"Szczerzej niebo łączy lazurowe
Tysiąc ludów, co rżną się przez wieki, bo szczerzéj
Z każdego aby jeden w spolne Niebo wierzy."
~ Cyprian Norwid w wierszu, który można czytać właściwie w kółko
Wśród licznych godnych uwagi koncepcji Jacka Hogi (Fundacja Ad Arma) zwraca uwagę powtarzający się jak mantra postulat poboru, a więc przymusowego wcielania Polaków do wojska.
I, co ciekawe, o ile w przypadku innych kwestii Jacek Hoga nieodmiennie odwołuje się do pytania: CO JEST SŁUSZNE? i w tym kluczu proponuje rozpatrywać dany problem, o tyle w przypadku państwowego niewolnictwa wojskowego jakoś ten probierz mu umyka, ustępując pytaniu: CO JEST (a w istocie: CO WYDAJE SIĘ) SKUTECZNE? "Co wydaje się", ponieważ Jacek Hoga nie jest w stanie – podobnie jak nikt inny – zagwarantować, że "nasze" wojsko poborowe na pewno okaże się od wroga skuteczniejsze. Takie są skutki złożenia wierności zasadom moralnym (wyrażonej pytaniem: CO JEST SŁUSZNE?) na ołtarzu domniemanej efektywności [CO (wedle mego mniemania, które może być – w odróżnieniu od niewzruszonej zasady moralnej – błędne) POZWOLI OSIĄGNĄĆ ZAMIERZONY SKUTEK?]. Jest to odgrzewana wersja starej jak świat i jak on fałszywej maksymy "Cel uświęca środki".
Nie zmieni niesprawiedliwości niewolenia ludzi w ramach poboru stwierdzanie z uśmieszkiem, że "wolnościowcy [z którymi Jacek Hoga zdaje się w wielu kwestiach sympatyzować] powieszą na mnie psy albo powieszą i mnie samego". Nie o wolnościowców tu chodzi, nie o uśmieszek i nie o wieszanie, lecz o ZASADĘ.
Czym pobór różni się w swojej istocie od niewolnictwa? Niczym. Inna może być skala i czas trwania zjawiska. Zasada, na jakiej zjawisko funkcjonuje, pozostaje ta sama: pewnej grupie osób przyznajemy prawo dysponowania czasem, zdrowiem, ba! nawet życiem etc. innych konkretnych osób – pod groźbą skazania ich na grzywnę, więzienie, śmierć (jeśli spróbują uciec z więzienia, w którym zostali osadzeni za odmowę podporządkowania się) itd. (Przy okazji jeszcze głazik do ogródka Jacka Hogi w kontekście "podporządkowania się": w jednym z nagrań z półsardonicznym uśmiechem pochwala on ni mniej, ni więcej tylko... warcholstwo. No nie, nie mogę! Jeśli naród, społeczeństwo są zorganizowane na zdrowych zasadach, to warcholstwo jest istotną przywarą – chyba się zgodzimy?).
Sam postulator poboru przyznaje, że w historii Polski zjawisko przymusowego powoływania do wojska nie miało charakteru absolutnego, to znaczy: przywilejom odpowiadały obowiązki, a zatem ceną pewnych przywilejów był obowiązek gotowości do złożenia daniny krwi. Ci jednak, którzy nie aspirowali do danych przywilejów, obowiązku służby wojskowej nie mieli.
Postulat Jacka Hogi na dziś wpisuje się w pseudologikę państwa demokratycznego tj. socjalistycznego: wszystkich traktujemy tak samo, więc (przynajmniej teoretycznie, bo wiadomo: są równi i równiejsi) wszystkich niewolimy w tym samym stopniu. I gites, co nie?
Opisując dzisiejszą sytuację, Jacek Hoga twierdzi też, że – wbrew temu, co dostrzega się powszechnie – ci ginący w ramach poboru "za ojczyznę", będą istotnie ginąć za nią, za swoje rodziny, sąsiadów, społeczność lokalną, nie zaś za "łotrów z Wiejskiej". Z przykrością śpieszymy Jacka Hogę rozczarować: niestety, będą zasadniczo ginęli za łotrów z Wiejskiej, którzy swoimi decyzjami współdoprowadzili nas do tego, w czym teraz Polacy tkwią.
Czy tak łacno posłałby Jacek Hoga na wojnę w ramach "polskiego" (przynajmniej z nazwy) wojska z poboru DZIŚ własne dzieci – i czy istotnie żywiłby wtedy przeświadczenie, że ryzykują one swoim życiem i zdrowiem dla własnej "małej ojczyzny", rodziny, sąsiadów – nie zaś – jak określił to niegdyś dosadnie autor Pieprzonego losu kataryniarza – dla "bandy starych ch., którzy bawią się w Indian"?
Co więcej, Jacek Hoga zachęca do konfiskaty majątku tych, którzy przed wojną uciekają – na przykład do krajów ościennych albo za góry, doliny, czy ocean. Sugeruje, że sprawiedliwie będzie odebrać własność tym, którzy wojny osobiście nie wywołali, nie wypowiedzieli, nie sprowokowali; a często tym, którzy w najbardziej dobitny sposób przeciwstawiali się osobnikom do konfliktu nas wciągającym.
Co jeszcze więcej, Jacek Hoga insynuuje, jakoby rzeczeni uciekający (w jak najbardziej konkretny sposób "walczący" – choć nie z orężem w ręku – o życie i wolność swoich bliskich; starający się zapewnić im bezpieczeństwo) byli ostatnimi szubrawcami, bo "tutaj się dorobili, a teraz uciekają". Przepraszam bardzo: "dorobili się" – to znaczy co? Siedzieli na tyłku jak jaki Lukrecjanin (czyt. leniwy ukr) i czekali aż im PLNy z nieba spadną? Nie – to byli właśnie ludzie zaradni, pracowici, których produkty i usługi zostały przez klientów docenione i którzy na swojej uczciwej pracy zyskali finansowo. A że teraz okazują swą zaradność i dbałość o los tych, za których są w pierwszej kolejności odpowiedzialni, w akcie zapewnienia im bezpieczeństwa drogą ucieczki? To zasługiwałoby W DZISIEJSZYCH OKOLICZNOŚCIACH raczej na pochwałę.
Oczywiście, w przypadku wojny na terenie Polski jako pierwsi spierniczą za granicę w otwarte ramiona "sprzymierzonych" z nimi Bidetów i Dżonsonów ("We'll cut off your...") ci, którzy najwalniej przyczynili się do jej zawitania w nasze granice. Zaleszczyki 2.0 ante portas. I wie pan o tym, panie Hoga (UWAGA JĘZYKOWA dla malkontentów: i to jest właśnie bardziej polskie zwrócenie się do rozmówcy, niż jakieś nachalne anglosaskorporacyjne fraternizowanie się przez "panie Jacku"), równie dobrze albo nawet lepiej niż niżej podpisany. Londyn, Waszyngton D.C. oraz pomniejsze centra kłamstwa zaroją się od "polskich patriotów" – politruków wszelkiej maści, którzy zajmą się podżydzaniem (tj. pardon, podjudzaniem) pozostałych w kraju do "dalszego bohaterskiego oporu", który W DZISIEJSZYCH OKOLICZNOŚCIACH może jako żywo przypominać "opór" z września '39 albo sierpnia '44. Cholerni podżydzacze wojenni.
Patriotyzm, jak dobrze wiadomo, niekoniecznie polega na tym, by umrzeć za swoją ojczyznę, ale na tym, by wróg umarł za swoją, a jeśli to się na razie nie uda, to niewykluczone, że W DZISIEJSZYCH OKOLICZNOŚCIACH na tym, aby uciec z pożogi, zachować wiarę, język i obyczaj choćby na obczyźnie, by było komu tu wracać i odbudowywać kraj, gdy już (i jeśli) wojenna zawierucha się zakończy. Nie twierdzimy, że składanie własnego życia za ojczyznę (choćby w błędnym, a uczciwym przeświadczeniu, że składa się je za ojczyznę, a nie za łotrów z Wiejskiej) jest Panu Bogu niemiłe, a z punktu widzenia doczesnej pomyślności na pewno niesłuszne. Odmawiamy jedynie potępiania (i okradania drogą konfiskaty majątku) tych, którzy mają inną, a wypływającą w najgłębszych patriotycznych pobudek koncepcję działania na rzecz Polski – realizowaną choćby w akcie ucieczki z terytorium objętego działaniami wojennymi.
Odpowie mi pan, panie Hoga, następującym zdaniem: "Dobra, panie mędrek, jakeś taki mądry, to sam sobie organizuj swoje dobrowolne wojsko, a ja tu jako realista będę dalej wzywał do poboru". Ale sam Pan widzi, że W DZISIEJSZYCH OKOLICZNOŚCIACH wszystko – literalnie: wszystko – trzeba robić samemu (w sensie: w oderwaniu od funkcjonariuszy państwowych, wbrew funkcjonariuszom państwowym; w ukryciu przed funkcjonariuszami państwowymi): od edukacji dzieci poczynając. Więc dlaczego akurat w sprawie wojska ma być inaczej? Realizacja postulatu powszechnego przymusowego poboru do armii państwowej W DZISIEJSZYCH OKOLICZNOŚCIACH oznacza wtłaczanie młodych, niekiedy jeszcze Bogu ducha winnych, ludzi w tryby machiny wojennej, której reżyserowie dobra dusz i ciał Polaków na celu nie mają.
Pytanie na dziś brzmi zatem: jak spowodować, aby w rzeczywistości, w której nikt nikogo do wstępowania do wojska nie zmusza, wystarczająco duża liczba Polaków wstąpić do armii CHCIAŁA? Bo uznałaby, że wartości, których jako naród – a przede wszystkim jako rzymscy katolicy – winniśmy bronić, są wystarczająco istotne, by ryzykować dla nich życiem. Bo uznałaby – z tytułu ofiarowanego im przez Stwórcę powołania – że to jest to, do czego została wezwana. Przez Pana Boga, a nie komendanta rejonowego.
Paweł Antoniewicz