Bp Donald Sanborn "PROBOSZCZ BARDZO DUŻEJ PARAFII, czyli kazanie o świętym Piusie X" (opublikowanie drugie, poprawione)


W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

W najbliższy wtorek obchodzimy uroczystość świętego Piusa X. Niemożliwe, byśmy nie zwrócili szczególnej uwagi na tego wielkiego świętego, gdyż jest on naszym przywódcą w walce z modernizmem. Nasz opór wobec modernizmu nie opiera się bowiem na naszym własnym autorytecie, lecz raczej na autorytecie owego wielkiego papieża i świętego, który sto lat temu wskazał modernistów palcem, i powiedział: „Jeśli uda im się zrealizować postulowany przez siebie program, zniszczą Kościół”. I właśnie walka z modernizmem jest bez wątpienia najważniejszym aspektem jego życia. Stanowi też prawdopodobnie główną przyczynę, dla której został ogłoszony świętym.

Winniśmy jednak przyjrzeć się również innym aspektom jego świętości. Często koncentrujemy się na walce Piusa X z modernizmem, lecz był on święty pod wielu innymi względami. Zauważamy trzy główne „obszary”, na których zaznaczyła się jego świętość. Pierwszym była jego miłość i wrażliwość wobec ubogich. Drugim – zapał w realizowaniu obowiązków stanu. Trzecim zaś: pokora.

Powiedzmy najpierw o jego miłości i wrażliwości wobec ubogich. Józef Sarto urodził się w ubogiej rodzinie. W jego domu rodzinnym, który odwiedziłem, chodziło się po ubitej glinie. Jego rodzice byli ludźmi skromnymi – jeśli mówimy o dostatniości życia. Jako chłopiec znał ubóstwo; nie stać go było na opłacenie seminarium. Polegał zatem na wsparciu dobrodziejów oraz na stypendium. Przez całe życie nieprzerwanie rozdawał to, co posiadał. Jako seminarzysta dzień w dzień połowę swojego jedzenia zanosił pewnemu zubożałemu umierającemu człowiekowi w podeszłym wieku. Czynił tak aż do dnia jego śmierci.

Jako ksiądz często oddawał swój własny obiad ubogim parafianom, sam zaś pościł. Mówi się, że jako biskup Mantui zastawił swój własny biskupi pierścień, by wspomóc ubogich. Jako biskup i kardynał wykorzystywał własne środki, by wspomagać potrzebujących seminarzystów, ponieważ w owych czasach drogę kapłaństwa obierali niemal wyłącznie ubodzy; klasy wyższe, opanowane próżnością oraz innymi sprawami światowymi trzymały się od seminariów z daleka. Jego siostry zaś musiały chować mu ubrania – koszule i bieliznę – z obawy, że je również rozda. Żaden pieniądz nie trzymał się go zbyt długo. Gdy otrzymywał jakieś środki, niezwłocznie je rozdawał. Nigdy nie miał niczego dla siebie; otrzymywane pieniądze wciąż oddawał innym. Jako kardynał patriarcha Wenecji dwukrotnie dostawał piękne zegarki. Zanim został biskupem kupił sobie zegarek – z niklu; tani zegarek, który towarzyszył mu do końca życia, nie chciał się z nim bowiem rozstać. Pewien niemiecki szlachcic ofiarował mu piękny złoty czasomierz wysadzany diamentami – i nie muszę wam mówić, co się z tym zegarkiem stało. Kardynał Sarto wolał prostotę swego niklowego zegarka, a środki, które uzyskał ze sprzedaży wspaniałego złotego czasomierza, chciał rozdać ubogim. Istnieje wiele innych podobnych historii, ale opis tego jednego zdarzenia pozwala nam pojąć jego wrażliwość na ubogich.

Po drugie: Józefa Sarto charakteryzował zapał w realizowaniu obowiązków stanu i to w tej dziedzinie prawdziwie okazuje się jego wielkość. Przez całe swe życie poświęcał się całkowicie dla zbawienia dusz. Na przykład jako biskup i kardynał osobiście udawał się z wizytą do chorych i umierających. Nie potrafił zrezygnować z tych odwiedzin i przybywał do ich łóżek. Biskupi zwykle tego nie robili – zlecali to zadanie podległym sobie księżom. Lecz on zawsze osobiście doglądał sprawy zbawienia powierzonych sobie dusz – od momentu, gdy został wikarym, do chwili, gdy został papieżem. W tym znaczeniu na zawsze pozostał księdzem parafialnym. Nigdy nie zrezygnował ze swoich zadań jako księdza parafialnego, a piastowanie coraz wyższych godności w kościelnej hierarchii oznaczało dlań po prostu powiększanie jego parafii. A zatem, gdy został biskupem – obszar jego parafii powiększył się; gdy otrzymał godność kardynała – jej wielkość wzrosła jeszcze bardziej; a jako papież odpowiadał za… bardzo dużą parafię.

Nigdy jednak nie wyzbył się tej prostoty serca, która powodowała, że oddawał się sprawie zbawienia duszy każdego swojego parafianina z osobna. Co dzień odwiedzał seminarium. We Włoszech seminarium jest niemal zawsze połączone z kancelarią diecezjalną. A więc każdego dnia miał zwyczaj nawiedzać seminarium. Niekiedy sam nauczał; przez dwa lata jako biskup diecezji prowadził w seminarium zajęcia. Lecz co dzień – czy to jako kardynał, czy jako biskup – odwiedzał seminarium. Od czasu do czasu zaś „wpadał” na zajęcia prowadzone przez tamtejszych profesorów. Szczerze wam mówię, że ostatnią rzeczą, jaką chcielibyście oglądać będąc profesorem seminarium jest pojawienie się przed drzwiami sali, w której macie prowadzić wykład, kardynała patriarchy Wenecji zamierzającego przysłuchiwać się temu, co będziecie mówić. Gdy niespodziewanie przybywał na zajęcia, profesorom musiały przechodzić po plecach ciarki.

Był również pełen zapału jeśli chodzi o rozwijanie życia parafialnego. W trakcie całego swojego posługiwania propagował nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu oraz do Najświętszej Maryi Panny. Nieustannie wzywał do głoszenia większej liczby coraz lepszych kazań. W jego czasach powszechny był wśród kaznodziejów styl charakteryzujący się dążeniem do wielkiej elokwencji i chęcią mówienia o sprawach bardzo wzniosłych, które zwykle pozostawały poza zasięgiem wyobraźni świeckich. Ów styl kaznodziejstwa miał w sobie coś z pychy. Józef Sarto ostro go zwalczał. Mówił: „Głoście ludowi kazania na temat katechizmu oraz prawa Bożego i kościelnego. Jeśli tak będziecie robić – i to często – wzrośnie u niego wiara i będzie pilniej przestrzegał przykazań". I była to prawda. Takie postępowanie przyniosło wielkie powodzenie.

W Mantui zwyczajowo biskup głosił kazania tylko siedem razy w roku. Józef Sarto zniósł ten zwyczaj – jako biskup kazał znacznie częściej. Nie mógł bowiem pozostać milczący w sprawie świętej ewangelii.

Z wielką gorliwością troszczył się o religijną edukację młodzieży oraz dorosłych. Za wielkie zło swoich czasów uważał ignorancję Włochów w sprawach wiary. Dbał niezwykle o właściwe udzielanie sakramentów, dobrą muzykę kościelną oraz dobrą kościelną sztukę. Na temat muzyki oraz sztuki kościelnej miał olbrzymią wiedzę. Był zatem w stanie z jednej strony utrzymywać bardzo serdeczne stosunki z ubogimi, z drugiej zaś – z ludźmi wykształconymi oraz majętnymi. Był bowiem człowiekiem niezwykle kulturalnym.

Prawie nigdy nie opuszczał swojej diecezji – wyjeżdżał zaledwie na kilka dni w roku, a nawet wtedy tylko z powodu obowiązków, do jakiego wzywała go miłość lub stan życia. Trwał na stanowisku mimo wielu niepowodzeń. Gorliwość przynosiła mu wiele sukcesów, ale zdarzało się też wiele porażek. Według jego własnych słów w sprawie nauczania wiernych mającego za cel zwiększenie ich pobożności po wielekroć nie udało mu się osiągnąć tego, co zamierzył. W wielu zaś innych sytuacjach na drodze stawał mu wrogo nastawiony włoski rząd. Lecz wytrwałość w obliczu porażek to widomy znak jego świętości. Ukazuje bowiem, że Józef Sarto nie działał pobudzany wyłącznie ludzkim, osobistym zapałem, lecz gorliwością otrzymaną z łaski Bożej. I tak jak Pan Jezus wytrwał, mimo że większość żydów Go odrzuciła, działając w oparciu o to, że otrzymał od Boga doniosłe posłannictwo – sam Bogiem będąc – otrzymał od Boga Ojca misję, by w uświęconej przez Siebie ludzkiej naturze stać się Zbawicielem świata. I w owym zadaniu zbawienia świata nie zrażał się niczym. Podobnie Pius X nie zrażał się niczym w dążeniu do realizacji celów Królestwa Bożego na ziemi. Nieprzerwanie objeżdżał całą swoją diecezję i miał zwyczaj niespodziewanie „wpadać” z wizytami. Słynna jest historia jego odwiedzin w parafii znanej z tego, że pracujący tam kapłan spóźniał się do konfesjonału. Zawsze przybywał tam spóźniony. Jak można się spodziewać, pewnego dnia kapłan ów wychodzi z zakrystii i kieruje się w stronę konfesjonału – spóźniony – otwiera drzwiczki i kogóż zastaje w środku? Samego biskupa Mantui! Nie potrzebuję dodawać, że spóźnialskiego przeszedł dreszcz. Józef Sarto był księdzem parafialnym całej swojej diecezji.

Trzecią z jego wielkich cnót była pokora, skromność, zapominanie o samym sobie. Przez całe swoje życie nie był, jak zaznaczyłem, nikim innym niż księdzem parafialnym. I niezależnie od tego, jaką zostawał obdarzony godnością – włączając w to godność kardynała patriarchy Wenecji, która jest jedną z najwyższych godności w Kościele katolickim – nie zachwiało to jego pokorą. Była ona jak twierdza, do której nie zdołała się wedrzeć żadna próżność, zwykle godnościom towarzysząca. Nigdy nie brał samego siebie zbyt poważnie. Jako kardynał patriarcha Wenecji na służącego wybrał sobie prostaczka, kogoś, kogo moglibyśmy określić mianem „idioty” – człowieka o bardzo prostym umyśle. To był jego osobisty służący – wybrał go bez wątpienia dlatego, że ten nie miał pieniędzy i prawdopodobnie potrzebował miejsca, gdzie mógłby mieszkać. Żył więc z kardynała. Lecz osobą, z którą spotykałeś się najpierw, jeśli chciałeś widzieć się z kardynałem, był ów pokorny, prosty człowiek.

Kardynał miał też zwyczaj chodzenia ulicami Wenecji i rozdawania ubogim dzieciom pieniędzy, bardziej zamożnym zaś – słodyczy. I był w tym tak dobry, że na ulicach Wenecji otaczały go dzieci i kobiety – tłumy kobiet i dzieci – które rozmawiały z nim i po prostu cieszyły się jego obecnością – był bowiem tak dobry. I rozmawiał ze wszystkimi tymi ludźmi żywo zainteresowany ich życiem. Pamiętał ich i zadawał pytania o to, jak im się wiedzie. Był człowiekiem, który nie traktował siebie serio. Był prosty i pokorny.

Królowi Włoch, gdy ten przybył do Wenecji, złożył formalną wizytę. Zorganizowano ją w ten sposób, że gdy kardynał patriarcha przybył, miał bezzwłocznie spotkać się z królem, bez konieczności czekania ani chwili – ponieważ król miał dla niego taki szacunek. Lecz prefekt Wenecji chciał zrobić kardynałowi patriarsze afront, więc również przyszedł do króla z wizytą. Król przyjął go, a kardynał patriarcha, późniejszy święty Pius X, musiał czekać. A zatem czekał w holu; nie denerwował się, ani nie gniewał; gawędził ze wszystkimi – aż do momentu, gdy król dowiedział się, że kardynał patriarcha już czeka – wtedy to niezwłocznie pożegnał prefekta i przyjął kardynała z honorami.

Kardynałowi Sarto wielką radość sprawiało przebywanie ze swoimi seminarzystami i spędzanie razem z nimi wolnych chwil. Odwiedzał ich letnie domy i przebywał tam z nimi przez pewien czas. Odwiedzał księży swojej diecezji.

Lekarz zalecił mu, by odbywał spacery po Wenecji. Robił więc przechadzki na Lido – Lido to plaża; pod koniec dziewiętnastego wieku plaża była – inaczej niż dziś – miejscem przyzwoitym. Obecnie Lido to miejsce zamieszkałe przez szatana oraz ludzi idących za jego głosem. Ale wtedy, przed laty, można było przejść się wzdłuż Lido; kardynał Sarto idąc plażą odmawiał brewiarz, a gdy skończył, szedł na probostwa nieopodal i wpadał do księży parafialnych z wizytą.

Jeśli jesteś księdzem, twoja typowa postawa jest taka, że ostatnią osobą, którą chciałbyś zobaczyć otworzywszy drzwi swojego probostwa jest kardynał patriarcha Wenecji, twój biskup, ponieważ – z wyjątkiem sytuacji, gdy jesteś na jego wizytę przygotowany – wprawia cię to w wielkie zakłopotanie. Lecz kardynał Sarto był tak dobroduszny i pokorny, że kapłani przyjmowali go jako przyjaciela. Wyczekiwali jego wizyt. Był bowiem dla nich tak uprzejmy i dobry.

Gdy był już na Watykanie i z wizytą przybywali do niego starzy przyjaciele z Wenecji, przyjmował ich z taką samą serdecznością. Leon XIII był arystokratą i za jego pontyfikatu Watykan funkcjonował na sposób bardzo arystokratyczny – i nie mówię tego, by papieża Leona krytykować – lecz gdy na stolicy Piotrowej zasiadł Pius X, był tak pokorny i prosty, że gdy przyjeżdżali jego przyjaciele i czekali nań przed jego gabinetem, przychodził do nich i gawędził jakby był zwyczajnym księdzem parafialnym; siadał i rozmawiał – choć był papieżem. Za czasów Leona XIII byłoby to nie do pomyślenia. Ale Pius X nic nie mógł na to poradzić; był w tak naturalny sposób pełen pokory.

Był również znany z wielkiej błyskotliwości i dowcipu. Przy stole, gdzie zajmował miejsce, nieodmiennie toczyły się bardzo ożywione rozmowy. To połączenie pozornie przeciwstawnych sobie cnót jest oznaką wielkiej świętości. W duszy bowiem świętego lew musi legać pospołu z jagnięciem [por. Iz 11, 6]. Tak jest w przypadku każdego świętego. Lew lega pospołu z jagnięciem. Widzimy to u proboszcza z Ars. Widzimy to u świętego Tomasza Morusa. Widzimy to u każdego niemal świętego. Mają oni tę swoją stronę, która jest bardzo silna i bezkompromisowa, oraz drugą – która jest bardzo delikatna, bezpretensjonalna i pokorna. Albowiem mocnym łatwo przychodzi przeprowadzać swoją wolę; albowiem mocnym łatwo przychodzi krzyczeć, wrzeszczeć i walić pięściami. Słabym zaś łatwo przychodzi być pokornym, delikatnym i cichym. Ale mocnemu trudno przychodzi być cichym. Słabemu zaś trudno przychodzi okazywać moc. I gdy takie cnoty łączą się w osobie jednego człowieka, jest to znak nadprzyrodzonej świętości.

Od świętego Piusa X powinniśmy uczyć się cnót. Jego hojność wobec ubogich winna uczyć nas oderwania od rzeczy tego świata; w tym świecie dobrobytu uczyć nas oderwania od rzeczy, od pieniędzy, od dolara – i mieć je sobie, jak mówi święty Paweł, za gnój [por. Flp 3,8]. Jego żarliwość winna uczyć nas zapału do pełnienia obowiązków naszego stanu. Pomyślcie o tym, kim byłby Pius X, gdyby nie był księdzem, ale osobą świecką. Gdyby się ożenił. Pomyślcie o jego staraniu o sprawy rodziny. Nauczaniu jego rodziny. O jej świętości. Pomyślcie o jego szacunku dla Kościoła i duchowieństwa. Jako młodzi ludzie pomyślcie o jego czystości i nabożeństwie do Najświętszej Eucharystii i Najświętszej Maryi Panny. Gdyby nie został księdzem… Gorliwość o spełnianie obowiązków swojego stanu.

Jego pokora niech uczy nas pokory. Jest ona bowiem nieodłącznym warunkiem osiągnięcia świętości. Jest ona jakby szklarnią; wilgotną i ciepłą szklarnią dającą wzrost wszelkiej cnocie.

Papież Pius XII dał nam świętego Piusa X. Ten sam Pius XII, który dał nam, co należy stwierdzić ze smutkiem, drugi sobór watykański. Zrobił to niechętnie i bezwiednie – ze względu na brak stanowczości w wykorzenianiu modernizmu wśród duchowieństwa oraz z powodu ustanawiania złych biskupów. Dał nam drugi sobór watykański, bowiem biskupi owego soboru byli biskupami z ustanowienia Piusa XII. A oni Kościół zdradzili. Ale dał nam również świętego Piusa X. I zrobił to w obliczu wielkiego sprzeciwu. Przeciw kanonizacji świętego Piusa X podniósł się ryk protestu. Dlaczego? Ponieważ podjął się on bezlitosnego zwalczania modernizmu i ścigał modernistów imiennie; tak usilnie, jak usilnie starał się o zbawienie każdej z osobna duszy w swojej wielkiej diecezji – Kościele, w swojej parafii, na którą składał się cały Kościół. A więc Pius X – z odwagą lwa – ścigał modernistów imiennie; usuwał ich; i wywoływał ich wściekłość. Gdy zaś został kanonizowany – jeszcze za życia wielu owych modernistów, którzy „cierpieli” pod jego rządami – włączając w to Roncallego, który stał się Janem XXIII – podniósł się ryk sprzeciwu. Lecz Pius XII zignorował to wszystko i kanonizował swojego poprzednika. Wiedział bowiem, że nadchodzi powódź. Uczynił więc Piusa X wzorem dla całego Kościoła. Nie ma na kartach historii Kościoła innego papieża podobnego Piusowi X. Pius X jest świętym. Oznacza to, że wszystkie kroki, jakie podjął przeciw modernizmowi, były właściwe, dobre i uzasadnione. Uświęcać innych – oto praca świętego. Więc choć moderniści mogą odebrać nam nasze świątynie, naszą mszę, nasze sakramenty, wszystko, co jest nam drogie, nie mogą nam odebrać świętego Piusa X. Znajduje się on już na zawsze wśród świętych. Nie mogą nam odebrać tego cichego jagnięcia, który zapominał o sobie samym i poświęcał swoje życie dziełu miłości. Nie mogą nam również odebrać tego lwa, który zasiadając na tronie papieskim grzmiał przeciw wrogom Kościoła i zaciekle ich zwalczał. W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

[1 września 2013]

Tłum. Łukasza Makowskiego przejrzał i poprawił
Piotr Antosiewicz SV

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz