Gilbert Keith Chesterton „Najgorsza zbrodnia na świecie”



Ksiądz Brown spacerował po galerii sztuki z wyrazem twarzy sugerującym, że nie przybył do niej, by oglądać obrazy. W rzeczy samej, nie zamierzał oglądać obrazów, choć całkiem lubił malarstwo. Nie żeby w owych akurat wysoce nowoczesnych wytworach sztuki obrazkowej było cokolwiek niemoralnego lub nieprawdziwego. Krewkim temperamentem musiałby odznaczać się ktoś, kogo do jakichkolwiek bardziej pogańskich namiętności pobudzałyby wystawiane na pokaz przerwane spirale, odwrócone do góry nogami stożki i popękane walce, którymi sztuka przyszłości inspirowała ludzkość lub jej groziła. Prawda jest taka, że ksiądz Brown szukał młodej znajomej, która wyznaczyła to cokolwiek osobliwe miejsce na spotkanie, będąc sama nastawienia bardziej przyszłościowego. Młoda znajoma była również młodą krewną; jedną z niewielu jego krewnych. Nazywała się Elizabeth Fane (w zdrobnieniu Betty) i była dzieckiem siostry księdza, która wżeniła się w ród ambitnych, lecz zubożałych właścicieli ziemskich. Jako że właściciel ziemski był nie tylko zubożały, ale i martwy, ksiądz Brown był w stosunku do niej zarówno kapłanem, jak i opiekunem, a pewnym sensie zarówno opiekunem, jak i wujem. Jednakże w owej chwili, mrugając oczami, przypatrywał się zgromadzonym w galerii grupkom i nie natrafiał wzrokiem na znajome ciemnobrązowe włosy i pogodną twarz siostrzenicy. Niemniej jednak ujrzał pewnych znajomych sobie ludzi oraz pewną liczbę ludzi, których nie znał, wśród których znajdowali się tacy, których – zwykła rzecz gustu – niezbyt pragnął poznać.

Do osób, których ksiądz nie znał, a które mimo to wzbudzały jego zainteresowanie, zaliczał się smukły i żwawy młodzieniec, odziany bardzo pięknie i sprawiający wrażenie cudzoziemca: nosił brodę na kształt łopaty niczym starej daty Hiszpan, a ciemne włosy przyciął tak krótko, że przypominały ściśle przylegającą do głowy czarną jarmułkę. Do osób, które ksiądz nieszczególnie pragnął poznać, zaliczała się wyglądająca na bardzo władczą dama, robiąca niezwykłe wrażenie szkarłatnym ubiorem i burzą blond włosów – zbyt długich, by nazwać je przystrzyżonymi, lecz zbyt rozpuszczonych, by nie mówić o burzy. Miała władczą i dość nabrzmiałą twarz o bladej i wyglądającej cokolwiek niezdrowo cerze, a na kogokolwiek spojrzała, na tego rzucała czar niczym bazyliszek. W roli asystenta holowała za sobą niskiego mężczyznę z wielką brodą na bardzo szerokiej twarzy i podłużnymi szparami zaspanych oczu. Choć jego twarz była tylko na pół rozbudzona, miała wyraz promienny i łagodny. Jednak w byczym karku, oglądanym z tyłu, miał coś brutalnego.

Przypatrując się tej damie, ksiądz Brown nabierał poczucia, że wygląd i obejście jego siostrzenicy stanowiłyby wobec niej miłe przeciwieństwo. Niemniej jednak z jakiegoś powodu przypatrywał się jej dalej, aż do chwili, gdy poczuł, że wygląd kogokolwiek stanowiłyby dla niej miłe przeciwieństwo. Z pewną ulgą zatem, choć i lekkim drgnięciem – jakby człowieka dopiero zaczynającego się budzić – obrócił się na dźwięk swojego nazwiska i ujrzał inną znaną sobie twarz.

Była to twarz o ostrych rysach, lecz życzliwa – twarz prawnika nazwiskiem Granby. Wysepki siwych włosów na jego głowie mogły wydawać się pudrem z peruki – w takiej stały sprzeczności z jego młodzieńczą żwawością ruchów. Był jednym z tych ludzi z City, którzy wbiegają do swoich biur i wybiegają z nich jak uczniaki. Nie mógł latać na tę modłę po modnej galerii obrazów, ale zdawało się, że miałby na to ochotę: marszczył się spoglądając to w lewo, to w prawo, poszukując wzrokiem kogoś znajomego.

– Nie wiedziałem – rzekł ksiądz Brown z uśmiechem – że jest pan admiratorem Nowej Sztuki.

– Ja z kolei nie wiedziałem, że ksiądz nim jest – odparował zagadnięty. – Przybyłem tu, by schwytać pewnego człowieka.

– Mam nadzieję, że czeka pana niezła zabawa – odparł ksiądz. – Zajmuje mnie właściwie to samo.

– Mówił, że przemierza kontynent – parsknął prawnik – i zaproponował spotkanie w tym dziwaczym miejscu. – Przez chwilę pogrążył się w zadumie, a potem znienacka powiedział: – Niech ksiądz posłucha: wiem, że potrafi ksiądz dochować tajemnicy. Czy zna ksiądz sir Johna Musgrave’a?

– Nie – odparł zapytany – ale nie wydawało mi się, by jego istnienie stanowiło tajemnicę, choć mówią, że żyje ukryty w zamku. Czy to nie ów staruszek, o którym opowiadają wszystkie te historie: że mieszka w twierdzy z prawdziwą kratownicą i mostem zwodzonym i że ogólnie rzecz biorąc odmawia wychynięcia z ciemnych wieków? Jest jednym z pańskich klientów?

– Nie – odparł Granby krótko – przyszedł do nas jego syn, kapitan Musgrave. Ale staruszek bardzo liczy się w tej sprawie, a nie znam go – i o to chodzi. Niech ksiądz posłucha – jak wspominałem, mówię to w sekrecie, ale księdzu mogę zaufać. – Ściszył głos i pociągnął znajomego do stosunkowo pustej bocznej galerii, mieszczącej wyobrażenia różnorakich istniejących w rzeczywistości przedmiotów.

– Ten młody Musgrave – powiedział prawnik – chce uzyskać od nas dużą sumę na poczet spodziewanego spadku po żyjącym w Northumberland leciwym ojcu. Staruszek jest już grubo po siedemdziesiątce i można się spodziewać, że prędzej czy później zejdzie z tego świata, ale, że tak powiem, co potem? Co stanie się po jego śmierci z gotówką, zamkami, kratownicami i całą resztą? To bardzo miła stara posiadłość, która wciąż ma wielką wartość, lecz – co dziwne – nie przechodzi automatycznie z ojca na syna. Widzi więc ksiądz, jaką mamy sytuację. Pytanie – by zacytować bohatera Dickensa – brzmi: czy staruszek jest przyjazny?

– Jeśli odnosi się przyjaźnie do własnego syna, odczuje pan tym przyjaźniejszą atmosferę – zauważył ksiądz Brown. – Nie, obawiam się, że nie zdołam panu pomóc. Nigdy nie spotkałem sir Johna Musgrave’a i według mojej wiedzy obecnie bardzo niewiele osób go spotyka. Wydaje się jednak oczywiste, że ma pan prawo do uzyskania odpowiedzi w tej kwestii, zanim pożyczy pan młodemu dżentelmenowi pieniądze firmy. Czy jest on takim typem człowieka, któremu zapisuje się w testamencie ledwie szylinga?

– Wątpię – odrzekł prawnik. – Jest osobistością w naszym społeczeństwie znaną, błyskotliwą i znaczną. Dużo jednak podróżuje za granicę i jest dziennikarzem.

– Cóż – rzekł ksiądz Brown – to nie zbrodnia. Przynajmniej nie zawsze.

– Nonsens! – powiedział Granby szorstko. – Wie ksiądz, co mam na myśli: nie jest on raczej w stanie usiedzieć dłużej w jednym miejscu; zajmował się dziennikarstwem, dawaniem wykładów, aktorstwem i wszelkiego rodzaju innymi zajęciami. Muszę wiedzieć, na czym stoję... Ależ – oto on.

Z tymi słowami prawnik, tupoczący dotychczas niecierpliwie po mniej uczęszczanej galerii, nagle odwrócił się i pędem rzucił się do bardziej zatłoczonego pomieszczenia. Biegł w kierunku wysokiego i dobrze ubranego młodzieńca o krótkich włosach i z brodą przystrzyżoną na cudzoziemską modłę brodzie.

Obaj odeszli, rozmawiając, a przez kilka następnych chwil podążały za nimi wpatrujące się w nich krótkowzroczne oczy księdza Browna. Wyraz jego spojrzenia zmienił się jednak, a oczy oderwały od śledzonej sceny wskutek przybycia jego siostrzenicy, Betty – nadeszła zdyszana i w zawadiackim stylu. Raczej ku zdziwieniu wuja, poprowadziła go z powrotem do mniej zatłoczonego pomieszczenia i usadowiła go na miejscu, które przypominało wyspę na morzu podłogi.

– Jest coś, o czym muszę wujowi powiedzieć – rzekła. – To coś tak głupiego, że nikt inny tego nie zrozumie.

– Czuję się przytłoczony – powiedział ksiądz. – Czy chodzi o sprawę, o której zaczęła mówić mi twoja matka? Zaangażowanie uczuciowe i tak dalej; nie to, co wojskowi historycy nazywają ostatecznym zaangażowaniem wszystkich sił w walnej bitwie.

– Wie wuj – powiedziała – że matka chce, abym zaręczyła się z kapitanem Musgravem.

– Nie wiedziałem o tym – powiedział ksiądz Brown z rezygnacją – ale zdaje się, że kapitan Musgrave to całkiem modny temat.

– Rzecz jasna, jesteśmy bardzo biedni – powiedziała Betty – i na nic nie zda się twierdzenie, że nie gra to roli.

– Chcesz go poślubić? – spytał ksiądz, patrząc na nią półprzymkniętymi oczami.

Pochmurnie wbiła wzrok w ziemię i odpowiedziała cichszym głosem:

– Zdawało mi się, że tak. Przynajmniej myślałam, że tak mi się zdawało. Ale właśnie spotkał mnie dość duży wstrząs.

Powiedzmy więc o nim.

– Usłyszałam, jak się śmieje.

– To wybitne osiągnięcie towarzyskie – odparł ksiądz.

– Nie rozumie wuj – rzekła dziewczyna. – To wcale nie był śmiech w towarzystwie. Na tym właśnie polega sedno sprawy – nie śmiał się w towarzystwie.

Przerwała na chwilę, po czym pewnym głosem ciągnęła: – Przyszłam tu dość wcześnie i zobaczyłam jak siedzi całkiem sam na środku tej galerii z nowymi obrazami, który wtedy była zupełnie pusta. Nie miał pojęcia o tym, że ja albo ktokolwiek inny znajduje się w pobliżu – siedział całkiem sam – i zaśmiał się.

– Cóż, to nic dziwnego – powiedział ksiądz Brown. – Osobiście nie jestem krytykiem sztuki, ale jako że ogólny wygląd obrazów branych jako całość...

– Och, nie chce wuj zrozumieć – powiedziała niemal gniewnie. – Wcale nie o to chodzi. On nie patrzył na obrazy. Wpatrywał się prosto w sufit nad swoją głową, lecz jego oczy zdawały się zwrócone do wewnątrz, a zaśmiał się w taki sposób, że zmroziło mi to krew w żyłach.

Ksiądz wstał i, założywszy ręce za plecy, zaczął przemierzać pomieszczenie. – W tego typu sprawie nie należy działać pośpiesznie – zaczął. – Istnieją dwa typy ludzi – ale teraz trudno będzie omawiać osobę kapitana, ponieważ właśnie przyszedł.

Kapitan Musgrave wszedł żwawo do pomieszczenia i omiótł je uśmiechem. Granby, prawnik, znajdował się zaraz za nim, a jego prawnicza twarz przybrała nowy wyraz – ulgi i satysfakcji.

– Muszę przeprosić za wszystko, co powiedziałem o kapitanie – rzekł do księdza prawnik, gdy powolnie sunęli w kierunku drzwi. – To zupełnie rozsądny człowiek i całkowicie rozumie mój punkt widzenia. Sam zapytał mnie, dlaczego nie pojechałem na północ zobaczyć się z jego starym ojcem; mógłbym usłyszeć z własnych ust staruszka, jak ma się sprawa ze spadkiem. Cóż, nie mógł postawić sprawy uczciwiej, prawda? Ale z taką niecierpliwością stara się o załatwienie tej sprawy, że zaproponował, iż zabierze mnie własnym samochodem do Musgrave Moss (to nazwa posiadłości). Zaproponowałem że – skoro jest tak uprzejmy – możemy wybrać się wspólnie; wyruszamy jutro rano.

Gdy rozmawiali, Betty i kapitan weszli razem do pomieszczenia; gdy przechodzili przez framugę drzwi, ta ujęła ich niczym rama obraz – obraz, który przynajmniej niektórzy uznaliby za wystarczająco sentymentalny, by przedłożyć go nad malowanie stożków i cylindrów. Wszystkie ich inne cechy mogły budzić mimowolną sympatię; oboje bardzo dobrze się prezentowali. Skłoniło to prawnika do wygłoszenia na ten temat komentarza – gdy nagle obraz się zmienił.

Kapitan James Musgrave wyjrzał do głównej galerii, a jego roześmiane i triumfujące oczy przykuł widok czegoś, co zdawało się przemieniać go od stóp aż do głów. Ksiądz Brown rozejrzał się z rosnącym przeczuciem, że zaraz zdarzy się coś niedobrego i ujrzał pochyloną, niemal siną z wściekłości twarz olbrzymiej kobiety w szkarłacie – twarz okoloną burzą lwich włosów. Stała swoim zwyczajem nieco pochylona, jak nadstawiający rogi byk, a wyraz jej bladej rozlazłej twarzy był tak despotyczny i hipnotyzujący, że zgromadzeni prawie nie zauważyli stojącego obok niej człowieczka z ogromną brodą.

Musgrave przesunął się w jej kierunku, na środek pomieszczenia, niemal jak pięknie odziana figura woskowa, którą nakręcono, by się poruszała. Powiedział do niej kilka słów, których nie dało się usłyszeć. Nie odpowiedziała, lecz oboje odwrócili się i poszli długą galerią, jakby tocząc dyskusję. Niski mężczyzna o byczym karku zamykał pochód niczym jakiś groteskowy goblin-giermek.

– Niech Bóg ma nas w swojej opiece! – wymamrotał ksiądz Brown patrząc na nich chmurnym wzrokiem. – Kim, u licha, jest ta kobieta?

– Z radością stwierdzam, że nikim z moich znajomych – odparł Granby z ponurą nonszalancją. – Wygląda na to jakby mały flirt z tą kobietą mógł okazać się zgubny, nieprawdaż?

– Nie sądzę, aby z nią flirtował – rzekł ksiądz Brown.

Gdy jeszcze mówił, wspomniana para zawróciła na końcu galerii i rozdzieliła się, a kapitan Musgrave wrócił do zgromadzonych pośpiesznymi krokami.

– Niech pan posłucha wykrzyknął (choć starał się mówić naturalnie), a zgromadzonym wydało się, że jego twarz przybrała inną barwę. – Bardzo mi przykro, panie Granby, ale okazuje się, że nie mogę pojechać z panem jutro na północ. Oczywiście, weźmie pan samochód tak czy inaczej. Proszę tak zrobić – nie będę go potrzebował. Muszę... muszę być w Londynie przez kilka dni. Niech pan weźmie ze sobą przyjaciela, jeśli pan chce.

– Mój przyjaciel, ksiądz Brown... – zaczął prawnik.

– Skoro kapitan Musgrave istotnie jest tak uprzejmy – powiedział ksiądz Brown poważnym tonem. – Mogę napomknąć, że w prowadzonym przez pana Granby’ego dochodzeniu pełnię pewną funkcję i wielką ulgę sprawiłoby mi, gdybym mógł pojechać.

Tak też się stało: bardzo elegancki samochód z równie eleganckim szoferem pomknął na północ poprzez wrzosowiska Yorkshire jak strzała – niosąc na pokładzie oryginalne brzemię w postaci księdza, który mocno przypominał czarny pakunek, oraz prawnika, który miał w zwyczaju biegać wszędzie na własnych nogach zamiast pędzić na cudzych kołach.

Zrobili bardzo sympatyczną przerwę w podróży, zatrzymując się w jednej ze wspaniałych górskich kotlin w hrabstwie West Riding. Zjedli i przenocowali w wygodnym zajeździe. Ruszywszy następnego dnia skoro świt, puścili się wybrzeżem Northumberland, aż dotarli w okolicę będącą labiryntem wydm i słonych bagien; mniej więcej w sercu okolicy znajdował się przygraniczny zamek – niezwykłe i nieznane świadectwo dawnych wojen przygranicznych. Znaleźli go w końcu, podążywszy ścieżką biegnącą wzdłuż wąskiej zatoki, która wrzynała się w ląd i ostatecznie przekształcała w pewnego rodzaju prymitywny kanał kończący się w zamkowej fosie. Zamek był naprawdę zamkiem, zbudowaną na planie kwadratu ufortyfikowaną twierdzą z tych, które Normanowie wznosili wszędzie – od Galilei po Grampiany. Miał najprawdziwsze w świecie kratownicę i most zwodzony, a przybyszom w bardzo realny sposób przypomniał o tym fakcie wypadek, który opóźnił ich wejście do środka.

Brodzili wśród wysokich szorstkich traw i ostów, idąc w stronę brzegu fosy, która biegła wśród nich czarną wstęgą, pełna martwych liści i mętnej piany, jak heban inkrustowany wzorem ze złota. Zaledwie jard czy dwa za czarną wstęgą znajdował się drugi zielony brzeg i wielkie kamienne kolumny flankujące bramę. Widocznie jednak do tej samotnej warowni zbliżano się z zewnątrz rzadko, bo kiedy niecierpliwy Granby zakrzyknął „Halo!” w stronę postaci majaczących za kratownicą, wydawało się, że znaczną trudność sprawia im nawet opuszczenie wielkiego zardzewiałego mostu zwodzonego.

Poruszył się, zniżając się nad nimi jak olbrzymia waląca się wieża, a potem zaciął się i sterczał groźnie w powietrzu.

Niecierpliwy Granby, pląsający na brzegu, krzyknął do swojego towarzysza:

– Och, nie znoszę tych przedpotopowych machin! Przecież prościej byłoby skoczyć.

I z charakterystyczną dla siebie porywczością skoczył, po czym, lekko chwiejąc się na nogach, wylądował bezpiecznie na drugim brzegu. Krótkie nogi księdza Browna nie były przystosowane do skakania. Jego temperament jednak był bardziej niż u większości ludzi przystosowany do wpadania z pluskiem w bardzo błotnistą wodę. Bystrość towarzysza uchroniła go od wpadnięcia w wodę bardzo głęboką. Gdy wciągano go po mułowatej zielonej skarpie, zatrzymał się i, przekrzywiwszy głowę, wpatrywał w pewne konkretne miejsce na trawiastym zboczu.

– Uprawia ksiądz botanikę? – spytał Granby z irytacją. – Nie mamy czasu na to, by zbierał ksiądz rzadkie rośliny, skoro dopiero co próbował ksiądz swoich sił jako nurek wśród cudów wodnych głębin. Chodźmy – ubłoceni czy nie, musimy pojawić się przed baronetem.

Gdy przedostali się już do zamku, spotkali się z miłym przyjęciem ze strony jedynego w zasięgu ich wzroku starego służącego. Dowiedziawszy się, w jakiej sprawie przychodzą, zaprowadził ich do długiego wyłożonego dębem pomieszczenia z segmentowymi oknami w starodawnym stylu. Broń z wielu różnych epok wisiała na ciemnych ścianach, tworząc harmonijne wzory, obok olbrzymiego kominka zaś stała niczym strażnik kompletna zbroja z czternastego wieku. Przez półprzymknięte drzwi prowadzące do kolejnego długiego pomieszczenia można było dostrzec ciemne barwy wiszących rzędami portretów rodzinnych.

– Czuję się, jakbym wszedł do środka powieści, a nie domu – rzekł prawnik. – Nie miałem pojęcia, że ktokolwiek naprawdę nadaje swojemu zamkowi kształt jak z Tajemnic Udolpho w ten sposób.

– To prawda, leciwy dżentelmen istotnie wciela w życie swojego historycznego fioła z konsekwencją – odrzekł ksiądz – a te rzeczy to bynajmniej nie podróbki. Pomysłu nie realizuje ktoś, komu zdaje się, że wszyscy ludzie średniowiecza żyli w tym samym momencie. Niekiedy zbroje składa się z najprzeróżniejszych elementów, lecz ta w całości okrywała ciało jednego człowieka, i to okrywała je bardzo dokładnie. Widzi pan, to zbroja turniejowa z późniejszego okresu.

Jeśli o to chodzi, coś mi się zdaje, że gospodarz należy do gatunku opieszałych – sarknął Granby. – Każe nam diabelnie długo czekać.

– W miejscu takim jak to trzeba się spodziewać, że wszystko będzie się rozgrywać powoli – powiedział ksiądz Brown. – Sądzę, że to bardzo uprzejme z jego strony, że w ogóle zgodził się z nami spotkać: dwóch zupełnie obcych ludzi, którzy przychodzą, by zadać mu bardzo osobiste pytania.

I rzeczywiście, gdy pan domu się pojawił, nie mieli żadnego powodu do narzekania na przyjęcie, jakie ich spotkało. Przeciwnie – zdali sobie sprawę z istnienia czegoś autentycznego w tradycjach wychowania i zachowania, które pozwalały bez trudności zachować wrodzoną godność na tym barbarzyńskim pustkowiu po latach półżycia i melancholii. Baronet nie wydawał się ani zaskoczony, ani zakłopotany odwiedzinami (które nieczęsto się zdarzały). Choć podejrzewali, że nie przyjął w swoim domu obcego przez ćwierć długości życia, zachowywał się, jakby chwilę wcześniej żegnał ukłonami księżne. Nie okazał ani zmieszania, ani niecierpliwości, gdy dotknęli bardzo osobistego tematu, z którym przybyli. Zdawało się, że po chwili nieśpiesznej refleksji uznał, iż w istniejących okolicznościach ich ciekawość jest uzasadniona. Był to chudy leciwy dżentelmen wyglądający na przenikliwego; miał czarne brwi i długi podbródek, a choć jego starannie zakręcone włosy to była bez wątpienia peruka, miał tyle rozsądku, by nosić siwą – stosowną dla człowieka starszego.

– W odniesieniu do zagadnienia, które bezpośrednio panów interesuje – powiedział – odpowiedź jest doprawdy prosta. W istocie zamierzam przekazać cały majątek synowi, tak jak mnie przekazał go mój ojciec, i nic – mówię to z pełną świadomością: nic – nie skłoni mnie to podjęcia innej decyzji.

– Jestem panu głęboko wdzięczny za tę informację – odpowiedział prawnik. – Lecz pańska uprzejmość ośmiela mnie do powiedzenia, że stawia pan sprawę bardzo zdecydowanie. Nie sugeruję, że istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, aby pański syn zrobił cokolwiek, co wzbudziłoby pańskie wątpliwości co do tego, że podoła zadaniu. Niemniej jednak mógłby...

– Właśnie tak – rzekł sucho sir John Musgrave – mógłby... To raczej mało powiedziane, że mógłby. Czy będą panowie tak dobrzy, by wstąpić ze mną na chwilę do sąsiedniego pomieszczenia?

Poprowadził ich do kolejnej galerii, na którą już przez moment rzucili okiem, i z powagą zatrzymał się przed rzędem poczerniałych i spoglądających na nich z góry portretów.

– Oto sir Roger Musgrave – powiedział, wskazując na człowieka o pociągłej twarzy i w ozdobnej czarnej peruce. – Był jednym z najpodlejszych kłamców i parszywców w parszywych czasach Wilhelma Orańskiego – zdradził dwóch królów i wygląda na to, że zamordował dwie swoje żony. To jego ojciec, sir Robert, całkowicie uczciwy stary Kawaler. Tu jego syn, sir James, jeden z najszlachetniejszych męczenników spośród jakobitów i jedna z pierwszych osób, które usiłowały wynagrodzić krzywdy Kościołowi i ubogim. Czy ma to znaczenie, że nazwisko Musgrave’ów, władza, zaszczyty, autorytet przechodzą z jednego dobrego człowieka na drugiego dobrego człowieka z przerwą na złego? Edward I rządził Anglią dobrze. Edward III okrył Anglię sławą. Niemniej jednak pierwsza chwała przeszła w drugą, mając po drodze nikczemność i kretyństwo Edwarda II, który nadskakiwał Gavestonowi, a przed Bruce’em uciekał. Niech mi pan wierzy, panie Granby, wspaniałość wspaniałego rodu i historii to coś więcej niż te przypadkowe jednostki, które do rodu należą, nawet jeśli nie przynoszą mu chluby. Nasze dziedzictwo od zawsze przechodziło z ojca na syna i nadal tak będzie się działo. Możecie być panowie pewni i możecie zapewnić mojego syna, że nie zostawię swoich pieniędzy schronisku dla bezdomnych kotów. Musgrave będzie je zostawiał Musgrave’owi, dopóki niebo nie zwali się nam na głowy.

– Tak – powiedział ksiądz Brown z namysłem – rozumiem, o co panu chodzi.

– A przekazanie tak radosnego zapewnienia pańskiemu synowi – rzekł prawnik – sprawi nam wielką przyjemność.

– Możecie mu je panowie przekazać – powiedział gospodarz uroczyście. – Otrzymanie przezeń w spadku zamku, tytułu, ziemi i pieniędzy nie jest w żadnym wypadku zagrożone. Temu ustaleniu towarzyszy tylko drobny i najzupełniej osobisty warunek dodatkowy. Tak długo jak żyję, w żadnym razie nie przemówię do syna ani słowem.

Prawnik zachował tę samą co poprzednio pełną szacunku postawę, lecz teraz z szacunkiem wytrzeszczał oczy.

– Ależ, co takiego zrobił on...

– Jestem strażnikiem wielkiego dziedzictwa – powiedział Musgrave – a osobiście również dżentelmenem. Natomiast mój syn dopuścił się czegoś tak straszliwego, że przestał być – nie powiem: dżentelmenem – ale nawet istotą ludzką. Czyn, który popełnil, to najgorsza zbrodnia na świecie. Pamiętacie panowie, co powiedział Douglas, gdy goszczący u niego Marmion zaproponował wymianę uścisków dłoni?

– Tak – odparł ksiądz Brown.

– „Każdy mój zamek do króla mego należy – od fundamentów aż do wieży” – rzekł Musgrave. – „Komu Douglas rękę podaje, od niego zależy”.


Obrócił się w stronę sąsiedniego pomieszczenia i zaprowadził swoich cokolwiek oszołomionych gości z powrotem do niego.


– Mam nadzieję, że pozwolą się panowie czymś poczęstować – rzekł niezmiennie spokojnym tonem. – Jeśli nie jesteście jeszcze pewni, dokąd teraz się udać, będę uszczęśliwiony, mogąc zaproponować im spędzenie tej nocy w gościnnych progach mojego zamku.


– Dziękujemy, sir Johnie – odparł ksiądz bezbarwnym głosem – ale zdaje mi się, że lepiej będzie, jeśli ruszymy.


– Natychmiast każę opuścić most – rzekł gospodarz i w kilka chwil później skrzypienie owej olbrzymiej i niedorzecznie staroświeckiej maszynerii wypełniło zamek jak odgłos mielących kamieni w pracującym młynie. Choć mechanizm był zardzewiały, zadziałał teraz sprawnie, a ksiądz i prawnik znaleźli się ponownie na trawiastym brzegu po drugiej stronie fosy.


Granbym nagle wstrząsnął dreszcz.


– Cóż takiego, do diabła, zrobił jego syn? – krzyknął.


Ksiądz Brown nie odpowiedział. Lecz ruszyli w drogę, a potem wysiedli z samochodu przed zajazdem zwanym Siedem Gwiazd w położonej nieopodal wiosce o nazwie Graystones, prawnik z delikatnym zaskoczeniem skonstatował, że ksiądz nie proponuje dużo dalszej podróży. Innymi słowy, najwyraźniej miał zdecydowany zamiar pozostać w okolicy.


– Nie potrafię tego tak zostawić – rzekł z powagą. – Odeślę samochód, a pan, co, rzecz jasna, zupełnie naturalne, może chcieć nim pojechać. Pańskie pytanie doczekało się odpowiedzi: dotyczyło po prostu tego, czy pańska firma może pozwolić sobie na udzielenie pożyczki mając jako zabezpieczenie spodziewany spadek młodego Musgrave’a. Ale moje pytanie odpowiedzi się nie doczekało: a dotyczy ono tego, czy Musgrave będzie odpowiednim mężem dla Betty. Muszę spróbować dowiedzieć się, czy naprawdę zrobił coś okropnego, czy to rojenia starego wariata.


– Ale – wyraził wątpliwość prawnik – skoro chce się ksiądz o nim dowiedzieć, czemu nie podąża ksiądz jego śladem? Dlaczego miałby ksiądz wałęsać się po tej dziurze, do której prawie nigdy nie przyjeżdża?


– Po cóż miałbym go ścigać? – spytał ksiądz. – Nie ma sensu podchodzenie do światowego człowieka na Bond Street i pytanie go: „Przepraszam, czy popełnił pan zbrodnię zbyt straszliwą, by nadal nazywać pana istotą ludzką? Jeśli jest na tyle niegodziwy, by popełnić tę zbrodnię, z pewnością jest również na tyle niegodziwy, by zaprzeczyć, że się jej dopuścił. A nie wiemy nawet, o jakie przestępstwo chodzi. Nie; istnieje tylko jeden człowiek, który wie i może o tym powiedzieć w jakimś kolejnym wybuchu dystyngowanej ekstrawagancji. Na razie będę się trzymał w jego pobliżu.


I w istocie ksiądz Brown trzymał się blisko ekscentrycznego baroneta; faktycznie spotkał się z nim przy więcej niż jednej okazji, przy których obie strony zachowywały najwyższą uprzejmość. Baronet bowiem, mimo swego wieku, był pełen energii i lubił długie przechadzki; często widywano, jak kuśtykając przemierza wioskę i polne drogi. Zaledwie dzień po swoim przybyciu w okolicę zamku ksiądz Brown, wychodząc z zajazdu na wybrukowany plac targowy, dostrzegł ciemną i dystyngowaną postać przechodzącą mimo i kierującą się w stronę poczty. Baronet ubrany był bardzo skromnie i na czarno, lecz w silnych promieniach słońca jego twarz o mocnych rysach jeszcze bardziej przyciągała uwagę. Srebrzyste włosy, ciemne brwi oraz długi wystający podbródek przywodziły w jakimś stopniu na myśl Henry’ego Irvinga albo jakiegoś innego sławnego aktora. Mimo pokrytych siwizną włosów cała jego postać – podobnie jak twarz – sugerowała siłę, a sposób noszenia przezeń laski nasuwał myśl, że używa jej raczej jako pałki niż podpory. Pozdrowił księdza i przemówił, sprawiając takie samo jak towarzyszące rewelacjom poprzedniego dnia wrażenie, iż nieustraszenie przechodzi od razu do sedna sprawy.


– Jeśli wciąż interesuje księdza mój syn – rzekł z lodowatą obojętnością – ma ksiądz niewielkie szanse, aby się z nim spotkać. Właśnie wyjechał z kraju. Między nami mówiąc, mógłbym rzec: uciekł z kraju.


– W rzeczy samej – rzekł ksiądz Brown, spoglądając z powagą.


– Jacyś ludzie, o których nigdy nie słyszałem, nazwiskiem Grunow, najbardziej ze wszystkich dręczyli mnie pytaniami o to, gdzie przebywa – rzekł sir John – i właśnie tu przyszedłem, aby wysłać telegram powiadamiający ich, że, o ile mi wiadomo, przebywa obecnie w Rydze, gdzie można do niego pisać na poste restante. Nawet to nie obyło się bez niedogodności. Przyszedłem tu wczoraj w tym samym celu, ale spóźniłem się na pocztę pięć minut. Zostaje ksiądz na dłużej? Mam nadzieję, że złoży mi ksiądz jeszcze wizytę.


Gdy ksiądz zrelacjonował prawnikowi przebieg rozmówki, którą przeprowadził w wiosce ze starym Musgravem, Granby wyglądał na jednocześnie zakłopotanego i zaciekawionego. – Czemu kapitan dał nogę? – spytał. – Kim są ci inni ludzie, którzy go poszukują? Kim, u licha, są Grunowowie?


– Co do pierwszego pytania: nie wiem – odrzekł ksiądz Brown. – Być może jego tajemniczy grzech ujrzał światło dzienne. Co do drugiego: domyślałbym się, że ci inni ludzie szantażują go tym. Co do trzeciego: sądzę, że znam odpowiedź. Ta okropna gruba kobieta o żółtych włosach nazywa się panią Grunow, a ten człowieczek uchodzi za jej męża.


Następnego dnia ksiądz Brown przyszedł na spotkanie dość znużony i z rozmachem odstawił przypominającą czarny tobołek parasolkę niczym pielgrzym odstawiający swój kostur. W jego nastroju było coś z przygnębienia. Ale często tak się zdarzało, gdy prowadził śledztwa w sprawie przestępstw. Nie było to przygnębienie wywołane niepowodzeniem, lecz właśnie powodzeniem.


– To dość wstrząsające – powiedział matowym głosem – ale powinienem był się tego domyślić. Powinienem był się tego domyślić, gdy po raz pierwszy tam wszedłem i zobaczyłem. jak toto tam stoi.


– Gdy zobaczył ksiądz co? – spytał Granby niecierpliwie.


– Gdy zobaczyłem, że stoi tam tylko jedna zbroja – odrzekł ksiądz Brown. Zapanowała cisza; prawnik tylko wytrzeszczał oczy na księdza, a ten po chwili podjął wątek.


– Całkiem niedawno właśnie miałem powiedzieć bratanicy, że istnieją dwa rodzaje ludzi, którzy potrafią śmiać się w samotności. Można powiedzieć nieomal, że człowiek, który to robi, jest albo bardzo dobry. albo bardzo zły. Widzi pan, zwierza się on ze spłatanego kawału Bogu albo Diabłu. Ale w obu przypadkach prowadzi życie wewnętrzne. Cóż, naprawdę istnieje taki rodzaj człowieka, który zwierza się ze spłatanego kawału Diabłu. Nie przeszkadza mu, że kawału nikt nie dostrzeże; skoro ze względów bezpieczeństwa nikomu nie wolno nawet wiedzieć, na czym on polega. Kawał wystarcza jego autorowi sam w sobie, jeśli jest wystarczająco złowrogi i złośliwy.


– Ale o czym ksiądz mówi? – domagał się odpowiedzi Granby. – O kim ksiądz mówi? To znaczy: o której spośród spotkanych przez nas osób? Kto jest tą osobą, która urządza złowrogi kawał wspólnie z jego wysokością Szatanem?


Ksiądz Brown spojrzał wprost na rozmówcę z upiornym uśmiechem.


– Ach – powiedział. – Na tym cały dowcip polega.


Znów zapadła cisza, lecz tym razem zdawała się raczej pełna i przygniatająca niż zwyczajnie pusta; odnosiło się wrażenie, że osiada na rozmówcach jak zapadający zmierzch, który stopniowo przemieniał się w ciemność. Ksiądz Brown ciągnął opanowany głosem, siedząc nieporuszony z łokciami na stole:


– Szukałem wiadomości o rodzinie Musgrave’ów – rzekł. – To krzepki i długowieczny ród i nawet przy zwykłym biegu rzeczy zdaje mi się, że trzeba by czekać odziedziczenie swoich pieniędzy całkiem długo.


– Jesteśmy na to w zupełności przygotowani – odrzekł prawnik – lecz tak czy inaczej nie może to trwać w nieskończoność. Staruszek ma już prawie osiemdziesiąt lat, jednak wciąż maszeruje po okolicy, a goście tutejszego zajazdu śmieją się i mówią, że nie sądzą, aby kiedykolwiek umarł.


Ksiądz Brown podskoczył, wykonując jeden z rzadkich u niego nagłych ruchów, lecz jego ręce pozostały na stole, a on sam pochylił się naprzód i spojrzał prawnikowi prosto w twarz.


– To jest to – wydał cichy, lecz pełen podniecenia okrzyk. – To jedyny problem. To jedyna prawdziwa trudność. Jak on umrze? Jak, u licha, ma on umrzeć?


– U licha, cóż ma ksiądz ma myśli? – spytał Granby.


Z gęstniejącej ciemności dobiegł go głos księdza:
– Mam na myśli to, że wiem, jaka zbrodnię popełnił James Musgrave.


Brzmienie jego głosu mogło przyprawiać o takie dreszcze, że Granby z trudem powstrzymywał się od dygotania. Kolejne pytanie wymamrotał.


– To naprawdę była najgorsza zbrodnia na świecie – rzekł ksiądz Brown. – Przynajmniej w wielu społecznościach i cywilizacjach za taką się ją uważa. Zawsze, od najbardziej zamierzchłych czasów, spotykała się w plemieniu lub w wiosce ze straszliwą karą. Tak czy owak, teraz wiem, co naprawdę zrobił młody Musgrave i dlaczego to zrobił.


– A cóż takiego zrobił? – spytał prawnik.


– Zamordował swojego ojca – odrzekł ksiądz.


Teraz z kolei prawnik podniósł się z miejsca, zmarszczył brwi i wytrzeszczył oczy przez całą szerokość stołu.


– Ale jego ojciec jest w zamku – krzyknął przenikliwym głosem.


– Jego ojciec jest w fosie – rzekł ksiądz – i byłem głupi, że nie dostrzegłem tego od razu, gdy coś wydało mi się nie w porządku z tą zbroją. Nie pamięta pan, jak wyglądało tamto pomieszczenie? Z jak wielką pieczołowitością urządzono je i udekorowano? Po jednej stronie kominka wisiały dwa skrzyżowane topory wojenne – tak samo po drugiej stronie. Na jednej ścianie wisiała okrągła szkocka tarcza – tak samo na drugiej ścianie. Po jednej stronie paleniska była też na stojaku zbroja – a po drugiej stronie: puste miejsce. Nic nie skłoni mnie do uwierzenia, że człowiek, który resztę pomieszczenia urządził z posuniętą aż do przesady symetrią, jeden jedyny element wnętrza pozostawił bez pary. Prawie na pewno była tam jeszcze jedna postać w zbroi. I co się z nią stało?


Przerwał na chwilę, a potem ciągnął głosem bardziej pozbawionym emocji:


– Gdy się nad tym zastanowić, to bardzo dobry pomysł na morderstwo; pozwala wspaniale rozwiązać stały problem: jak pozbyć się ciała. Zwłoki mogły znajdować się wewnątrz tej pełnej zbroi turniejowej całymi godzinami albo i dniami – służący tymczasem wchodzili i wychodzili z pomieszczenia – aż do momentu, gdy morderca mógł je w środku nocy po prostu zaciągnąć poza mury i delikatnie zsunąć do fosy, nawet bez przechodzenia przez most. I jak wielkie miał szanse powodzenia! Gdy tylko ciało rozłożyłoby się zupełnie w stojącej wodzie, prędzej czy później nie byłoby w niej niczego poza szkieletem w czternastowiecznej zbroi – czymś, co z dużym prawdopodobieństwem można znaleźć w fosie przygranicznej twierdzy. Mało prawdopodobne, by ktokolwiek czegokolwiek tam szukał, lecz gdyby ktoś faktycznie się za to zabrał, wkrótce jedynym, co by znalazł, byłby szkielet w zbroi. I mam na to pewne potwierdzenie. Zyskałem je wtedy, gdy zasugerował pan, że szukam śladu jakiejś rzadkiej rośliny; był to ślad w naprawdę wielu znaczeniach, jeśli wybaczy mi pan ten żart. Zobaczyłem ślady dwóch stóp zagłębione w twardym brzegu fosy tak bardzo, że byłem pewien, iż człowiek, który je zrobił, albo był bardzo ciężki, albo niósł coś bardzo ciężkiego. Ponadto, tak przy okazji, z tego drobnego zdarzenia, jakim był wykonany przeze mnie pełen gracji koci sus, wynika jeszcze jeden morał.


– Czuję się, jakby kręciło mi się w głowie – powiedział Granby – ale zaczynam mieć jakieś pojęcie, o co chodzi w całym tym koszmarze. A co w związku z księdzem i jego kocim susem?


– Dziś przy okazji mojej wizyty na poczcie – rzekł ksiądz Brown – potwierdziło się to, co baronet powiedział mi wczoraj: że poprzedniego dnia przybył tam zaraz po zamknięciu placówki – to znaczy nie tylko dokładnie tego samego dnia, gdy tu przybyliśmy, ale dokładnie o tej samej godzinie. Nie rozumie pan, co to znaczy? Znaczy to, że, gdy przyszliśmy doń z wizytą, nie było go w zamku; wrócił, gdy czekaliśmy; i to dlatego musieliśmy czekać tak długo. I kiedy to zrozumiałem, nagle pojawił mi się przed oczami obraz, który uświadomił mi przebieg całej historii.


– No i – spytał prawnik niecierpliwie – co to za obraz?


– Osiemdziesięcioletni starzec może uprawiać nawet długie marsze, szwendając się po polnych drogach. Ale starzec nie potrafi skakać. Byłby skoczkiem o wdzięku mniejszym nawet od mojego. Niemniej jednak – jeśli baronet wrócił w czasie, gdy my czekaliśmy, musiał dostać się na drugą stronę fosy tym samym sposobem, jakim my się tam dostaliśmy – skacząc przez nią – bo most został opuszczony dopiero później. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że sam spowodował tę zwłokę, by opóźnić wpuszczenie do środka niewygodnych gości – sądząc z błyskawicznej szybkości, z jaką naprawiono usterkę. Ale to nie ma znaczenia. Gdy ujrzałem ten efektowny obraz czarnej postaci o siwych włosach przefruwającej susem nad fosą, natychmiast pojąłem, że to był młody człowiek przebrany za starca. Oto cała historia.


– Ma ksiądz na myśli – powiedział powoli Granby – że ów przesympatyczny młodzieniec zabił swojego ojca, ukrył jego ciało – najpierw w zbroi, a następnie w fosie, przebrał się za niego i tak dalej?


– Tak się składa, że wyglądali niemal identycznie – rzekł ksiądz. – Portrety rodzinne, które pan widział, świadczyły o tym, jak głębokie podobieństwo łączyło członków tego rodu. A potem mówi pan o wkładaniu przez Jamesa Musgrave’a przebrania. Ale w pewnym sensie ubranie każdego człowieka jest przebraniem. Starzec wkładał przebranie w postaci peruki, młodzieniec – w postaci cudzoziemskiej brody. Kiedy ściął włosy, na ogoloną głowę włożył perukę i zastosował lekką charakteryzację, wyglądał dokładnie jak własny ojciec. Oczywiście, rozumie pan teraz, dlaczego tak niezwykle uprzejmie skłaniał pana, by przybył pan tu następnego dnia samochodem. To dlatego, że poprzedzającej nocy sam podróżował tu pociągiem. Wyprzedził pana, popełnił zbrodnię, włożył przebranie i był gotów na negocjacje prawne.


– Ach – rzekł Granby z namysłem – negocjacje prawne! Rzecz jasna, ma ksiądz na myśli, że prawdziwy stary baronet prowadziłby negocjacje w zdecydowanie inny sposób.


– Powiedziałby panu bez ogródek, że kapitan nigdy nie dostanie ani złamanego pensa – rzekł ksiądz Brown. – Cała intryga, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, stanowiła doprawdy jedyny sposób, by baronet panu tego nie oświadczył. Lecz chciałbym, aby docenił pan pomysłowość tego, co młody Musgrave panu powiedział. Jego plan pozwalał na realizację kilku celów naraz. Ci Rosjanie szantażowali go ujawnieniem informacji o jakiejś niegodziwości – podejrzewam, że chodziło o zdradę podczas wojny. Za jednym zamachem uciekł im i prawdopodobnie skierował pościg za sobą w stronę Rygi. Lecz najpiękniej dopracowanym elementem ze wszystkich była owa wygłoszona przezeń teoria dotycząca uznania syna za spadkobiercę, ale nie za istotę ludzką. Czy nie dostrzega pan, że zarówno zapewniało mu to pieniądze ze spodziewanego spadku, jak dostarczało swego rodzaju odpowiedzi na to, co wkrótce miało stać się największą ze wszystkich trudnością?


– Widzę kilka trudności – rzekł Granby – którą ma ksiądz na myśli?


– Mam na myśli to, że nawet gdyby syn nie został wydziedziczony, wyglądałoby raczej osobliwie, że ojciec i syn nigdy się nie spotykają. Odpowiedzią na to był koncept osobistego odrzucenia. Pozostaje więc, tak jak mówię, jedna trudność, nad którą ów dżentelmen prawdopodobnie teraz się głowi. W jaki, u licha, sposób starzec ma umrzeć?


– Wiem, w jaki sposób on powinien umrzeć – rzekł Granby.


Ksiądz Brown wyglądał na nieco rozbawionego i ciągnął z wyraźniejszym zamyśleniem w głosie:


– Ale jest coś więcej niż to, o czym właśnie powiedzieliśmy – rzekł. – W jego koncepcie było coś, co podobało mu się pod względem bardziej – cóż, bardziej koncepcyjnym. Szaleńczą przyjemność intelektualną sprawiło mu to, że odgrywając jedną rolę, powiedział panu, że popełnił zbrodnię, grając inną rolę – i faktycznie tak było. To mam na myśli, mówiąc o piekielnej ironii: o kawale, którym ktoś dzieli się z Diabłem. Powiedzieć panu coś brzmiącego jak to, co nazywają paradoksem? Czasami powiedzenie prawdy wywołuje radość w samym sercu piekła. A nade wszystko powiedzenie jej w taki sposób, że wszyscy opacznie ją rozumieją. To dlatego Jamesowi Musgrave’owi podobał się błazeński wybryk polegający na udawaniu kogoś innego niż w rzeczywistości, a następnie odmalowaniu siebie w czarnych barwach jako łotra – którym rzeczywiście jest. I to dlatego moja bratanica słyszała, jak siedząc samotnie w galerii obrazów śmieje się do siebie.


Granby drgnął lekko, jak człowiek, którego jakiś wstrząs przywraca do rzeczywistości.


– Księdza siostrzenica! – krzyknął. – Czy to nie jej matka chciała, aby wyszła za Musgrave’a? Kwestia bogactwa i pozycji, jak przypuszczam.


– Tak – odrzekł ksiądz Brown z suchą ironią – jej matka całym sercem popierała roztropny wybór współmałżonka.


[1927]

Tłum. Łukasz Makowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz