Część 1
Śledziłem na bieżąco informacje dotyczące cyfrowej gotówki oraz szyfrowania od chwili, gdy w numerze „Scientific American” z sierpnia 1992 r. przyczytałem artykuł poświęcony „szyfrowanym podpisom”. Choć śledzę forum Digitaliberty dopiero od paru tygodni, dostrzegam już parę kwestii, które naprawę mocno (i słusznie!) dotykają przeciętnego człowieka, który ma w głowie trochę oleju:
1. Jak wolność, na którą pozwala internet, przełożymy na życie codzienne?
2. Jak możemy zapobiec zakazaniu przez rząd szyfrowania danych, cyfrowej gotówki oraz innych systemów zwiększających naszą wolność?
Kilka miesięcy temu wpadłem na prawdziwie i całkiem dosłownie „rewolucyjny” pomysł, który nazwałem żartobliwie „polityką zabójstw”; zastanawiałem się nad kwestią, czy dałoby się utworzyć organizację, która w zgodzie z prawem ogłaszałaby, że przyznaje nagrodę pieniężną komuś, kto prawidłowo przewidział datę śmierci człowieka z listy jednostek naruszających prawa innych ludzi – chodziłoby generalnie o osoby pracujące dla rządu, piastujące stanowiska państwowe albo na nie mianowane. Organizacja mogłaby zwrócić się do społeczeństwa o anonimowe datki, zaś poszczególne osoby mogłyby je przesyłać korzystając z cyfrowej gotówki.
Opowiadałem się też za koncepcją, że użycie współczesnych metod szyfrowania kluczy publicznych oraz anonimowej cyfrowej gotówki pozwoli na przyznawanie wspomnianych nagród w taki sposób, iż nikt nie będzie wiedział, kto otrzymuje wygraną – tylko to, że zostaje ona przyznana. Nawet sama organizacja nie dysponowałaby informacjami mogącymi pomóc władzom w zidentyfikowaniu autora przepowiedni, nie mówiąc już o człowieku, który doprowadził do śmierci wskazanej osoby.
Nie zamierzałem również dostarczać argumentu „twardego do zgryzienia jak orzech”, wygłaszając ogólne twierdzenie, że libertariańskie zasady mówią, iż człowiek wynajmujący kontraktowego zabójcę nie jest winny morderstwa. Oczywiście, kłopot z owym ogólnym twierdzeniem polega na tym, że według zasad libertarianizmu ofiara morderstwa mogłaby być całkowicie niewinna; zabójstwo stawałoby się w ten sposób przestępstwem i prowadziło do pytania, czy osoba obstawiająca trafnie datę jej śmierci sama nie zaciągałaby winy.
Wbrew temu: w moim rozważaniu zakładałem, że „ofiarą” jest pracownik rządowy, przypuszczalnie taki, który nie tylko otrzymuje pensję pochodzącą ze skradzionych w podatkach dolarów, ale poza tym winny szczególnego naruszenia prawa. (Przychodzą mi na myśl rządowi agenci odpowiedzialni za Ruby Ridge oraz Waco). Człowiek zatrudniony przez rząd, uzyskujący pochodzące z kradzieży pieniądze oraz naruszający w rozmaity sposób prawa innych narusza aksjomat nieagresji i zakładamy, że tym samym dowolne wymierzone przeciw niemu działania nie stanowią w libertariańskim rozumieniu inicjowania agresji.
Organizacja powstała by zarządzać takim systemem mogłaby prawdopodobnie sporządzić listę osób, które w poważny sposób naruszyły aksjomat nieagresji, lecz o których winie sądy państwowe nie orzekłyby, ponieważ wspomniane osoby dokonały swoich czynów na zlecenie rządu. Przy każdym nazwisku figurowałaby pewna kwota pieniędzy – suma środków, jaką organizacja otrzymała w datkach; tę właśnie sumę wypłacałaby za prawidłową „przepowiednię” dotyczącą daty śmierci konkretnej osoby; chodziłoby przypuszczalnie o wskazanie jej co do dnia. „Przepowiadacze” formułowaliby swoją „przepowiednię” w formie pliku, szyfrowali ją korzystając z publicznego klucza organizacji, a następnie przesyłali na jej adres, prawdopodobnie używając zapewniających w praktyce całkowitą anonimowość sposobów, takich jak wrzucanie do skrzynki koperty z dyskietką; choć z większą dozą prawdopodobieństwa korzystaliby albo z kaskady szyfrowanych anonimowych remailerów albo z dostępnych publicznie punktów dostępu do internetu, takich jak terminale w lokalnej bibliotece etc.
By zapobiec przekształceniu się takiego systemu w najzwyklejszą, całkowicie losową, nie pociągającą za sobą żadnych kosztów loterię, której uczestnicy mogą na chybił-trafił wskazywać nazwisko i datę śmierci (mając nadzieję, że wspomnianą osobę akurat trafi piorun, jak to się niekiedy zdarza), trzeba by zniechęcać do takich przypadkowego obstawiania wymagając od „przepowiadaczy”, by do swojej „przepowiedni” dołączali zaszyfrowaną i „cyfrową gotówkę”, której pochodzenia nie dałoby się ustalić – w kwocie wystarczająco dużej, by uczynić strzelanie na chybił-trafił niepraktycznym.
Na przykład: gdyby obiekt zakładu był w wieku, powiedzmy, 50 lat i według statystyk miał przeżyć kolejnych trzydzieści – czyli około 10.000 dni – suma wymagana do przyjęcia zakładu musiałaby wynosić co najmniej jedną dziesięciotysięczną wysokości wygranej. W praktyce minimalna wysokość wymaganej do zawarcia zakładu wpłaty powinna być znacznie wyższa i być może wynosić nawet jedną tysięczną wygranej – mamy bowiem podstawy do przypuszczenia, że każdy obstawiający byłby wystarczająco pewny swojej „przepowiedni”, by zaryzykować jedną tysięczną potencjalnej nagrody.
Cyfrową gotówkę umieszczałoby się w „zewnętrznej szyfrowanej kopercie”, którą dałoby się zdekodować używając publicznego klucza organizacji. Treść samego przewidywania (zawierająca nazwisko i datę śmierci zmarłego) znajdowałyby się w innej zaszyfrowanej kopercie – wewnątrz tej pierwszej, ale zostałaby zaszyfrowana kluczem znanym tylko obstawiającemu. W ten sposób organizacja mogłaby odszyfrować „zewnętrzną” kopertę i znaleźć tam cyfrową gotówkę, lecz nie miałaby pojęcia, jakie przewidywanie znajduje się w najbardziej „skrytej” kopercie – nie znałaby ani nazwiska, ani daty.
Jeśli później „przewidywanie” sprawdziłoby się, obstawiający najprawdopodobniej przesłałby organizacji jeszcze jedną zaszyfrowaną „kopertę”, zawierającą kod do rozszyfrowania koperty z „przewidywaniem” oraz klucz publiczny [(wbrew nazwie) do jednokrotnego zastosowania!], który wykorzystano by do zaszyfrowania cyfrowej gotówki użytej, by wypłacić nagrodę. Organizacja zastosowałaby klucz do odszyfrowania koperty z „przewidywaniem” przekonała się, że klucz działa, a następnie ogłosiła, że zawarte w przesyłce przewidywanie stało się w oznaczonym dniu faktem. Obstawiający miałby zatem prawo do wygranej. Niemniej jednak nawet wtedy nikt nie wiedziałby, KTO nim jest!
Organizacja nie wie nawet, czy zwycięzca miał cokolwiek wspólnego z tym, że przewidywanie się sprawdziło. Jeśli otrzymałaby od niego dane tradycyjną pocztą – w kopertach bez adresu zwrotnego, spaliłaby koperty przed zapoznaniem się z ich zawartością. Skutkiem tego nawet czynna współpraca ze strony organizacji nie mogłaby pomóc nikomu, łącznie z policją, w zlokalizowaniu obstawiającego.
W kopercie ze „spełnioną przepowiednią” znajdowałaby się również „niepodpisana” (jeszcze nieuwierzytelniona) „cyfrowa gotówka”, którą następnie bank organizacji w ciemno „podpisałby”, a później zaszyfrował używając załączonego klucza publicznego. (Zawartość klucza publicznego można by ogłosić publicznie, umożliwiając członkom społeczeństwa bezpieczne przesyłanie komentarzy oraz, co niewykluczone, dodatkowego wynagrodzenia z załączonymi wyrazami wdzięczności). Powstały w ten sposób zaszyfrowany plik mógłby zostać jawnie opublikowany w internecie, a następnie zdekodowany przez jedną jedyną osobę: autora trafnego przewidywania. W rezultacie osoby otrzymującej nagrodę w żaden sposób nie dałoby się wskazać.
Cyfrowa gotówka jest z kolei przez zwycięzcę przetwarzana w procesie „rozwiązywania” – na zasadzie wyjaśnionej dużo dokładniej w numerze „Scientific American” z sierpnia 1992 r. Źródła uzyskanej tym sposobem cyfrowej gotówki nie jesteśmy w stanie w żaden sposób wskazać. {PRZYPIS: Czy z perspektywy niemal ćwierćwiecza, które upłynęło od pierwszej publikacji eseju możemy stwierdzić, że np. fakty ujawnione przez Edwarda Snowdena oraz przypadki zajmowania kont bitcoinowych etc. przewidywaniu Bella, niestety, przeczą? Czy możliwa jest gdzieś w internecie absolutna anonimowość? A może wciąż czekamy na wynalezienie takiego sposobu komunikacji, który nam ją zapewni?}.
Naszkicowany system pozwala zrealizować kilka celów. Po pierwsze: całkowicie ukryć przed organizacją tożsamość obstawiającego, co powoduje, że żaden z potencjalnych „przewidywaczy” nie musi „ufać”, iż nie ujawni ona nikomu jego nazwiska ani miejsca, w którym przebywa. Po drugie: pozwala przewidującemu dokonać przewidywania bez ujawniania faktycznej jego treści – do chwili, gdy sam się na to zdecyduje – dając mu pewność, że „obiekt przewidywania” nie zostanie zawczasu ostrzeżony o zamiarze obstawiającego {PRZYPIS: Bell zdaje się sugerować tutaj, że obstawiający i zabójca będą jedną i tą samą osobą.} (zaś „nietrafione” przewidywania wcale nie muszą zostać ujawnione). W istocie osoba, która trafnie obstawiła, wcale nie potrzebuje ujawniać swojego trafnego typu – chyba że chce uzyskać nagrodę. Po trzecie: pozwala zwycięzcy anonimowo przekazać wygraną dowolnie wybranej osobie, ponieważ może on ofiarować swoją cyfrową gotówkę komukolwiek – bez obaw, że zostanie zidentyfikowany.
Naszkicowany system również organizacji przynosi parę korzyści. Ze względu na to, że nawet jej nie jest znana tożsamość obstawiającego, nie można jej zmusić do ujawnienia jego personaliów ani w sądzie cywilnym, ani karnym. To powinno uchronić organizację przed odpowiedzialnością, ponieważ nie będzie ona znała zawartości żadnego z „przewidywań” aż do chwili, gdy śmierć wskazanej osoby nie stanie się faktem. (Mimo to organizacja będzie celowo utrzymywana w „ubóstwie”, by mogła zasłaniać się niewypłacalnością). Ponieważ przypuszczalnie większość praw, o których naruszenie można by organizację oskarżyć, zakładałaby, iż naruszający prawo ma konkretną albo uprzednią wiedzę na temat przestępstwa, utrzymywanie się w niewiedzy w kwestii możliwie wielu faktów najdłużej jak to możliwe najprawdopodobniej bardzo utrudniłby wniesienie sprawy do sądu.
Część 2
„Siadając w pizzerii do pepperoni Dorothy spytała Jima:
– A więc nad jakimi jeszcze wynalazkami pracujesz?
Jim odpowiedział:
– Mam nowy pomysł, ale jest on doprawdy ewolucyjny. Dosłownie REWOLUCYJNY.
– W porządku, Jim, który rząd planujesz obalić? – spytała, włączając się w konwencję.
– Wszystkie – odparł Jim.”
Konsekwencje polityczne
Wyobraźmy sobie przez chwilę, że zwykli obywatele oglądają wieczorne wiadomości i widzą jakiś postępek rządowego pracownika albo piastującego państwowy urząd, który według nich narusza ich prawa, stanowi nadużycie społecznego zaufania albo władzy, która ich zdaniem winna być ograniczona. Widzą osobę, która dopuszcza się takich nadużyć albo korzysta z władzy w tak niewłaściwy sposób, że ludzie nie powinni tego znosić.
Cóż stałoby się, gdyby mogli siąść przed komputerami, wstukać nazwisko tego łajdaka i wybrać odpowiednią sumę pieniężną – taką, jaką sami byliby gotowi zapłacić komuś, kto prawidłowo „przewidzi” datę śmierci wspomnianego urzędnika. Zaszyfrowany i anonimowy datek zostałby wysłany do centralnego rejestru organizacji i dodany do ogólnej kwoty; informacja na temat zebranej sumy byłaby dostępna każdemu zainteresowanemu w ciągu kilku sekund. Gdyby ledwie 0,1% Amerykanów, to znaczy jedna osoba na tysiąc, była gotowa zapłacić dolara za śmierć jakiegoś rządowego nikczemnika, równałoby się to wyznaczeniu za jego głowę nagrody w wysokości 250.000 dolarów.
Co więcej: wyobraźmy sobie, że dowolny człowiek rozważający pokuszenie się o nagrodę mógłby pokusić się o nią mając matematyczną pewność, że nie można go zidentyfikować; mógłby również odebrać nagrodę bez spotykania się, ani nawet komunikowania z kimkolwiek, kto mógłby go później rozpoznać. Doskonała anonimowość, doskonała tajemnica i doskonałe bezpieczeństwo. A to, w połączeniu z faktem, jak łatwo i bezpiecznie można by wspomniane wpłaty zbierać, czyniłoby sytuację nadużywającego władzy pracownika rządowego niezwykle ryzykowną. Z dużym prawdopodobieństwem żaden funkcjonariusz państwowy na szczeblu wyższym niż powiatowy nawet nie ryzykowałby dalszego sprawowania swojego urzędu.
Jakże zmieniłoby to scenę polityczną w Ameryce? Znacznie mniej czasu zajęłaby odpowiedź na pytanie: „Cóż pozostałoby takie samo?”. Nie wybieralibyśmy już ludzi, którzy łamią obietnice wyborcze i nakładają na nas zabójcze podatki, oprzepisowują nas na śmierć czy też wysyłają najętych zbirów, aby nas zamordowali, jeśli sprzeciwimy się ich życzeniom.
Brak armii?
Jedna z potencjalnych atrakcyjnych konsekwencji opisywanego systemu polegałaby na tym, że do obrony naszego kraju być może nawet nie potrzebowalibyśmy armii. Każdy zagrażający nam albo naruszający nasze prawa cudzoziemski przywódca podlegałby temu samemu systemowi wpłat, zabójstw i nagród, który działałby poza granicami tak samo skutecznie jak w ich obrębie.
Nasz kraj nauczył się na przykładzie wielu wydarzeń nastepujących po zakończeniu wojen, że z chwilą gdy ustają polityczne spory między przywódcami, my (zwykli obywatele) jesteśmy w stanie całkiem nieźle dogadywać się z obywatelami innych państw. Klasyczne przykłady stanowią powojenne Niemcy, Japonia i Włochy oraz posowiecka Rosja, blok wschodni, Albania i wiele innych.
Przeciwne przykłady stanowią kraje, w których polityczny spór nadal trwa: takie jak Korea Północna, Wietnam, Irak, Kuba, komunistyczne Chiny i kilka innych. We wszystkich tych przypadkach przywódcy przeciwnej nam strony NIE ZOSTALI pokonani na wojnie, ani w wewnętrznej walce o władzę. Oczywiste, że to nie LUDZIE utrzymują stan konfliktu, ale przywódcy.
Zastanówmy się, jak zmieniłaby się historia, gdybyśmy zdołali „zlikwidować” Lenina, Stalina, Hitlera, Mussoliniego, Tojo, Kim Il Sunga, Ho Chi Minha, ajatollaha Chomeiniego, Saddama Husajna, Muammara Kadafiego i podobnych – w razie potrzeby razem z ich zastępcami – a wszystko to kosztem ledwie paru milionów dolarów, nie zaś kosztem tych miliardów dolarów oraz milionów istnień, które pociągnęły za sobą wojny przeciwko nim.
Ale tu pojawia się ciekawe pytanie i jeszcze ciekawsza odpowiedź: Jeśli to wszystko takie proste, dlaczego nikt tego jeszcze nie zrobił? Chodzi o to, że wojny są niszczące, kosztowne i niebezpieczne – dlaczego zatem żaden polityk nie wpadł na pomysł, że, zamiast walczyć z całym państwem, wystarczyłoby, gdybyśmy „wybili” tych nielicznych szubrawców na szczycie?
Odpowiedź jest całkiem odkrywcza i uderzająco „logiczna”: Jeśli my możemy zabić ICH przywódców, oni mogą z kolei zabić przywódców NASZYCH. To pozwoliłoby uniknąć wojny, ale przywódców obu stron spotkałaby śmierć – a zgadnij, kto ma władzę podejmowania decyzji w sprawie wojny? To prawda: PRZYWÓDCY.
A przywódcy (zarówno ich, jak i nasi!) wolą oglądać śmierć trzydziestu milionów zwykłych ludzi w drugiej wojnie światowej niż, jeśli uda im się tego uniknąć, samemu stracić życie. To samo dotyczy Korei, Wietnamu, wojny w Zatoce Perskiej i licznych innych konfliktów na globie. Można z łatwością dostrzec, że dopóki będziemy pozwalać przywódcom (zarówno „ich”, jak i „naszym”) na decydowanie o tym, kto zginie, oni ZAWSZE wybiorą zwykłych obywateli danego kraju.
Jedna z przyczyn, dla których przywódcom udawało się uniknąć proponowanego tu rozwiązania, jest prosta: o ile morderstwo może ujść komuś na sucho stosunkowo łatwo, dużo trudniej wynagrodzić dokonującą go osobę, a ubiegający się o nią człowiek niewątpliwie podejmuje poważne ryzyko. (Większość spraw o morderstwo rozwiązuje się w oparciu o jakiś wcześniejszy związek mordercy z ofiarą lub obserwacje świadków, którzy znają jedno albo drugie).
Z historycznego punktu widzenia odpowiednie umotywowanie zabójcy było w istocie niemożliwością. Nie dało się zapewnić mu jednocześnie bezpieczeństwa i anonimowości – choćby dlatego, że nie istniała możliwość ZAPŁACENIA mu w taki sposób, by nikt nie zdołał go zidentyfikować, ani gwarancja, że wszyscy potencjalni świadkowie zachowają milczenie. Nawet gdyby ktoś był gotów dokonać zabójstwa za cenę swojego życia, chciałby mieć pewność, że wybrane przez niego osoby otrzymają nagrodę; ale jeśli zostałyby one zidentyfikowane, stałyby się obiektem zemsty,
Wszystko to ulega zmianie z nastaniem epoki szyfrowania kluczy publicznych oraz cyfrowej gotówki. Otóż możliwe powinno stać się ogłoszenie wszem i wobec ważnej do odwołania propozycji wypłacenia za pomocą niemożliwego do wyśledzenia przekazu dużej sumy cyfrowej gotówki osobie, która spełni określone „warunki” – warunki, do których nie musi nawet należeć udowodnienie (albo, jeśli o tym już mowa, nawet twierdzenie), że w jakiś sposób odpowiada za dany zgon.
Wydaje mi się, że taki system niesie za sobą na przyszłość poważne konsekwencje dla sprawy wolności. W szczególności libertarianie (a do nich się zaliczam) winni zwrócić szczególną uwagę na fakt, że nawet jeśli wspomniany system nie „zachęca” i nie prowadzi wprost do anarchii, to przynajmniej do minarchii (rządu minimalnego), ponieważ, gdyby wprowadzić go w życie, żadna duża struktura rządowa nie zdołałaby przetrwać w obecnej formie.
Ośmielam się twierdzić, że wspomniany system w istocie stanowiłby rozwiązanie wysuwanego od czasu do czasu potencjalnego problemu wiążącego się z przyjęciem libertarianizmu w kraju otoczonym przez kraje nielibertariańskie. Uzasadnione byłoby przypuszczenie, że w trakcie stopniowej zmiany w kierunku libertariańskiego porządku politycznego i ekonomicznego przetrwać musiałyby pozostałości systemu nielibertariańskiego, takie jak państwowa armia, by chronić społeczeństwo przed zagrożeniami ze strony obcych państw. Choć to, oczywiście, możliwe do pojęcia, trudno byłoby przeciętnemu naiwnemu człowiekowi wyobrazić sobie, jak danemu krajowi miałoby się udać utrzymanie budżetu wojskowego opartego o dobrowolne datki na poziomie 250 miliardów dolarów rocznie.
Prosta odpowiedź brzmi, oczywiście, następująco: w społeczeństwie libertariańskim budżet wojskowy po prostu nie osiągałby takiej wysokości. Bardziej problematyczna jest kwestia tego, jak kraj by się bronił, gdyby fundusze na ten cel pochodziły wyłącznie z dobrowolnych datków. Równie prosta odpowiedź polega na tym, że ów kraj zdołałby najpewniej skutecznie się bronić dysponując budżetem w wysokości połowy lub jednej trzeciej obecnego. To prawda – ale nie trafia w sedno.
Prawdziwa odpowiedź jest jeszcze prostsza. Wielkie armie są potrzebne tylko do walki z innymi wielkimi armiami, tworzonymi przez inne – nielibertariańskie – kraje, najprawdopodobniej wbrew woli ich obywateli. Z chwilą gdy problem, jaki stanowią ich przywódcy, zostanie rozwiązany (podobnie jak nasz; albo siłami własnymi obywateli cudzoziemskiego kraju z zastosowaniem analogicznych anonimowych wpłat – albo naszymi), nie będzie już żadnych wielkich armii, którym trzeba się przeciwstawiać.
Część 3
W filmie z lat sześćdziesiątych pod tytułem Sprawa Tomasza Crowna Steve McQueen gra znudzonego multimilionera, który walczy z marazmem organizując planowane z pieczołowitością i przynoszące znaczny łup napady na banki. Każdego z rabusiów zatrudnia indywidualnie i anonimowo, tak że nie są oni w stanie zidentyfikować swojego pracodawcy, ani siebie nawzajem. Bandyci przybywają do banku zgodnie z planem – każdy osobno, ale wszyscy w jednym czasie – dokonują rabunku, a potem na zawsze się rozdzielają. Milioner wypłaca każdemu z bandytów wynagrodzenie z własnych środków, a więc skradzione pieniądze są niemożliwe do zlokalizowania, a dla siebie zatrzymuje zyski z każdej kradzieży.
W moim niedawno opublikowanym eseju tytułowanym zazwyczaj Digitaliberty, a wcześniej Polityką zabójstw przedstawiłem hipotezę, że powinno się udać LEGALNE utworzenie organizacji, która zbiera całkowicie anonimowe datki, wysyłane przez członków społeczeństwa – datki wysyłane są z zaleceniem, by organizacja wypłaciła je temu, kto poprawnie wskaże datę śmierci pewnej wymienionej z nazwiska osoby, na przykład jakiegoś nielubianego pracownika rządowego lub kogoś piastującego państwowy urząd.
[...] [Tu następuje powtórzenie szczegółów koncepcji, stanowiące kompilację pierwszej i drugiej części tekstu].
Opisany proces wydaje się zawiły, ale wszystkie wspomniane jego elementy (oraz nieco innych, o których wyżej nie wspomniałem) są potrzebne, by:
1. Zapewnić całkowitą anonimowość zarówno wpłacającym, jak i obstawiającym – anonimowość nie tylko wobec społeczeństwa i siebie nawzajem, ale również wobec samej organizacji, czy to zanim przewidywanie się spełni, czy po tym.
2. Dać pewność, że ani organizacja, ani wpłacający, ani społeczeństwo nie wie, jaka jest treść danego „przewidywania” zanim nie stanie się ono faktem. (To gwarantuje, że żaden z innych uczestników zakładu nie może być „winny” tego, że wiedział o zamiarze zabójstwa zanim do niego doszło).
3. Wykazać wpłacającym (łącznie z potencjalnymi przyszłymi obstawiającymi), organizacji oraz społeczeństwu, że ktoś faktycznie przewidział zgon konkretnej osoby pewnego konkretnego dnia – zanim do niego doszło.
4. Wykazać wpłacającym oraz społeczeństwu (łącznie z potencjalnymi przyszłymi obstawiającymi), że obiecana suma pieniędzy została rzeczywiście wypłacona autorowi trafnego przewidywania. To, oczywiście, istotne, ponieważ nie chcielibyśmy, aby którykolwiek z potencjalnych obstawiających miał wątpliwości co do tego, czy w przypadku trafnego obstawienia otrzyma wygraną, ani by którykolwiek z potencjalnych wpłacających wątpił w to, że pieniądze faktycznie otrzymuje autor trafnego typowania.
5. Zapobiec uzyskaniu przez organizację, wpłacających oraz społeczeństwo pewnej wiedzy na temat tego, czy zwycięzca naprawdę miał coś wspólnego z przewidzianym przez siebie zgonem. Będzie tak nawet w przypadku, gdyby (hipotetycznie) ktoś został później schwytany i skazany za morderstwo, które było podmiotem trafnego „typowania”. Nawet po zidentyfikowaniu zabójcy innymi sposobami niemożliwe jest, by ktokolwiek miał pewność, czy morderca i obstawiający to ta sama osoba.
6. Pozwolić obstawiającemu, jeśli sobie tego życzy, na ofiarowanie nagrody (najprawdopodobniej w pełni anonimowo) innej osobie, być może całkowicie nieświadomej pochodzenia pieniędzy i bez dzielenia się tą wiedzą z kimkolwiek innym.
Nawet wskazany „obiekt zakładu” („ofiara”) również zyskuje określoną pewność: jego najlepszy „przyjaciel” mógłby zgłosić się po nagrodę, całkowicie anonimowo, gdyby trafnie „przewidział” datę jego śmierci. W tym momencie „obiekt” nie będzie miał już żadnych przyjaciół.
Opisywany system stanowi być może urzeczywistnienie ostatecznego stadium „rozczłonkowania” informacji: nikt nie wie ani trochę więcej niż potrzebuje, by odegrać swoją rolę w całym przedsięwzięciu. Nikt nie jest w stanie na nikogo donieść albo popełnić błędu, który pozwoli wskazać innych uczestników systemu. A jednocześnie wszyscy mogą zweryfikować, że gra toczy się uczciwie: zwycięzca otrzymuje nagrodę, zgodnie z życzeniem wpłacających; potencjalni przyszli obstawiający zyskują (możliwą do udowodnienia matematycznie) pewność, że wszystkim poprzednim zwycięzcom wypłacono pełne sumy nagród – w sposób uniemożliwiający zidentyfikowanie ich; członkowie społeczeństwa przekonują się, że – jeśli zdecydują się dołączyć do wpłacających – ich datki zostaną wykorzystane zgodnie z ich życzeniem. Powyższe obserwacje prowadzą mnie do wygłoszenia śmiałej tezy: twierdzę, że – pomijając praktyczną trudność i, być może, teorytyczną niemożliwość zidentyfikowania zarówno wpłacających, jak i zwycięzcy, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że żaden z uczestników przedsięwzięcia – z (co zrozumiałe) hipotetycznym wyjątkiem „zwycięzcy”, który ma świadomość, że jest również zabójcą – nie mógłby zostać uznany za „winnego” jakiegokolwiek naruszenia fundamentalnych reguł prawa. Co więcej, żaden z uczestników, włączając w to centralną organizację, nie wie – ani przed spełnieniem się „przewidywania”, ani po jego spełnieniu – czy którykolwiek inny uczestnik faktycznie naruszył jakikolwiek przepis; nie wiedziałby też (chyba że ogląda wiadomości), że dokonano jakiegokolwiek przestępstwa.
W końcu wpłacający najzwyczajniej w świecie oferują pewnej osobie premię za dokonanie trafnego przewidywania – nie zaś tytułem domniemanej odpowiedzialności za morderstwo – a nagroda zostaje wypłacona, nawet jeśli nie dojdzie do żadnego przestępstwa {PRZYPIS: Tzn. „obiekt typowania” umrze z przyczyn naturalnych na przykład.}. Organizacja zajmuje się wyłącznie koordynowaniem wszystkiego, lecz nadto stroni od czegokolwiek innego, więc nie może wiedzieć, skąd pochodzą pieniądze, do kogo ostatecznie trafiają, ani też czy w ogóle doszło do jakiegokolwiek przestępstwa. (Hipotetyczna teza: „obstawiacz”, który trafił w istocie mógłby być jednocześnie „ofiarą”, która decyduje się popełnić samobójstwo i, „przewidziawszy” swoją śmierć, oddać nagrodę wybranemu beneficjentowi, być może krewnemu albo przyjacielowi. To mogłoby okazać się, o ironio, najlepszym aktem zemsty, na jaki zdołałby się zdobyć – do pewnego stopnia „oszukać kata”).
W rzeczywistości organizacja mogłaby podjąć dalsze środki ostrożności przyjmując i deklarując publicznie, że nikt skazany za zabójstwo (albo nawet tylko o nie PODEJRZANY) nie będzie mógł otrzymać nagrody. Jednak ze względu na to, że osoba otrzymująca nagrodę jest z definicji anonimowa i nawet w teorii niemożliwa do zlokalizowania, takie zapewnienie brzmiałoby dość pusto; organizacja nie dysponuje środkami, by zapobiec wypłaceniu nagrody człowiekowi odpowiedzialnemu za zabójstwo.
Część 4
W trzeciej części eseju wysunąłem tezę, że zupełnie legalnie mogłaby działać organizacja, która z pomocą szyfrowania, międzynarodowych sieci danych oraz niemożliwej do zlokalizowania gotówki cyfrowej zdołałaby (niebezpośrednio) przyśpieszyć śmierć konkretnych osób, na przykłąd znienawidzonych pracowników rządowych i piastujących państwowe urzędy. Z przyczyn, które powinny być, jak sądzę, oczywiste, nie podejmę próby „udowodnienia” powyższej tezy. Po pierwsze: nawet gdyby takie działanie było na papierze faktycznie „legalne”, sam ten fakt nie powstrzymałby jego przeciwników przed chęcią położenia mu kresu. Jednak można spojrzeć na to z jeszcze innej strony: Jeśli system zadziała tak, jak się tego spodziewam, nawet twierdzenie, że jest „nielegalny” niczego nie zmieni, ponieważ może funkcjonować ponad granicami państwowymi i poza zasięgiem stojących na straży praw państwowych rządów oraz podległych im sądów.
Być może najbardziej znamienne jest jednak to, że gdyby postulowany przeze mnie system okazał się tak skuteczny, na jaki wygląda, żaden prokurator nie poważyłby się na wniesienie oskarżenia przeciw któremukolwiek z jego uczestników, a żaden sędzia nie podjąłby się jego rozpatrzenia, ponieważ bez względu na to, jak długa okazałaby się w danym momencie lista „obiektów zakładu”, zawsze znalazłoby się miejsce dla jednego czy dwóch więcej. Każdy potencjalny użytkownik rozumiałby, że atak na system oznacza zagrożenie dla jego działania w przyszłości i podjąłby odpowiednie kroki polegające na wpłaceniu pieniędzy mających skłonić do wzięcia za cel ataku osoby usiłującej zakończyć jego funkcjonowanie.
Sądzę, że oprócz udzielenia powyższych wyjaśnień powinienem odnieść się do dwóch wysuniętych wobec mojej koncepcji zarzutów, sformułowanych najwyraźniej w sposób dość uproszczony, dotyczących tego, że zastosowanie mojego pomysłu stanowiłoby naruszenie prawa. Konkretnie zaś: „spisek celem popełnienia morderstwa” oraz „nieujawnienie przestępstwa”.
Według mojego pojęcia do tego, by z kryminalnego punktu widzenia można było mówić o „spisku”, potrzeba co najmniej dwóch ludzi, którzy porozumiewają się w sprawie popełnienia przestępstwa i mają jakiś jawny udział w dążeniu do jego realizacji.
Cóż, powyższy zarzut z góry pali na panewce, ponieważ w opisanym przeze mnie układzie żaden z jego uczestników nie uzgadnia z KIMKOLWIEK innym popełnienia przestępstwa. Żaden z uczestników nawet nie powiadamia nikogo innego, że zamierza popełnić przestępstwo, czy to przed jego dokonaniem czy po. W rzeczywistości jedynym naruszeniem prawa wydaje się (hipotetycznie – zakładamy, że faktycznie doszło do zabójstwa) morderstwo popełnione przez jednostkę – przestępstwo, o którym inni uczestnicy systemu nie wiedzą, a tożsamość zabójcy również pozostaje tajemnicą.
Pamiętajmy: „typowanie” wysłane pierwotnie przez obstawiającego zostało całkowicie zaszyfrowane, tak by organizacja (ani ktokolwiek inny) nie był w stanie zidentyfikować osoby, której datę zgonu obstawiono, ani poznać daty, kiedy jej śmierć miałaby nastąpić. Zatem organizacja jest niezdolna do „wyrażenia zgody” na zabójstwo – podobnie jak wpłacający. Tylko w wypadku, gdyby przewidywanie miało się sprawdzić, przysłano by klucz deszyfrujący i dopiero wtedy organizacja (oraz społeczeństwo) poznałyby jego zawartość. Nawet wtedy mielibyśmy do czynienia jedynie z „typowaniem” – a więc nawet wtedy nikt nie ma tak naprawdę pewności, że jakiekolwiek przestępstwo można powiązać ze zwycięzcą.
„Nieujawnienie przestępstwa”
Zdaniem „Tima of Angle” postulowany przeze mnie system kwalifikuje się pod paragraf dotyczący powyższego występku, rodzaju rozcieńczonej formy „współsprawstwa przed dokonaniem przestępstwa oraz/lub po jego dokonaniu”. Po tym, jak udzieliłem „Timowi” odpowiedzi w tej kwestii, nie zdołał już poprzeć swojego pierwotnego twierdzenia żadnymi argumentami. (Ciekawostką z najnowszych wiadomości jest fakt, że właśnie o to przestępstwo oskarżony został Michael Fortier, człowiek, który twierdzi, że pomógł podejrzanemu o zamach bombowy w Oklahomie Timowi McVeighowi „przyjrzeć się dokładnie” wnętrzu budynku federalnego).
Mimo to wspominam tu o argumencie „Tima”, ponieważ pobieżne (i nieuważne) zapoznanie się z moją koncepcją zaprowadziło go do wskazania tego przepisu prawa, który, jak można domniemywać, uczestnicy złamaliby „z większym prawdopodobieństwem niż inne”. „Tim” odpowiedział: To nieprawda. To nazywa się „nieujawnieniem przestępstwa” i czyni cię współwinnym przed jego dokonaniem. Być może w państwie, które stosuje karę śmierci, mógłbyś ją otrzymać z paragrafu o kwalifikowanym typie zabójstwa.
Zbadałem jednak troszkę powyższe zagadnienie podczas wizyty z bibliotece, gdzie zapoznałem się ze Słownikiem prawniczym Blacka [Black's Law Dictionary]. Hasło dotyczące interesującej nas kwestii brzmi następująco: „Nieujawnienie przestępstwa. Przestępstwo polegające na ukrywaniu zbrodni popełnionej przez kogoś innego, lecz wykluczające tego rodzaju uprzednie porozumienie z przestępcą lub udzielenie mu po dokonaniu przestęptswa pomocy, które czyniłoby ukrywającą przestępstwo stronę współwinną zbrodni przed jej dokonaniem lub po tym, jak do niej już dojdzie. (United States v. Perlstein, C.C.A.N.J., 126 F.2d 789, 798). Na opisywane przestępstwo składają się: fakt, iż sprawca faktycznie dokonał planowanej zbrodni; oskarżony o ukrywanie przestępstwa nie powiadomił o nim władz oraz działał aktywnie na rzecz jego nieujawnienia. (U.S. v. Ciambrone, C.A. Nev., 750 F.2d 1416, 1417). Ktokolwiek, mając wiedzę o faktycznym zleceniu komuś popełnienia czynu uznawanego za przestępstwo przez sądownictwo Stanów Zjednoczonych, ukrywa ten fakt i nie informuje o nim bezzwłocznie sędziemu albo innemu przedstawicielowi władz cywilnych lub wojskowych Stanów Zjednoczonych, jest winny federalnego wykroczenia ukrywania przestępstwa. (18 Kodeks Stanów Zjednoczonych 4). Patrz też hasło: „Utrudnianie działania wymiarowi sprawiedliwości” w Black's Law Dictionary.
Jedynym „składnikiem” opisywanego przestępstwa, o którym można z pewną zasadnością twierdzić, że moja koncepcja spełnia jego warunki, jest pierwszy z wymienionych: jakiś człowiek, inny od oskarżonego o „nieujawnienie przestępstwa”), popełnił zbrodnię. Argument dotyczący obecności drugiego składnika sromotnie upada: „[...] że oskarżony miał pełną wiedzę na temat przestępstwa [...]”. Moje wcześniejsze uwagi dają jasno do zrozumienia, że w ramach postulowanego przeze mnie systemu jego uczestnicy nie tylko nie mają „pełnej wiedzy o przestępstwie”, ale ze skrupulatnością zabiega się o to, by nie mieli „o tym przestępstwie” wiedzy ŻADNEJ. Trzeci składnik – „[...] że oskarżony nie powiadomił o przestępstwie władz [...]” można odrzucić z miejsca: O tożsamości autora trafnego typowania, miejscu jego przebywania, ani o tym, czy miał on swój udział w jakiejkolwiek przestępczej działalności, nie wie (poza nim samym) żaden z uczestników systemu. W rzeczywistości każdy z nich poza zwycięzcą mógłby dostarczyć (załóżmy, że anonimowo) policji lub innemu urzędowi kopie całej wysłanej przez siebie korespondencji i ani trochę nie pomogłoby to we wskazaniu przestępcy, a nawet niekoniecznie przestępstwa.
W istocie zwyczajną metodą działania organizacji byłoby publikowanie „całej” otrzymywanej korespondencji – tak by dostarczyć społeczeństwu informacji zwrotnej i upewnić je, że wszyscy uczestnicy systemu spełniają swoje obietnice, a zwycięzcom wypłacane są nagrody. Publikacja owa dostałaby się zapewne w ręce policji, a może nawet zostałaby wysłana na jej adres, by uniknąć zarzutu o „niepoinformowanie władz”. Niemniej jednak, ku dowolnych władz rozczarowaniu, ani jota ze wspomnianych materiałów nie mogłaby im pomóc w dochodzeniach.
Z czwartym i ostatnim z elementów składowych „nieujawnienia przestępstwa” – „aktywnym działaniem na rzecz jego nieujawnienia” – nie mamy tu do czynienia w najmniejszym nawet stopniu. Organizacja nie „ukrywałaby” przestępstwa. W istocie nie będzie dysponowała możliwością jakiegokolwiek zapobieżenia mu, choćby z tego powodu, że nie ma na jego temat żadnej wiedzy! Zgodnie z tym, co opisałem wcześniej, organizacja z pieczołowitością wystrzegałaby się uzyskiwania dostępu do jakichkolwiek informacji mogących pomóc w rozwiązaniu sprawy, a zatem unikałaby w tym względzie jakichkolwiek zobowiązań.
Podsumowując:
Biorąc wszystko powyższe pod uwagę, nie dziwi, że postulowana przeze mnie organizacja mogłaby działać w Stanach Zjednoczonych legalnie, choć początkowo nie bez politycznego sprzeciwu. Po pierwsze: nasz kraj przynajmniej nominalnie uchodzi za „wolny”, co powinno oznaczać, że policja oraz inne władze nie mają możliwości ukarania czyjegoś zachowania tylko dlatego, że im się nie podoba.
Po drugie: jest oczywiste, że większość obowiązujących obecnie przepisów powstała w epoce, w których zakładano, że „spiskowcy” co najmniej się znają, że się spotykali, są w stanie nawzajem się zidentyfikować, a (przynajmniej!) ze sobą rozmawiali. W moim scenariuszu jest na odwrót: żaden z jego uczestników nie wie nawet, na jakim kontynencie mieszkają inni biorący udział w systemie – o wskazaniu kraju, miasta, czy ulicy już nawet nie wspominając. Nie wiedzą nawzajem o swoim wyglądzie, nie znają brzmienia swoich głosów, ani nawet tego, „w jakim stylu piszą”: żaden fragment ich twórczości, poza kilkoma lakonicznymi „przewidywaniami”, nie trafia nigdy do nikogo innego, tak że nawet programy porównujące styl pisania nie zdołałyby wziąć nikogo „na muszkę”.
Równie zdumiewające (dla osób, które pierwotnie utworzyły prawa wymierzone w „spiski”) byłoby to, że „osoba A” miałaby możliwość uzyskać potwierdzenie, że „osoba B” zasługuje na nagrodę, nie wiedząc, czy wspomniana „osoba B” jest (czy nie jest) faktycznie odpowiedzialna za konkretny zgon.
Część 5
W czterech powyższych odcinkach rozważań na temat „cyfrowej wolności” zasugerowałem, że koncepcja zbierania anonimowych wpłat prowadząca w praktyce do „finansowego sprowokowania” śmierci nielubianego pracownika rządowego wymusiłaby dramatyczne ograniczenie wielkości rządu na wszystkich szczeblach, jak również błyskawicznie doprowadziłaby do powstania tego, co w praktyce byłoby prawdopodobnie państwem „minarchistycznym” (o minimalnej wielkości rządzie). Zwróciłem ponadto uwagę na to, że moim zdaniem zjawisko to nie ograniczy się do pojedynczego kraju albo kontynentu, ale w gruncie rzeczy może rozprzestrzenić się po całym świecie jednocześnie.
Lecz oprócz tak (pozornie) wielce odważnych twierdzeń, przychodzi mi do głowy myśl, że przyjęcie postulowanego tu systemu pociągnęłoby za sobą jednocześnie inne zmiany społeczne. Ostatecznie uproszczone spojrzenie na moją koncepcję mogłoby doprowadzić kogoś do wniosku, że po przekształceniu społeczeństwa nie przetrwałaby w nim prawie żadna struktura rządowa. Ponieważ nasz obecny „wymiar sprawiedliwości” opiera się całkowicie na idei „wielkiego rządu”, mogłoby to wzbudzić u laika zdziwienie: jak w przekształconym w ten sposób społeczeństwie da się osiągnąć cele takie jak „sprawiedliwość”, „uczciwość”, „porządek”, czy też ochronę praw jednostki?
I faktycznie, jedynym wspólnym motywem, który powtarzał się we wszystkich uwagach względem mojej koncepcji krytycznych, była obawa przed tym, że postulowany przeze mnie system doprowadzi do „anarchii”. Zabawne jest to, że, z technicznego punktu widzenia, to może być najprawdziwsza prawda. Lecz „anarchia” w rzeczywistości może w żadnym stopniu nie przypominać „anarchii”, której – jak twierdzą – obawiają się krytycy mojej koncepcji. Skłania mnie to ku odpowiedzeniu cytatem, którego pochodzenia nie całkiem pamiętam:
„Anarchia to nie brak porządku. Anarchia to brak SAMOZWAŃCZYCH PORZĄDKÓW”.
Ludzie najprawdopodobniej dalej będą wiedli swoje życie w spokojny, uporządkowany sposób. A przynajmniej w sposób tak spokojny i uporządkowany, w jaki sami sobie tego ZAŻYCZĄ. Na ulicach nie zapanuje dzicz, a kanibalizm nie powróci w postaci sportu narodowego; nic podobnego nie będzie miało miejsca.
Moim zdaniem jednym z najprawdopodobniej najlepszych sposobów, by wykazać, że wprowadzenie w życie mojej koncepcji – „polityki zabójstw” (najpewniej noszącej nieadekwatną nazwę, jako że konsekwencje jej zastosowania są daleko większe niż tylko polityczne) – nie skutkowałaby „brakiem porządku”, jest pokazanie, iż w moim systemie skutecznie działałaby większość POŻĄDANYCH funkcji (jeśli nie wszystkie) tego, co zwie się dziś „wymiarem sprawiedliwości”. To twierdzenie pozostaje prawdziwe, nawet gdyby udało się to osiągnąć całkowicie innymi metodami i być może w zupełnie inny sposób niż próbuje to czynić obecny system.
Na początku powinienem zapewne podkreślić, że moim zamiarem nie jest napisanie od nowa podręcznika minarchistycznej teorii. Przypuszczam, że przez lata napisano wiele na temat tego, jak jednostki oraz społeczeństwa funkcjonowałyby przy braku silnego rządu centralnego, większość zaś owej literatury ma charakter dużo bardziej szczegółowy i koncepcyjnie rozbudowany niż którekolwiek z niniejszych przemyśleń.
Jednym z powodów, dla których NIEMAL KAŻDY inny od obecnego „system wymiaru sprawiedliwości” okazałby się lepszy i skteczniejszy jest to, że – wbrew temu, o czym usilnie próbuje przekonać nas biurokracja – każdy człowiek, którego stanowisko zależy od zjawiska „przestępczości” ma silny, osobisty interes w utrzymywaniu wysokiego poziomu przestępczości, nie zaś w jej zwalczaniu. Jak by nie patrzeć, zastraszone społeczeństwo to takie, które jest gotowe zatrudnić wielu gliniarzy, klawiszy, sędziów oraz prawników i płacić im wysokie wynagrodzenie. Społeczeństwo bezpieczne i niezagrożone nie jest skłonne do tolerowania takiego stanu rzeczy. Z ograniczonego i egoistycznego punktu widzenia policji i strażników więziennych „idealna” jest sytuacja, która prowadzi do zamknięcia w więzieniu możliwie dużej liczby osób, przy jednoczesnym pozostawieniu najbardziej niebezpiecznych przestępców na wolności, by system wciąż miał tytuł do istnienia. Wygląda na to, że dziś mamy do czynienia dokładnie z taką sytuacją; nic dziwnego, gdy weźmiemy pod uwagę, że od wielu już dziesięcioleci policja ma niezwykle istotny udział w utrzymywaniu systemu.
Pierwszym rezultatem zastosowania mojej koncepcji byłoby, jak sądzę, powszechne odstąpienie od zakazywania czynów, które nie szkodzą nikomu poza ewentualnie samą dokonującą ich osobą – tak zwanych „przestępstw bez ofiar”. Klasyczne ich przykłady to sprzedaż i używanie narkotyków, uprawianie hazardu, prostytucja, pornografia etc. Stanie się tak dlatego, że przeciętny (nie poddany propagandzie) człowiek nie będzie się zbytnio troszczył o ukaranie czynu, który nie ma widocznej ofiary, ani solidaryzował z tymi, którzy chcieliby go ukarać. Bez olbrzymiego rządu centralnego, serwującego ludziom propagandę, społeczeństwo z pewnością nie uznałoby owych czynów za „przestępcze”, nawet jeśli pewna znacząca mniejszość przez kilka lat nadal traktowałaby je jako zasadniczo niepożądane. Gdy tylko pozbędziemy się praw dotyczących „przestępstw bez ofiar”, cena nielegalnych obecnie substancji drastycznie spadnie – najpewniej stukrotnie. Liczba przestępstw popełnianych celem zdobycia pieniędzy na wspomiane substancje także drastycznie spadnie, nawet jeśli założymy, iż poziom ich konsumpcji zwiększy się ze względu na obniżkę cen.
Mimo że „mój system” doprowadziłby do tak znacznego zmniejszenia liczby przestępstw, być może do dziesięciu procent obecnej ich liczby, przeciętny człowiek wciąż będzie chciał się dowiedzieć, co stanie się z wskaźnikiem pozostałej, „prawdziwej” przestępczości. Chodzi, rzecz jasna, o morderstwa, gwałty, rozboje, włamania i tym podobne. Cóż, wyjaśnienie tego zagadnienia w duchu mojej ogólnej koncepcji prowadzi do propozycji w swej prostocie aż naiwnej: jednostka mogłaby obrać za swój cel prześladującego ją kryminalistę, a to położyłoby kres jego przestępczej działalności.
Niektórzy mogliby zgłosić w tym momencie sprzeciw, wskazując na to, że tylko w mniejszości przypadków złamania prawa przestępcę udaje się wskazać. Z technicznego punktu widzenia zarzut ów jest uzasadniony, lecz jednocześnie trochę mylący. W rzeczywistości popełniania zdecydowanej większości „przestępstw z ofiarami” dopuszcza się stosunkowo niewielki ułamek społeczeństwa – wielokrotni przestępcy. Nie ma potrzeby identyfikowania każdego sprawcy każdego przestępstwa z osobna. Na przykład: nawet jeśli prawdopodobieństwo schwytania złodzieja samochodów po dokonaniu przezeń jednej kradzieży pojazdu wynosi zaledwie 5%; po dziesięciu kradzieżach prawdopodobieństwo to wzrasta do 40%, zaś po dwudziestu do 65%. Inteligentna ofiara kradzieży samochodu z chęcią wpłaciłaby pieniądze wskazując jako „obiekt zakładu” każdego wykrytego złodzieja samochodów, niekoniecznie tylko tego, którego ofiarą padł on sam.
Przeciętny właściciel samochodu zachowałby się rozsądnie dokonując takich wpłat od czasu do czasu, traktując je jako „ubezpieczenie” – chroniące go przed tym, że sam padnie ofiarą kradzieży: przeciętna wpłata w wysokości centa dziennie od samochodu przyniosłaby w typowym mieście, po którym porusza się milion aut sumę 10.000 dolarów co dzień. Zakładając, że ta kwota jest więcej niż wystarczająca, by typowi „przyjaciele” złodzieja sami go „załatwili”, po prostu nie ma mowy o tym, by zwyczaj kradzieży samochodów utrzymał się przy życiu.
Inna możliwość polega na tym, że do akcji włączyłyby się firmy ubezpieczeniowe. Ponieważ to one poniosą finansowe straty, jeśli ubezpieczona przez nie własność zostanie skradziona, można zasadnie przypuszczać, iż będą szczególnie zainteresowane zapobieganiem rabunkom. Można się spodziewać, że obecne firmy ubezpieczeniowe – w perspektywie faktu, że to one mają najwięcej do stracenia – przekształciłyby się w agencje śledczo-zapobiegawcze, wciąż pełniąc swoją rolę ubezpieczycieli. Ma to szczególną wagę ze względu na to, że jeśli „polityka zabójstw” (w odniesieniu do złoczyńców i przestępczości) stanie się faktem, firmy będą rzeczywiście w stanie z przestępczością COŚ ZROBIĆ, a nie tylko donosić swoim klientom i akcjonariuszom o dotyczących problemu danych statystycznych.
Wspomniane firmy miałyby również silną motywację, by oferować motywujący do uczestnictwa w przedsięwzięciu system nagród za rozwiązywanie kryminalnych zagadek i wskazywanie przestępców – system nagród, które (rzecz jasna!) można przyznawać całkowicie anonimowo.
Choć chciałbym wspomnieć o innej jeszcze zalecie tego nowego rodzaju wymiaru sprawiedliwości – o tym, że politykom oraz innym funkcjonariuszom państwowym w większości przypadków nie przysługiwałby już de facto immunitet – ze względu na to, iż w istocie „politycy oraz inni funkcjonariusze państwowi” PRZESTALIBY ISTNIEĆ, wspominanie o tej korzyści byłoby zbyteczne.
Zasada jest jednak prawdziwa: W obecnym systemie mogą funkcjonować ludzie, o których wiemy, że są winni przestępstw, lecz nie wytacza im się procesów, ponieważ stanowią jego część. Klasycznymi przykładami mogą być bohaterowie prawicy (Oliver North) oraz lewicy (Jim Wright), którym udaje się unikać procesów i wyroków skazujących z przyczyn „politycznych” albo „biurokratycznych”. W rzeczywistości „polityki zabójstw” taka bezkarność po prostu nie miałaby miejsca.
Część 6
Przekonaniem, jakie często zaczynają żywić osoby, które dopiero co usłyszały o mojej koncepcji „polityki zabójstw”, jest obawa, że system ów w jakiś sposób wymknie się spod kontroli: doprowadzi w końcu do tego, że ginąć zaczną zwyczajni, „niezasługujący na śmierć” ludzie.
System wszakże nie będzie pozbawiony swojej własnej wewnętrznej kontroli. Kontroli nie-scentralizowanej, nie sprawowanej przez jednego człowieka; powstanie zdecentralizowany system, w którym każdy otrzyma na mocy domniemania „prawo głosu”. Jako dobrą jego analogię moglibyśmy wyobrazić sobie społeczeństwo, w którym termostat w każdym gospodarstwie domowym nastawia się na taką samą temperaturę w całym kraju. Wskazanie każdego indywidualnego termostatu traktuje się jako „głos” za temperatury podwyższeniem, obniżeniem, czy też pozostawieniem bez zmian. Centralny komputer dostosowuje zadaną wysokość temperatury na obszarze całego kraju, tak by doprowadzić do wyrównania liczby osób, które chciałyby obniżenia i podwyższenia temperatury. Jednak w każdym domu na terenie całego kraju jest tyle samo stopni Celsjusza. Oczywiste, że decyzja o wysokości temperatury nie znajduje się w rękach żadnego pojedynczego człowieka. Niemniej jednak sądzę, że panuje powszechna zgoda co do tego, iż tak pomyślany system nigdy nie doprowadziłby do ustawienia temperatury na NAPRAWDĘ „zwariowanej” wysokości – najzwyczajniej w świecie dlatego, że do ustalenia jej poziomu używa się informacji pochodzących od tak wielu osób. No dobrze, a gdyby dziesięć tysięcy dzieciaków zdecydowało się wspólnie (z pomocą internetu) wpuścić w trybu systemu trochę piachu i wszystkie one ustawiłyby swojej domowe termostaty na pozycję „goręcej”? Mogłoby to doprowadzić do NIEZNACZNEGO podniesienia temperatury krajowej, ale ze względu na to, że w Stanach Zjednoczonych istnieje prawdopodobnie około stu milionów gospodarstw domowych, manipulacje dzieciaków zginęłyby w tłumie oczekiwań przytłaczającej większości społeczeństwa. Czy taki system „pozbawiony jest kontroli”? To prawda: znajduje się poza „kontrolą” każdej z poszczególnych jednostek – a jednak całkiem pewną ręką kontroluje go społeczeństwo jako całość.
Okazuje się, że „polityka zabójstw” dysponuje w istocie systemem kontroli całkiem podobnym wyżej opisanemu. Po pierwsze: zaznaczyłem, że, gdybym sprawował pieczę nad tak scentralizowanym systemem, przyjmowałbym wyłącznie wpłaty wskazujące na kandydatów do zgonu osoby, które naruszają dobrze znaną libertarianom „zasadę nieinicjowania agresji”. Zgodnie z tą zasadą można by wskazać pracowników państwowych (którzy przyjmują wynagrodzenie pochodzące z pieniędzy skradzionych obywatelom w podatkach) oraz przestępców, którzy szkodziliby komukolwiek poza sobą samymi. Nazwijmy tę hipotetyczną organizację „Organizacją A” – w skrócie: „OrgA”.
To prawda, że ktoś inny mógłby mieć nieco mniejsze skrupuły i przyjmować wpłaty w celu doprowadzenia do śmierci DOWOLNEJ OSOBY, niezależnie od tego, czy na to „zasługuje” (nazwijmy tę organizację „Organizacją B” – w skrócie „OrgB”). Większość potencjalnych wpłacających (sugeruję, że charakteryzowałby ich „typowy” poziom skrupułów), dostrzegłaby, że – wspierając OrgB – nie zapewnialiby sobie ochrony własnych interesów. OrgB (jeśli przetrwałaby i prosperowała) mogłaby na przykład pod wpływem innego wpłacającego obrać później za cel ich samych. OrgA tego by nie zrobiła. Naturalnie, nasi „liczący się z etyką” wpłacający nie chcą zabijania niewinnych; wspieraliby zatem swoimi pieniędzmi najbardziej „etyczną” z przyjmujących wpłaty organizację. Takie rozwiązanie maksymalizuje korzyść wpłacającego, minimalizując jednocześnie potencjalne szkody.
Fakt, że OBIE organizacje będą przyjmować wpłaty na ofiary „zasługujące na śmierć”, podczas gdy jedynie OrgB przyjmie wpłatę na „dowolnie wskazaną osobę”, prowadzi nas w uzasadniony sposób do wniosku, że (mając na względzie naturę kapitalizmu) stawki OrgB (procent od ceny udziału w przedsięwzięciu, który organizacja zatrzyma sobie jako zysk) mogą być i faktycznie będą wyższe w stosunku do wpłat (a to ze względu na to, iż w dziedzinie jej specjalizacji będzie panowała mniejsza konkurencja). Zatem oszczędniejsza metoda polegałaby na braniu na cel „zasługujących na śmierć” ludzi za pośrednictwem OrgA, która w ten sposób przyciągałaby wpłacających. Ponadto OrgA rozrośnie się, stanie rzetelniejsza i bardziej wiarygodna, a w ramach jej systemu „pracować” zacznie więcej potencjalnych „obstawiających” (zabójców?) i to za mniejsze potencjalne średnie wynagrodzenie (ceteris paribus). O ironio, mimo że tak się stanie, średni poziom wpłat wymierzonych przeciw osobom wciągniętym na listę przez OrgA będzie prawdopoodobnie wyższy niż ten w OrgB, ponieważ (jeśli zakładamy, że wpłaty dotyczyć będą „zasługujących na śmierć”) więcej ludzi będzie skłonnych zainwestować w celu doprowadzenia do ich śmierci.
Jak by nie patrzeć, jeśli potencjalny wpłacający chciałby „dosięgnąć” jakąś rządową szychę, pojawi się WIELU innych wpłacających gotowych wesprzeć ten cel. Miliony wpłat w wysokości od jednego do dziesięciu dolarów okażą się rozwiązaniem powszechnym i całkiem oszczędnym. Z drugiej strony: gdybyś wybrał na swój cel dowolną, „niezasługującą na śmierć” osobę z książki telefonicznej, będziesz prawdopodobnie jedynym człowiekiem pragnącym jej śmierci, co oznacza, że najpewniej sam będziesz musiał ponieść cały koszt operacji – w wysokości być może od pięciu do dziesięciu tysięcy dolarów, jeśli chciałbyś, aby coś zaczęło się „dziać”. Dodaj do tego „działkę” OrgB, wynoszącą prawdopodobnie 50% całej sumy, i mówisz już o dziesięciu-dwudziestu tysiącach. Twierdzę, że prawdopodobieństwo, iż do czegoś takiego faktycznie dojdzie, będzie w przypadku osób „na śmierć niezasługujących” bardzo niskie.
Zdaję sobie sprawę, że najbardziej zagorzali krytycy spośród odbiorców mojej koncepcji sprzeciwią się temu, iż pozostaje nawet ta niewielka, mikroskopijna szansa. Weźmy jednak pod uwagę to, że nawet obecnie zupełnie „możliwe” byłoby wybrać z jakiegoś spisu metodą na chybił-trafił dowolną osobę, znaleźć ją i własnoręcznie zabić. Czy zdarza się to często? Wygląda na to, że nie. By podać jeden tylko argument: nie ma żadnego motywu. Jeśli nie potraficie wykazać, że zastosowanie „polityki zabójstw” spowoduje drastyczny wzrost prawdopodobieństwa takich przypadków, zakładam, iż ów „problem” wcale nie będzie stanowił problemu.
Przez moment zdawało mi się, że środek bezpieczeństwa w postaci „braku motywu” zostaje w mgnieniu oka obalony w takiej hipotetycznej sytuacji: załóżmy – pomyślałem – że ktoś używa systemu jako elementu skomplikowanego knowania, by wyłudzić pieniądze: wysyła do kogoś bogatego anonimową wiadomość, pisząc coś w rodzaju: „zapłać mi anonimowo furę dolarów, bo jak nie, to zlecę, żeby cię sprzątnięto”. Przez pewien czas ten argument zabijał mi klina. Potem uświadomiłem sobie, że w całej tej rozgrywce brakuje pewnego istotnego elementu: jeśli takie zagranie dałoby się zastosować RAZ, można by zastosować je tuzin razy. Zaś ofiara takiego zamierzonego wyłudzenia nie ma pewności, że do szantażu nie dojdzie ponownie – nawet jeśli zapłaci, a więc, o ironio, nie ma żadnego motywu, aby zapłacić żądaną sumę. Pomyślcie o tym: jedynym racją za tym, by zapłacić, jest to, aby usunąć zagrożenie. Jeśli zapłata żądanej sumy nie daje wziętej na cel osobie gwarancji, że zagrożenie znika, nie ma żadnego powodu, aby ją uiszczać. Skoro zaś wzięta na cel osoba nie ma żadnego powodu, by żądaną sumę uiszczać, szantażysta nie ma powodu, by jej grozić!
Inną, związaną z powyższą, (i również spowodowaną uproszczonym widzeniem sprawy) obawą jest ta, że na cel najchętniej będą brane polityczne mniejszości. Na przykład: gdy wskazałem, że z politycznymi przywódcami establishmentu „załatwiono by się” prawdopodobnie dość prędko, pewien dowcipniś zasugerował, że podobnie można by obrać za cel „przywódców libertariańskich”. Sugestia ta ujawnia poważne niezrozumienie filozofii politycznej, a libertarian w szczególności: oczywistym wydaje się (przynajmniej takie jest moje zdanie), że libertarianie przywódców NIE POTRZEBUJĄ. [Nie potrzebujesz przywódców, jeśli nie pragniesz panować nad społeczeństwem albo zdobywać władzy politycznej. Jedynym powodem, dla którego libertarianie „potrzebują” obecnie przywódców, jest ten, by objąć stanowiska w rządzie, a (potem) zakończyć jego działanie]. {PRZYPIS: Bell staje zatem, podobnie jak np. Rothbard, po stronie libertarian „partyjnych”, którzy opowiadają się za stosowaniem politycznych metod wprowadzania wolnościowych idei w życie.} A jeśli moja koncepcja zostanie wprowadzona w życie, „libertariańscy przywódcy” nie będą stanowić dla przeciętnego obywatela-libertarianina zagrożenia ani o jotę większego niż dla kogokolwiek innego.
Uznając prawdziwość powyższego argumentu, inna (i dużo bardziej wiarygodna) osoba pomyślała przez chwilę i w akcie pełnego dumy objawienia stwierdziła, że jedyny sposób, w jaki establishment mógłby „przeprowadzić kontratak”, polega na przekształceniu się w rząd oparty na władzy w pełni zdecentralizowanej – w przeciwieństwie do dzisiejszego, „przywódcocentrycznego” systemu. Nie dałoby się go zaatakować zabijając jednostki – podobnie jak nie da się doprowadzić do śmierci drzewa zrywając z niego liść. Rozwiązanie proponowane przez mojego interlokutora polegało na tym, by całkowicie rozwiązać obecny rząd i przekazać kontrolę nad nim społeczeństwu w ogólności, tworząc wysoce zdecentralizowany system, władzy nad którym nie sprawuje znikomy ułamek społeczeństwa – pomysł w istocie tożsamy z moją koncepcją. Zatem w rezultacie jedynym sposobem na to, by rząd przetrwał, jest ogłoszenie przezeń całkowitej kapitulacji. A z chwilą, gdy rząd kapituluje, społeczeństwo wygrywa. W praktyce zaś rząd nie będzie miał dla kapitulacji alternatywy.
Czy ta koncepcja doprowadzi do chaosu? Odpowiedź na to pytanie zależy w wielkiej mierze od tego, jak definiujesz słowo „chaos”. Doszedłem do wniosku, że stosunek względem „polityki zabójstw” stanowi polityczny test Rorschacha (plam atramentowych): twoja opinia na temat mojej koncepcji ma silny związek z wyznawaną przez ciebie filozofią polityczną.
Część 7
Drogi przyjacielu-libertarianinie!
Doskonale rozumiem pełne troski uwagi, jakie wyraziłeś w związku z moją koncepcją, którą nazywam „polityką zabójstw”, ponieważ poświęcony jej esej opisuje ideę absolutnie radykalną i skrajną. Napisałem go w połowie zeszłego roku – po części dlatego, iż sądzę, że libertarianizm oraz libertarianie w szczególności potrzebują odnieść się do tego, co jest – jeśli nie sprzecznością samą w sobie – to przynajmniej nieznośną rzeczywistością: z jednej strony mówi się nam, byśmy nie inicjowali agresji; z drugiej: takiej inicjacji agresji przeciw nam rząd dokonuje za każdym razem, gdy pobiera podatek.
Wielce doceniam sposób, w jaki niektóre znane mi osoby „wycofały się” z obecnego systemu, oraz odwagę, jakiej wymaga obranie takiej taktyki. Ale moim zdaniem w tym właśnie tkwi problem: system porzucają tylko ludzie „z jajami”, a to wskazuje rządowi mniej liczne cele – może on przeznaczyć więcej czasu na atakowanie tych niewielu, którzy mu się sprzeciwiają. Rzeczywistość jest taka, że rząd NADAL pobiera podatki i NADAL używa zdobytych w ten sposób środków, by naruszać nasze prawa. Wszyscy wiemy, że to niesprawiedliwość.
Moje stanowisko jest dość proste: jeśli pobieranie podatków stanowi akt agresji, wszyscy jego uczestnicy (bezpośredni czy pośredni) oraz osoby odnoszące korzyść z uzyskanych w ten sposób środków są przestępcami. To sytuacja analogiczna do opisanej w obecnym prawie zasady ścigania współspiskowców. Nie uważam naszego „obecnego prawa” za jakiś wzorzec zdroworozsądkowego myślenia, który musimy bezkrytycznie przyjmować; z drugiej zaś strony sądzę, że można je wykorzystać, by pokazać, że z chwilą, gdy dojdziemy do wniosku, iż podatki to kradzież, z konstatacji tej wynika recepta w postaci najwyraźniej przez społeczeństwo akceptowanej: uzasadnione jest „napadanie na napastników” oraz ich współspiskowców, a każdy człowiek zatrudniony przez rząd staje się w ten sposób współspiskowcem, nawet jeśli nie uczestniczy w pobieraniu podatków bezpośrednio. Jest tak dlatego, że FAKTYCZNIE UCZESTNICZY w czerpaniu korzyści z dochodu uzyskiwanego drogą poboru podatków, a z dużą dozą prawdopodobieństwa udziela pewnej ilości „wsparcia” młodym zbirom, których organizacje rządowe zazwyczaj do ich zbierania zatrudniają.
Zdaję sobie sprawę (i ty również powinieneś sobie ją zdać) z tego, że „zasada nieagresji” nie mówi nic o SKALI samoobrony/odwetu, jakie ktoś może w uzasadniony sposób podjąć broniąc swoich praw. Powyższe sformułowania mogą wydawać się w pewnym sensie skutkiem przeoczenia, bo co najmniej sugerują, iż w samoobronie człowiek może „bez uzasadnienia” posunąć się aż do zabójstwa, podczas gdy w normalnych okolicznościach spodziewalibyśmy się użycia środków znacznie mniej drastycznych. Jeśli was to, drodzy Czytelnicy, pocieszy, sądzę, że większość ludzi zachowa się odpowiedzialnie. Myślę jednak, że zupełnie zrozumiałe jest argumentowanie, iż użycie dowolnych środków potrzebnych do powstrzymania napaści jest w świetle zasad wynikających z aksjomatu nieagresji uzasadnione: jeśli wiemy, że dane środki do skutecznego powstrzymania agresji nie wystarczają, uzasadnione i pożądane jest uciekanie się do innych, radykalniejszych metod.
Spróbujmy przedstawić odpowiednią analogię: idę przysłowiowym „ciemnym zaułkiem”, podchodzi do mnie mężczyzna i grozi mi nożem; uznajemy to za uzasadnione, jeśli wyciągnę broń i spróbuję nastraszyć jego, a może nawet doprowadzę spotkanie do finału, otwierając ogień. Nawet jeśli zdecydowałbym się nie strzelać i rozpoznać, czy moje działanie go odstraszyło, nie wydaje mi się, bym miał moralny obowiązek powstrzymać się od otwierania ognia. Gdyby zaś napastnik miał – mimo że trzymałbym go na muszce – zbliżyć się do mnie, najwyraźniej z zamiarem ataku, nie czułbym żadnych wyrzutów sumienia strzelając do niego i zapewniając sobie bezpieczeństwo. Jeśli do tego punktu zgadzasz się z moimi założeniami, wygląda na to, że przyjmujesz zasadę eskalacji środków samoobrony/odwetu za uzasadnioną, o ile próba odstraszenia napastnika z użyciem środków o danym stopniu radykalności nie wystaczy do powstrzymania jego agresji. Inne zdanie na ten temat prowadzi ostatecznie do wniosku, że zaatakowany człowiek obowiązany jest zaakceptować pewien wysoki poziom agresji po prostu dlatego, że (jeszcze) nie dysponuje środkami, by się jej przeciwstawić. Odrzucam taką opinię w całej rozciągłości – mam nadzieję, że ty podobnie.
A zatem jeśli, hipotetycznie, mógłbym anonimowo porozmawiać z jakimś twardogłowym pracownikiem państwowym i zadał mu pytanie: „Gdybym zabił jednego z waszych przedstawicieli, czy zaprzestalibyście prób pobierania ode mnie tego podatku?”, spodziewalibyśmy się usłyszeć w odpowiedzi: „Nie, nadal będziemy podejmować próby pobrania tego podatku”. W rzeczywistości dodałby zapewne bez zwłoki, że poza tym spróbuje postawić mnie przed sądem za morderstwo! Gdybym miał spytać, czy powstrzymałoby państwo zabicie dziesięciu pracowników rządowych, najpewniej znów odpowiedziałby, że ani trochę.
Płynie stąd dla mnie oczywisty wniosek: najwyraźniej nie ma żadnej praktycznej granicy poziomu samoobrony, jakiej potrzebuję, by ochronić moją własność przed rządowym poborcą podatkowym i by skutecznie przeszkodzić w kradzieży, jakiej zamierza się dopuścić; logika prowadzi mnie zatem do wniosku, że (zgodnie z libertariańskimi zasadami) mam moralne i etyczne prawo zdecydować jak radykalnych środków użyję w samoobronie.
Podniosłeś też inne zastrzeżenie, które szczerze uważam za bezzasadne. Zasugerowałeś, że do momentu, gdy eskalacja agresji przeciw tobie nie osiągnie pewnego poziomu (na przykład: dopóki agenci federalni nie pojawią się u twoich drzwi etc.), nie mamy prawa się bronić. Muszę się z tobą – delikatnie – nie zgodzić. Jak wszyscy wiemy, w ostatecznym rozrachunku rząd zasadniczo działa nie w oparciu o faktyczne stosowanie przemocy, ale o groźbę zastosowania jej w przyszłości, jeśli się mu nie podporządkujesz. To prawda, że istnieją ludzie, którzy zdecydowali się zagrać w otwarte karty i po prostu „wypisali się” z systemu, lecz dla większości to rozwiązanie nie jest obecnie praktyczne. To nie przypadek: rząd utrudnia „wypisanie się” z systemu, ponieważ zmusza do współpracy banki, twoich potencjalnych pracodawców oraz inne osoby, z którymi w innych okolicznościach mógłbyś zawierać dobrowolne kontrakty. Tak czy inaczej nie potrafię zrozumieć, jak „niewypisanie się” z systemu miałoby obligować kogokolwiek moralnie do płacenia podatków (albo znoszenia ich poboru). Mam nadzieję, że nie chciałeś tego nieumyślnie zasugerować.
Powód, dla którego z moralnego punktu widzenia mamy prawo zastrzelić napastnika, który macha nam przed twarzą nożem, jest następujący: zagroził wyrządzeniem nam krzywdy – w tym przypadku pozbawieniem nas życia – lecz groźba, jaką przedstawia dla przeciętnego obywatela rząd (utrata całego majątku), jest tak samo realna, choć ma nieco odmienny charakter. Ze względu na to, iż rząd istniał w przeszłości, istnieje obecnie, a wszystkie przesłanki wskazują na to, że w najbliższej przyszłości też będzie istniał, w moim głębokim przeświadczeniu przeciętny obywatel ma całkowite prawo sądzić, że państwo zagraża mu w sposób CIĄGŁY. Do agresji już doszło, dochodzi do niej bezustannie i mamy wszelkie podstawy, by przypuszczać, że nadal będzie do niej dochodzić. Jeśli cokolwiek usprawiedliwiałoby odpowiedź siłową – to właśnie ta rzeczywistość.
Ciągnąc analogię jeszcze dalej: jeśli co dzień przez cały miesiąc obrabowuje cię w ciemnym zaułku ten sam facet, NIE OZNACZA TO, że w jakikolwiek sposób godzisz się z tą sytuacją albo że jakimś sposobem zrzekasz się prawa do twojej własności. Mój esej miał w zamyśle dać impuls do tego, byśmy (jako libertarianie, a także zwykli ludzie) zaczęli traktować agresję, jakiej dopuszcza się wobec nas rząd, w ten sam sposób jak agresję, której dopuszczają się wobec nas rabusie, gwałciciele i mordercy, zaś czyny funkcjonariuszy państwowych uznać za nieprzerwane pasmo naruszania naszych praw. Jesli spojrzymy na rzeczywistość w ten sposób, nie potrzebujemy czekać na KOLEJNY akt agresji z ich strony; oni będą zawsze dokonywać agresji – NIEPRZERWANIE – aż do momentu, gdy powstrzymamy ich na dobre.
W tym momencie rozważana kwestia zaczyna dotyczyć praktyki: jasne, że z teoretycznego punktu widzenia możemy mieć moralne „prawo” posuwania się w naszej obronie nawet do zabójstwa, lecz – jeśli po funkcjonariuszach państwowych można się spodziewać czegokolwiek – to tego, że mają w zwyczaju zjawiać się w dużej liczbie, gdy chodzi o bezpośrednie zastosowanie siły. Przyjmując stanowisko, że wolno nam bronić się tylko w tym momencie i miejscu, które wybiorą oni, taka konfrontacja to prosta droga do samobójstwa; mam nadzieję, że rozumiecie, iż nakładanie sobie takich ograniczeń uznałbym za wysoce niesprawiedliwe i całkowicie niepraktyczne. Zrozumiejmy także, iż powodem, dla którego wciąż tkwimy pod butem rządu, jest to, że w pewnym stopniu „my” gramy według ICH zasad – nie według naszych. Według naszych zasad to ONI są agresorami i powinniśmy mieć możliwość odpowiedniego ustosunkowania się do tego – na naszych zasadach, tak jak nam jest wygodnie, gdy sami zdecydujemy, że pora jest stosowna – szczególnie jeśli czujemy, że mamy przewagę.
Oczywiście, nadal przyjmuję zasadę „nieinicjowania agresji” za obowiązującą. Uznajcie, proszę, że po prostu nie uważam jej za sprzeczną z „polityką zabójstw” – przynajmniej w odniesieniu do celów, którymi są funkcjonariusze państwowi. Oni „zainicjowali agresję wcześniej” i nie widzę żadnych granic obrony, które powinienem mieć prawo zastosować celem całkowitego i ostatecznego powstrzymania tej agresji. Nie jest tak, że nie dostrzegam różnicy w poziomie winy zaciągniętej przez poszczególne osoby – niektórzy z nich zaciągają winę znacznie poważniejszą niż inni; z pewnością nie traktowałbym w ten sam sposób podrzędnego pracownika państwowej leśniczówki i snajpera ATF.
Mam nadzieję, że jeszcze jedną sprawę uda nam się wyjaśnić: jako że jestem pierwotnym „wynalazcą” systemu, przyszło mi do głowy, że mogą pojawić się pewne argumenty na rzecz tezy, iż powinien on zostać w jakiś sposób „uregulowany”; „niezasługujące na śmierć” obiekty zakładów nie powinny być zabijane etc. „Kłopot” polega na tym, że (jak mi się obecnie wydaje) to, co „wynalazłem”, może w istocie być w pewnym sensie „odkryciem”: sądzę teraz, że powstanie tego rodzaju systemu było od zawsze nieuniknione; czekało po prostu na techniczną podbudowę całego systemu w postaci tych trojga: internetu, cyfrowej gotówki oraz skutecznej możliwości szyfrowania danych. Jeśli sprawy faktycznie tak się mają, nie istnieje żadna skuteczna metoda kontrolowania systemu poza poddaniem go działaniu zasad wolnorynkowych.
Niemożliwe byłoby na przykład powołanie do życia stanowiska typu „dyktatora polityki zabójstw”, który decydowałby o tym, kto ma żyć, a kto umrzeć, ponieważ wpisane w system zasady konkurencji spowodują, że każda potrzeba zawsze zostanie w końcu zaspokojona, chociaż być może bardzo wielkim kosztem. A jeśli przyjmujesz prawdziwość maksymy „władza absolutna deprawuje absolutnie”, nie byłbyś gotów zaakceptować żadnej formy scentralizowanej władzy (najpewniej nawet wtedy, gdyby nadarzyła się możliwość, abyś to ty ją objął), ponieważ każda taka władza ostatecznie zostałaby zdeprawowana. Większość zdroworozsądkowo myślących ludzi uznaje tę prawdę – należę do nich i ja. Nie chciałbym wynajdywać systemu, w którym jakiś Jim Bell ma władzę podejmowania wszystkich decyzji. Wręcz przeciwnie: opisywany tu system całkowicie uniemożliwia taką centralizację. Na tym, zupełnie szczerze, polega nowatorstwo i, ośmielę się powiedzieć, piękno tej idei. Sądzę, że systemu „polityki zabójstw” nie da się żadnym sposobem poddać scentralizowanej władzy politycznej.
Zwróciłem w moim eseju uwagę, że gdybym to ja zarządzał jedną z organizacji przyjmujących wpłaty i wyznaczających nagrody, na listę obiektów zakładu wciągałbym tylko te osoby, co do których nie mam żadnych wątpliwości, iż są winne naruszenia „zasady nieagresji”. Lecz z praktycznego punktu widzenia nie miałbym możliwości zapobiec powstaniu INNEJ organizacji, która działałaby w oparciu o INNE zasady moralne i etyczne; szczególnie, jeśli działałaby anonimowo, tak jak przewiduję to w odniesieniu do systemów typu „polityki zabójstw”. Jestem zatem zmuszony zaakceptować rzeczywistość, w której nie jestem w stanie narzucić innym „bardzo ograniczonego” systemu, który „zagwarantowałby”, że nie umrze żadna „niezasługująca na śmierć” osoba; mogę jedynie sprawować pieczę nad moim małym poletkiem i nie brać udziału w nadużywaniu praw innych. Jednak autentycznie wierzę, iż wprowadzenie proponowanego przeze mnie systemu w życie przyniosłoby zdecydowaną poprawę w stosunku do status quo.
Twierdzę, że występuje tu analogia z postulatem, byśmy mieli prawo do posiadania broni palnej, mimo że NIEKTÓRZY ludzie użyją jej w sposób niewłaściwy/niemoralny/nielegalny. Prawo do posiadania broni jest niepodważalne, choć w ostateczności może umożliwić komuś posłużenie się nią w sposób, który według ciebie jest nadużyciem i powinien być karalny. Uznaję prawdziwość tego argumentu za oczywistą i niepodważalną; wiem, że jesteś tego samego zdania.
Zdaję sobie sprawę, że to przeświadczenie nie daje stuprocentowanej gwarancji bezpieczeństwa, która uspokoiłaby przeciętnego człowieka „prelibertariańskiego”. Lecz wy nie jesteście „przeciętnym człowiekiem” i ufam, że uznajecie, iż prawa do pewnych zachowań muszą istnieć, nawet jeśli istnieje hipotetyczna możliwość, że ktoś może ich w końcu nadużyć.
Nie wiem, czy opisywany tu system „wynalazłem”, czy „odkryłem”; być może trochę prawdy jest i w jednym, i w drugim stwierdzeniu. Mam jednak autentyczne przeświadczenie, że wprowadzenie mojego systemu – albo jakiegoś podobnego – w życie jest, wskutek rozwoju technologicznego, tak bliskie i nieuchronne, jak wynalazek broni palnej po tym, jak wynaleziono to, co obecnie znamy jako proch. Sądzę, że nastanie postulowanego systemu jest już bliskie; niezależnie od tego, co zrobimy, aby mu zapobiec. Uświadomienie sobie tego napełniło mnie – przypuszczalnie bardziej niż kogokolwiek innego na powierzchni naszej planety – po kolei, a następnie jednocześnie: respektem, zdumieniem, radością, przerażeniem, a w końcu poczuciem ulgi.
Respektem – ze względu na to, że taki system mógłby powstać staraniem garstki ludzi, którzy uwolniliby świat od plagi wojen, broni jądrowej, rządów i podatków. Zdumieniem – z chwilą gdy zdałem sobie sprawę z tego, że system nieubłaganie objąłby swoim zasięgiem całą Ziemię – doprowadzając do starcia z jej powierzchni dyktatur – zarówno faszystowskich, jak i komunistycznych, monarchii, a nawet tak zwanych „demokracji”, które w obecnych warunkach zazwyczaj polegają na utrzymywaniu przy życiu atrapy rządu, za którą kryją się grupy specjalnych interesów. Radością – z powodu tego, że system doprowadziłby do ustania wszystkich wojen i zmusił do likwidacji nie tylko całej broni atomowej, ale również armii – czyniąc je czymś nie tylko po prostu zbytecznym, ale powszechnie uznawanym za niebezpieczne i nie pozostawiając ich „właścicielom” wyboru: musieliby je zlikwidować, w istocie zaś przestałby istnieć jakikolwiek powód, by nadal mieli je UTRZYMYWAĆ!
Uświadomienie sobie skutków wprowadzenia w życie mojej koncepcji napełniło mnie również przerażeniem – ponieważ proponowany przeze mnie system mógłby w praktyce zmienić CAŁE nasze pojęcie o dzisiejszym społeczeństwie; z bardziej osobistego punktu widzenia jeszcze bardziej zacząłem obawiać się świadomości, że pewnego dnia liczna grupa majętnych ludzi z całego świata, pozbawionych swoich obecnych stanowisk rządowych, może z dużą dozą prawdopodobieństwa poszukiwać „nędznika”, którego obwinią o swój upadek. Znajdą go w mojej osobie, a będą jeszcze dysponowali pieniędzmi i (przynajmniej częściowo dzięki mnie) środkami, by wywrzeć swoją zemstę. Ale nie publikowałbym niniejszego eseju, gdybym nie był gotów wziąć na siebie tego ryzyka {PRZYPIS: Przypuszczenie autora dotyczące prześladowania go (nawet w sytuacji, gdy „polityka zabójstw” nie stała się jeszcze powszechnie przyjętym systemem) potwierdziło się. Po publikacji eseju Bell zaczął być regularnie nękany przez funkcjonariuszy państwowych i ostatecznie uwięziony przez nich na kilkanaście lat}.
I wreszcie: świadomość skutków wprowadzenia w życie mojej koncepcji napełniła mnie ulgą. Może mówię to nieco na wyrost, ale mam pewność, że osiągniemy wolność. Jestem przekonany, że nie ma w tej sprawie alternatywy. Być może droga do celu będzie kręta i wyboista, ale jak na dziś sądzę, że nieuchronnie do niego dotrzemy. Pojmijcie to, proszę: osiągniemy wolność.
Twój libertariański przyjaciel
Jim Bell
jimbell@pacifier.com
Coś się wydarzy... Coś... wspaniałego!
Część 8
[…] [Na tę część składa się w całości poświęcony idei „polityki zabójstw” artykuł Paula Maxwella opublikowany 4 lutego 1996 r. w „Asahi Evening News”].
Część 9
27 lutego 1996
Przez około rok zastanawiałem się nad konsekwencjami „polityki zabójstw”, a przez ponad sześć miesięcy dzieliłem się tym zagadnieniem i moimi przemyśleniami z Tobą, zainteresowanym Czytelnikiem. Prowadziłem też na jej temat dyskusję ze wszystkimi chętnymi – wśród grona zainteresowanych tematem znaleźli się zarówno entuzjastyczni zwolennicy mojej koncepcji, jak i niedoinformowani krytycy. O ironio, niektórzy z was zbesztali mnie za „tracenie czasu” na niektórych mniej rozgarniętych spośród moich licznych „przeciwników”. Na moją obronę zawsze twierdziłem, że gdy odpowiadam pewnej osobie, robię to zasadniczo nie ze względu na jej korzyść, lecz ku pożytkowi innych, którzy mogą obserwować potyczkę z boku i czekają na to, czy moja koncepcja w którymś punkcie się załamie.
Jeśli coś fascynowało mnie tak bardzo jak pierwotna idea, to wielka (aż skrajna) różnorodność reakcji jej odbiorców. Mój pomysł doczekał się najrozmaitszych słów komentarza: od stwierdzeń: „to dzieło geniusza” po: „coś okropnego”, a określano go zapewne jeszcze gorszymi słowy! Wydaje się jasne, że mamy tu do czynienia z fundamentalną kwestią społeczną, która domaga się rozwiązania.
Choć nikt tego w ten sposób nie ujął, jestem pewien, że więcej niż jeden czytelnik miał ochotę zareagować na to, co napisałem, słowami: „Spotkaj się z psychiatrą!”. Cóż, w pewnym sensie dokładnie to właśnie zrobiłem, lecz „psychiatra”, z którym się „spotkałem”, umarł ponad pięćdziesiąt lat temu – mówię o Zygmuncie Freudzie. Ku mojemu zaskoczeniu ofiarowano mi egzemplarz książki pod tytułem
Introduction to Great Books (ISBN 0-945159-97-8), która (na stronie 7) zawierała list Freuda do Alberta Einsteina. Na stronie 6 znajduje się wprowadzenie, wyjaśniające powód tej wymiany korepsondencji. Cytuję:
„W roku 1932 Liga Narodów zwróciła się do Alberta Einsteina o wybranie zagadnienia, które go ciekawi, i wymianę zdań na ten temat z wybraną osobą. Einstein wybrał temat: «Czy istnieje jakikolwiek sposób uchronienia ludzkości od groźby wojny?», zaś na swojego korespondenta Zygmunta Freuda. W adresowanym do niego liście Einstein napisał, że jednym ze sposobów na wyeliminowanie wojen jest ustanowić ponadnarodową organizację mającą autorytet pozwalający rozstrzygać konflikty między narodami oraz wyposażoną we władzę egzekwowania podjętych decyzji. Einstein przynawał jednak, że to rozwiązanie dotyczyło wyłącznie administracyjnego aspektu zagadnienia i że bezpieczeństwa na poziomie międzynarodowym nie uda się osiągnąć zanim nie dowiemy się więcej na temat ludzkiej psychologii. Czy za racją zawsze musi stać siła? Czy wszyscy podlegają uczuciu nienawiści i chęci niszczenia? Swoją odpowiedź Freud poświęcił tym właśnie zagadnieniom”.
Co ciekawe, gdy po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać nad koncepcją, którą później określiłem mianem „polityki zabójstw”, nie miałem zamiaru projektować systemu, który dawałby możliwość ostatecznego pozbycia się wojen i armii. Na swój cel obrałem w pierwszej kolejności polityczne tyranie. Według mojego rozumienia to określenie dotyczyło rządów nie tylko totalitarnych, ale również tych, które wielu z nas uznałoby za o wiele bardziej łagodne – w szczególności rząd federalny Stanów Zjednoczonych Ameryki, „mojego” państwa. Dopiero gdy zastanowiłem się nad fundamentalną zasadą pozwalającą rzeszom obywateli pozbywać się niechcianych polityków, znalazałem się na tym etapie, na którym niejako poczułem się zmuszony odnieść do sprawy logicznych konsekwencji działania mojego systemu; według „tradycyjnego” modelu myślenia system pozbawiłby nasz kraj przywódców, rządu, armii – a to wszystko w świecie pełnym zagrożeń. Stałem w obliczu tego samego fundamentalnego problemu, który od lat trapił analizujących go libertarian: jak utworzyć wolny kraj w świecie zdominowanym przez państwa nielibertariańskie? Nie było jasne jak taki kraj mógłby bronić się przed agresją, jeśli nie miałby możliwości zmusić swoich mieszkańców do walki.
Dopiero gdy zdałem sobie z powyższego sprawę, uświadomiłem sobie, że jeśli system mógłby funkcjonować w granicach jednego kraju, zdołałby działać również na skalę światową, eliminując zagrożenia z zewnętrz, jak i zdeprawowanych polityków wewnątrz. Wkrótce potem zaś uprzytomniłem sobie, że nie tylko może się tak zdarzyć, ale takie „rozprzestrzenienie” systemu jest całkowicie nieuniknione ze względu na samą naturę współczesnej łączności internetowej, ale również starszego typu technik komunikacji, takich jak telefon, faks albo nawet ręcznie pisane listy. Krótko mówiąc: żadna wojna nie jest już nieunikniona, ponieważ żaden polityk nie potrafiłby wskazać jakiegokolwiek powodu do prowadzenia wojny z innym krajem, a ponadto ściągnąłby na siebie gniew mieszkańców własnego kraju, którzy albo nie chcieliby płacić podatków na finansowanie niszczącej wojny albo tracić synów i córek w bezsensownych bitwach lub też po prostu sprzeciwiali się udziałowi w agresji. Wszyscy ci ludzie, którzy potencjalnie mogliby zostać dotknięci skutkami konfliktu zbrojnego, zjednoczyliby się (aczkolwiek całkiem anonimowo; nie znaliby nawet nawzajem swojej tożsamości) i zniszczyli tyrana zanim zyskałby sposobność wywołania wojny.
Ogarnęło mnie całkowite zdumienie. Najwyraźniej, nie mając wcale takiej intencji, dostarczyłem rozwiązania problemu „wojny”, które trapiło ludzkość przez tysiąclecia. Ale czy rzeczywiście? Doprawdy nie wiem. Wiem jednak z pewnością, że bardzo niewiele osób zakwestionowało to moje przewidywanie, mimo że generalnie jego realizacja wydawałaby się wysoce mało prawdopodobna. Podczas gdy mniej rozgarnięci krytycy „polityki zabójstw” oskarżyli mnie o wyeliminowanie wojen i zastąpienie ich czymś, co w ostatecznym rozrachunku okaże się jeszcze gorsze, doprawdy zdumiewający jest fakt, że tylko nieliczni złajali mnie za to, iż wierzę w coś niemożliwego, a ponadto moją wiarę w to, że nastanie owej niemożliwości jest obecnie w istocie nieuniknione!
Nieco ponad tydzień temu dostałem wspomnianą książkę z prośbą o przeczytanie listu Freuda; ofiarodawca miał świadomość mojej „drobnej” trudności z zakresu filozofii. Zacząłem lekturę listu nie przeczytawszy wcześniej ani słowa autorstwa Freuda i praktycznie żadnych dzieł gigantów filozofii. (Teraz, oczywiście, czuję się głęboko winny tego zaniedbania w mojej edukacji, lecz zawsze bardziej pociągały mnie „nauki namacalne”, takie jak chemia, fizyka, matematyka, elektronika i komputery). Ponieważ wspomniany list dotyczył konkretnie wojny i pytania, czy człowiek kiedykolwiek zdoła się jej ustrzec, wydawało mi się, że autor wspomni może o jakimś fakcie czy argumencie, który w ostatecznym rozrachunku okaże się przekonujący, lecz – z drugiej strony – miałem nadzieję, że nawet jeśli takiego argumentu nie znajdę – moje stanowisko zostanie skorygowane. Obawiałem się tego, że tkwię w błędzie, ale również tego, że w eseju Freuda nie znajdę niczego, co pomoże mi w analizie zagadnienia.
Po przeczytaniu mniej więcej jednej trzeciej listu znalazłem odpowiedź na moje pytanie. Poniżej cytuję fragment tekstu Freuda; cały jego list zostanie, być może, zamieszczony w dalszej części tego wciąż niezakończonego eseju. Choć mógłbym dokonać skrajnego uproszczenia kwestii i stwierdzić: „Freud się mylił!”, okazuje się, że ta krótka konkluzja byłaby w najlepszym wypadku myląca, a w najgorszym – zbliżałaby się do nieuczciwości. Większa część analizy Freuda wydaje mi się bardzo przekonująca i byłbym gotów stwierdzić, że najprawdopodobniej ma on rację. Sądzę jednak, że w jednym punkcie nieco się myli, choć z przyczyn całkowicie zrozumiałych, a nawet możliwych do przewidzenia biorąc pod uwagę czasy, w których żył. Trzeba pamiętać na przykład o tym, że Freud urodził się w epoce, w której telefon był nowym wynalazkiem, o nadawaniu audycji przez radio jeszcze nie słyszano, zaś głównym źródłem dostarczania społeczeństwu wiadomości były gazety. Byłoby z naszej strony wielce nierozsądne spodziewać się, że Freud mógłby przewidzieć postęp techniczny skutkujący powstaniem internetu, anonimowej cyfrowej gotówki, czy skutecznego szyfrowania kluczy publicznych.
W tym momencie zacząłem w pewnym sensie najbardziej żałować tego, że nie mogę przedyskutować rozważanej kwestii z którymkolwiek z korespondentów – Freud umarł w roku 1939, zaś Einstein w 1955; ten drugi przed śmiercią pomógł w rozpoczęciu badań, które doprowadziły do wyprodukowania bomby atomowej – broni, która przez dziesięciolecia – aż do teraz – czyni kwestię wyeliminowania możliwości wybuchu jakichkolwiek wojen sprawą życia i śmierci.
Ale pozwolę przemówić samemu doktorowi Freudowi – tak jak mówił ponad sześćdziesiąt lat temu – ponieważ ma do powiedzenia wiele:
„Taki zatem był pierwotny stan rzeczy: dominacja tego, który dysponował większą siłą – dominacja oparta o brutalną przemoc albo przemoc wspartą intelektem. Jak wiemy, przebieg ewolucji zmienił ten stan rzeczy. Znalazła się droga prowadząca od przemocy do prawa. Jak wyglądała? Według mojego przekonania istniała tylko jedna: droga związana z dostrzeżeniem faktu, iż dominującej sile jednego człowieka może przeciwstawić się wspólnie kilka osób słabych. L’union fait la force. W jedności siła. Przemoc można pokonać jednocząc się, zaś siła tych, którzy działali już wspólnie, przedstawiała teraz prawo – w przeciwieństwie do opartej na przemocy siły jednostki. Widzimy zatem, że prawo to synonim siły danej społeczności. Wciąż oznacza ona przemoc, której społeczność gotowa jest użyć wobec każdej jednostki, która się ogółowi sprzeciwi; działa w ten sam sposób co prawo oparte o siłę jednostki i służy tym samym celom. Jedyna istotna różnica polega na tym, że przemoc nie jest już stosowana w służbie jednostki, ale społeczności”.
Ale w poniższym fragmencie Freud, jak sądzę, popada w pewien błąd, być może nie uznawany za taki według norm i realiów jego epoki, lecz w dzisiejszych okolicznościach – tak. Pisze bowiem:
„Lecz by urzeczywistnić ów proces przejścia od przemocy do nowego prawa (sprawiedliwości), spełniony musi zostać jeden warunek psychologiczny. Większości musi zjednoczyć się w sposób stabilny i trwały. Gdyby zrobiła to wyłącznie w celu jednorazowego zwalczenia dominującej jednostki i po jej pokonaniu rozwiązała się, nie udałoby się osiągnąć nic. Kolejna osoba sądząca, że ma przewagę siły, znów podejmie próbę przejęcia władzy drogą przemocy i ta rozgrywka będzie się powtarzać
ad infinitum. Społeczność musi istnieć trwale, musi być zorganizowana, musi sporządzić regulacje mając w perspektywie ryzyko buntu, ustanowić władze strzegące, by owe regulacje – prawa – szanowano oraz nadzorować stosowanie legalnych aktów przemocy. Uznanie podobnej wspólnoty interesów prowadzi do wzmocnienia emocjonalnych więzów między członkami zjednoczonej grupy – poczucia wspólnoty, które stanowi prawdziwe źródło siły”.
Jestem pewien, że ci spośród Was, drodzy Czytelnicy, którzy do głębi pojmujecie koncepcję „polityki zabójstw”, doskonale zrozumiecie, dlaczego uznałem ten fragment listu Freuda za istotny na tyle, by go tutaj umieścić; zrozumiecie też zapewne, czemu uważam, iż analiza Freuda zmierza w błędną stronę, choć ze stosunkowo nienajistotniejszych i zrozumiałych przyczyn. Aby wyjaśnić, co mam na myśli, odniosę się do ostatniego z cytowanych akapitów. Powtórzę słowa Freuda i odniosę się do każdego z jego postulatów z punktu widzenia dzisiejszej sytuacji i technologii.
„Lecz by urzeczywistnić ów proces przejścia od przemocy do nowego prawa (sprawiedliwości), spełniony musi zostać jeden warunek psychologiczny. Większości musi zjednoczyć się w sposób stabilny i trwały”.
W pewnym sensie Freud ma absolutną rację: jakikolwiek system zostanie wybrany do „rządzenia” społecznością, musi być pomyślany „na wieczny czas”.
„Gdyby zrobiła to wyłącznie w celu jednorazowego zwalczenia dominującej jednostki i po jej pokonaniu rozwiązała się, nie udałoby się osiągnąć nic”.
Cały kłopot zaczyna się właśnie tutaj. Rozumowanie Freuda prowadzi go do tego, że usprawiedliwia istnienie oficjalnego rządu – takiego, jaki znał w latach trzydziestych XX wieku; swój pogląd opiera Freud na przekonaniu, że potrzebujemy na stałe utrzymać pokój. Pierwszy i, jak sądzę, najbardziej oczywisty problem tkwi w tym, że Freud zdaje się milcząco zakładać, iż cel istnienia związku zostanie w istocie spełniony w akcie stworzenia rządu. Freud, zmarły w 1939 r., nie oglądał tego, co widzieli ci, którzy przy życiu pozostali: „prawnie usankcjonowanego” rządu w Niemczech, który zabił miliony osób w ramach holokaustu i wielu późniejszych ludobójstw. Ponadto Freud, którego list pochodzi z roku 1932, nie był prawdopodobnie świadomy rzezi rosyjskich kułaków pod koniec lat dwudziestych i na początku trzydziestych oraz późniejszych czystek. Mógł zasadniczo odczuwać, że kłopoty związane z rządzeniem krajem spowodowane są albo nieodpowiednim składem rządu albo po prostu nieczęstym przypadkiem rządu, „z którym dzieje się coś niedobrego”. My wiemy, że jest wręcz przeciwnie: z rządami bardzo często „dzieje się coś niedobrego” – w tym sensie, że naruszają one prawa obywateli i nadużywają powierzonej sobie władzy. Niewiele rządów dojdzie skończy na zamordowaniu milionów, lecz zakładać, że nadal musimy tolerować ich istnienie – tylko dlatego, że nie posuwają się tak daleko jak nazistowskie Niemcy – byłoby głupotą wierutną.
Drugi kłopot wiąże się z czynionym przez Freuda milczącym założeniem, że długofalową kontrolę nad systemem (której potrzebę słusznie dostrzega) MUSI sprawować organizacja taka jak tradycyjny rząd. To prawda, że w epoce, w której żył Freud, taka konkluzja wydawała się wielce sensowna, ponieważ sprawnie działający rząd zdawał się lepszy niż żaden. I można było sobie co najmniej wyobrazić, że rząd BYŁBY W STANIE wspomnianą kontrolę sprawować. Lecz stare powiedzenie mówi: „Władza deprawuje, zaś władza absolutna deprawuje absolutnie”.
Odwołując się do analogii z termostatem, lecz w celu innym niż w szóstej części niniejszego eseju, można by stwierdzić, że ktoś żyjący w epoce sprzed automatycznych termostatów zawsze dochodziłby do wniosku, że wysiłki każdego człowieka powinny być nieprzerwanie skierowane na utrzymywanie w domu równej temperatury poprzez dodawanie paliwa do pieca lub ujmowanie go, umożliwienie większego przepływu powietrza albo ograniczenie go etc. Na ile możemy nazwać ową ręczną kontrolę pewnym typem „rządu”, człowiek z tamtej epoki uwierzy, że zawsze będzie ona niezbędna. Lecz obecnie żyjemy w czasach, w których wysiłki człowieka rzadko kierują się ku ręcznemu sterowaniu piecem – funkcję tę przejęły automatyczne termostaty, które są niezawodne, tanie i dokładne. Tak się składa, że są również zasadniczo „niezniszczalne” – w tym sensie, że nie zawodzą, chyba że ze „zrozumiałych przyczyn”, zaś naprawa jest tania i łatwa. (Poza tym termostat nigdy nie da się przekupić, zmęczyć, nie ma w sercu swoich własnych interesów i nie zacznie sabotować twoich rozkazów). Najzwyczajniej w świecie postęp technologiczny oddał kontrolę nad temperaturą w ręce automatycznego, bezbłędnego systemu, który jest tak niezawodny, że przez większość czasu nawet go nie dostrzegamy.
Twierdzę, że postęp technologiczny pozwoliłby również na stworzenie automatycznego systemu, który nazwałem „polityką zabójstw” (choć mógłbym prawdopodobnie znaleźć jakąś adekwatniejszą nazwę, bo jego zastosowanie obejmuje dziedziny o wiele liczniejsze niż tylko polityka) – innego od tradycyjnego rządu; różniącego się odeń w do pewnego stopnia analogiczny sposób jak bezustanne wysiłki człowieka ręcznie regulującego temperaturę od zastosowania automatycznego termostatu. System automatyczny, oprócz drastycznego zmniejszenia ilości ludzkiego wysiłku, wyeliminowałby błędy spowodowane nieuwagą operatora – wskutek opuszczenia stanowiska, ucięcia sobie drzemki czy też innego chwilowego braku koncentracji. Te błędy na zasadzie pewnej analogii przypominają nieudane inicjatywy czy też niecne sprawki rządu zdeprawowanego, obojętnego albo nawet działającego destruktywnie z rozmysłem.
Okazuje się więc, że rząd – tak jak widział go Freud – jest zupełnie zbędny. Oczywiście, Freud nie mógł był przewidzieć postępu technologicznego, który w ogóle umożliwiłby zaistnienie „automatycznego” systemu zastępującego rząd; poszedł zatem za paradygmatami swoich czasów i usiłował usprawiedliwić istnienie rządów w takim kształcie, w jakim trwały wtedy.
„Kolejna osoba sądząca, że ma przewagę siły, znów podejmie próbę przejęcia władzy drogą przemocy i ta rozgrywka będzie się powtarzać
ad infinitum”.
To stwierdzenie jest prawdziwe, ale sądzę, że nie trafia w sedno sprawy: wiele podejmowanych przez ludzi i maszyny działań nigdy nie zostaje „ukończonych” i musi być „powtarzanych
ad infinitum”. (Najbardziej fundamentalny przykład: jeśli jesteśmy dobrej myśli co do przyszłości rasy ludzkiej, działania celem reprodukcji i przetrwania muszą być „powtarzane
ad infinitum”). Nie oznacza to, że mechanizm zaspokajania danej potrzeby musi być skomplikowany choć trochę bardziej niż w stopniu minimalnym – wystarczy skomplikować go na tyle, by osiągnąć pożądany poziom kontroli. Zgadzam się z Freudem, że potrzebujemy długofalowego systemu kontroli; mam po prostu odmienne zdanie na temat metody nadzoru nad systemem: według mnie obecnie może potencjalnie zaistnieć metoda o niebo lepsza niż znane mu rządy w tradycyjnym kształcie. Ponieważ Freud nie był w stanie przewidzieć internetu, anonimowej waluty elektronicznej i skutecznego szyfrowania, nie miał powodu, by sądzić, iż rząd może zostać „zautomatyzowany” i wyrwany z rąk drobnej części społeczeństwa – części, która jest przekupna, pełna złej woli i egoistyczna. Ponadto, nieświadom tego, jakie możliwości daje współczesna technologia, Freud nie zdaje sobie sprawy, jak łatwo ludzie mogą dziś – przynajmniej teoretycznie – zjednoczyć się w celu samoobrony, jeśli jej zastosowanie wymaga od nich zaledwie przesłania światłowodami paru kilobajtów danych do centralnego rejestru. Argument Freuda dotyczący systemu „powtarzającego się w nieskończoność” nie wytrzymuje w tym przypadku krytyki, więc jego konkluzji nie możemy uznać za prawdziwą.
„Społeczność musi istnieć trwale, musi być zorganizowana, musi sporządzić regulacje mając w perspektywie ryzyko buntu, ustanowić władze strzegące, by owe regulacje – prawa – szanowano oraz nadzorować stosowanie legalnych aktów przemocy.”
Wydaje mi się, że Freud znów nie dostrzega sedna sprawy. Pisze o „ryzyku buntu”, lecz moim zdaniem zapomina, że główną przyczyną „buntu” są nadużycia rządu sprawującego w danym momencie władzę. (Naturalnie, z punktu widzenia rządu wygląda to całkiem odwrotnie!). Jeśli problem nadużyć udałoby się wyeliminować, do „buntu” po prostu nigdy by nie doszło, bo nie zaistniałby ku niemu żaden powód. W przypadku gdyby po stronie „buntujących się” nie znajdowała się racja, naruszaliby bowiem czyjeś prawa, mój system „polityki zabójstw” byłby w stanie zaradzić zaistniałej sytuacji. Tego, co zrozumiałe, Freud nie był zapewne w stanie przewidzieć. Ponadto nie odniósł się do pytania, czy promulgujący prawa rząd czyni to mając na względzie głównie korzyść społeczeństwa, czy zapełniających stanowiska rządowe. W czasach Freuda łapówkarstwo było dobrze znane; wydaje mi się, że powinien on był odnieść się do pytania, czy byt zwany „rządem” faktycznie jest w stanie przynieść te korzyści, które, jak twierdzi, usprawiedliwiają jego istnienie, nie zostając przy tym zdeprawowany przez osoby stojące u jego sterów dla ich własnego pożytku. Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, należy bez wątpienia zająć się kwestią następującą: w którym momencie bilans strat i korzyści wynikających ze zbójeckiej działalności rządu zaczyna być dla nas nieopłacalny? I czy jesteśmy w stanie znaleźć sposób na funkcjonowanie bez państwa?
„Uznanie podobnej wspólnoty interesów prowadzi do wzmocnienia emocjonalnych więzów między członkami zjednoczonej grupy – poczucia wspólnoty, które stanowi prawdziwe źródło siły”.
Jednym z ciekawych aspektów powyższego stwierdzenia jest to dotyczące internetu i podobnych mu narzędzi które przyczynią się do eliminowania samego pojęcia „czegoś obcego” i „cudzoziemca”. Te rozróżnienia staną się czymś sztucznym. W tej dziedzinie mamy dużo precedensów, pochodzących z kraju, w którym żyję – Stanów Zjednoczonych. Gdy tworzono USA, na ich terenie mieszkali ludzie z poczuciem lojalności przede wszystkim w stosunku do własnego stanu, nie zaś do rządu federalnego jako całości. Nawet w trakcie naszej wojny domowej, toczonej w latach 1861–1865, lojalność okazywano raczej stanom lub regionom niż krajowi jako całości. By przytoczyć jeden tylko przykład – mnie samego – choć teraz mieszkam w stanie Waszyngton, a wcześniej mieszkałem w kilku innych stanach, nie uważam się za lojalnego wobec żadnego konkretnego stanu. (Przytaczanie przykładu samego siebie może być mylące, ponieważ w obecnej chwili nie uważam się za „lojalnego” względem żadnego rządu!).
W dalszym fragmencie listu Freud pisze: „Wszystko, co sprzyja wzrostowi emocjonalnych więzi między ludźmi, musi działać na niekorzyść wojny”. Niestety, Freud nie dożył powstania internetu i masowej międzynarodowej komunikacji, która dzięki sieci już się upowszechnia. W jego czasach zwykli ludzie z dwóch krajów rzadko się ze sobą komunikowali, nie licząc być może listów do krewnych ze „starego kraju”, którzy wyemigrowali. Pomysł, by iść na wojnę z osobami, od których co dzień dostajesz maila jest mi sam w sobie „obcy” i mam nadzieję, że to się nie zmieni! W tej kwestii Freud miał stanowczo rację: niezależnie od tego, czy „politykę zabójstw” uda się wprowadzić w życie, czy nie, rządom znacznie trudniej będzie przychodziło doprowadzanie swoich obywateli do stanu takiego zaćmiewającego umysł szału, by zabijali wroga, do którego co dzień mogą napisać.
Frustruje mnie to, że bez odpowiedzi pozostaje pytanie, na które tak bardzo chciałbym znać odpowiedź: Czy zdołałbym przekonać Freuda albo Einsteina, że „polityka zabójstw” to system nie tylko potrzebny, a nawet nieunikniony, ale również DOBRY? Czy potrafiłbym przekonać ich to tego teraz – gdyby jakimś cudem dożyli dnia dzisiejszego – mając świadomość tego, jak wyglądała historia 64 lat, które minęły od czasu wymiany ich korespondencji?
Jim Bell
jimbell@pacifier.com
Klaatu Burada Nikto
Coś się wydarzy... Coś... wspaniałego!
Część 10: „Myślenie nieeuklidesowe”
Otrzymałem niedawno interesującą wiadomość związaną z tematem „polityki zabójstw”. Uwagi mojego korespondenta poprzedzam znakiem „>”. Rozważamy zagadnienie, jak faktycznie wprowadzić ów system w życie, a w pierwszym moim komentarzu zwracam uwagę na to, że mimo moich wysiłków, rząd nie podjął próby wykorzystania faktu, że esej został publicznie ogłoszony, do usprawiedliwienia jakiegoś ograniczenia wolności w sieci, ani niczego podobnego.
=====================================
Wydaje mi się, że w istocie oni boją się rozpocząć dyskusję.
> Moim zdaniem nie widzą w tobie zagrożenia.
Pewnie masz rację. Cóż, będę musiał pomyśleć o czymś, co spowoduje, że zmienią zdanie, no nie?
> Pamiętaj, że dysponują niewierygodnymi sumami pieniędzy, których używają, by zatrudniać ludzi inteligentnych, ale chciwych. Wszystko, czego potrzebują, to zidentyfikować osoby prowadzące loterię pt.
Odgadnij datę śmierci. Mieliby wielką motywację, by wykorzystać na ów cel te znaczne środki, którymi dysponują.
Logice twojego rozumowania nie można niczego zarzucić. Ale jakkolwiek dziwaczne może się to zdawać, istnieje być może inny sposób... Spójrzmy: jak to wyjaśnię? Najpierw mała dygresja, która może okazać się z naszym tematem związana – choć na początku wyda się daleko od niego odbiegać.
Jakieś dwadzieścia-dwadzieścia pięć lat temu przeczytałem tekst poświęcony zmarłemu miliarderowi Howardowi Hughesowi. Opisywał on historię jego przedsięwzięć biznesowych w dziedziniach takich jak lotnictwo (znanym przykładem jest latająca łódź „Spruce Goose”), ale wspominał również, że jego firma Hughes Tool (pierwotnie?) zajmowała się sprzętem do wiercenia szybów naftowych.
Nie wiem, jak wiele wiadomo Wam, drodzy Czytelnicy, o wierceniu takich szybów i używanych do tego celu wiertłach, ale w niczym nie przypominają one klasycznych rowkowanych wierteł dostępnych powszechnie w sklepach z narzędziami. Wiertła do drążenia szybów naftowych składają się z wielu niesamowicie twardych karbidowych końcówek osadzonych na obrotowych wałkach, które z kolei znajdują się na czubku przewodu wiertniczego; owe wałki muszą być połączone z głównym wałem za pomocą łożysk. Wałki kręcą się wokół własnej osi dotykając skały – nie ześlizgując się z niej – i „odłupują” jej kawałki, gdyż dzieje się to pod olbrzymim ciśnieniem.
W procesie wydobywania ropy naftowej stosuje się smarowanie mechanizmu wiertła substancją nazywaną „płuczką wiertniczą”, która w istocie składa się z zawiesiny stałych cząstek w wodzie, a jej główne zadanie polega na chłodzeniu części tnących wiertła oraz oczyszczaniu go z odłamków skał i miału powstałych w procesie drążenia szybu. Otóż ze względu na to, że obrotowe pierścienie tnące obracają się wokół własnej osi, muszą być osadzone na wałach z łożyskami. Łożysk owych nie da się zamknąć w mechanizmie wału tak szczelnie, by do środka nie dostały się fragmenty skał i błotny pył, zaś ich trwałość jest silnie skorelowana z ich jakością.
Za każdym razem, gdy nie nadają się już do użytku, z szybu trzeba wyciągnąć cały przewód wiertniczy – a to dla wiercących szyb NIESAMOWICIE droga impreza. Nie powinno więc dziwić, że goście ci uważali jakość łożysk za coś bardzo, ale to bardzo ważnego. Niewielkie nawet ich ulepszenie warte było dużych pieniędzy.
Dla producenta łożysk „jakość” ma ścisły związek z twardością ich powierzchni, a tradycyjnie najlepsze łożyska były (i w większości wciąż są) najtwardsze. Ale tu pojawia się kłopot: w ostatecznym rozrachunku bardzo twarde okrągłe łożysko obracające się po bardzo twardej płaskiej powierzchni (szczególnie, jeśli poddane jest dużemu naciskowi) niemal całą siłą nacisku obciąża jeden punkt (w przypadku łożysk kulkowych) lub cały odcinek w poprzek swojej długości (w przypadku łożysk ślizgowych), a to ostatecznie prowadzi do zużycia. Istniała więc pewna granica jakości łożysk, które byliśmy w stanie wyprodukować. I najtwardsze wygrywały. Aż pojawił się Hughes.
[Nie idźcie jeszcze spać... Już zaraz okaże się związek tej historii z naszym tematem].
Według mojego źródła rozwiązanie, które pozwoliło firmie Hughes Tool odnieść poważny sukces finansowy, było całkiem proste, choć sprzeczne z intuicją: zamiast wytwarzać łożyska możliwie TWARDE, Hughes wyprodukował łożyska MIĘKKIE, bardzo miękkie, „niemal tak miękkie jak ołów” (a to, jeśli wiecie cokolwiek na temat metali, oznacza, że były doprawdy miękkie). Łożyska deformowały się w swoich bieżniach, rozkładając obciążenie na dużo większą powierzchnię – skutkiem tego okazały się najlepsze w całej branży. (Hughes najpewniej włożył także wiele wysołku w badania nad tym, jak uniknąć „zmęczenia metalu”, ale to już całkiem inna historia).
To, co zrobił Hughes, było mocno sprzeczne z intuicją, lecz „wygrał” właśnie dlatego, że przyjął rozwiązanie wprost przeciwne do tego, o którym wszyscy „wiedzieli”, że jest „właściwe”. W porządku – więc to mówi coś o geniuszu człowieka, który później został miliarderem, a z kolei neurotykiem albo został przez los dotknięty jeszcze bardziej. Spytasz: Jaki ma to wszystko związek z polityką zabójstw?
Cóż, korzystając z obserwacji sformułowanej pierwotnie około siedem lat temu w eseju zatytułowanym
Projekt Libertech, libertarianie (na tle innych ludzi) są „myślicielami nieeuklidesowymi”. Zasadniczo oznacza to, iż uznajemy, że najlepsza droga z punktu A do punktu B NIEKONIECZNIE musi iść w prostej linii. Podobnie jak Kolumb, który pożeglował na zachód, by dotrzeć na wschód, trzeba czasem usiąść i przemyśleć zupełnie na nowo swoją strategię, jeśli próbujesz osiągnąć jakiś cel.
„Klasyczne” rozumowanie powiedziałoby nam, że organizacja zajmująca się „polityką zabójstw” musiałaby mieć najlepszą ochronę i być najsilniej strzeżoną spośród wszystkich firm istniejących kiedykolwiek na ziemi. Praktycznie rzecz biorąc KAŻDA osoba związana z władzą chciałaby zabić wszystkich mających z systemem cokolwiek wspólnego. Kody musiałaby faktycznie być niemożliwe do złamania, a remailery – niezawodne, ale, co najważniejsze, każdy bez wyjątku uczestnik systemu musiałby zachować pełną anonimowość. Szczególnie operatorzy takiego systemu. Szczególnie oni.
To jest myślenie „klasyczne”. I tak myślałem kilka miesięcy temu. Myślałem: „Da się zrobić, choć będzie to wymagało ciężkiej pracy!”.
Ale przypuśćmy przez chwilę, że ktoś „odstawi Hughesa”. Zamiast starać się o wyprodukowanie najtwardszych łożysk na świecie, dlaczegóż nie spróbować by produkcji najmiększych? Zamiast starać się ze wszelkich sił o zachowanie anonimowości albo czekać na to, aż ktoś inny wdroży opisany system, dlaczegóż by nie (jak brzmiało powiedzenie z lat sześćdziesiątych [XX wieku – przyp. tłum.]) „chrzanić tego wszystkiego” i nie ogłosić publicznie, że wprowadzamy system w życie nie oglądając się na konsekwencje, jakie mogą nas spotkać, i zapraszamy każdego, kto chciałby wziąć w nim udział do współuczestnictwa w OSTATNIEJ rewolucji na ziemi – tej, która zmiecie z jej powierzchni WSZYSTKIE rządy?
To brzmi jak szaleństwo, prawda? No – któż chciałby umrzeć? Kto byłby gotów popełnić samobójstwo tylko po to... tylko po to... tylko po to, by... uczynić CAŁY ŚWIAT WOLNYM NA ZAWSZE? Wolnym od wojen, armii, rządów, podatków, politycznych prześladowań? Wolnym od tego rodzaju totalitarnych państw, które istniały w przeszłości i które istnieją teraz? Wolnym od holokaustów, które zabiły Żydów, Kambodżan, Ormian, rosyjskich kułaków, irackich Kurdów, chińskich dysydentów, Indian i tak wielu, wielu innych? Któż konkretnie okazałby się na tyle głupi, by nadstawiać karku w imię uczynienia świata wolnym???
Każdy, kto na ochotnika zgłosił się, by walczyć z Hitlerem – by wspomnieć o jednej tylko możliwości odpowiedzi. Pamiętajmy (choć może tak szybko o tym zapominamy), że niekiedy pewni ludzie umierają za wolność pozostałych. Tak było przez wieki. Stany Zjednoczone Ameryki utworzyli ludzie ryzykujący życiem, by zrzucić z siebie jarzmo państwa, które – według ówczesnych standardów – nie było szczególnie zepsute.
Pomyślmy: w roku 1989 ktoś musiał jako pierwszy walnąć młotem w Mur Berliński. Ktoś musiał go jako pierwszy przekroczyć. Ktoś musiał jako pierwszy wstać i powiedzieć: „Dość!”. O ironio, zdarzyło się coś najniezwyklejszego w świecie: cały blok wschodni upadł, niemal bezkrwawo, w przeciągu paru tygodni, bo wszyscy stopniowo uświadomili sobie, że niekiedy wszystko, czego potrzeba, to ocknąć się, policzyć, ilu nas jest, i po prostu powiedzieć rządowi „nie”. Gdy nadeszła odpowiednia chwila, wystarczyło tylko lekko popchnąć kamienie domina, by upadły. {PRZYPIS: Bell najwyraźniej sądzi, że „przeobrażenie” państw „bloku wschodniego” w „kapitalistyczne” odbyło się spontanicznie; fakty zdają się przemawiać na rzecz tezy o „upadku” reżyserowanym}.
Proszę: nie zrozumiejcie mnie źle. Nie sugeruję, że WSZYSCY uczestnicy systemu zostaną zidentyfikowani. Wpłacający pozostaliby całkowicie anonimowi – podobnie jak obstawiający – ale sama organizacja składałaby się z nie ukrywających swojej tożsamości osób (ujawniłyby one publicznie swoje miejsce zamieszkania), które po prostu podjęły decyzję, że mają już dość obecnego systemu i wezmą udział w CAŁKOWICIE ZGODNYM Z PRAWEM danego państwa przedsięwzięciu i RZUCĄ RZĄDOWI WYZWANIE, by spróbował je powstrzymać.
Organizacja nie potrzebowałaby wykupywać reklam; rozgłos byłby olbrzymi. Naraz wszyscy politycy znaleźliby się na celowniku! Reporterzy, zamiast dowiadywać się o ich opinie na temat gospodarki, zanieczyszczeń albo deficytu budżetowego, pytaliby: „Dlaczego społeczeństwo miałoby NIE chcieć pana śmierci?”.
Kiedy najlepiej byłoby ogłosić wdrożenie systemu w życie? W trakcie ważnej kampanii politycznej – to oczywiste! W czasie, gdy Kongres nie obraduje i nie może uchwalać prawa bez zwoływania czegoś w rodzaju „posiedzenia awaryjnego”. Ale to i tak nie będzie miało znaczenia, bo przez kilka tygodni organizacja nie musi wcale przyjmować zakładów ani wypłacać nagród, a jedynie informować publicznie o swoich celach. Dla uspokojenia społeczeństwa organizacja mogłaby ogłosić, że przyjmuje tylko zakłady na wybranych i wyznaczonych urzędników państwowych... i wszystkich, którzy będą starali się system zablokować. Politycy zaś rozpierzchną się, szukając jakiegoś politycznego wsparcia, usiłując wykombinować, jak nie sprawiać wrażenia przestraszonych, a jednocześnie każdy będzie się zastanawiał, czy zginie jako pierwszy. Społeczeństwu zaś sprawi to niewysłowioną przyjemność – ludzie będą się śmiali z podejmowanych przez politykierów prób ocalenia swoich tyłków i niezależnie od systemu zakładali między sobą o to, który z polityków umrze jako pierwszy.
Wytoczyć uczestnikom systemu proces? Pod jakim zarzutem? „Spisku celem uprawiania hazardu”? Który prokurator odważyłby się sprawiać wrażenie jakby chciał zatrzymać postęp systemu uznanego za pożyteczny? W tym momencie członkowie organizacji będą po prostu publicznie korzystać z praw zapewnianych im przez pierwszą poprawkę do Konstytucji USA. Który sędzia podjąłby się prowadzenia ich sprawy? Teraz TO SĘDZIOWIE są na celowniku, to ONI muszą zdecydować, co robić. Twierdzę, że w roku wyborczym – przed głosowaniem – kongresmeni masowo ustąpiliby ze swoich stanowisk albo zdecydowaliby, że „nie chcą się już w to bawić” i odmówili zasiadania w parlamentarnych ławach, nawet gdyby ich ponownie wybrano. Przewiduję również całkowitą utratę przez państwo tych resztek zaufania, jakim społeczeństwo jeszcze je darzy.
Uff! Czy to wszystko tylko pobożne życzenia? Doprawdy nie wiem!
[1995–1996]
Tłum. Łukasz Kowalski
_____
{{{WSZYSTKIE PRZYPISY POCHODZĄ OD TŁUMACZA}}}
DODATEK: