Tę
dziwną historię z udziałem osobliwych nieznajomych wciąż
pamiętają wzdłuż tego pasa wybrzeża Sussex, gdzie wielki i
zaciszny hotel nazwany Maypole and Garland wychodzi na ogród i na
morze. Istotnie, dwie oryginalnie dobrane postacie wkroczyły pewnego
słonecznego popołudnia do owego zacisznego hotelu; jedna rzucała
się w świetle słonecznym w oczy i była widoczna na całym
wybrzeżu ze względu na noszony przez nią turban w kolorze lśniącej
zieleni, okalający śniadą twarz i czarną brodę; druga zdałaby
się niektórym jeszcze bardziej fantastyczną i dziwaczną z powodu
noszonego przez nią miękkiego czarnego kapelusza duchownego oraz
żółtych wąsów i włosów długości lwiej grzywy. Jego
przynajmniej często widywano głoszącego na piaskach kazania albo
prowadzącego działalność w ramach Band of Hope1
(pomagał mu w tym drewniany szpadelek); z pewnością jednak nigdy
nie widziano go wchodzącego do hotelowego baru. Przybycie osobliwych
kompanów do baru stanowiło kulminacyjny punkt wydarzeń, ale nie
ich początek; celem zaś uczynienia dowolnej tajemniczej historii
tak zrozumiałą jak to możliwe, lepiej zacząć od początku.
Pół
godziny przed tym jak obie rzucające się w oczy postacie wkroczyły
do hotelu i zostały przez wszystkich zauważone, weszły do niego
także dwie inne postacie – stanowczo nierzucające się w oczy –
i nie zostały zauważone przez nikogo. Jedną był olbrzymi
mężczyzna, przystojny, choć stosunkowo ociężały – mimo to
miał dryg do zajmowania bardzo niewielkiej ilości miejsca, jakby
wtapiał się w tło; tylko niemal chorobliwie podejrzliwe oględziny
jego butów powiedziałyby komukolwiek, że to inspektor policji
ubrany po cywilnemu – bardzo po cywilnemu. Drugą był
niewyróżniający się niczym niepozorny człowieczek, także ubrany
w swój zwykły strój, tyle że tak się złożyło, iż był to
strój duchowny; lecz nikt nie widział go nigdy głoszącego nauki
na piaskach.
Przybysze
ci również znaleźli się wewnątrz czegoś w rodzaju wielkiej
palarni z barem – to zdecydowało o przebiegu wszystkich wydarzeń
owego tragicznego popołudnia. Prawda jest taka, że ów zacny hotel
zwany Maypole and Garland był właśnie „odnawiany”. Ci, którym
podobał się on w przeszłości, skłaniali się ku twierdzeniu, że
był właśnie oszpecany, a może nawet „wykańczany”. Taką
opinię żywił miejscowy malkontent, pan Raggley, ekscentryczny
leciwy dżentelmen, który pił w kącie wiśniową brandy i miotał
przekleństwa. W każdym razie hotel z pieczołowitością pozbawiano
właśnie wszelkich pozostałych jeszcze oznak tego, że był
niegdyś angielską gospodą, i pracowicie przekształcano – metr
za metrem, pomieszczenie za pomieszczeniem – w coś
przypominającego pretensjonalny pałac lewantyńskiej proweniencji
lichwiarza z amerykańskiego filmu. Krótko mówiąc, był on właśnie
„odnawiany”, lecz jedyną jego częścią, w której remont
doprowadzono do końca i w której klienci wciąż mogli czuć się
swojsko, było to właśnie dużych rozmiarów pomieszczenie, do
którego prowadził hol. Niegdyś znano je pod pełną godności
nazwą Sali Barowej, teraz zaś pod tajemniczą nazwą Hali
Saloonowej, a „odnowiono” w stylu azjatyckiej palarni. Nowy
wystrój był bowiem przeniknięty orientalną ornamentyką: tam,
gdzie niegdyś na hakach wisiała strzelba, reprodukcje
przedstawiające polowania oraz wypchana ryba w szklanej gablocie,
teraz znajdowały się girlandy wschodnich draperii oraz trofea w
postaci bułatów, talwarów i jataganów2,
jakby w akcie nieuświadomionego przygotowania na przybycie
dżentelmena w turbanie. Jednak praktyczna strona zagadnienia była
taka, że tych kilku gości, którzy faktycznie tu przybywali, trzeba
było zapędzać do owej hali, obecnie umiecionej i ochędożonej3,
ponieważ wszystkie bardziej standardowe i wytworne części hotelu
wciąż znajdowały się w stadium przekształceń. Być może była
to również przyczyna, dla której nawet tych nielicznych gości po
trosze zaniedbywano, jako że dyrektor oraz pozostali pracownicy
zajęci byli udzielaniem wyjaśnień i upomnień w innych miejscach.
W każdym razie dwóch pierwszych przybyszów przez pewien czas
musiało czekać bezczynnie, aż ktoś się nimi zajmie. Przy barze
było w tej chwili zupełnie pusto; inspektor użył dzwonka w
recepcji i z niecierpliwością postukał palcami w kontuar, lecz
niewielki duchowny już zapadł w wygodny fotel i wyglądało na to,
że nigdzie się nie śpieszy. Zaiste, jego przyjaciel policjant,
obracając głowę, zauważył, że okrągła twarz drobnego
duchownego przybrała taki wyraz, jakby miał pustkę w głowie, tak
jak niekiedy miała w zwyczaju; wydawał się wgapiać przez
przypominające tarczę księżyca szkła okularów na nowo ozdobioną
ścianę.
–
Dlaczegóż nie miałbym zaproponować pensa za księdza myśli –
rzekł inspektor Greenwood, odwracając się od kontuaru z
westchnieniem – skoro zdaje się, że nikt nie chce moich pensów w
zamian za nic innego. To pomieszczenie sprawia wrażenie jedynego w
całym budynku, które nie jest wypełnione drabinami i wapnem; a
jest tak puste, że nie ma nawet barmana, który dałby mi kufel
piwa.
–
Och... moje myśli nie są warte pensa, nie mówiąc już o kuflu
piwa – odparł duchowny, wycierając okulary. – Nie wiem,
dlaczego... ale zastanawiałem się, jak łatwo byłoby popełnić tu
morderstwo.
– Łatwo
to księdzu mówić, księże Brown – powiedział inspektor wesoło.
– Miał ksiądz do czynienia z większą liczbą morderstw niż
ksiądz zasłużył; a my, biedni policjanci, siedzimy całe życie
na głodniaka, czekając choćby na jedno drobne. Ale czemuż to
ksiądz mówi... A, rozumiem, patrzy ksiądz na wszystkie te tureckie
sztylety na ścianie. Jest tu wiele przedmiotów, za pomocą których
można dokonać zabójstwa, jeśli to ma ksiądz na myśli. Ale nie
ma ich więcej niż w zwykłej kuchni – wszystkie te noże do
mięsa, pogrzebacze i co tam jeszcze. To nie ich obecność skłania
do popełnienia morderstwa.
Ksiądz
Brown zdawał się z pewnym zakłopotaniem zbierać swoje chaotyczne
myśli i powiedział, że też tak uważa.
–
Morderstwa zawsze można dokonać z łatwością – powiedział
inspektor Greenwood. – W ogóle nie ma nic łatwiejszego niż
morderstwo. Mógłbym księdza zamordować w tej chwili –
przyszłoby mi to łatwiej niż doczekać się drinka w tym
przeklętym barze. Jedyna trudność polega na tym, jak dokonać
morderstwa bez wskazywania na siebie jako na mordercę. To ta
nieśmiałość przed przyznaniem się do morderstwa, ta głupiutka
skromność morderców w kwestii ich własnych arcydzieł –
sprawiają kłopoty. Będą się obsesyjnie trzymać tej niebywałej
koncepcji zabijania ludzi i ukrywania swojego sprawstwa; i to ich
powstrzymuje, nawet w pomieszczeniu pełnym sztyletów. Gdyby było
inaczej, w każdej wytwórni sztućców piętrzyłyby się stosy
zwłok. I, tak przy okazji, to właśnie wyjaśnia istnienie jednego
rodzaju morderstwa, któremu naprawdę nie da się zapobiec. I to,
oczywiście, z tego powodu, nas, biednych gliniarzy, zawsze obwinia
się za to, że mu nie zapobiegliśmy. Gdy szaleniec morduje króla
albo prezydenta, nie da się temu zapobiec. Nie da się zmusić
króla, by żył w piwnicy na węgiel albo nosić prezydenta w
stalowej skrzyni. Może ich zamordować każdy, komu nie przeszkadza,
że zostanie mordercą. To w tym znaczeniu szaleniec jest jak
męczennik – jakby spoza tego świata. Prawdziwy fanatyk zawsze
może zabić, kogo mu się żywnie podoba.
Zanim
ksiądz zdołał odpowiedzieć, do pomieszczenia wtoczyła się
niczym ławica morświnów wesoła kompania komiwojażerów, a
przewspaniały ryk olbrzymiego rozpromienionego człowieka z równie
olbrzymią i promieniejącą szpilką do krawata spowodował
przybycie tryskającego energią i służalczością dyrektora, który
przybiegł jak pies, gdy na niego zagwizdać, z prędkością, do
jakiej nie zdołał go natchnąć policjant po cywilnemu.
– Tak
niezmiernie mi przykro, panie Jukes – powiedział dyrektor z
nerwowym uśmieszkiem malującym się na twarzy i falą
wypomadowanych włosów biegnących w poprzek czoła. – Brakuje nam
obecnie trochę personelu, a musiałem zająć się pewną sprawą w
hotelu, panie Jukes.
Pan
Jukes okazał wspaniałomyślność, lecz w hałaśliwy sposób;
zamówił dla wszystkich drinki, stawiając nawet jeden niemal
płaszczącemu się dyrektorowi. Pan Jukes był akwizytorem bardzo
słynnej, modnej firmy handlującej winem i mocniejszymi alkoholami;
mógł wyobrażać sobie, że w takim miejscu to on rozdaje karty. W
każdym razie rozpoczął chełpliwy monolog zmierzający dość
jednoznacznie w kierunku wyłuszczania dyrektorowi, jak ma zarządzać
swoim hotelem; inni zdawali się przyjmować go jako autorytet.
Policjant oraz ksiądz wycofali się i usiedli na niskiej ławie przy
małym stoliku z tyłu sali, skąd obserwowali bieg wydarzeń – aż
do owej dość znaczącej chwili, gdy policjant musiał bardzo
zdecydowanie interweniować.
Tym
bowiem, co nastąpiło później, było, jak już wspomniano,
zdumiewające pojawienie się śniadego Azjaty w zielonym turbanie,
któremu towarzyszyło jeszcze bardziej zdumiewające (jeśli to
możliwe) pojawienie się protestanckiego pastora – takie wieszczby
zwiastują zwykle jakieś nieszczęście. W tym przypadku nie było
wątpliwości co do jawności owej złej wróżby. Milkliwy lecz
spostrzegawczy chłopak sprzątający przez ostatnią godzinę schody
(pracował nieśpiesznie), posępny, gruby, zwalisty barman, nawet
pełen dyplomacji choć rozkojarzony dyrektor – wszyscy stali się
świadkami cudu.
Jak
mawiają sceptycy, wygląd naszych bohaterów przypisać należy
przyczynom najzupełniej naturalnym. Człowieka z żółtą grzywą i
w na poły duchownym stroju znano w całym świecie nie tylko jako
kaznodzieję na piaskach, ale także jako agitatora. Był to ni mniej
ni więcej tylko wielebny David Pryce-Jones, którego hasło
odbijające się szerokim echem brzmiało: „Prohibicja i
oczyszczenie dla naszego kraju oraz brytyjskich terytoriów
zamorskich”. Był znakomitym mówcą i organizatorem; wpadł też
na pomysł, który powinien przyjść prohibicjonistom do głów już
dawno. Chodziło o prostą myśl, wedle której, jeśli prohibicja
jest słuszna, należy w pewien sposób wyróżnić Proroka, który
był prawdopodobnie pierwszym prohibicjonistą. Pastor korespondował
z przewodzącymi mahometańskiej myśli religijnej i ostatecznie
nakłonił pewnego wybitnego muzułmanina (jedno z jego imion
brzmiało Akbar, reszta zaś jak niemożliwe do przetłumaczenia
zawodzenie imienia Allah wraz z przymiotami proroka) do przybycia i
wygłoszenia w Anglii wykładów na temat starożytnego
muzułmańskiego weta stawianego winu. Żaden z nich z pewnością
nie siedział wcześniej przy barze; lecz przybyli tam w wyniku
opisanego wyżej biegu wydarzeń: wygonieni z wytwornych pomieszczeń
herbaciarni, zagonieni do odremontowanego właśnie saloonu. Wszystko
najpewniej skończyłoby się dobrze, gdyby wielki prohibicjonista
nie zbliżył się w swej niewinności do kontuaru i nie poprosił o
szklankę mleka.
Komiwojażerowie,
choć to uprzejme plemię, wydali z siebie mimowolne odgłosy
boleści; dało się usłyszeć szmer wygłaszanych półgłosem kpin
takich jak „Stroń od kielicha”4
czy „Lepiej przyprowadźcie tu krowę”. Lecz przewspaniały pan
Jukes, czując, że ze względu na swoje bogactwo i szpilkę do
krawata obowiązany jest wygłosić dowcip bardziej wyrafinowany,
powachlował się, jakby zaraz miał zemdleć, i z żałością
powiedział:
–
Wiedzą, że mogą obalić mnie na ziemię piórkiem. Wiedzą, że
przewróci mnie podmuch oddechu. Wiedzą, że mój lekarz mówi, iż
nie powinienem przeżywać takich wstrząsów. A jednak przychodzą i
z zimną krwią piją zimne mleko wprost na moich oczach.
Wielebny
David Pryce-Jones, nawykły do radzenia sobie z krzykaczami podczas
publicznych spotkań, okazał wielką nierozwagę, ośmielając się
wyrazić sprzeciw i kontroskarżenie w tej nieporównanie odmiennej i
o wiele bardziej plebejskiej atmosferze. Totalny abstynent z Orientu
okazał wstrzemięźliwość nie tylko od napojów
wysokoprocentowych, ale również od mówienia – i z pewnością
zyskało na tym jego dostojeństwo. W istocie zdaniem samego
zainteresowanego muzułmańska kultura niewątpliwie odniosła ciche
zwycięstwo: był w tak oczywisty sposób bardziej dżentelmenem od
dżentelmenów trudniących się handlem, że jego arystokratyczna
powściągliwość powoli zaczynała wywoływać irytację; a gdy
wielebny Pryce-Jones zaczął się czynić w sporze aluzje do tej
powściągliwości, napięcie wzrosło tak, że stało się doprawdy
dokuczliwe.
– Pytam
was, przyjaciele – rzekł wielebny Pryce-Jones, gestykulując
zamaszyście niczym na trybunie – czemuż to ten oto nasz znajomy
daje nam, chrześcijanom, przykład prawdziwie chrześcijańskiego
panowania nad sobą oraz braterstwa? Czemuż to stoi tu przed nami
jako wzór prawdziwego chrześcijaństwa, prawdziwej ogłady,
autentycznie dżentelmeńskiego zachowania wśród wszystkich kłótni
i rozrób, które rozgrywają się w miejscach takich jak to? Bo
jakiekolwiek istnieją między nami różnice doktrynalne,
przynajmniej w jego ziemi ta złowroga roślina, ów przeklęty
chmiel albo winorośl nigdy nie...
W
tym kluczowym momencie sporu do lokalu wkroczył niczym najeźdźcza
armia John Raggley, prawdziwy wulkan doświadczony w setkach
burzliwych sporów – z czerwoną twarzą, siwymi włosami,
staromodnym cylindrem przekrzywionym na tył głowy i laską, którą
wywijał jak maczugą.
Johna
Raggley’a powszechnie uważano za postrzelonego. Był to ten typ
człowieka, który pisze listy do gazety, które zazwyczaj w gazecie
się nie ukazują, ale które ukazują się później w formie
broszurek drukowanych drukowanych własnym sumptem (często z błędami
i rozprowadzane są do stu różnych koszy na śmieci. Toczył spory
zarówno z ziemianami o toryskich poglądach jak i z radykalnymi
radami hrabstw; nie cierpiał żydów i podchodził z nieufnością
do niemal wszystkiego, co sprzedawano w sklepach, a nawet w hotelach.
Lecz jego dziwactwa miały oparcie w faktach; znał wszystkie zakątki
hrabstwa i każdy jego szczegół godny uwagi; i był wnikliwym
obserwatorem. Nawet dyrektor, niejaki pan Wills, darzył pana
Raggley’a na pół zawoalowanym respektem, miał bowiem nosa do
tego rodzaju wariactwa, które szlachcie uchodzi; bynajmniej nie
czołobitną cześć, jaką objawiał względem jowialnej
przewspaniałości pana Jukesa, z którym naprawdę dobrze robiło
się interesy, ale przynajmniej skłonność do unikania zwad ze
starym zrzędą, po części najpewniej ze strachu przed ozorem
starego zrzędy.
– A dla
pana to, co zwykle – powiedział pan Wills, pochylając się i
łypiąc znad lady.
– To
jedyny przyzwoity trunek, jaki jeszcze macie – fuknął pan
Raggley, uderzając z impetem w swój dziwaczny staroświecki
kapelusz. – Do diaska, czasami zdaje mi się, że jedyną angielską
rzeczą, jaka jeszcze pozostała nam w Anglii, jest wiśniowa brandy.
Wiśniowa brandy smakuje wiśniami. Znajdziecie mi jakieś piwo,
które smakuje chmielem, cydr, który smakuje jabłkami, albo
jakiekolwiek wino, które zdradzałoby najmniejszą choćby oznakę,
że zostało wytworzone z winogron? W każdej gospodzie w tym kraju
dokonuje się obecnie diabelskie oszustwo, które w dowolnym innym
kraju wywołałoby rewolucję. Mówię wam, dowiedziałem się o tej
sprawie tego i owego. Poczekajcie tylko, aż zdołam to wydrukować,
a ludzie pospadają z krzeseł. Gdyby udało mi się powstrzymać
zatruwanie naszych rodaków wszystkimi tymi parszywymi trunkami...
W tym
momencie wielebny David Pryce-Jones znów wykazał pewien brak taktu,
choć uznawał go za cnotę i otaczał niemal zabobonną czcią.
Zachował się bardzo nieroztropnie, usiłując zawiązać sojusz z
panem Raggley’em, zmyślnie zaciemniając różnicę między
poglądem, że istnieją parszywe trunki, a poglądem, że trunek to
coś parszywego. Raz jeszcze podjął próbę wciągnięcia do sporu
swego nieokazującego emocji i dostojnego przyjaciela ze Wschodu w
roli wytwornego cudzoziemca, którego ogłada przewyższa nasze
prymitywne angielskie zwyczaje. Wykazał się nawet głupotą tak
wielką, by mówić o szerokim spojrzeniu teologicznym i ostatecznie
wspomnieć imię Mahometa, które odbiło się echem o sile wybuchu.
– Niech
cię diabli! – ryknął z węższym spojrzeniem teologicznym pan
Raggley. – Chodzi ci o to, żeby Anglikom nie wolno było pić
angielskiego piwa, bo na cholernej pustyni ten brudny stary blagier
Mahomet zakazał wina?
Wykonując
kilka zamaszystych kroków, inspektor policji w mgnieniu oka znalazł
się na środku pomieszczenia. Bo mgnienie oka wcześniej w
zachowaniu orientalnego dżentelmena, który dotychczas stał całkiem
nieruchomo, patrząc niewzruszenie błyszczącymi oczyma, zaszła
znacząca zmiana. Teraz, jak wspomniał jego znajomy, wziął się za
dawanie przykładu prawdziwie chrześcijańskiego panowania nad sobą
oraz braterstwa, znajdując się tygrysim susem pod ścianą,
zdzierając z niej jedno z wiszących tam ciężkich ostrzy i
momentalnie ciskając nim jakby kamieniem z procy, tak że, dygocząc,
utkwiło w ścianie dokładnie pół cala nad uchem pana Raggley’a.
Bez cienia wątpliwości utkwiłoby z dygotem w panu Raggley’u,
gdyby inspektor Greenwood w samą porę nie podbił muzułmaninowi
ramienia, zmieniając tor lotu ostrza. Ksiądz Brown dalej siedział
na swoim miejscu z przymrużonymi oczami i kącikami ust lekko
zakrzywionymi niczym w uśmiechu, jakby widział coś ponad zwykłą
chwilową przemoc towarzyszącą zwadzie.
A
potem zwada przyjęła dziwny obrót, co nie każdy może zrozumieć,
aż do chwili, gdy ludzie tacy jak pan John Raggley nie staną się
lepiej rozumiani. Albowiem stary fanatyk o czerwonej twarzy stał i
śmiał się wniebogłosy, jakby właśnie usłyszał najlepszy
dowcip w swoim życiu. Zdawało się, że całe jego kąśliwe
pomstowanie i zgorzkniałość uszły z niego; przypatrywał się
drugiemu fanatykowi, który właśnie usiłował go zamordować, z
czymś w rodzaju zawadiackiej przychylności.
– Niech
mnie kule biją – powiedział – jesteś pierwszym mężczyzną,
jakiego spotykam od dwudziestu lat!
– Czy
wnosi pan oskarżenie przeciw temu człowiekowi, sir? – spytał
inspektor z niepewnym wyrazem twarzy.
– Czy
wnoszę przeciw niemu oskarżenie? Oczywiście, że nie – odparł
Raggley. – Postawiłbym mu drinka, gdyby wolno mu było pić. Nie
miałem żadnego interesu w obrażaniu jego religii; i, na Boga,
chciałbym, abyście wy wszyscy, śmierdzący tchórze, mieli dość
jaj, by zabić człowieka – nie powiem, że za obrazę waszej
religii, bo żadnej nie wyznajecie – lecz za obrazę czegokolwiek –
nawet waszego piwa.
–
Niniejszym nazwał nas wszystkich śmierdzącymi tchórzami –
powiedział ksiądz Brown do Greenwooda – pokój i harmonia zdają
się przywrócone. Szkoda, że ten niepijący wykładowca nie nadział
się na ostrze swojego znajomego, bo to on spowodował całe
zamieszanie.
Gdy to
mówił, pojedyncze grupki w pomieszczeniu zaczynały się już
rozchodzić; możliwe okazało się oddanie do wyłącznej dyspozycji
komiwojażerów przeznaczonego dla nich biura, toteż przenieśli się
oni tam, a barman zaniósł im nową kolejkę na tacy. Ksiądz Brown
stał przez chwilę, wpatrując się w szklanki pozostałe na
kontuarze, w lot rozpoznając złowróżbną szklankę mleka oraz
inną, która pachniała whisky; a potem obrócił się dokładnie w
porę, by ujrzeć rozstanie owych dwóch osobliwych postaci,
fanatyków ze Wschodu i z Zachodu. Raggley okazywał wciąż zaciekłą
dobroduszność; muzułmanina, co pewnie naturalne, nadal cechowało
coś lekko groźnego i złowieszczego, lecz wychodząc, żegnał się
pełnymi powagi i godności gestami pojednania; wszystko wskazywało
na to, że niesnaski naprawdę się skończyły.
Wciąż
jednak zaprzątały uwagę, przynajmniej w umyśle księdza Browna,
wspomnienie ostatnich kurtuazyjnych ukłonów między przeciwnikami i
próba ich wyjaśnienia. Ponieważ, co ciekawe, gdy następnego dnia
o świcie ksiądz Brown opuścił swój pokój hotelowy – miał
bowiem w okolicy religijne powinności do wypełnienia – i zszedł
na dół, zastał długi bar w saloonie z jego fantazyjnymi
azjatyckimi ozdobami napełniony białym matowym światłem brzasku,
w którym wyraźnie widać było każdy szczegół; jednym zaś z
owych szczegółów było martwe ciało Johna Raggley’a, zgięte i
wtłoczone w kąt pomieszczenia, z zakrzywionym ostrzem o ciężkiej
rękojeści wbitym w serce.
Ksiądz
Brown poszedł cicho z powrotem na górę i wezwał swojego
przyjaciela inspektora; obaj stanęli przy zwłokach, w budynku, w
którym nikt inny jeszcze się nie obudził.
– Nie
powinniśmy ani zakładać, ani wykluczać tego, co wydaje się
oczywiste – powiedział Greenwood po chwili ciszy – ale sądzę,
że dobrze pamiętać o tym, co mówiłem księdzu zeszłego
popołudnia. Dość osobliwe, swoją drogą, że powiedziałem to
właśnie – zeszłego popołudnia.
– Wiem
– powiedział ksiądz, kiwając twierdząco głową i rzucając
sowie spojrzenie.
–
Zauważyłem – powiedział Greenwood – że jedyny rodzaj
morderstwa, któremu nie możemy zapobiec, to morderstwo dokonane
przez kogoś takiego jak religijny fanatyk. Ten śniady gość sądzi
prawdopodobnie, że jeśli go powieszą, pójdzie prosto do Raju za
obronę czci Proroka.
–
Oczywiście, istnieje taka możliwość – powiedział ksiądz
Brown. – Gdyby Raggley’a zadźgał nasz muzułmański znajomy,
byłoby to z jego strony, że tak powiem, bardzo dorzeczne. I może
pan mówić, że nie wiemy na razie o nikim innym, kogo moglibyśmy w
uzasadniony sposób podejrzewać o zasztyletowanie go. Ale... ale
zastanawiałem się... – Okrągła twarz księdza znienacka
przybrała pusty wyraz, a dar wymowy go opuścił.
– O co
teraz chodzi? – spytał jego towarzysz.
– Cóż,
wiem, że to dziwnie brzmi – powiedział ksiądz Brown
niepocieszonym głosem – ale zastanawiałem się... Zastanawiałem
się nad tym, że w pewnym sensie nie gra większej roli, kto
Raggley’a zadźgał.
– Czy
to ta Nowa Moralność? – zapytał jego przyjaciel. – A może
stara Kazuistyka? Czy jezuici naprawdę opowiadają się za
mordowaniem?
– Nie
powiedziałem, że nie ma znaczenia, kto go zamordował – rzekł
ksiądz Brown. – Oczywiście, człowiek, który go dźgnął, mógł
z pełnym prawdopodobieństwem być tym samym, który go zamordował.
Ale mógł to być ktoś całkiem inny. Tak czy inaczej, czynów tych
dokonano w dwóch zupełnie różnych momentach. Sądzę, że
popracuje pan nad rękojeścią w poszukiwaniu odcisków palców, ale
proszę nie zwracać na nie zbyt wielkiej uwagi. Mogę sobie
wyobrazić inne powody, dla których inne osoby mogłyby wbić nóż
w tego biedaczynę. Niezbyt budujące powody, rzecz jasna, lecz
całkiem inne niż mordowanie. Będzie pan musiał wpakować weń
jeszcze więcej noży zanim się o tym przekona.
– Ma
ksiądz na myśli... – zaczął jego towarzysz, przyglądając mu
się bacznie.
– Mam
na myśli sekcję zwłok – odparł ksiądz – aby ustalić
prawdziwą przyczynę śmierci.
–
Sądzę, że ma ksiądz zupełną rację – powiedział inspektor –
przynajmniej w kwestii dźgnięcia. Musimy poczekać na lekarza, ale
jestem praktycznie pewien, że powie on, iż ma ksiądz rację. Nie
ma wystarczająco dużo krwi. Nóż został wbity w ciało, które
było już martwe od kilku godzin. Ale dlaczego?
–
Prawdopodobnie po to, aby zrzucić winę na muzułmanina –
odpowiedział ksiądz Brown. – Dość niegodziwe, przyznaję, ale
niekoniecznie równa się morderstwu. Przypuszczam, że są w tym
hotelu osoby próbujące utrzymać coś w tajemnicy, które
niekoniecznie są mordercami.
–
Jeszcze w tym kierunku nie myślałem – powiedział Greenwood. –
Co skłania księdza ku takiemu przypuszczeniu?
– To,
co powiedziałem wczoraj, zaraz po tym, gdy weszliśmy do tego
okropnego pomieszczenia. Powiedziałem, że łatwo byłoby popełnić
tu morderstwo. Ale nie miałem na myśli całej tej głupiej broni,
choć tak się panu zdawało. Myślałem o czymś zupełnie innym.
Przez
kilka kolejnych godzin inspektor i jego przyjaciel prowadzili
drobiazgowo dokładne śledztwo dotyczące przemieszczania się
wszystkich osób w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, tego,
komu podawano drinki, szklanek, które zostały umyte lub nie, oraz
wszystkich szczegółów mających związek ze wszystkimi osobami
uczestniczącymi lub, jak się zdawało, nieuczestniczącymi w
sprawie. Można by przypuszczać, że inspektor i ksiądz sądzili,
iż otruto nie jedną osobę, ale trzydzieści.
Zdawało
się pewne, że nikt nie wszedł do budynku inną drogą niż
szerokim wejściem, które sąsiadowało z barem; wszystkie inne były
w taki czy inny sposób z tych czy innych powodów wyłączone z
użytku ze względu na prace remontowe. Chłopak, który sprzątał
schody prowadzące do wejścia, nie miał nic konkretnego do
powiedzenia. Aż do zdumiewającego momentu pojawienia się Turka w
turbanie w towarzystwie niepijącego wykładowcy, picie zdawało się
odbywać bez żadnego określonego ceremoniału, poza piciem
komiwojażerów, którzy przyszli, aby, jak to nazywali, strzelić
sobie po „jednym na szybko”; zdawali się oni poruszać jakby
byli jednością, niczym samotny w tłumie obłok Wordswortha;
zaistniała pewna różnica zdań między chłopakiem na zewnątrz a
mężczyznami wewnątrz dotycząca tego, czy jeden z komiwojażerów
nie dostał jednego na szybko nienaturalnie szybko i nie wyszedł
odosobniony na próg; lecz dyrektor i barman nie przypominali sobie
żadnej takiej niezależnej jednostki. Dyrektor i barman znali
wszystkich komiwojażerów dość dobrze i nie istniały wątpliwości
co do ich przemieszczania się jako grupy. Stali przy barze,
przekomarzając się i pijąc; włączyli się, w osobie swojego
władczego wodzireja, pana Jukesa, w niezbyt poważne starcie z panem
Pryce-Jonesem; byli ponadto świadkami nagłego i bardzo poważnego
starcia między panem Akbarem a panem Raggley’em. Następnie
powiedziano im, że mogą się przenieść do biura i tak zrobili,
ich drinki zaś zaniesiono tam za nimi niczym trofea.
– Nie
za bardzo jest się o co dalej zaczepić – powiedział inspektor
Greenwood. – Rzecz jasna wielu nadgorliwych członków obsługi
musi jak zwykle wykonać swoje obowiązki i pozmywać wszystkie
szklanki, włączając w to szklankę starego Raggley’a. Gdyby nie
skuteczność wszystkich innych, my, detektywi, moglibyśmy być
całkiem skuteczni.
– Wiem
o tym – powiedział ksiądz Brown, a na jego ustach znowu pojawił
się wykrzywiony uśmiech. – Czasami odnoszę wrażenie, że to
przestępcy wymyślili higienę. Albo może to reformatorzy na rzecz
higieny wymyślili przestępczość; niektórzy z nich na takich
wyglądają. Każdy mówi o śmierdzących norach i brudnych
slumsach, w których może panoszyć się przestępczość; lecz jest
dokładnie na odwrót. Mówi się o nich jako o śmierdzących nie
dlatego, że przestępstwa tam się popełnia, ale dlatego, że się
je tam wykrywa. To w miejscach schludnych, czystych i bez skazy
przestępczość może się panoszyć; żadnego błota, po którym
zostaną ślady stóp; żadnego osadu na dnie szklanki, w której
znajdowałaby się trucizna; uczynna służba, która zatrze
wszystkie ślady morderstwa; i morderca, zabijający i poddający
kremacji sześć swoich żon, a wszystko to z pożądania spłachetka
chrześcijańskiej ziemi. Mówię może w zbytnim uniesieniu – ale
proszę słuchać uważnie: tak się składa, że mam w pamięci
jedną szklankę, która po morderstwie została niewątpliwie umyta,
ale chciałbym się o niej dowiedzieć więcej.
–
Chodzi księdzu o szklankę Raggley’a? – spytał Greenwood.
– Nie,
chodzi mi o szklankę Nikogo – odparł ksiądz. – Stała obok tej
szklanki mleka i wciąż były tam jeden czy dwa cale whisky. Cóż,
ani pan, ani ja whisky nie piliśmy. Tak się składa, że pamiętam,
iż dyrektor, poczęstowany przez jowialnego Jukesa, wypił „kapkę
ginu”. Mam nadzieję, że nie sugeruje pan, iż nasz muzułmanin to
konsument whisky odziany w turban jedynie dla niepoznaki albo że
wielebny David Pryce-Jones zdołał wypić whisky z mlekiem, nie
zauważając tego.
–
Większość komiwojażerów piła whisky – powiedział inspektor.
– Zwykle tak robią.
– Tak,
i zwykle dopilnowują też, aby ją dostać – odparł ksiądz
Brown. – W tym przypadku z pieczołowitością zaniesiono whisky
wszystkim do przeznaczonego dla nich pomieszczenia. Ale ta szklanka
pozostała.
–
Przypadek, jak sądzę – powiedział Greenwood z powątpiewaniem. –
Człowiek, o którym mówimy, mógł z łatwością dostać następną
whisky później, w biurze.
Ksiądz
Brown pokręcił głową.
–
Trzeba widzieć ludzi takimi, jakimi są. Otóż ten typ ludzi...
cóż, niektórzy nazywają ich prostakami, a niektórzy ludźmi
prostymi; lecz to wszystko kwestia sympatii i antypatii. Wystarczy
mi, że powiem, iż są w większości ludźmi zwyczajnymi. Wielu z
nich to ludzie bardzo dobrzy, z wielką radością wracający do
żonki i dziatek;
niektórzy mogą być nikczemnikami; mogli mieć kilka kobiet albo
nawet kilka kobiet zamordować. Ale większość z nich to ludzie
zwyczajni i, zauważmy
to,
leciutko wstawieni. Nie bardzo; wielu diuków czy wykładowców
Oxfordu
wstawia się mocniej; lecz gdy ten rodzaj człowieka znajduje się na
tym
etapie wesołości, po prostu nie potrafi powstrzymać się od
czynienia pewnych spostrzeżeń, i to czynienia ich bardzo głośno.
Czy nie dostrzegł
pan, że najdrobniejsze zdarzenie popycha ich do mówienia? Jeśli
piwo ma tyle piany, że aż wylewa się z kufla, oni też się
pienią, wylewają to
z siebie
i muszą powiedzieć: „Hola,
Emmo”5
albo
„Chłop z ciebie na schwał, no nie?”. Otóż powiedziałbym, że
to stanowczo niemożliwe, aby pięć
spośród
tych radosnych istot siedziało wokół stołu w biurze
transakcyjnym, miało
postawione przed sobą tylko cztery szklanki (piąta zaś zostałaby
pominięta) i nie podniosło o to larum. Oni
podnieśliby larum prawdopodobnie. Pominięty podniósłby larum z
pewnością.
Nie czekałby spokojnie, jak Anglik należący do innej klasy
społecznej, na to, aż dostanie drinka później. W powietrzu
rozbrzmiewałyby pytania w stylu: „A co ze mną,
biedaczkiem?”,
albo:
„Hej, George, czy ja dołączyłem do Band of Hope?”,
czy też:
„George, czy widzisz choć
ślad
zieleni
na moim turbanie?”. Lecz barman nie słyszał żadnych tego rodzaju
skarg. Biorę za pewnik, że ta
pozostawiona szklanka whisky została prawie
całkiem opróżniona
przez kogoś innego; przez kogoś, o kim jeszcze nie pomyśleliśmy.
–
To dlatego, że dyrektor i barman
nie chcą słyszeć o żadnej takiej osobie, odrzuca pan jedyne
niezależne świadectwo o zdarzeniach; świadectwo chłopaka
sprzątającego
schody na zewnątrz. Mówi on, że pewien człowiek, który też
mógł być komiwojażerem, ale który w istocie z innymi
komiwojażerami się nie trzymał, wszedł do środka i na powrót
wyszedł niemal w tej samej chwili. Dyrektor i barman wcale go nie
widzieli; albo twierdzą, że wcale go nie widzieli. Ale
jakimś sposobem trafiła do niego szklanka whisky.
Nazwijmy go, na potrzeby tej dyskusji, Jednym na Szybko. Otóż,
jak
pan wie, nie
wtrącam się zwykle do pańskiej roboty; zdaję
sobie sprawę,
że wykonuje ją pan lepiej niż ja bym to kiedykolwiek zrobił.
Nigdy nie miałem do czynienia z wprawianiem w ruch policyjnej
machiny, gonieniem przestępców ani czymkolwiek podobnym. Ale po raz
pierwszy w życiu chcę to zrobić –
teraz.
Chcę, aby znalazł pan Jednego na Szybko; podążył za Jednym na
Szybko aż na
kraniec świata; wprawił
w ruch całą tę
piekielną
oficjalną machinę,
rozciągniętą poprzez liczne kraje jak sieć i schwytał
Jednego na Szybko jak bum-cyk-cyk.
Bo to on jest człowiekiem, którego potrzebujemy.
Greenwood
wykonał rozpaczliwy gest.
–
Czy ma on twarz, kształt albo
jakąkolwiek inną widzialną cechę poza szybkością? –
zaindagował księdza.
–
Nosił coś na kształt peleryny
bez rękawów – odrzekł
ksiądz Brown – i powiedział chłopakowi
na zewnątrz, że najpóźniej jutro rano musi dotrzeć do Edynburga.
To wszystko, co pamięta chłopak.
Lecz wiem, że pańska organizacja dostawała w
ręce ludzi,
mając jeszcze mniej tropów.
–
Bardzo
ksiądz do tej sprawy zapalony
– powiedział inspektor z pewnym zakłopotaniem.
Ksiądz
też wyglądał na zakłopotanego, jakby własnymi myślami; siedział
ze zmarszczonymi brwiami, a potem raptownie powiedział:
–
Widzi pan, tak łatwo zostać źle
zrozumianym. Istnienie każdego człowieka ma sens. Pańskie
istnienie ma sens. Moje istnienie ma sens. Z całej teologii to jest
najtrudniejsze do uwierzenia.
Inspektor
wpatrywał się w księdza bez zrozumienia,
ale ten ciągnął:
–
Mamy dla Boga znaczenie – Bóg
jeden wie, dlaczego. Ale to jedyne możliwe uzasadnienie istnienia
policjantów. – Policjant nie wydawał się oświecony w materii
pozaziemskiego uzasadnienia tego, że istnieje. – Nie widzi pan, że
prawo ostatecznie naprawdę w pewien sposób stwierdza prawdę. Jeśli
każdy człowiek ma znaczenie, każde morderstwo ma znaczenie. Nie
powinniśmy zgadzać się na to, by w tajemniczy sposób niszczono
to, co Bóg tak tajemniczo stworzył. Lecz...
Ostatnie
słowo wypowiedział ostro, jakby ktoś podejmujący nowe,
zdecydowane postanowienie.
– Lecz
nawet gdybym zszedł z tego mistycznego poziomu, nie uważałbym, że
większość morderstw, którym pan się zajmował, była w istocie
aż tak ważna. Zawsze mówi mi pan, że ta czy tamta sprawa jest
szczególnie istotna. Jako zwykły, praktyczny, świadomy spraw
światowych człowiek, powinienem zdawać sobie sprawę z tego, że
to premiera zamordowano. Jako zwykły, praktyczny, świadomy spraw
światowych człowiek nie uważam, aby premier miał jakiekolwiek
znaczenie. Z perspektywy znaczenia czysto ludzkiego stwierdziłbym,
że właściwie jakby nie istniał. Czy przypuszcza pan, że gdyby on
oraz inne osoby publiczne zostały jutro zastrzelone, nie pojawiliby
się w ich miejsce nowi ludzie i nie powiedzieli, że każda ulica
jest przetrząsana albo że rząd zajmuje się tą sprawą z
najgłębszą troską? Władcy współczesnego świata nie mają
żadnego znaczenia. Nawet prawdziwi władcy nie mają większego
znaczenia. Prawie nikt, o kim czyta pan w gazetach, nie gra żadnej
roli.
Wstał,
stukając palcami lekko w stół – był to jeden z rzadko
wykonywanych przez niego gestów – a jego głos znowu się zmienił:
– Ale
Raggley grał istotną rolę. Był jednym ze wspaniałego, a
liczącego sobie jakieś pół tuzina ludzi rodu, którzy mogliby
uratować Anglię. Stoją oni nieugięci i ponurzy jak lekceważone
drogowskazy na całej długości przestronnej, idącej w dół drogi,
która skończyła się jak na razie upadkiem zaledwie ekonomicznym.
Dziekan Swift, doktor Johnson i stary William Cobbett6
– wszyscy oni bez wyjątku nosili miano nieugiętych oraz ponurych;
wszyscy oni byli też kochani przez swoich przyjaciół – i to
zasłużenie. Czyż nie widział pan, jak ów leciwy człowiek o
sercu lwa powstał i przebaczył swojemu wrogowi w sposób, w jaki
przebaczają tylko wojownicy? On faktycznie zrobił to, o czym mówił
niepijący wykładowca: dał nam, chrześcijanom, przykład i stał
się wzorem chrześcijańskiego postępowania. I gdy taki człowiek
zostaje w paskudnych i tajemniczych okolicznościach zamordowany –
sądzę, że wtedy ma to znaczenie; ma znaczenie tak wielkie, że
nawet szanujący się człowiek może zrobić użytek z całej
współczesnej machiny policyjnej. A zatem ten jeden raz naprawdę
chcę zrobić z pana użytek.
Tak
więc moglibyśmy bez
mała
powiedzieć, że przez pewną liczbę owych dziwnych nocy i dni
niewielka postać księdza Browna prowadziła przed sobą do boju
wszystkie wszystkie
siły i całą energię królewskiej
policji, tak jak niewielka postać Napoleona prowadziła baterie
dział i nakreślała linie frontu zgodnie z zakrojoną na szeroką
skalę strategią, która obejmowała całą Europę. Posterunki
policji i oddziały pocztowe pracowały bez ustanku; ruch uliczny
wstrzymywano; korespondencję przechwytywano; dochodzenie prowadzono
w stu różnych miejscach – by trafić na umykający ślad owej
widmowej postaci bez twarzy ani nazwiska, mającej pelerynę
bez rękawów i bilet do Edynburga.
Jednocześnie,
rzecz jasna, nie zaniedbywano innych kierunków prowadzenia śledztwa.
Pełne wyniki sekcji zwłok jeszcze nie nadeszły, lecz wszyscy
zdawali się pewni, że miano do czynienia z otruciem. To naturalnie
rzuciło główne podejrzenie na wiśniową brandy, to zaś –
również naturalnie – rzuciło główne podejrzenie na hotel.
–
Najprawdopodobniej na dyrektora hotelu – powiedział Greenwood
szorstko. – Wygląda mi na paskudnego małego padalca. Oczywiście,
może chodzić o któregoś z pracowników obsługi – na przykład
barmana; zdaje mi się dość nadętym osobnikiem, a Raggley, będąc
człowiekiem gwałtownego temperamentu, mógł go nieco zwymyślać,
choć po czymś takim bywał zazwyczaj stosunkowo szczodry. Lecz, jak
twierdzę, mimo wszystko główna odpowiedzialność – stąd i
główne podejrzenie – spoczywa na dyrektorze.
– O,
zdawałem sobie sprawę, że główne podejrzenie spocznie na
dyrektorze – powiedział ksiądz Brown. – Właśnie z tej
przyczyny nie podejrzewałem go. Widzi pan, tak mi się jakoś
zdawało, że ktoś jeszcze musiał wiedzieć, iż główne
podejrzenie spocznie na dyrektorze – albo na obsłudze hotelu. To
dlatego powiedziałem, że w tym hotelu łatwo byłoby zabić
dowolnie wybraną osobę... Ale zdaje mi się, że pewnie lepiej
będzie, jak pójdzie pan szczerze się z nim rozmówić.
Inspektor
poszedł; wrócił jednak po zdumiewająco krótkiej rozmowie i
zastał swojego przyjaciela-duchownego wertującego jakieś
dokumenty, które zdawały się zawierać dossier dotyczące
burzliwej kariery Johna Raggley’a.
– To
zupełnie dziwaczne – powiedział inspektor. – Sądziłem, że
spędzę całe godziny na braniu w krzyżowy ogień pytań tej
szczwanej kreatury, bo z punktu widzenia prawa nic na niego nie mamy.
Zamiast tego od razu się załamał i zdaje się, że naprawdę
powiedział mi wszystko, co wie, bo dostał prawdziwego pietra.
– Wiem
– powiedział ksiądz Brown. – To dlatego stracił nerwy, gdy
odkrył w swoim hotelu zwłoki Raggley’a, którego najwidoczniej
otruto. To dlatego stracił głowę do tego stopnia, że zrobił coś
tak nieporadnego jak udekorowanie zwłok tureckim ostrzem – celem,
jakby to ujął, zwalenia winy na czarnucha. Nigdy nie traci rezonu,
chyba że straci nerwy; jest naprawdę ostatnim człowiekiem, którego
podejrzewalibyśmy o wbicie noża w kogoś żywego. Założę się,
że musiał się faktycznie zebrać na odwagę, by wbić go w kogoś
martwego. Ale jest pierwszą osobą, która obawia się oskarżenia o
coś, czego nie zrobiła – i robi z siebie głupka; tak jak go z
siebie zrobił.
– Też
tak myślę – odrzekł jego towarzysz. – Choć nie wydaje mi się,
aby morderstwa dokonał któryś z pracowników hotelu – a to
dlatego, że nadano mu takie pozory, aby wyglądało tak, jakby to
oni musieli go dokonać... Lecz niech pan spojrzy: widział pan
cokolwiek z informacji, jakie zebrano na temat Raggley’a? Wiódł
żywot jako żywo interesujący; zastanawiam się, czy ktoś napisze
jego biografię.
–
Wziąłem pod uwagę wszystko, co mogło wpłynąć na tego typu
sprawę – odpowiedział urzędnik. – Był wdowcem; ale jednego
razu wdał się z pewnym człowiekiem w awanturę dotyczącą swojej
żony – człowiekiem tym był pracujący wtedy w jego okolicach
szkocki pośrednik w obrocie ziemią – zdaje się, że Raggley
zachował się dość brutalnie. Mówią, że nie znosił Szkotów –
może to dlatego... Och, wiem, dlaczego uśmiecha się ksiądz tak
ponuro. Szkot... Może z Edynburga.
– Może
– powiedział ksiądz Brown. – Jest jednak wysoce prawdopodobne,
że nie lubił Szkotów ze względów innych niż osobiste. To
osobliwe, ale całe to plemię toryskich radykałów, albo jak je tam
pan nazwie, które opierało się wigowskiemu ruchowi
merkantylistycznemu7
– wszyscy oni czuli niechęć do Szkotów. Czuł ją Cobbett; czuł
ją doktor Johnson; Swift opisywał szkocki akcent w jednym z
najbardziej jadowitych ustępów; nawet Szekspira oskarżano o
uprzedzenia względem Szkotów. Lecz uprzedzenia wielkich ludzi
zazwyczaj mają coś wspólnego z wyznawanymi przez nich zasadami.
Mają ku temu swoje powody. Szkot ów pochodził z ubogiej rolniczej
krainy, którą stała się krainą bogatą i przemysłową. Był
zdolny i obrotny; sądził, że przynosi z północy cywilizację
przemysłową; po prostu nie zdawał sobie sprawy, że na południu
przez wieki istniała cywilizacja rolnicza. Kraina jego własnego
dziadka była wysoce rozwinięta rolniczo, lecz nie ucywilizowana...
Cóż, sądzę, że jedyne, co możemy zrobić, to czekać na kolejne
wieści.
– Nie
wydaje mi się, aby uzyskał ksiądz najnowsze informacje od
Szekspira albo doktora Johnsona – oficer policji wyszczerzył zęby
w uśmiechu. – To, co Szekspir sądził na temat Szkotów, nie
stanowi w sensie ścisłym dowodu.
Ksiądz
Brown uniósł brew, jakby ta nowa myśl zaskoczyła go.
– Ależ,
jak teraz o tym pomyślę – rzekł – może istnieć lepszy dowód,
nawet oparty o Szekspira. Nie wspomina on często o Szkotach. Ale...
przepadał za nabijaniem się z Walijczyków.
Inspektor
bacznie przyglądał się twarzy przyjaciela, bo zdawało mu się, że
pod malującą się na niej powściągliwością dostrzegł gotowość
do działania. – U licha! – powiedział. – W każdym razie nikt
nie pomyślał o zwróceniu podejrzeń w tę stronę.
–
Cóż – powiedział ksiądz Brown ze znamionującym wyrozumiałość
spokojem– na początku mówił pan o fanatykach i o tym, że
fanatyk mógłby dopuścić się każdego czynu. Zdaje mi się, że
wczoraj mieliśmy honor gościć w tej oto sali barowej
prawdopodobnie największego, najgłośniejszego i najbardziej tępego
fanatyka we współczesnym świecie. Jeśli bycie opętanym jedną
ideą, upartym jak osioł idiotą stanowi przepis na morderstwo,
zgłaszam kandydaturę mojego wielebnego brata Pryce-Jonesa,
prohibicjonisty, dając mu pierwszeństwo przed wszystkimi fakirami
rodem z Azji; jest też całkowitą prawdą, o czym panu mówiłem,
że ta okropna szklanka mleka stała na kontuarze zaraz obok owej
tajemniczej szklanki whisky.
–
Która, jak ksiądz sądzi, była zamieszana w morderstwo –
powiedział Greenwood, wytrzeszczając oczy. – Widzi ksiądz, nie
wiem, czy mówi ksiądz poważnie, czy nie.
Właśnie
gdy patrzył uporczywie w twarz przyjaciela, wciąż odczytując w
jej wyrazie coś nieodgadnionego, za barem przeraźliwie zabrzęczał
telefon. Podniósłszy klapę od kontuaru i dostawszy się
błyskawicznie za bar, inspektor zdjął z widełek słuchawkę,
przez moment nadstawił uszu, a potem wydał z siebie okrzyk –
skierowany nie do swojego rozmówcy, ale do wszechświata w
ogólności. Potem nadstawił uszu jeszcze bardziej i w przerwach,
gdy nie słuchał, w wybuchowy sposób komunikował: „Tak, tak...
Przybądźcie natychmiast; weźcie go ze sobą, jeśli to możliwe...
Dobra robota... Gratuluję panu”.
Potem
inspektor Greenwood wrócił zza baru na stronę dla klientów jak
człowiek, w którym odnowiła się młodość, usiadł na swoim
miejscu w sposób zdecydowany, ręce ułożył na kolanach, utkwił
wzrok w przyjacielu i powiedział:
–
Księże Brown, nie wiem, jak ksiądz to robi. Zdawał sobie ksiądz
sprawę z tego, że to on był mordercą, zanim ktokolwiek inny zdał
sobie sprawę z tego, że to w ogóle człowiek. Był nikim;
wprowadzał lekki zamęt do materiału dowodowego; nikt w hotelu go
nie widział; chłopak na schodach mógł ledwie potwierdzić jego
istnienie; był tylko drobnym cieniem wątpliwości, którego
egzystencję zakładaliśmy na podstawie dodatkowej brudnej szklanki.
Ale mamy go i to jest człowiek, którego potrzebujemy.
Ksiądz
Brown podniósł się z miejsca z poczuciem nagłego przełomu w
sprawie. Machinalnie ściskał dokumenty mające przedstawiać tak
wielką wartość dla biografa pana Raggley’a; stał wpatrując się
w przyjaciela. Być może gest ów pobudził umysł inspektora do
wygłoszenia porcji świeżych twierdzeń:
– Tak,
mamy Jednego na Szybko. Istotnie był on bardzo szybki, jak
błyskawica, w uskutecznieniu swojej ucieczki; dopiero co go
zatrzymaliśmy; wyruszał na wyprawę wędkarską na Orkney – tak
twierdził. Ale to nasz człowiek, bez dwóch zdań – to ów
szkocki pośrednik w obrocie ziemią, który zalecał się do żony
Raggley’a; to ów człowiek, który pił w tym barze szkocką
whisky, a potem wsiadł w pociąg do Edynburga. I nikt by się o tym
nie dowiedział, gdyby nie ksiądz.
– Cóż,
miałem na myśli, że... – zaczął ksiądz Brown lekko
nieprzytomnym głosem; w tej chwili dało się słyszeć przed
hotelem klekot i hurkot ciężkich pojazdów, a dwóch czy trzech
podległych inspektorowi policjantów wypełniło swoją obecnością
bar. Jeden z nich, zachęcony przez przełożonego, by usiadł,
uczynił to, rozwalając się w fotelu jak ktoś jednocześnie
radosny i utrudzony; on też spoglądał na księdza Browna oczami
pełnymi podziwu.
–
Dostaliśmy mordercę. O tak, mój panie – powiedział. – Wiem,
że to morderca, bo prawie zamordował mnie na amen. Zdarzało mi się
już łapać naprawdę niezłych twardzieli, ale nigdy takiego jak
ten – sprzedał mi cios w brzuch niczym kopnięcie konia i niemal
uciekł pięciu ludziom. Och, tym razem dostał pan prawdziwego
mordercę, inspektorze.
– Gdzie
on jest? – spytał ksiądz Brown, gapiąc się w przestrzeń.
– W
więźniarce na zewnątrz, w kajdankach – odpowiedział policjant –
i jeśli nie brak księdzu rozumu, zostawi go tak ksiądz –
przynajmniej na razie.
Ksiądz
Brown zatonął w fotelu, jakby lekko zasłabł, a ściskane przezeń
nerwowo dokumenty rozsypały się dookoła, rozlatując i sunąc po
podłodze jak płaty osuwającego się śniegu. Nie tylko jego twarz,
ale całe ciało sprawiało wrażenie przekłutego balona.
–
Och... och... – powtórzył, jakby dodanie do tego jeszcze jakiegoś
przekleństwa uznał za niestosowne. – Och... Znów to zrobiłem.
– Jeśli
ma ksiądz na myśli to, że znowu złapał przestępcę... –
zaczął Greenwood. Lecz jego przyjaciel przerwał mu z nieznacznym
sykiem, podobnym do tego, który da się słyszeć, gdy otwieramy
przeterminowaną wodę gazowaną.
– Mam
na myśli – powiedział ksiądz Brown – że zawsze, ale to zawsze
mi się to zdarza – i doprawdy nie wiem, dlaczego. Zawsze próbuję
mówić to, co mam na myśli. Ale wszyscy inni wyciągają z tego, co
mówię, tak daleko idące wnioski.
– O co
znowu chodzi, u licha? – krzyknął Greenwood z nagłym
rozdrażnieniem.
–
Wygłaszam pewne stwierdzenia – rzekł ksiądz Brown słabym
głosem, który sam w sobie mógł przekazać słabość słów. –
Wygłaszam pewne stwierdzenia, ale wszyscy zdają się wiedzieć, że
znaczą one więcej niż mówią. Ujrzałem niegdyś rozbite lustro i
powiedziałem: „Coś się stało”, a wszyscy odpowiedzieli: „Tak,
tak, tak jak ksiądz mówi, dwóch mężczyzn walczyło ze sobą, a
jeden wbiegł do ogrodu” i tak dalej. Nie rozumiem tego.
Stwierdzenia: „Coś się stało” i „Dwóch mężczyzn walczyło
ze sobą” nie wydają mi się wcale tożsame – lecz ośmielam się
zauważyć, że czytuję stare podręczniki logiki. Tu mamy do
czynienia z tym samym. Wszyscy zdajecie się mieć pewność, że ten
człowiek jest mordercą. A ja nigdy nie powiedziałem, że jest
mordercą. Powiedziałem, że jest człowiekiem, którego
potrzebujemy. Istotnie nim jest. Potrzebuję go bardzo. Strasznie go
potrzebuję. Potrzebuję go jako tego jednego, kogo brakuje nam w
całej tej okropnej sprawie – jako świadka!
Wszyscy
wpatrzyli się w niego, ale marszcząc brwi, jak ludzie usiłujący
podążyć za nowym, ostrym zwrotem w wywodzie. Ksiądz mówił więc
dalej:
– Od
pierwszej chwili, gdy wszedłem do pustego baru czy też saloonu,
wiedziałem, że tym, w czym tkwił cały szkopuł sprawy, jest
pustka; samotność; zbyt wiele okazji, aby dowolna osoba pozostała
sama. Słowem: nieobecność świadków. Wszystko, co wiemy, to tyle,
że gdy weszliśmy do środka, dyrektora i barmana nie było za
barem. Kiedy jednak faktycznie znajdowali się oni za
barem? Jaką mieliśmy szansę na sporządzenie jakiegokolwiek wykazu
tego, kto, gdzie i kiedy się znajdował? Cała ta sprawa była
niejasna ze względu na brak świadków. Jestem raczej zdania, że
barman lub ktoś inny stał za barem zaraz zanim weszliśmy i tym
sposobem Szkot dostał swoją szkocką whisky. Z pewnością nie
dostał jej po tym, jak przyszliśmy. Nie możemy jednak rozpocząć
dochodzenia w sprawie tego, czy którakolwiek z osób przebywających
w hotelu umieściła truciznę w wiśniowej brandy biednego
Raggley’a, dopóki nie będziemy mieli pewności co do tego, kto i
kiedy znajdował się w barze. Teraz chciałbym prosić pana o
jeszcze jedną przysługę, mimo tego głupiego zamętu, za który
prawdopodobnie ponoszę całkowitą winę. Chciałbym, aby zebrał
pan wszystkich związanych ze sprawą ludzi w tym pomieszczeniu –
sądzę, że wszyscy wciąż są w stanie przybyć, chyba że Azjata
wrócił do Azji – a następnie uwolnić tego biednego Szkota z
kajdanek, przyprowadzić go tutaj i pozwolić mu, aby powiedział,
kto podał mu whisky, kto znajdował się za barem, kto jeszcze był
w pomieszczeniu i całą resztę. Jest on jedynym człowiekiem,
którego zeznania mogą objąć dokładnie ten czas, gdy dokonano
przestępstwa. Nie widzę najmniejszych przesłanek, by wątpić w
to, co mówi.
–
Ale, ale – powiedział Greenwood. – To powoduje, że znów
wracamy do kierownictwa hotelu, a zdawało mi się, że zgodził się
ksiądz, iż mordercą nie jest dyrektor. Jest nim barman czy co?
– Nie
wiem – rzekł ksiądz, patrząc pustym wzrokiem. – Nie mam
zupełnej pewności nawet co do dyrektora. Nie wiem nic o barmanie.
Przypuszczam, że dyrektor mógł w jakiś sposób należeć do
spisku, nawet jeśli nie dokonał morderstwa osobiście. Ale wiem na
pewno, że istnieje jeden jedyny świadek, który być może coś
zobaczył – i dlatego puściłem jego tropem wszystkie pańskie
policyjne psy aż na krańce ziemi.
Gdy
tajemniczy Szkot pojawił się ostatecznie przed osobami
zgromadzonymi według zamysłu księdza, robił groźne wrażenie:
wysoka postać, krok ociężały, sardoniczna, pociągła, niemal
chorobliwie szczupła twarz z kępkami rudych włosów. Jako że miał
na sobie nie tylko pelerynę bez rękawów, ale także furażerkę z
Glengarry, można mu było w zupełności wybaczyć cokolwiek
arogancką postawę; wszyscy wszak pojmowali, że to ten rodzaj
człowieka, który będzie opierał się aresztowaniu – posuwając
się nawet do przemocy. Nikogo nie zdziwiło, że starł się
fizycznie z człowiekiem tak walecznym jak Raggley. Nikogo nie
zdziwiło nawet to, że na podstawie przebiegu aresztowania policja
żywiła przekonanie, że to typowy bezwzględny zabójca. Twierdził
jednak, że jest zupełnie zacnym rolnikiem z Aberdeenshire, a nazywa
się James Grant; i jakoś tak się złożyło, że nie tylko ksiądz
Brown, ale także inspektor Greenwood, przenikliwy człowiek o
wielkim doświadczeniu, całkiem szybko przekonali się, że
zapamiętałość Szkota to wściekłość związana raczej z
niewinnością niż z winą.
– Otóż
– to, czego od pana potrzebujemy, panie Grant – powiedział
inspektor poważnie, bezzwłocznie przechodząc od tonu pertraktacji
do tonu uprzejmej rozmowy – to po prostu pańskie zeznanie
dotyczące jednego ważnego faktu. Jest mi niezmiernie przykro z
powodu nieporozumienia, którego padł pan ofiarą, lecz jestem
pewien, że chciałby pan przysłużyć się wymiarowi
sprawiedliwości. Mniemam, że wszedł pan do tego baru zaraz po jego
otwarciu, o wpół do szóstej, i podano panu szklankę whisky. Nie
jesteśmy pewni, kto spośród pracowników hotelu – barman,
dyrektor czy jakiś niższy rangą członek obsługi – stał w tym
momencie za barem. Czy mógłby pan rozejrzeć się po pomieszczeniu
i powiedzieć mi, czy stojący za barem człowiek, który pana
obsłużył, jest tu obecny?
– Ta,
jest obecny – powiedział pan Grant, uśmiechając się ponuro,
omiótłszy zgromadzonych przenikliwym wzrokiem. – Poznałbym go
wszędzie; zgodzicie się, że jest wystarczająco duży, by dać się
zauważyć. Wszyscy pracownicy waszej karczmy są tak pełni
majestatu jak ten?
Wzrok
inspektora pozostał twardy i niewzruszony, jego głos zaś bezbarwny
i niezmienny; twarz księdza Browna miała pusty wyraz, lecz wiele
innych twarzy spowijała chmura niepewności; barman nie był
szczególnie okazały i wcale nie majestatyczny, dyrektor zaś
zdecydowanie drobny.
–
Potrzebujemy tylko potwierdzić tożsamość barmana – powiedział
spokojnie inspektor. – Oczywiście, znamy go; lecz chcielibyśmy,
aby potwierdził pan ją niezależnie od nas. Ma pan na myśli...? –
I nagle przerwał.
– No
cóż: oto on – jak na dłoni – powiedział Szkot znużonym
głosem i wykonał gest wskazujący. W tej samej chwili gigantyczny
Jukes, książę komiwojażerów, porwał się z miejsca niczym
roztrąbiony słoń, a trzech policjantów w mgnieniu oka chwyciło
go w uścisku niczym ogary rozszalałą bestię.
*
– Cóż,
to wszystko było dość proste – powiedział później ksiądz
Brown przyjacielowi. – Jak panu mówiłem, w chwili, gdy wszedłem
do pustej sali barowej, pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy,
to ta, że jeśli barman zostawił bar tak bez obstawy, nic w świecie
nie powstrzymałoby pana, mnie albo kogokolwiek innego przed
podniesieniem klapy, wejściem za kontuar i umieszczeniem trucizny w
dowolnej spośród butelek, które stały, czekając na klientów.
Rzecz jasna, praktyczny truciciel postąpiłby zapewne tak jak Jukes:
podstawiłby butelkę z trucizną w miejsce niezatrutej; można było
to zrobić w okamgnieniu. Ponieważ jego profesja polegała na
podróżowaniu z butelkami, było dlań stosunkowo proste wozić ze
sobą gotową flaszkę wiśniowej brandy tego samego typu co
hotelowa. Oczywiście, trzeba spełnić jeden – ale dość prosty –
warunek. Na niewiele by się zdało umieszczanie trucizny w piwie
albo whisky pitych przez licznych klientów; to spowodowałoby
masakrę. Ale gdy powszechnie o kimś wiadomo, że pije tylko jeden
rodzaj alkoholu, taki jak wiśniowa brandy, której nie pija się
masowo, to jak otruć ofiarę w jej własnym domu. Tylko jest o niebo
bezpieczniejsze. Praktycznie bowiem całe podejrzenie natychmiast
pada na hotel albo na kogoś związanego z hotelem i nie ma
żadniutkiej przesłanki, która przemawiałaby za tym, że zabójstwo
popełnił którykolwiek z setki klientów, którzy mogli pojawić
się w barze; nawet jeśli ludzie zdaliby sobie sprawę z tego, że
mógłby go dokonać klient. To było morderstwo niemal tak
całkowicie anonimowe i pozbawione ryzyka wykrycia, jak tylko można
sobie wyobrazić.
– Ale
właściwie dlaczego morderca je popełnił? – spytał przyjaciel
księdza.
Ksiądz
Brown wstał i z powagą zebrał dokumenty, które wcześniej
rozrzucił w chwili roztargnienia.
–
Czy mogę zwrócić pańską uwagę – rzekł z uśmiechem – na
materiały do nadchodzącej publikacji pod tytułem Życie i pisma
świętej pamięci Johna Raggley’a? Albo, jeśli o to chodzi,
na słowa, które sam wyrzekł? W tym właśnie barze zapowiedział,
że zamierza ujawnić aferę dotyczącą zarządów hoteli; afera
dotyczyła dość powszechnie praktykowanej nieuczciwej zmowy między
właścicielami hoteli a handlarzem, który w tajemnicy odpalał im
prowizję w zamian za monopol na sprzedawanie dostępnych w danym
miejscu alkoholi. Nie chodziło tu nawet o jawne niewolnictwo, jak w
przypadku typowych gospód zobowiązanych do kupowania alkoholu u
jednego dostawcy; było to oszustwo na szkodę wszystkich, którym
dyrektor powinien był służyć. To było naruszenie prawa. Zatem
zmyślny Jukes, korzystając z pierwszej sposobności, gdy nikogo nie
było za barem, jak często się to zdarzało, wszedł za kontuar i
dokonał zamiany butelek. Na nieszczęście, dokładnie w tej samej
chwili pojawił się Szkot w pelerynie bez rękawów i szorstkim
głosem zażądał whisky. Jukes spostrzegł, że jego jedyna szansa
leży w udawaniu, że jest barmanem i obsłużeniu klienta. Odczuł
dużą ulgę, gdy okazało się, że klient to Jeden na Szybko.
–
Sądzę, że z księdza też jest raczej taki Jeden na Szybko –
zauważył Greenwood – skoro mówi ksiądz, że coś śmierdziało
mu od samego początku, w samej atmosferze pustego pomieszczenia. Czy
w ogóle podejrzewał ksiądz Jukesa od samego początku?
– Cóż,
robił wrażenie całkiem bogatego – odpowiedział ksiądz Brown
niejednoznacznie. – Rozpoznajemy, kiedy człowiek mówi „bogatym
głosem”. I rzeczywiście zadałem sobie pytanie następującego
rodzaju: dlaczego mówi on tak obrzydliwie „bogatym głosem”,
podczas gdy wszyscy jego kompani, ludzie uczciwi, są stosunkowo
ubodzy? Ale sądzę, że ostatecznie uświadomiłem sobie, iż to
hochsztapler, gdy zobaczyłem tę wielką świecącą szpilkę do
krawata.
–
Dlatego, że to była podróbka? – spytał Greenwood z
powątpiewaniem.
– Ależ
nie: dlatego, że to był autentyk.
[1935]
Tłum.
Łukasz Makowski
Proj. okładki: Sztukmistrz
1
Band of Hope (ang.) – Towarzystwo Nadziei; założone w 1847 roku
w Anglii stowarzyszenie promujące wśród młodzieży dożywotnią
abstynencję od napojów alkoholowych.
3
Aluzja do Łk 11, 24–25: „Gdy duch nieczysty wynidzie od
człowieka, chodzi po miejscach bezwodnych, szukając odpoczynku: a
nie nalazłszy, mówi: Wrócę się do domu mego, zkądem wyszedł.
A przyszedłszy, najduje go umieciony i ochędożony”.
5
Aluzja do napisanej w XIX wieku
piosenki George’a
Leybourne’a Whoa
Emma!,
której bohaterką jest alkoholiczka.
6
Jonatan Swift (1667–1745) – irlandzki pisarz, autor Podróży
Guliwera, dziekan odebranej katolikom przez protestantów
katedry św. Patryka w Dublinie; Samuel Johnson (1709–1784) –
angielski pisarz i leksykograf; William Cobbett (1763–1835) –
angielski pisarz, dziennikarz i rolnik.
7
Merkantylizm – system
poglądów ekonomiczno-politycznych, głoszący poszerzanie zakresu
władzy państwa i ograniczanie wolnego rynku celem walki z innymi
organizmami państwowymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz