W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
W najbliższy wtorek
obchodzimy uroczystość świętego Piusa X. Niemożliwe, byśmy nie zwrócili
szczególnej uwagi na tego wielkiego świętego, gdyż jest on naszym
przywódcą w walce z modernizmem. Nasz opór wobec modernizmu nie opiera się bowiem na naszym własnym autorytecie, lecz raczej na autorytecie owego wielkiego papieża i świętego, który sto lat temu wskazał modernistów palcem, i powiedział: „Jeśli uda im się zrealizować postulowany przez siebie program, zniszczą Kościół”. I właśnie walka z modernizmem jest bez wątpienia najważniejszym aspektem jego życia. Stanowi też prawdopodobnie główną przyczynę, dla której został ogłoszony świętym.
Winniśmy jednak przyjrzeć się również innym aspektom jego świętości. Często koncentrujemy się na walce Piusa X z modernizmem, lecz był on święty pod wielu innymi względami. Zauważamy trzy
główne „obszary”, na których zaznaczyła się jego świętość. Pierwszym
była jego miłość i wrażliwość wobec ubogich. Drugim – zapał w
realizowaniu obowiązków stanu. Trzecim zaś: pokora.
Powiedzmy najpierw o jego miłości i wrażliwości wobec ubogich. Józef Sarto urodził
się w ubogiej rodzinie. W jego domu rodzinnym, który odwiedziłem,
chodziło się po ubitej glinie. Jego rodzice byli ludźmi skromnymi –
jeśli mówimy o dostatniości życia. Jako chłopiec znał ubóstwo; nie stać
go było na opłacenie seminarium. Polegał zatem na wsparciu dobrodziejów oraz na stypendium. Przez całe życie nieprzerwanie rozdawał to, co posiadał. Jako
seminarzysta dzień w dzień połowę swojego jedzenia zanosił pewnemu
zubożałemu umierającemu człowiekowi w podeszłym wieku. Czynił tak aż do
dnia jego śmierci.
Jako
ksiądz często oddawał swój własny obiad ubogim parafianom, sam zaś
pościł. Mówi się, że jako biskup Mantui zastawił swój własny biskupi
pierścień, by wspomóc ubogich. Jako biskup i kardynał wykorzystywał
własne środki, by wspomagać potrzebujących seminarzystów, ponieważ w
owych czasach drogę kapłaństwa obierali niemal
wyłącznie ubodzy; klasy wyższe, opanowane próżnością oraz innymi
sprawami światowymi trzymały się od seminariów z daleka. Jego
siostry zaś musiały chować mu ubrania – koszule i bieliznę – z
obawy, że je również rozda. Żaden pieniądz nie trzymał się go zbyt
długo. Gdy otrzymywał jakieś środki, niezwłocznie je rozdawał. Nigdy nie
miał niczego dla siebie; otrzymywane pieniądze wciąż oddawał innym.
Jako kardynał patriarcha Wenecji dwukrotnie dostawał piękne zegarki.
Zanim został biskupem kupił sobie zegarek – z niklu; tani zegarek, który
towarzyszył mu do końca życia, nie chciał się z nim bowiem rozstać.
Pewien niemiecki szlachcic ofiarował mu piękny złoty czasomierz
wysadzany diamentami – i
nie muszę wam mówić, co się z tym zegarkiem stało. Kardynał Sarto wolał
prostotę swego niklowego zegarka, a środki, które
uzyskał ze sprzedaży wspaniałego złotego czasomierza, chciał rozdać ubogim. Istnieje wiele
innych podobnych historii, ale opis tego jednego zdarzenia pozwala nam pojąć jego wrażliwość na ubogich.
Po
drugie: Józefa Sarto charakteryzował zapał w realizowaniu obowiązków
stanu i to w tej dziedzinie prawdziwie okazuje się jego wielkość. Przez
całe swe życie poświęcał się całkowicie dla zbawienia dusz. Na przykład
jako biskup i kardynał osobiście udawał się z wizytą do chorych i
umierających. Nie potrafił zrezygnować z tych odwiedzin i przybywał do
ich łóżek. Biskupi zwykle tego
nie robili – zlecali to zadanie podległym sobie księżom. Lecz
on zawsze osobiście doglądał sprawy zbawienia powierzonych sobie dusz –
od momentu, gdy został wikarym, do chwili, gdy został papieżem. W tym
znaczeniu na zawsze pozostał księdzem parafialnym. Nigdy nie zrezygnował
ze swoich zadań jako księdza parafialnego, a piastowanie coraz wyższych godności w kościelnej hierarchii oznaczało dlań po prostu powiększanie jego parafii. A zatem, gdy został biskupem – obszar jego parafii powiększył się; gdy otrzymał godność kardynała – jej wielkość wzrosła jeszcze bardziej; a jako papież odpowiadał za… bardzo dużą parafię.
Nigdy jednak nie wyzbył się tej prostoty serca, która powodowała, że oddawał
się sprawie zbawienia duszy każdego swojego parafianina z osobna. Co
dzień odwiedzał seminarium. We Włoszech seminarium jest niemal zawsze
połączone z kancelarią diecezjalną. A więc każdego dnia miał zwyczaj
nawiedzać seminarium. Niekiedy sam nauczał; przez dwa lata jako biskup
diecezji prowadził w seminarium zajęcia. Lecz co dzień –
czy to jako kardynał, czy jako biskup – odwiedzał seminarium. Od czasu
do czasu zaś „wpadał” na zajęcia prowadzone przez tamtejszych
profesorów. Szczerze wam mówię, że ostatnią rzeczą, jaką chcielibyście
oglądać będąc profesorem seminarium jest pojawienie się przed drzwiami
sali, w której macie prowadzić wykład, kardynała patriarchy Wenecji zamierzającego przysłuchiwać się temu, co będziecie mówić. Gdy niespodziewanie przybywał na zajęcia, profesorom musiały przechodzić po plecach ciarki.
Był
również pełen zapału jeśli chodzi o rozwijanie życia parafialnego. W
trakcie całego swojego posługiwania propagował nabożeństwo do
Najświętszego Sakramentu oraz do Najświętszej
Maryi Panny. Nieustannie wzywał do głoszenia większej liczby coraz
lepszych kazań. W jego czasach powszechny był wśród kaznodziejów styl charakteryzujący się dążeniem do wielkiej elokwencji i chęcią
mówienia o sprawach bardzo wzniosłych, które zwykle pozostawały poza
zasięgiem wyobraźni świeckich. Ów styl kaznodziejstwa miał w sobie coś z
pychy. Józef Sarto ostro go zwalczał. Mówił: „Głoście ludowi kazania na
temat katechizmu oraz prawa Bożego i kościelnego. Jeśli tak będziecie robić –
i to często – wzrośnie u niego wiara i będzie pilniej
przestrzegał przykazań". I była to prawda. Takie postępowanie przyniosło
wielkie
powodzenie.
W Mantui zwyczajowo biskup głosił kazania tylko siedem razy w roku. Józef Sarto zniósł ten zwyczaj – jako biskup kazał znacznie częściej. Nie mógł bowiem pozostać milczący w sprawie świętej ewangelii.
Z wielką gorliwością troszczył się o religijną edukację młodzieży oraz dorosłych. Za wielkie zło swoich czasów uważał ignorancję Włochów w
sprawach wiary. Dbał niezwykle o właściwe udzielanie sakramentów, dobrą
muzykę kościelną oraz dobrą kościelną sztukę. Na temat muzyki oraz
sztuki kościelnej miał olbrzymią wiedzę. Był zatem w stanie z jednej
strony utrzymywać bardzo serdeczne stosunki z ubogimi, z drugiej zaś – z
ludźmi wykształconymi oraz majętnymi. Był bowiem człowiekiem niezwykle
kulturalnym.
Prawie nigdy nie opuszczał swojej diecezji – wyjeżdżał zaledwie na kilka dni w roku, a nawet wtedy tylko z powodu obowiązków, do jakiego wzywała go miłość lub stan życia.
Trwał na stanowisku mimo wielu niepowodzeń. Gorliwość przynosiła mu
wiele sukcesów, ale zdarzało się też wiele porażek. Według jego własnych
słów w sprawie
nauczania wiernych mającego za cel zwiększenie ich pobożności po wielekroć nie udało mu się osiągnąć tego, co zamierzył. W wielu zaś innych sytuacjach na drodze stawał mu wrogo nastawiony włoski rząd. Lecz wytrwałość w obliczu porażek to widomy znak jego świętości. Ukazuje bowiem, że Józef Sarto nie
działał pobudzany wyłącznie ludzkim, osobistym zapałem, lecz
gorliwością otrzymaną z łaski Bożej. I tak jak Pan Jezus wytrwał, mimo
że większość żydów Go odrzuciła, działając
w oparciu o to, że otrzymał od Boga doniosłe posłannictwo – sam Bogiem
będąc – otrzymał od Boga Ojca misję, by w uświęconej przez Siebie
ludzkiej naturze stać się Zbawicielem świata. I w owym zadaniu zbawienia
świata nie zrażał się niczym. Podobnie Pius X nie zrażał się niczym w
dążeniu do realizacji celów Królestwa Bożego na ziemi. Nieprzerwanie
objeżdżał całą swoją diecezję i miał zwyczaj niespodziewanie „wpadać” z
wizytami.
Słynna jest historia jego odwiedzin w parafii znanej z tego, że
pracujący tam kapłan spóźniał się do konfesjonału. Zawsze przybywał tam
spóźniony. Jak można
się spodziewać, pewnego dnia kapłan ów wychodzi z zakrystii i kieruje
się w stronę konfesjonału – spóźniony – otwiera drzwiczki i kogóż
zastaje w środku? Samego biskupa Mantui! Nie potrzebuję dodawać, że
spóźnialskiego przeszedł dreszcz. Józef Sarto był księdzem parafialnym
całej swojej diecezji.
Trzecią z jego wielkich cnót
była pokora, skromność, zapominanie o samym sobie. Przez całe swoje
życie nie był, jak zaznaczyłem, nikim innym niż księdzem parafialnym. I
niezależnie od tego, jaką zostawał obdarzony godnością – włączając w to
godność kardynała patriarchy Wenecji, która jest jedną z najwyższych
godności w Kościele katolickim – nie zachwiało to
jego pokorą. Była ona jak twierdza, do której nie zdołała się wedrzeć żadna próżność, zwykle
godnościom towarzysząca. Nigdy nie brał samego
siebie zbyt poważnie. Jako kardynał patriarcha
Wenecji na służącego wybrał sobie prostaczka, kogoś, kogo moglibyśmy
określić mianem „idioty” – człowieka o bardzo prostym umyśle. To był
jego osobisty służący – wybrał go bez wątpienia dlatego, że ten nie miał
pieniędzy i prawdopodobnie potrzebował miejsca, gdzie mógłby mieszkać.
Żył więc z kardynała. Lecz osobą, z którą spotykałeś się najpierw, jeśli
chciałeś widzieć się z kardynałem, był ów pokorny, prosty człowiek.
Kardynał
miał też zwyczaj chodzenia ulicami Wenecji i rozdawania ubogim dzieciom pieniędzy, bardziej zamożnym zaś – słodyczy. I był w tym tak
dobry, że na ulicach Wenecji otaczały go dzieci i kobiety – tłumy kobiet
i dzieci – które rozmawiały z nim i po prostu cieszyły się jego
obecnością – był bowiem tak dobry. I rozmawiał ze wszystkimi tymi ludźmi
żywo zainteresowany ich życiem. Pamiętał ich i zadawał pytania o to,
jak im się wiedzie. Był człowiekiem, który nie traktował siebie serio. Był prosty i pokorny.
Królowi
Włoch, gdy ten przybył do Wenecji, złożył formalną wizytę.
Zorganizowano ją w ten sposób, że gdy kardynał patriarcha przybył, miał bezzwłocznie spotkać się z królem, bez konieczności czekania ani chwili – ponieważ
król miał dla niego taki szacunek. Lecz prefekt Wenecji chciał zrobić
kardynałowi patriarsze afront, więc również przyszedł do króla z wizytą.
Król przyjął go, a kardynał patriarcha, późniejszy święty Pius X,
musiał czekać. A zatem czekał w holu; nie denerwował się, ani nie gniewał;
gawędził ze wszystkimi – aż do momentu, gdy król dowiedział się, że
kardynał patriarcha już czeka – wtedy to niezwłocznie pożegnał prefekta i
przyjął kardynała z honorami.
Kardynałowi Sarto wielką radość sprawiało przebywanie ze swoimi seminarzystami i spędzanie razem z nimi wolnych chwil. Odwiedzał ich letnie domy i przebywał tam z nimi przez pewien czas. Odwiedzał księży swojej diecezji.
Lekarz
zalecił mu, by odbywał spacery po Wenecji. Robił więc przechadzki na
Lido – Lido to plaża; pod koniec dziewiętnastego wieku plaża była –
inaczej niż dziś – miejscem przyzwoitym. Obecnie Lido to miejsce
zamieszkałe przez szatana oraz ludzi idących za jego głosem. Ale wtedy,
przed laty, można było przejść się wzdłuż Lido; kardynał Sarto idąc plażą odmawiał brewiarz, a gdy skończył, szedł na probostwa nieopodal i wpadał do księży parafialnych z wizytą.
Jeśli
jesteś księdzem, twoja typowa postawa jest taka, że ostatnią osobą,
którą chciałbyś zobaczyć otworzywszy drzwi swojego probostwa jest
kardynał patriarcha Wenecji, twój biskup, ponieważ – z wyjątkiem
sytuacji, gdy jesteś na jego wizytę przygotowany – wprawia cię to w
wielkie zakłopotanie. Lecz kardynał Sarto był tak dobroduszny i pokorny,
że kapłani przyjmowali go jako przyjaciela. Wyczekiwali jego wizyt. Był
bowiem dla nich tak uprzejmy i dobry.
Gdy
był już na Watykanie i z wizytą przybywali do niego starzy przyjaciele z
Wenecji, przyjmował ich z taką samą serdecznością. Leon XIII był
arystokratą i za jego pontyfikatu Watykan funkcjonował na sposób bardzo
arystokratyczny – i nie mówię tego, by papieża Leona krytykować – lecz
gdy na stolicy Piotrowej zasiadł Pius X, był tak pokorny i prosty, że
gdy przyjeżdżali jego przyjaciele i czekali nań przed jego gabinetem,
przychodził do nich i gawędził jakby był zwyczajnym księdzem
parafialnym; siadał i rozmawiał – choć był papieżem. Za czasów Leona
XIII byłoby to nie do pomyślenia. Ale Pius X nic nie mógł na to poradzić; był w tak naturalny sposób pełen pokory.
Był również znany z wielkiej błyskotliwości i dowcipu. Przy stole, gdzie zajmował miejsce, nieodmiennie toczyły
się bardzo ożywione rozmowy. To połączenie pozornie przeciwstawnych
sobie cnót jest oznaką wielkiej świętości. W duszy bowiem świętego lew musi legać pospołu z jagnięciem [por. Iz 11, 6]. Tak jest w przypadku każdego świętego. Lew
lega pospołu z jagnięciem. Widzimy to u proboszcza z Ars. Widzimy to u
świętego Tomasza Morusa. Widzimy to u każdego niemal świętego. Mają oni
tę swoją stronę, która jest bardzo silna i bezkompromisowa, oraz drugą –
która jest bardzo delikatna, bezpretensjonalna i pokorna. Albowiem
mocnym łatwo przychodzi przeprowadzać swoją wolę; albowiem mocnym łatwo
przychodzi krzyczeć, wrzeszczeć i walić pięściami. Słabym zaś łatwo
przychodzi być pokornym, delikatnym i cichym. Ale mocnemu trudno
przychodzi być cichym. Słabemu zaś trudno przychodzi okazywać moc. I gdy
takie cnoty łączą się w osobie jednego człowieka, jest to znak
nadprzyrodzonej świętości.
Od świętego Piusa
X powinniśmy uczyć się cnót. Jego hojność wobec ubogich winna uczyć nas
oderwania od rzeczy tego świata; w tym świecie dobrobytu uczyć nas oderwania od rzeczy, od pieniędzy, od dolara – i mieć je sobie, jak mówi święty Paweł, za gnój [por. Flp 3,8]. Jego żarliwość winna uczyć nas zapału do pełnienia
obowiązków naszego stanu. Pomyślcie o tym, kim byłby Pius X, gdyby nie
był księdzem, ale osobą świecką. Gdyby się ożenił. Pomyślcie o jego
staraniu o sprawy rodziny. Nauczaniu jego rodziny. O jej
świętości. Pomyślcie o jego szacunku dla Kościoła i duchowieństwa. Jako
młodzi ludzie pomyślcie o jego czystości i nabożeństwie do Najświętszej
Eucharystii i Najświętszej Maryi Panny. Gdyby nie został księdzem…
Gorliwość o spełnianie obowiązków swojego stanu.
Jego pokora niech uczy nas pokory. Jest ona bowiem nieodłącznym warunkiem osiągnięcia świętości. Jest ona jakby szklarnią; wilgotną i ciepłą szklarnią dającą wzrost wszelkiej cnocie.
Papież
Pius XII dał nam świętego Piusa X. Ten sam Pius XII, który dał nam, co
należy stwierdzić ze smutkiem, drugi sobór watykański. Zrobił to
niechętnie i bezwiednie – ze względu na brak stanowczości w
wykorzenianiu modernizmu wśród duchowieństwa oraz z powodu ustanawiania
złych biskupów. Dał nam drugi sobór watykański, bowiem biskupi owego
soboru byli biskupami z ustanowienia Piusa XII. A oni Kościół zdradzili.
Ale dał nam również świętego Piusa X. I zrobił to w obliczu wielkiego
sprzeciwu. Przeciw kanonizacji świętego Piusa X podniósł się ryk
protestu. Dlaczego? Ponieważ podjął się on bezlitosnego zwalczania
modernizmu i ścigał modernistów imiennie; tak usilnie, jak usilnie
starał się o zbawienie każdej z osobna duszy w swojej wielkiej diecezji –
Kościele, w swojej parafii, na którą składał się cały Kościół. A więc
Pius X – z odwagą lwa –
ścigał modernistów imiennie; usuwał ich; i wywoływał ich wściekłość.
Gdy zaś został kanonizowany – jeszcze za życia wielu owych modernistów,
którzy „cierpieli” pod jego rządami – włączając w to Roncallego, który
stał się Janem XXIII – podniósł się ryk sprzeciwu. Lecz Pius XII
zignorował to wszystko i kanonizował swojego poprzednika. Wiedział
bowiem, że nadchodzi powódź. Uczynił więc Piusa X wzorem dla całego
Kościoła. Nie ma na kartach historii Kościoła innego papieża podobnego
Piusowi X. Pius X jest świętym. Oznacza to, że wszystkie kroki, jakie
podjął przeciw modernizmowi, były właściwe, dobre i uzasadnione.
Uświęcać innych – oto praca świętego. Więc choć moderniści mogą odebrać
nam nasze świątynie, naszą mszę,
nasze sakramenty, wszystko, co jest nam drogie, nie mogą nam odebrać
świętego Piusa X. Znajduje się on już na zawsze wśród świętych. Nie mogą
nam odebrać tego cichego jagnięcia, który zapominał o sobie samym i
poświęcał swoje życie dziełu miłości. Nie mogą nam również odebrać tego
lwa, który zasiadając na tronie papieskim grzmiał przeciw wrogom
Kościoła i zaciekle ich zwalczał. W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
[1 września 2013]
Tłum. Łukasza Makowskiego przejrzał i poprawił
Piotr Antosiewicz SV
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz