Adrian
Fortescue urodził się 14 stycznia 1874 roku. Jego ojciec, Edward
Hawks Knottesford Fortescue, był głową mieszkającej w Midlands
ziemiańskiej rodziny z długą genealogią i o wysokiej pozycji.
Jego posiadłości znajdowały się w Warwickshire i obejmowały
rezydencję Alvestone Manor w Stratford-on-Avon.
Podania
mówią, że istnienie rodu Fortescue zaczyna się od bitwy pod
Hastings (stoczonej w 1066 roku), podczas której Ryszard le Fort
uratował życie Wilhelma Zdobywcy zasłaniając go tarczą, znaną
odtąd jako Fort-Escu (mocna tarcza). Jego potomkowie przyjęli za
motto słowa: Forte scutem salus ducum – „Mocna tarcza to
bezpieczeństwo przywódców”.
W roku
1891 Adrian wstąpił do Kolegium Szkockiego w Rzymie, gdzie ze
względu na swój wyjątkowy talent muzyczny wkrótce został
mianowany organistą. W roku 1892 otrzymał stopień bakałarza
teologii, gdy zaś w 1894 wstępował na Wydział Teologiczny
Uniwersytetu w Innsbrucku, miał już tytuł doktora nauk
humanistycznych. Na kapłana wyświęcił
go 27 marca 1898 roku Szymon, książę-biskup Brixen.
W latach
1899–1905 ksiądz Fortescue zdał egzaminy doktoranckie z teologii
moralnej, dogmatyki, historii Kościoła, prawa kanonicznego, języka
arabskiego oraz nauk biblijnych – zdał też z wyróżnieniem
egzamin z języków semickich, co było osiągnięciem rzadkim.
Dziesiątego czerwca 1905 roku uzyskał tytuł doktora teologii,
stając się tym samym posiadaczem trzech doktoratów – co było
osiągnięciem niezwykle rzadkim.
Poziom
jego erudycji był tak niespotykanie wysoki, że przyznano mu nagrodę
wręczoną osobiście przez cesarza Franciszka Józefa. Nie powinno
więc dziwić, że jego przyjaciele i parafianie mieli tendencję do
nazywania go „Doktorem” – jakby z szacunku dla uczuć tych
wszystkich, którzy słusznie uznawali w nim prawdziwego naukowca. W
niniejszym artykule również będę go tak od czasu do czasu
tytułować.
Prawdziwy
geniusz
Doktor
był człowiekiem o tak wielkich osiągnięciach, że słusznie można
tytułować go geniuszem. Jego wiedza była rozległa, rzetelna i
kochał ją całym sercem. Potrafił nie tylko mówić, ale również
wykładać w jedenastu językach.
Miał
wyjątkowo szerokie spektrum zainteresowań. Uwielbiał badanie
Wschodu – jego języków, zwyczajów i religii. Poznał początki i
historię Kościołów wschodnich, zarówno unickiego jak
prawosławnego, znał tak dobrze jak niewielu w dziejach księży
rytu rzymskiego; staje się to jasne po lekturze jego książek na
ten temat. Studiowaniu historii Kościoła poświęcił wiele lat –
był w tej dziedzinie inspirującym mistrzem.
Słuchanie
wykładu księdza Fortescue było doświadczeniem, którego nie dało
się zapomnieć. Sposób przedstawiania przezeń faktów był
niesamowity w swym zdyscyplinowaniu i mocy, a sam przekaz był równie
zdyscyplinowany. Mówił bez emocji, bez chwytów retorycznych i
praktycznie bez gestykulacji, lecz potrafił spowodować, że
uczestnicy jego wykładów słuchali urzeczeni. Był autorytetem w
dziedzinie filologii klasycznej, jego erudycję zaś podziwiali
niekatolicy, którzy tłumnie uczestniczyli w wykładach na temat
autorów takich jak Platon czy Wergiliusz. Miał też specjalistyczną
wiedzę o Dantem i Boecjuszu.
Ksiądz
Fortescue był również nieprzeciętnego talentu artystą;
pożytkował swój dar w rozmaity sposób – od tworzenia
mistrzowskich studiów katedry w Chartres po projektowanie dla
przyjaciół niezwykle pięknych ekslibrisów.
Akwarele jego autorstwa znalazłyby miejsce w każdej galerii
sztuki. Doktor był też uznanym autorytetem w dziedzinie heraldyki,
a jego własne projekty herbów budziły powszechny podziw.
Był
prawdopodobnie najwybitniejszym kaligrafem swojej epoki i jednym z
najwspanialszych kaligrafów XX wieku. Wpłynął na odrodzenie
sztuki drukarstwa, któremu przewodzili katolicy. Szczytowym
osiągnięciem talentu kaligraficznego księdza Fortescue był
skreślony przepięknym pismem i iluminowany zbiór utworów
muzycznych wykonywanych w jego kościele; zebrał je do użytku
organisty.
Był
wybitnym muzykiem – nie tylko pełnym zapału badaczem hymnodii (zarówno metrycznej, jak i starożytnych łacińskich hymnów
kościelnych), lecz także kompozytorem o niepoślednim talencie,
który nie ograniczał się do dzieł o charakterze religijnym, ale
obejmował również lżejsze, świeckie utwory.
W 1923
roku zorganizowano w Bibliotece Publicznej w Letchworth wystawę
wspomnieniową poświęconą twórczości Adriana Fortescue; sama
lektura jej katalogu napawa nas budzącym bojaźń podziwem dla tego
człowieka. Są działy wymieniające kolejne książki i broszury
jego autorstwa, notatki do wykładów, utwory muzyczne, prace z
zakresu ornamentyki i kaligrafii, ekslibrisy, projekty heraldyczne i
inne, zaprojektowane przezeń szaty liturgiczne, rysunki, szkicowniki
z pracami wykonanymi akwarelą i ołówkiem oraz listy w wielu
językach. Prawdę mówiąc wystawa obejmowała tyle eksponatów, że
nie dało się pokazywać wszystkich naraz i trzeba było często je
zmieniać.
Kapłan
W
listopadzie 1907 roku ksiądz Fortescue – po okresie, w którym
zajmował kilka stanowisk tymczasowych, z przerwami na składanie
egzaminów doktoranckich – został ostatecznie mianowany rektorem
misyjnej parafii w Letchworth w hrabstwie Hertfordshire. Był to
wyjątkowa parafia dla wyjątkowego kapłana, lecz kościół mniej
odpowiadający jego talentom i temperamentowi trudno byłoby sobie
wyobrazić.
Letchworth
było pierwszym na świecie miastem-ogrodem. Prace nad jego
wzniesieniem rozpoczęto w roku 1904, a z Londynu ściągnięto
wielką liczbę bezrobotnych, aby położyli kanalizację i zbudowali
drogi oraz inne udogodnienia. Ponieważ brakło domów, władze
komunalne wzniosły kilka drewnianych budynków zwanych „szopami”,
aby zakwaterować robotników.
W roku
1907 Bernard Newdigate przeniósł do Letchworth swoje wydawnictwo
Arden Press razem z jej kilkoma katolickimi pracownikami.
Możliwe,
że to ich obecność uczyniła ustanowienie katolickiej misji
koniecznością. Pierwszym zadaniem księdza Fortescue była
organizacja budowy tymczasowego kościoła, a w trakcie jej trwania
sprawował Mszę świętą w jednej ze wzniesionych wcześniej szop.
Pierwszą Mszę świętą z udziałem wiernych ksiądz Fortescue
odprawił w owym baraku 29 listopada 1907 roku.
W maju
roku 1908 ksiądz Fortescue zdobył miejsce pod budowę nowego
kościoła na Pixmore Way. Była to tymczasowa świątynia, którą
wzniósł w większej części z własnych pieniędzy; ponadto
własnym sumptem wyposażył jego wnętrze. Kościół poświęcono
świętemu Hugonowi z Lincoln \PRZYPIS: Hugo z Lincoln (1140–1200),
znany też jako Hugo z Avalon, urodził się we Francji; został
benedyktynem, a następnie wstąpił do Wielkiej Kartuzji;
organizator życia zakonnego kartuzów w Anglii i biskup Lincoln.\
Ksiądz Fortescue zawsze nalegał, aby jego kościół nazywano
„święty Hugo” i bardzo gniewało go, gdy mówiono nań:
„świętego Hugona”. Pierwszy kamień pod jego budowę
pobłogosławił 21 czerwca 1908 roku, a pierwszą Mszę w nowym
budynku odprawił 31 sierpnia. Kościół został poświęcony 6
września przez biskupa Amyclae \PRZYPIS: Do 1937 roku biskupstwo
tytularne na Peloponezie; w 1908 roku biskupem Amyclae był Patrick
Fenton.\, lecz nie mógł zostać konsekrowany, ponieważ był to
budynek tylko tymczasowy.
Nowy
kościół wzniesiono w latach sześćdziesiątych XX wieku, ale małą
świątynię księdza Fortescue zachowano jako aulę parafialną;
uważa się ją za jeden z najciekawszych pod względem historycznym
budynków w Letchworth. Doktor był bardzo dumny ze swego pięknego
kościółka, który w wielkim stopniu sam zaprojektował i za który
zapłacił. „To jedyny kościół na wschód od Konstantynopola, na
który warto spojrzeć” – zwykł twierdzić stanowczo.
Wyróżniającym
się elementem świętego Hugona był skonstruowany w kwietniu roku
1911 piękny baldachim, który wciąż można oglądać w nowym
kościele. Parafia księdza Fortescue była zbyt mała, aby sama się
utrzymywać, więc sam zapewniał dużą część środków pozwalających na dalsze jej
funkcjonowanie – zarabiał pisaniem,
wykładami, sprzedażą swoich prac artystycznych i kaligraficznych,
oraz datków od przyjaciół.
Trudno
wyobrazić sobie uczonego legitymującego się w dziedzinie pisarstwa
choć ułamkiem tego dorobku, co ksiądz Fortescue (nie mówiąc już
o publicznych prelekcjach, pracy nauczyciela oraz innej
działalności), który byłby w stanie w sumienny sposób podołać
obowiązkom księdza parafialnego; lecz w istocie bardzo niewielu
księży parafialnych, którzy kiedykolwiek żyli, zdołałoby
wypełniać swoje obowiązki sumienniej od Adriana Fortescue.
Mimo jego
osobistej skłonności ku życiu uczonego, silne poczucie obowiązku
nigdy nie pozwoliło mu postawić dążeń naukowych ponad troskę o
powierzone sobie dusze. Ubogim i chorym składał wizyty z
najsumienniejszą regularnością, niezależnie od tego, jak bardzo
był zajęty. Zwykł dawać potrzebującym parafianom ostatni grosz i
wskutek swojej hojności często wpadał w finansowe tarapaty. Nie
słyszano o tym, aby kiedykolwiek odmówił przyjęcia kogokolwiek,
niezależnie od tego, jak niewygodne było dla niego przerywanie
pracy.
W
gabinecie księdza Fortescue stały cztery biurka, a on – pisząc
na każdym z nich inną książkę – przemykał od jednego do
drugiego w zależności od tego, co podpowiadała mu wena. Biurka
miały blaty na wysokości klatki piersiowej, ponieważ ksiądz
Fortescue wolał pisanie na stojąco, a nawet czytanie w tej pozycji.
Mimo że duża część rutynowej pracy parafialnej była dla
uczonego o jego temperamencie mało atrakcyjna, zawsze wykonywał ją
skrupulatnie. Wszystko, co mógłby zrobić ksiądz parafialny, i
wiele rzeczy, na które większość nigdy by nie wpadła i których
by nie dokonała, zostało z poświęceniem zrealizowanych w trakcie
piętnastu lat posługi księdza Fortescue w świętym Hugonie.
W liście
napisanym do przyjaciela w Letchworth w sierpniu roku 1909 Doktor
jasno napisał, za jak nieodpowiednią dla siebie uważa pracę w
parafii i jak bardzo pragnąłby, aby przełożeni rozpoznali jego
uzdolnienia naukowe i w interesie Kościoła umożliwili mu
kontynuację studiów – co stałoby się, gdyby nie był kapłanem
diecezjalnym, ale członkiem zakonu:
Dalibóg,
niewielki ze mnie pożytek w pracy na parafii. Jest mnóstwo ludzi,
którzy naprawdę to lubią i są w tym dobrzy, którzy głęboko
wciągają się w sprawy dotyczące ich wiernych, dzieci i nauczania.
Nic nie poradzę na to, że nie jestem do tego stworzony (choć zdaje
mi się, że mógłbym się przymusić to wykonywania takich
obowiązków, gdybym nie miał wyjścia). W głębi serca nie czuję
entuzjazmu na myśl o ubogich, o budowaniu kwitnącej parafii, o
klubach dla młodzieży, ani o szkołach. Oczywiście, chciałbym go
czuć. Słowo daję, ilekroć muszę zaangażować się w którąś z
tych spraw, w głębi duszy chcę z nią skończyć, abym mógł
powrócić do moich książek. Z drugiej strony: potrafię wykonywać
pracę pisarską i jestem w tym dobry. To w Anglii rzadziej spotykane
(mam na myśli:
wśród katolików) i jest na to pewne zapotrzebowanie. Jestem
pewien, że wśród księży nadal znalazłoby się miejsce dla kilku
kapłanów-uczonych – nigdy nie będzie nas więcej niż garstka.
Przełożeni
nie spełnili tego życzenia, a ksiądz Fortescue zmuszony był
przeżyć swoje krótkie życie jako ksiądz parafialny. Świadomość
tego, za jak nieodpowiednie uważał to zadanie, musi zwiększać
nasz podziw dla sposobu, w jaki je wykonywał; mimo zaś zapatrywań
wyrażonych w cytowanym przed chwilą liście, nie ma wątpliwości,
że przed swoją przedwczesną śmiercią w 1923 roku (zmarł w wieku
49 lat) pokochał swoją parafię i jej wiernych, na co bezsprzecznie
wskazuje fakt, że nalegał, aby pochowano go wśród nich.
Msza
sprawowana przez księdza Fortescue to coś godnego zapamiętania.
Toczyła się wolno – każde przewidziane do wypowiedzenia słowo
musiało zostać wypowiedziane perfekcyjnie.
Wszystko, co znajdowało się wokół ołtarza, było w
nienagannym porządku. Przed wielkimi świętami ksiądz Fortescue
spędzał ze swoimi ministrantami godziny, ćwicząc każdy szczegół
ceremonii. Obrzędy Wielkiego Tygodnia, dla których miał wielką
pobożność, odprawiały się bez pominięcia najdrobniejszej choćby
ceremonii.
Muzyka u
świętego Hugona stała na wyjątkowo wysokim poziomie. Być
członkiem parafialnego chóru, oznaczało otrzymać od Doktora oraz
jego oddanego chórmistrza Wilfryda Willsona gruntowne wykształcenie
muzyczne. Pan Willson, gorliwy anglikanin i doświadczony muzyk,
przybył do Letchworth w 1908 roku i znalazł kwaterę u katoliczki,
która powiedziała mu, że jej parafia potrzebuje
organisty-ochotnika, aby grał na fisharmonii. Pan Willson zgłosił
się do księdza Fortescue i zaproponował swoją pomoc, ale postawił
sprawę jasno: nigdy nie zostanie katolikiem. Nie minął rok, a
został przyjęty do Kościoła!
Willson
został ostatecznie mianowany zarówno chórmistrzem, jak i
organistą. Udał się wspólnie z Doktorem, by wybrać dla
tymczasowego kościoła pozytyw, który został potem przeniesiony do
stałej świątyni; zaprojektował też do organów pomysłową szafę
ekspresyjną. Ci dwaj blisko się zaprzyjaźnili, a w każdy piątek
po ćwiczeniach chóru spędzali razem wieczór w gabinecie księdza
Fortescue, paląc cygara, pijąc kawę i omawiając wszystko pod
słońcem.
Ich celem
była muzyczna doskonałość i bez wątpienia zbliżyli się do jej
osiągnięcia bardziej niż jakikolwiek parafialny chór kiedykolwiek
zdołał się zbliżyć. Zgodnie z życzeniem Piusa X wszyscy wierni
potrafili zaśpiewać stałe części mszy na sposób chorałowy. W
roku 1913 ksiądz Fortescue sporządził dla swoich wiernych zbiór
łacińskich pieśni kościelnych z własnym prozatorskim
tłumaczeniem na angielski. We wstępie napisał:
Zebrałem
wszystkie hymny i pieśni, które zazwyczaj śpiewamy, mając na
względzie podwójny cel. Po pierwsze: aby każdy, kto zna melodię,
mógł dołączyć do śpiewaków; po drugie: aby ci, którzy nie
śpiewają, byli w stanie śledzić wykonywany utwór – mieli
świadomość, co się śpiewa. Każdy tekst ma na stronie obok
angielskie tłumaczenie. Jeśli ktoś nie rozumie łaciny, może
skorzystać z tłumaczenia jako swojej osobistej
modlitwy i tak na
sposób intencjonalny dołączyć do śpiewających. […] Nie
powstała jeszcze i według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie
powstanie w żadnym
miejscu na świecie
jakakolwiek poezja religijna godna porównania z hymnami łacińskiego
oficjum. […] nasze stare łacińskie pieśni są nieporównanie
piękniejsze niż inne,
które kiedykolwiek skomponowano. Wszystkie wspólnoty religijne
wszystkie swoje najlepsze hymny czerpią
od nas. Haniebne
byłoby, gdybyśmy my, katolicy, pozostali jedynymi ludźmi,
które nie doceniają tego, co stanowi naszą własność. I pod
każdym względem my, wywodzący się ze świętego,
powszechnego, apostolskiego
Kościoła nie
możemy zrobić nic lepszego, niż śpiewać Bogu tak, jak śpiewali
Mu nasi ojcowie przez wszystkie długie wieki, które minęły. Nie
znajdziemy też lepszego wyrazu katolickiej pobożności niż te
właśnie
słowa, uświęcone przez wieki posługiwania
się nimi i wydające przyjemną woń pamięci
o świętych, którzy
napisali je w owym złotym wieku, w którym praktycznie całe
chrześcijaństwo było katolickie.
Ksiądz
Fortescue katechizował swoich parafian z nadzwyczajną gorliwością.
Z pewnością nie istniała w Europie żadna inna parafia, w której
wierni byliby lepiej wykształceni w zakresie swojego wyznania,
liturgii, żywotów świętych i wszystkiego, co dotyczy oddawania
czci Bogu.
Dokładał
wszelkich starań, aby zagwarantować, że każdy wierny w jego
parafii będzie rozumiał, w co wierzy, i doceniał liturgię.
Każdego sobotniego wieczora poświęcał dwie cenne godziny, aby
sporządzić swoim niezwykłej urody charakterem pisma stronicę z
ogłoszeniami parafialnymi na kolejny tydzień. W wielkie
uroczystości stronice te ozdabiał iluminacjami. Nic nie było zbyt
dobre dla Kościoła, który kochał.
Człowiek
Adrian
Fortescue, choć umiał budować serdeczne i trwałe przyjaźnie, był
z natury człowiekiem nieśmiałym i wrażliwym. Nigdy nie okazywał
jak głębokie są jego uczucia religijne. To była
sprawa między nim a jego Bogiem – sfera, w którą nikt nigdy nie
wkraczał.
Można
było usłyszeć od niego słowa szalonego entuzjazmu w odniesieniu
do liturgii, cudowności Wielkiego Tygodnia, konkretnych modlitw
mszalnych, muzyki kościelnej, dla męczenników pierwszych wieków,
dla świętego Augustyna, dla tysiąca spraw, które dotyczą
Kościoła katolickiego i jego historii. Ale nigdy dla głębszych
spraw duchowych; ksiądz Fortescue nie potrafił zmusić się do
publicznego mówienia w bezpośredni sposób o swojej ognistej
żarliwości dla Chrystusowej sprawy i pełnej czci bojaźni wobec
Bożych spraw. Lecz nie dało się tego ukryć przed obecnymi na Mszy
albo tymi, którzy widzieli choćby jak przyklękał. Niechęć
księdza Fortescue do zewnętrznego wyrażania czegokolwiek, co
trąciłoby w najmniejszym choć stopniu emocjami, znajdowała
odbicie w jego kazaniach, które zawsze były krótkie, pieczołowicie
przygotowane i po brzegi wypełnione wskazówkami. Wielkopostne
kazania na temat Męki Pańskiej przyciągały wielu niekatolików.
Wtedy i niemal tylko wtedy ksiądz Fortescue odkładał na bok swą
powściągliwość w mowie i przemawiał słowami, które wzruszały
słuchaczy do łez i prowadziły ich do nawrócenia. W Letchworth
nawrócił naprawdę wielu i dokładał wszelkich starań, aby
porządnie nauczyć ich wiary. W kaznodziejstwie nie chodziło mu o
krasomówstwo. Był zbyt uczciwy intelektualnie i zbyt przezorny, by
ryzykować, że jego słowa wywołają emocje, które mogłyby
przeszkodzić w skorzystaniu z rozumu w sposób wolny.
Adrian
Fortescue był mężczyzną pełną gębą: potężnym, obdarzonym
wielką siłą fizyczną i prawdziwie męską prawością w
klasycznym tego słowa rozumieniu. Cechy te okazywały się bardzo
przydatne w trakcie podróży do dzikich i odludnych miejsc, które
tak kochał. Przynajmniej raz walczył na śmierć i życie. Innego
razu uczestniczył w walce wręcz z grupą fanatycznych albańskich
żołnierzy w Hebronie; on i jego towarzysze musieli przebić się do
swoich koni z użyciem buzdyganów i pocwałować w dal – z czego
Adrian ze złamanym obojczykiem. Kiedy indziej karawana, z którą
podróżował w Azji Mniejszej przebrany za Araba, została
zaatakowana przez rozbójników, a ksiądz Fortescue w obronie
własnej zabił jednego z nich strzałem z pistoletu. Wspomniał o
tym zdarzeniu w liście do swojego bliskiego przyjaciela, księdza
Harolda Burtona, w roku 1907:
Właśnie
wróciłem po roku spędzonym w Syrii, Mezopotamii, Azji Mniejszej i
Grecji. Widziałem wiele rzeczy –
i to wspaniałych. Jechałem długie dni przez wielką syryjską
pustynię, sam wśród Arabów. Stałem wśród ruin niesamowitych
wymarłych greckich miast w Azji Mniejszej i spałem na gołej ziemi
pod zwalonymi kolumnami, gdzie niegdyś panowała jako wielka bogini
Diana efeska. Widziałem też lasy, wspinałem się w górach i
przemykałem głębokimi parowami
w sercu Azji Mniejszej.
Udałem się też pielgrzymować do świętych miejsc; odprawiłem
Mszę u Świętego Grobu, spędziłem wielkoczwartkową noc na Górze
Oliwnej i oglądałem wielkanocne słońce wschodzące nad złotymi
ścianami świątyni Heroda. Potem był Damaszek, wolno płynące
brązowe wody Eufratu,
sady Galilei, Cypr (rajska wyspa), ogorzałe kolumny ateńskiego
Akropolu, żyzne równiny i niesamowite bizantyńskie klasztory w
Tesalonice oraz – bez wątpienia najwspanialszy ze wszystkich –
ów szpaler kopuł i minaretów – promieniejących, białych,
wyrzynających się jak rzeźbiona kość słoniowa na gorącym
szaroniebieskim
firmamencie – minaretów, które stanowią prawdziwie cesarskie
ukoronowanie nowego Rzymu
Konstantyna nad Bosforem. Zatem, jak widzisz, bawiłem się setnie.
Nauczyłem się mówić całkiem nieźle syryjskim arabskim i trochę
po turecku. Greckim już władam; teraz tyram jak wół nad perskim,
mając wielką nadzieję, że za rok czy dwa zdołam wyjechać
ponownie i dotrzeć do Teheranu i Szirazu. Zrobiłem też kupę
rysunków i nauczyłem się wiele o koncepcjach
Mahometa. Lecz doświadczyłem wielkiego głodu, pragnienia i
spiekoty, strzelali do mnie kilka razy rabusie i Beduini; raz dla
ocalenia życia salwowałem się ucieczką i zostawiłem cały mój
bagaż na pastwę łupieżcy; raz zastrzeliłem człowieka
(makabryczne wspomnienie); ramię strzaskano mi podczas walki w
Hebronie; sześć tygodni leżałem ciężko chory we francuskim
szpitalu w Jerozolimie; prawie umarłem na malarię w Aleppo. To
zarys moich przygód. Aby usłyszeć więcej, musisz przyjechać i
się ze mną zobaczyć, na co mam wielką nadzieję. Nie wrócę
teraz do Maldon, ale mam zacząć nową misję w Letchworth w
Hertfordshire – tam gdzie znajduje się to nowe miasto-ogród.
Naprawdę bardzo podoba mi się ta koncepcja.
Księdza
Fortescue cechowało bardzo żywe poczucie humoru, a niekiedy lubił
grać rolę enfant terrible i szokować przyjaciół. „Co
różni Iksa (jednego z wiernych) i oślicę Balaama? Odpowiedź: Nic
ich nie różni”. Gdy zganiono go za porównanie parafianina do
osła, zgodził się, iż wykazał się brakiem życzliwości –
względem osła. Szczególną przyjemność sprawiało mu oczernianie
Watykanu z użyciem możliwie najbardziej szokujących określeń.
Gdy dowiedział się, że Stanley Morison planuje odwiedzić Rzym,
zaadresował do niego następujące rady:
Nie
rozmawiaj z żadnymi urzędnikami Kurii i w ogóle z żadnym z nich
się nie zadawaj. Spośród tych, którzy się ostali, to ludzie
najgorszego sortu. Jeśli do nich podejdziesz, najpewniej okradną
cię albo będą próbowali sprzedać ci odpust. Pozdrów ode mnie
aktualnego Ordynariusza, jeśli się z nim spotkasz. W moich czasach
był nim Leon XIII.
Zdarzyło
się, że kardynał Bourne zdecydował, aby wymagać od wszystkich
księży posługujących w jego diecezji a wyświęconych za granicą,
aby poddali się egzaminowi. Dla Adriana Fortescue, najbardziej
uczonego kapłana w diecezji, posiadacza trzech doktoratów, nie
zrobiono wyjątku. Wszyscy egzaminowani w stosownym czasie ukończyli
pisanie i wyszli – poza księdzem Fortescue, który dalej pisał i
pisał.
Kanonik,
który nadzorował egzamin, zaczął odczuwać głód, lecz, ku jego
przerażeniu, pozostający w sali egzaminowany wyciągnął
zawiniątko z kanapkami, które począł z wielką rozkoszą zajadać
– nie przerywając pisania. W końcu głodny kanonik nie zdołał
już tego wytrzymać. Podszedł do egzaminowanego i spytał, czy
zbliża się już do końca. Z wyrazem zdumienia na twarzy ksiądz
Fortescue odparł, że nie, ponieważ odpowiada na pytanie: „Napisz,
co wiadomo tobie na temat herezji ariańskiej”.
Ksiądz
Fortescue nie miał cierpliwości do wielomówstwa i niepotrzebnie
zawiłego języka, co jasno pokazał – posługując się swym
unikalnym, skrzącym się od dowcipu stylem – w przedmowie do
najbardziej znanej swojej książki – Opisu ceremonii rytu
rzymskiego (którą napisał nie z zamiłowania do tematu, ale
celem uzyskania trzystu funtów, których pilnie potrzebował na
prace wykończeniowe w kościele).
Do
momentu, gdy ukazała się książka Fortescue, katolickie
duchowieństwo w Anglii polegało na dokonanym przez wielebnego J.D.
Dale’a tłumaczeniu włoskiej książki napisanej w roku 1839 przez
wielebnego G. Baldeschiego, ceremoniarza w Bazylice Świętego
Piotra.
„Niechętnie
– pisał Fortescue – mówi się źle o pracy, która przez tak
wiele lat stanowiła główny przewodnik dla katolickich ceremonii w
Anglii”. Następnie przystąpił z wielką swadą do krytykowania
jej w swoim najlepszym stylu:
Mawia
się, że sprawdzianem dobrego tłumaczenia jest to, czy
brzmi tak jak oryginał.
Przykładając ten wzorzec do Dale’a, jawi się ono
jako bardzo
słabe.
Dale ma taką manię używania włoskich słów, że olbrzymia część
książki w rzeczywistości napisana jest wcale nie po angielsku i
niemal niezrozumiała do czasu, gdy przełoży się ją z powrotem na
włoski. Dale nie tylko używa nazw włoskich przy każdej możliwej
okazji; angielskie słowa, na które natrafia czytelnik, to
tłumaczone przezeń z bezlitosną dokładnością wystawne frazy w
kipiącym wspaniałością stylu włoskim. U Dale’a na przykład
celebransowi się nie „kłaniamy”, ale „czynimy przed nim
zwyczajową rewerencję”, nie „stoimy”, lecz „pozostajemy w
pozycji stojącej”. Wszyscy „przestrzegają” wszystkich
przepisanych zachowań: „przestrzega się” zakazu klękania;
„przestrzega się” zalecenia pozostania w pozycji klęczącej.
Ceremoniarz nie wydaje polecenia, aby ktoś coś zrobił, lecz
„powiadamia go”, że należy zadanie wykonać. Celebrans
„wykańcza” Credo;
przyklęka w koniunkcji z diakonem i subdiakonem – następnie
„przestrzega” zasady przewidującej zachowanie w koniunkcji z
nimi pozycji stojącej. Ceremoniarz z kolei podejmuje się
wystosowania względem innych powiadomień oraz stosownego zachowania
– aż do chwili, gdy przestrzega przepisu dotyczącego wykonania
zwyczajowej rewerencji. Subdiakon przekazuje znak pokoju w ten sam
sposób, w jaki mu go zakomunikowano. Wszyscy prezentują pełen
powagi sposób poruszania się. Wyobraźmy sobie, że ktoś mówi w
ten sposób. Wyobraźmy sobie kogoś, kto mówi, że powinniśmy
prezentować pełen powagi sposób poruszania się. Musimy, rzecz
jasna, „wstępować” po
stopniach;
błogosławieństwo jest za każdym razem „benedykcją”;
„szkodliwe” staje się „zgubnym” i tak dalej. Szczerze: nie
wydaje mi się, abym kiedykolwiek czytał książkę napisaną równie
potwornym stylem.
Jedyny pozytywny jej aspekt to ten, że jest niesamowicie śmieszna.
Jednak ze względu na to, iż pozycja ta miała być w zamierzeniu na
serio, wielka szkoda,
że nikt nie powiadomił Dale’a, by zachował zwyczajowy sposób
użycia języka w koniunkcji z ludźmi, którzy piszą po angielsku.
Pewnego
razu księdzu Fortescue pokazano jeden z pierwszych samochodów.
Delikatnie nacisnął klakson i na jego hałaśliwy dźwięk
odskoczył jak oparzony.
–
Wielkie nieba! – wykrzyknął. – To brzmi jak kanonicy ze
Świętego Piotra, śpiewający tercję.
To, że
nie miał zbyt wysokiej opinii o standardach panujących w Bazylice
Świętego Piotra, nie oznaczało jednak, że nie potrafił okazać
równej zgryźliwości w stosunku do własnego chóru – którego
członkowie uwielbiali księdza Fortescue i przyjmowali jego
komentarze w duchu, w którym je wygłaszał. Z Sycylii, gdzie
przebywał na wakacjach w 1913 roku, wysłał chórmistrzowi kartkę
– napisał, że przyszło mu do głowy, aby zastanowić się, co
takiego obecnie porabia; ksiądz uczestniczył akurat w liturgii w
rycie bizantyńskim i pan Willson przyszedł mu na myśl „w
pośrodku ich dziwacznych zawodzeń”.
W
podobnym tonie zauważył, że niesłychanie intryguje go pewien
werset, który odkrył w siedemnastowiecznym hymnie protestanckim:
„Nawet bydlęta śpiewają Jego chwałę”.
– Sądzę
– wyjaśniał – że owemu autorowi w istocie chodzi o czworonogi
(choć niewiele z nich naprawdę śpiewa; John – tak). Ale czyż to
nie boski werset? Powinien zostać zapisany na naszym chórze jako
motto. Słuchając was wszystkich w trakcie komplety, za każdym
razem będę o nim myślał.
John, do
którego odnosił się Doktor, to jego kot. Ksiądz Fortescue bardzo
lubił koty i niemal zawsze jakiś kot leżał zwinięty w kłębek w
jego gabinecie. Gdy ksiądz dowiedział się o nadchodzącej śmierci,
ostatnie słowa, jakie skierował do jednej z parafianek brzmiały:
„Jeśli sytuacja zmieni się ze złej na jeszcze gorszą,
zaopiekuje się pani Johnem”.
Ostatnie dni
Nieoczekiwanie, w pośrodku życia, ów niesamowity uczony został odwołany przez Boga, a większość jego prac pozostała niedokończona. Dwudziestego grudnia 1922 roku jego lekarz, doktor Fiddian, zdiagnozował raka i wysłał księdza Fortescue do specjalisty w Londynie. Następnego dnia Doktor usłyszał, jak sam to określił, „wyrok śmierci” wydany nań przez sir Charlesa Gordona z Harley Street. W liście do prezydenta College’u św. Edmunda, gdzie był profesorem historii Kościoła, ksiądz Fortescue napisał:
Spotkało mnie to, co z początku wydało się bardzo wielkim wstrząsem. Po niezłej dawce dolegliwości oraz pewnej dawce bólu udałem się z wizytą do specjalisty w Londynie, sir Charlesa (katolika, jak się okazuje). Wygląda na to, że mam raka – w dość poważnym i zaawansowanym stadium, jak się zdaje. Wybieram się do szpitala w Dollis Hill, prawdopodobnie 3 stycznia. Będzie operacja.
Jeśli się powiedzie, przewidują, że przedłuży mi to nieco życie, ale uczyni moje ciało straszliwie okaleczonym i połatanym. Szanse na radykalną poprawę są, jak się zdaje, niewielkie. W każdym razie sir Charles uprzedził mnie, że obecnie mogę mieć nadzieję na bardzo już niedługie życie. Zaiste, wyobrażanie sobie tego, co zamierzają mi zrobić, budzi we mnie odrazę większą niż śmierć, tak że nie mam teraz odczucia, jakby bardzo zależało mi na utrzymywaniu się przy życiu.
Z początku był to wstrząs. Tydzień temu, według mojej najlepszej wiedzy, byłem okazem zdrowia – poza tym, co brałem za lekką niestrawność. Wyszedłem z domu sir Charlesa po trwającym około kwadrans badaniu. W kroplach mżącego deszczu powędrowałem skąpanymi w szarym świetle Harley Street i Wimpole Street; skręciłem w Oxford Street wśród tłumów ludzi kupujących świąteczne prezenty; przez cały czas słyszałem głośny plusk wioseł przewoźnika dusz.
Pierwszy dzień czy dwa były dość straszne. Błąkałem się po moim pokoju, brałem do ręki książkę i próbowałem czytać stronę czy dwie, potem ją odkładałem. Nie potrafiłem usiąść do Boecjusza, ani do porządkowania notatek, ani do niczego. Cóż to wszystko teraz dla mnie znaczy? Przeżyłem więc wszystkie uroczystości Bożego Narodzenia, muzykę Matutinum, Mszę o północy, świąteczne wianki, przysyłane prezenciki i kartki – cały czas mając śmierć przed oczyma.
Teraz przyzwyczajam się już do myśli, że wkrótce umrę. Najgorszym, co może się zdarzyć, gdy mnie rozetną, będzie moja rychła śmierć. Dziś jestem już z tą myślą za pan brat i znieść mi ją dużo łatwiej niż mógłbym sądzić.
Sądzę, że to głupota robić raban w sprawie tak nieuniknionej jak śmierć; nie chcę też doprowadzać się do kryzysu emocjonalnego. Spędzam te ostatnie dni, sporządzając testament, czyniąc przygotowania dla mojego następcy, porządkując papiery. Sądzę, że przebolałem już to, iż rozstaję się z pracą wykonaną do połowy i zbyt wieloma zainteresowaniami, które w życiu miałem.
Pozwól, że powiem tylko tyle: jeśli nie wrócę z Dollis Hill, jeśli zabierze mnie Azrael, chcę teraz pamiętać o tym, jak bardzo uprzejmi i dobrzy byliście dla mnie zawsze ty, Vance, Flynn, George Smith i wszyscy inni […] Dzień poprzedzający pójście do szpitala mam zamiar spędzić u dominikanów na Haverstock Hill. (Nie chcę żadnego molinizmu, dziękuję bardzo. Powiedz Vance’owi, że jestem mocno przekonany, iż jeśli moja istota straci swój byt, byt ów pójdzie swoją własną drogą. To właśnie uważam za autentyczne nauczanie świętej pamięci wielebnego Tomasza z Akwinu OP). Potem odbędę spowiedź generalną i wtedy się przygotuję. Przypuszczam, że przed operacją przyniosą mi Komunię. Potem pozostając w Bożych rękach osunę się w głębinę nieświadomości i zostawię Mu resztę: czy będzie to jeszcze trochę życia z okaleczonym ciałem, czy też z miejsca Azrael. Jeśli ma to być Azrael, pragnąłbym mniemać, że wszyscy będziecie o mnie z życzliwością pamiętać i odprawicie Mszę za duszę, która nie ma żadnej nadziei poza miłosierdziem Bożym.
Trzydziestego pierwszego grudnia ksiądz Fortescue wygłosił do swojej trzódki ostatnie kazanie; nosiło ono tytuł: Chrystus – nasz przyjaciel i pocieszyciel. Wyjaśnił znaczenie Narodzenia, używając słów głębokich, lecz prostych:
Spośród wszystkich innych narodzin wybrałem te jedne godne pamięci – bo to nie tylko narodziny dziecka, ale szczególne nawiedzenie ziemi przez Boga. Taki był zamysł Objawienia – „Niebo nawiedziło ziemię” – stanowiący podstawę i duchową nutę religii chrześcijańskiej. Poprzez te narodziny i życie wszystko w Niebie stało się wcielone.
Religia chrześcijańska – mówił dalej – to nie system skomplikowanych wierzeń; wszystko, czego potrzebujemy, to kochać Chrystusa i być Mu posłusznym. Nie potrzebujemy być wybitnymi filozofami, ani martwić się o zawiłe tajemnice wiary; mamy nasze Ewangelie, a w nich sportretowanego naszego Przyjaciela. Każdy pragnie mieć przyjaciela, a Chrystus to najserdeczniejszy z przyjaciół. Nikt nie może być pewien nawet swoich własnych przyjaciół; zapominają oni o nas albo odchodzą; ale cokolwiek się zdarzy, Chrystus nas nie opuści; dotrzyma nam towarzystwa nawet w smutku i w śmierci. Nie usunie całego zła z sytuacji, w których się znajdujemy, ani tego, co doświadcza nas w życiu. To są warunki, na jakich zostajemy umieszczeni w świecie, i mylimy się, oczekując prawa do bezpieczeństwa albo roszcząc sobie do niego pretensje; dla niczego śmiertelnego podległego prawom natury nie istnieje żadna gwarancja bezpieczeństwa. Służba Chrystusa polega na pocieszaniu nas w sytuacji tych wszystkich doświadczeń, bo sam przez nie wszystkie przeszedł. Nasz największy ciężar nie będzie ani trochę większy od ciężaru, który nosił On; ani też droga naszego życia trudniejsza niż Jego droga, po której stąpały Jego święte stopy. Poprzedził nas w drodze do wszystkich mrocznych doświadczeń i umocni nas w obliczu tych, które musimy przejść.
Doktor zakończył kazanie słowami: „To wszystko, co mam do powiedzenia”. W perspektywie zbliżającej się śmierci były one głęboko prawdziwe w znaczeniu, którego najpewniej nie zamierzył.
Mimo że erudycja tego wspaniałego kapłana mogła budzić bojaźń i podziw, jego wiara była prosta w swej istocie, podobnie jak wiara tak wielkich świętych jak proboszcz z Ars czy Pius X. Opierała się na głębokiej i osobistej relacji z Chrystusem, naszym Przyjacielem i Pocieszycielem. Wszystko, czego potrzebujmy, by zbawić nasze dusze, to kochać Go i być Mu posłusznym, nawet jeśli wzywa nas do wejścia za Nim na ścieżkę cierpienia, po której stąpały dla naszego zbawienia Jego święte stopy.
To wszystko, co miał do powiedzenia, a cóż więcej mógłby dodać on sam lub inny kaznodzieja do tego prostego przesłania? Ksiądz Fortescue miał teraz doświadczyć w swojej śmierci tego, co głosił w życiu.
Trzeciego stycznia 1923 roku opuścił Letchworth i pojechał do szpitala w Dollis Hill, gdzie 11 lutego zmarł. Poprzedniego wieczora przybył do rodziny Willsonów, aby się pożegnać. Dzieci nie miały świadomości, że choroba księdza jest tak poważna i zdał się im bardzo radosny. Adrian (nazwany tak na cześć Doktora) Willson, syn kierownika chóru, pamięta, jak ksiądz Fortescue udał się do przyległego pokoju, aby na osobności zamienić słowo z panią Willson, a gdy na powrót pojawili się w drzwiach, matka Adriana ocierała z policzków łzy.
Każdy po kolei ściskał ręce Doktora i życzył mu wszystkiego najlepszego; następnie ksiądz odwrócił się i poszedł ogrodową ścieżką w ciemność. Gdy zobaczyli go ponownie, leżał już w trumnie.
Przed opuszczeniem po raz ostatni w życiu (o czym wiedział) świętego Hugona, by udać się pociągiem do Londynu, pożegnał się ostatecznie w samotności ze swoim kościółkiem; widziano, jak w ciszy całuje kamień ołtarzowy, na którym tak często sprawował Najświętszą Ofiarę, o której pisał w sposób tak głęboki. Wiernych jego parafii, modlących się w jego intencji bez ustanku, w najmniejszym stopniu nie zdziwiło, gdy dowiedzieli się od osób towarzyszących mu w ostatniej chorobie, że w trakcie tych tygodni męki jego umysł bezustannie pracował, rozmyślając nad cierpieniami naszego Pana i że wielokroć odmawiał przyjmowania morfiny – zdecydowany, by wytrwać na „królewskiej drodze bólu” – to wyrażenie stosował rokrocznie podczas wygłaszanych w Letchworth kazań poświęconych Męce Chrystusa. Głosić nauki o „królewskiej drodze” to jedno; kroczyć nią – to coś zupełnie innego.
Pogrzeb księdza Fortescue musiał być najbardziej okazałym, jaki kiedykolwiek wyprawiono w Anglii księdzu parafialnemu, i był świadectwem, jak wielkim szacunkiem cieszył się on zarówno wśród katolików, jak niekatolików.
Peter Willson, drugi z synów kierownika chóru, nie mógł uczestniczyć w pogrzebie, ponieważ chorował na ospę; pamięta jednak dokładnie, jak pozwolono mu obserwować z okna na górze kondukt zmierzający przez Letchworth na cmentarz. Cała wioska, rozciągająca się na długość niemal mili, zapełniła się licznymi biskupami, rzeszami duchowieństwa, chórem katedry westminsterskiej, śpiewakami, księżmi i niektórymi wychowankami College’u św. Edmunda, przedstawicielami arystokracji oraz innymi dygnitarzami, członkami rodziny Fortescue i niezliczonymi mieszkańcami Letchworth.
Zaledwie kilka tygodni wcześniej, mimo niepokoju wywołanego zbliżającą się śmiercią i troską o pozostawienie swojemu następcy parafii w dobrym stanie, ksiądz Fortescue nie zapomniał, aby w bożonarodzeniowy ranek jako niespodziankę wysłać dzieciom kierownika chóru prezenty.
Życie i śmierć Adriana Fortescue mogą być dla nas większą nauką o najgłębszej rzeczywistości naszej wiary, którą jest Krzyż, niż wszystkie jego książki. Jego całkowita szczerość, wysokie poczucie honoru, hojność i surowość życia osobistego zyskały mu powszechny szacunek wśród wyznawców wszystkich religii w Letchworth.
Wbrew życzeniom swojej rodziny, która chciała, by spoczął w grobie razem z przodkami, Adrian Fortescue zdecydował, by pochowano go w Letchworth, wśród parafian, i poprosił, aby na pamiątkowym obrazku pogrzebowym umieszczono wizerunek Dobrego Pasterza.
Żaden człowiek nie jest doskonały. Adrian Fortescue też miał swoje kaprysy, uprzedzenia i napady niecierpliwości, które nie zawsze obliczone były na przypodobanie się bliźnim. Jako człowiekowi o nadzwyczajnej wiedzy trudno było mu znosić bezrozumnych \PRZYPIS: Por. 2 Kor 11, 19: „Albowiem radzi znosicie bezrozumne, będąc sami rozumnymi”.\, a niektórzy sądzili, że ma aroganckie przeświadczenie o swojej wyższości. Jego kąśliwe poczucie humoru szczególnie znienawidzili ci, w których stronę kierował jego ostrze, lecz jeśli uświadomił sobie, że zachował się okrutnie, nie spoczął, póki nie naprawił sytuacji.
Był uczonym, którego pisarstwo ma trwałą wartość najwyższej próby. Był nauczycielem o rozległej wiedzy i takim uroku osobistym, że z łatwością przykuwał uwagę i zdobywał sympatię swoich uczniów. Był księdzem parafialnym, który nie szczędząc wysiłku pracował dla swojej trzódki i nagrodzony został jej oddaniem. Jako lingwista był uzdolniony w stopniu niezwykłym, niemal niespotykanym. Plasował się w pierwszym szeregu twórców w dziedzinach kaligrafii i heraldyki.
Ksiądz Fortescue spoczywa w katolickiej części cmentarza w Letchworth, otoczony mogiłami swoich parafian. Nie jest niespodzianką, że zaraz obok niego leżą Wilfryd i Klara Willsonowie, jego najbliżsi przyjaciele. Na kamieniu nagrobnym księdza Fortescue wyryto herb jego rodziny oraz słowa:
HIC IACET
ADRIANUS A FORTI SCUTO
PRESBYTER
WESTMONASTERIENSIS
BEATEM SPEM EXPECTANS \PRZYPIS: Tu leży Adrian z rodu Fortescue, kapłan westminsterski, oczekując błogosławionej nadziei.\
Wokół samego kamienia nagrobnego wyryto piękne słowa z Psalmu 25, znamionujące całe jego życie kapłańskie:
DOMINE. DILEXI DECOREM
DOMUS TUAE, ET LOCUM
HABITATIONIS GLORIAE TUAE. \PRZYPIS: „Panie, umiłowałem ochędóstwo domu twego, i miejsce mieszkania chwały twojej” (Ps 25, 8).\
[1999]
Tłum. Łukasz Makowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz