić tylko
mianem wielkiego dołu w ziemi. Dół ów – dawniej żwirownię –
przekształcono w park z boiskami i nazwano Southwest. Władze miasta
Ft. Lauderdale zaordynowały zbudowanie tam kilku boisk do baseballa
i jednego do futbolu amerykańskiego. W czasie ulewnych deszczów dół
napełniał się na głębokość pół metra wodą; ale przez
większość czasu było tam sucho. W parku spędzałem, praktycznie
rzecz biorąc, większość swojego czasu.
Jesienią
i zimą grałem w futbol; wiosną i latem – w baseball. Moja
siostra Maura była cheerleaderką. Moim sportem był baseball, a
grać umiałem naprawdę dobrze. Występowałem na pozycji miotacza.
Trenerzy i sędziowie mówili, że nigdy jeszcze nie widzieli
jedenastolatka, który rzucałby takie podkręcone piłki. Ojcowie
zawodników z przeciwnych drużyn zostawali w parku do późna, żeby
przyglądać się jak gram.
Co
roku grałem z tymi samymi dziećmi, więc znałem ich mocne i słabe
strony. Wiedziałem, które piłki będą w stanie odbić, a których
– nie. Rzucanie piłką daje ci panowanie nad sytuacją. Panujesz
nad tempem gry i to najczęściej pozwala ci wpłynąć w decydujący
sposób na jej wynik. Uwielbiałem to. Aby doskonalić swoje
umiejętności, kupiłem poświęconą grze miotacza książkę
zawierającą rady Boba Fellera, członka Galerii Sław Baseballu. Z
książki nauczyłem się, jak należy trzymać piłkę i jak
wykorzystywać łączący jej powłokę ścieg, by rzucać
„ślizgacze”, „proste” i zabójcze „podkręcone”.
Gdy
wszedłem w swój rytm, nie popełniałem błędów. Piłka leciała
tam, gdzie chciałem. Sędzia, łapacz i ja działaliśmy jak jedność
– jakby nasze umysły zostały w niewidzialny sposób połączone.
Pierwszy rzut: szybka piłka w sam środek, żeby od razu zyskać
przewagę. Drugi rzut: piłka podkręcona. Przechodząc na tryb
„podkręconej”, ciskałem piłkę prosto w biodro pałkarza.
Widać było jak robi coraz większe oczy w oczekiwaniu aż piłka go
uderzy, lecz dokładnie w momencie, gdy wykonywał nagły ruch, by
wycofać się ze swojego stanowiska, piłka skręcała i trafiała
prosto w ręce łapacza. „Sss-trajk!” – krzyczał przeciągle
sędzia i na znak udanego rzutu wyciągał w bok zaciśniętą pięść.
Sędzia robił się coraz bardziej ożywiony w miarę odsyłania
przeze mnie kolejnych pałkarzy na ławkę rezerwowych. Gdy
wypracowałem już sobie przewagę, miotałem piłką po rogach bazy
domowej z użyciem „prostych” i „pozornie szybkich” – a
potem wracałem do „podkręconych”.
Pierwszy raz w życiu miałem
do czynienia ze sztuką.
[wydanie
trzecie, 2015]
Tłum. Łukasz Makowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz