ROZDZIAŁ 1
Murphy, Karolina Północna •
31 maja 2003
W weekendy rzadko robiłem
zakupy w Save-A-Lot. Choć sklepowy śmietnik był wtedy zazwyczaj
lepiej zaopatrzony, zwiększała się również liczba policyjnych
patroli. Radiowóz co godzinę zajeżdżał na tyły marketu,
sprawdzając, czy ktoś czasem nie włamuje się do środka. A
poszukiwacze wrażeń zjawiali się licznie. Pewnej sobotniej nocy
musiałem siedzieć i czekać na pastwisku za Save-A-Lot, podczas gdy
na parkingu przed sklepem dwaj pijacy bili się nawzajem na kwaśne
jabłko. W weekendy nigdy nie wiedziałeś, na co natrafisz.
Przez trzy poprzednie sezony
letnie przybywałem do miasta, by gromadzić jedzenie na zimę. W
lasach nieopodal Murphy w Północnej Karolinie znajdował się mój
mały tymczasowy obóz. Późną nocą miałem w zwyczaju wybierać
wyrzucone do samotnego śmietnika za sklepem spożywczym Save-A-Lot
owoce i warzywa. Wróciwszy do obozu, czyściłem zdobytą żywność,
kroiłem na plasterki i wykładałem do suszenia na słońcu. Po
kilku miesiącach miałem tyle suszonej cebuli, pomidorów, zielonej
papryki oraz truskawek, że starczało mi na całą zimę. Gdy
zakończyłem ten proces przygotowania, ładowałem jedzenie do
plecaka i przenosiłem do zimowego obozu w górach.
Sobota 31 maja 2003 roku to
była jedna z tych rzadkich okazji. Dwie noce wcześniej znalazłem w
śmietniku pudło lekko przejrzałych bananów. To pierwszy znak, że
sklep przygotowuje się do wyrzucenia całego zapasu bananów.
Wielokrotnie byłem świadkiem takiego pozbywania się towaru. Jeśli
moje kalkulacje miały się potwierdzić, znajdę dziś w nocy
kilkaset kilogramów żywności. Jeśli uda mi się zdobyć te
banany, będę w bardzo dogodnej sytuacji, jeśli chodzi o moje
przygotowania na suszenia żywności w lecie. „Warto zaryzykować”
– powiedziałem sobie. – „Udało ci się uniknąć tego
radiowozu już ze sto razy. Uda się i po raz sto pierwszy”.
Wyturlałem się spod ponczo,
które służyło mi za schronienie, starłem z oczu resztki snu i
przywdziałem ubrania „śmietnikowe”: złachaną kurtkę,
poplamione spodnie, parę sfatygowanych adidasów. Księżyc świecił
słabo. W ciemności moje stopy przypominały sobie szlak w dół
grani. U stóp wzniesienia widniała zarośnięta droga zjazdowa z
czteropasmowej autostrady. Murphy znajdowało się w sporej
odległości od mostu łączącego brzegi Valley River. Spojrzałem w
obie strony, rozglądając się za światłami samochodów; potem
sprintem przebiegłem most. Zszedłem niżej i podążyłem wyboistą
ścieżką na tyły Save-A-Lot.
Byłem już w połowie drogi
do śmietnika, gdy usłyszałem świst samochodowych opon na asfalcie
i spojrzawszy w górę ujrzałem jak zza rogu wyjeżdża radiowóz.
Miał wyłączone światła. Złapał mnie na otwartej przestrzeni.
Rzuciłem się pędem w stronę rampy załadowczej i kucnąłem za
stertą skrzynek z mlekiem; miałem nadzieję, że mnie nie
spostrzegł. Ale gdy tylko schowałem się za skrzynkami,
uświadomiłem sobie, że bez wątpienia mnie zauważył. Co gorsza,
jak głupek wpakowałem się w pułapkę: miałem za plecami budynek
sklepu, a powinienem był pobiec w przeciwną stronę – w kierunku
pastwiska i rzeki. Policjant szybko ustawił samochód przed
skrzynkami, blokując mi drogę ucieczki. Zaczął mnie szukać swoim
szperaczem. Przez skrzynki przedostał się jasny strumień światła.
– Wyłaź stamtąd z rękami do góry! – krzyknął.
Przygwożdżony do budynku,
szukałem drogi ucieczki. Nie miałem ze sobą żadnej broni, więc
opór nie wchodził w grę. Była pewna możliwość: nieobstawiona
przestrzeń na dalszym krańcu rampy. Gdybym teraz zaczął biec,
mógłbym pierwszy dopaść pastwiska. Ale wewnętrzny głos
powiedział mi, abym się nie ruszał: „Przestań uciekać” –
rzekł. – „Zniesiesz wszystko – czymkolwiek cię potraktują”.
Natychmiast poczułem niewiarygodny spokój. Wyszedłem zza skrzynek.
Usłyszałem ryk silnika drugiego radiowozu, a następnie trzeciego.
Niedługo potem zaułek za Save-A-Lot zapełnił się samochodami
policyjnymi. Z dwóch stron podeszło do mnie dwóch policjantów z
bronią w ręku; jeden z nich założył mi kajdanki. Padły pytania.
Podałem im fałszywe nazwisko oraz numer ubezpieczenia społecznego.
Powiedziałem, że jestem bezdomny i szukałem w śmietniku jedzenia.
Podczas gdy jeden gliniarz porozumiewał się przez radio,
sprawdzając podane przeze mnie dane, drugi cały czas świecił mi w
oczy latarką.
Po jakichś dziesięciu
sekundach, odwrócił się i pośpieszył w stronę roztrajkotanej
gromady gliniarzy. Zbili się w grupę i rozmawiali podnieconymi
głosami.
– Przechowanie –
powiedział gliniarz. – Zabieramy cię ze sobą na przechowanie...
Damy ci coś do jedzenia... Zobaczymy, czy nie potrzebujesz lekarza.
„Przechowanie” stanowiło
jeden z tych nowych środków, których gliny używały w celu
przetrzymywania ludzi bez konieczności formalnego aresztowania ich.
Jako że nie miałem ze sobą żadnej broni, ani narkotyków, nie
istniał żaden wytłumaczalny powód, by mnie aresztować.
Wiedziałem jednak, dlaczego nie chcą puścić mnie wolno – i nie
miało to z „przechowaniem” żadnego związku. Chodziło im o
moje odciski palców. Z chwilą, gdy wprowadzą je do systemu,
wkrótce zjawi się FBI. Koniec pieśni.
Wszystko skończyło się
mniej więcej tak jak zawsze się spodziewałem. Gliniarz zastosował
wobec mnie manewr zwany „Szalonym Iwanem”. Widziałem jak
przejeżdżał za Save-A-Lot, gdy szedłem przez pastwisko. Wyglądało
to na rutynowy patrol. Zwykle siedziałem jeszcze w wysokiej trawie
przez kilka minut – na wypadek, gdyby zdecydował się wrócić –
czasami to robił. Ale tej nocy nie poczekałem. Przeskoczyłem przez
ogrodzenie pastwiska i ruszyłem asfaltem. Tymczasem glina okrążył
sklep od frontu i raz jeszcze wjechał alejką z boku na tyły
sklepu. Zupełnie nie zauważyłem jak nadjeżdża. Zanim
zorientowałem się w sytuacji miał mnie na widelcu.
Konwój policyjnych samochodów
przewiózł mnie do siedziby sądu okręgowego hrabstwa Cherokee w
centrum Murphy. O czwartej nad ranem ulice były wyludnione. Na
skrzyżowaniach migały żółte światła. Dawniej na takie okazje
miałem na szyi kluczyk do kajdanek. Ale to było dawno temu –
jakby całe wieki.
Na tyłach budynku sądu
znajdowało się okręgowe więzienie: pudełko z czerwonych cegieł
mające w oknach zardzewiałe żelazne kraty. Starodawne
więzienie, zbudowane
prawie sto lat temu, wyglądało na swój wiek. Gdyby nie zaparkowane
przed budynkiem policyjne samochody, można by pomyśleć, że
przeznaczony jest do rozbiórki.
Przy wtórze brzęczenia
wyszczerbione metalowe drzwi otworzyły się, a gliny
zaprowadziły
mnie do pomieszczenia dla zatrzymanych i usadzili na jednym z
ciągnących się wzdłuż ściany czarnych plastykowych siedzeń –
jak z poczekalni na dworcu autobusowym. Trzej gliniarze stali przede
mną i pilnowali mnie; pozostali zaś zniknęli w przyległym
pomieszczeniu.
Było cicho jak makiem zasiał.
Na ponadnormatywnie wielkiej twarzy stojącego naprzeciw mnie gliny
malował się szeroki uśmiech. Wreszcie mała procesja gliniarzy
wyłoniła się z przyległego pomieszczenia i zgromadziła przede
mną – niczym ława przysięgłych wracająca z narady, by ogłosić
wyrok. Zgromadzenie powoli utworzyło przejście – rozstępując
się niczym wody Morza Czerwonego – by przepuścić jednego z
funkcjonariuszy. Trzymał on w ręku kartkę. – Kto to jest? –
spytał, pakując mi kartkę przed oczy. Był to plakat FBI z serii
„Dziesięciu najbardziej poszukiwanych” – z moim nazwiskiem i
zdjęciem. Rozpoznałem fotografię: zrobiliśmy ją sobie z mamą na
Times Square jeszcze w 1997. Gliniarz wyszczerzył się w uśmiechu;
między przednimi zębami miał czarne drobinki tabaki Copenhagen;
wyglądał jak pies, który najadł się gówna. Spojrzawszy na
plakat, a następnie na glinę, udawałem, że nie rozumiem. –
Plakat mówi, że kim jestem? – zapytałem. To go rozgniewało.
Psułem mu tę chwilę tryumfiku rodem z serialu Prawo
i porządek.
Przystawił mi plakat bliżej do twarzy, niemal dotykając koniuszka
mojego nosa.
– Posłuchaj,
zostajesz tutaj, aż dowiemy się, kim jesteś. Więc może powiesz
nam, jak naprawdę się nazywasz?
– Nazywam
się Eryk Rudolph.
[wydanie
trzecie, 2015]
Tłum. Łukasz Makowski
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń