FOX Forx – rozwidlenie rzeki
Przeczucia
i posłuszeństwo,
czyli:
Kiedy Bractwu, tj.,
pardon,
Instytutowi
zabrakło biskupów
"We must remember that
if all the manifestly good men were on one side and all the
manifestly bad men on the other, there would be no danger of anyone,
least of all the elect, being deceived by lying wonders. It is the
good men, good once, we must hope good still, who are to do the work
of Anti-Christ and so sadly to crucify the Lord afresh…. Bear in
mind this feature of the last days, that this deceitfulness arises
from good men being on the wrong side."
(Fr. Frederick Faber, Sermon
for Pentecost Sunday,
1861; qtd. in Fr. Denis Fahey, The
Mystical Body of Christ in the Modern World)
Pamięci x. Filipa
Shelmerdine'a
Słońce
jeszcze nie wzeszło po raz kolejny nad złymi i dobrymi, a
bohaterska chwila brata Rausa przeciągała się. On sam przeciągnął
się i... Psiakość! Już ćwierć
z górą wieku minęło,
od kiedy postawił stopę w Mitteleuropie, a wciąż miewał problemy
z wstawaniem zaprogramowanym na
przedświt.
Przestawiony z niemiecką precyzją w myśl posłuszeństwa
państwowym, pardon: instytutowym,
władzom zegarek prawie postawił
go na nogi. Jeszcze minutka... Starał się, starał się być
idealnie
posłuszny. Nie
zabijał, ani nie kradł. To
znaczy: chyba, że mu kazali. Coś tam zeznać przed sądem, jakieś
tam fundacje, a wszystkim i tak trząsł sjupierior
na Europę
Środkową i Wschodnią.
Podpisać
czegoś, co mu kazano,
przecież nie szkodzi. Cnota posłuszeństwa. Podpisywał, ale nie
szkodził.
Męczył
się trochę. Już nie te lata. Czy można i ile można nie spać?
Ile można się angażować na pełnym gazie w organizację obozów?
Ile razy sprawować duchowe kierownictwo? Głośno o to pytać nie
należało, co to, to nie.
Plan
życia i przeżycia. Jak w Opus Judei, którego zresztą nie lubimy.
Tyle czasu, tyle zaangażowania... Lata, dekady... Rzucić to
wszystko, rzucić od razu? Zostawić te tysiąckrotne przygotowania
ampułek wina i wody, to rychtowanie świętych figur na ołtarze:
Józefa, Maryi, Józefa Marii – pardon!
tego nie uznajemy – te
wyprasowane z autentycznych emocji uśmiechy rzucane w kierunku
wszystkich, a szczególnie co hojniejszych sponsorów?
Brat Raus, a właściwie brat
Tischler, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nie był pewien.
Przecież w imię posłuszeństwa przełożonym i dobra Instytutu
pozwalał sobie od czasu do czasu na krztynkę
łotrostewek – miałżeby zostać takim łotrem, który po tym
wszystkim wypnie się na almae
patris?
Nie
zapominając o tym, że z wzajemnością
(co oznaczałoby konieczność organizowania sobie wszystkiego
samemu)?
***
FFF ** O ** XXX ***
Choć
w prognozie stał deszcz, gwiazda
celownika
na masce auta wicesuperiora na Europę Śr.-Wsch. lśniła
w pełnym słońcu.
[Gwiazda – znak rozpoznawczy samochodu
księdza Joszuy,
który go miłował (z, jak się zdawało, wzajemnością). Niektórzy
się z tego przywiązania i rzekomej wagi celownika śmiali.
"Przynajmniej nie gwiazda Dawida" – odpowiadał ksiądz.
Można
było jego auto dzięki tej gwieździe zidentyfikować na instytutowym
parkingu wśród innych pojazdów tej samej marki. Nie potrzebował
przylepiać sobie Najświętszej Panienki w towarzystwie dwunastu
arseniuszoheitzowych gwiazd, wędkarza, ani motocykla z obowiązkowymi
lusterkami do patrzenia. Nie potrzebował uczestniczyć w tym
targowisku
różności,
na którym każdy wzywany był do tego, by w najbardziej egalitarnym,
zdemokratyzowanym, zrównanym społeczeństwie w historii świata
czymś się wyróżnić, pozostawić jakiś swój ślad, nie zostać przeoczonym,
czy, co gorsza, zapomnianym,
bo to przecie śmierć w butach albo i bez.
Nie mówiąc już o tablicach rejestracyjnych krzyczących swoją
zielenią: "Jestem lepszym człowiekiem, ty zanieczyszczaczu!"].
Wicekapo – to już nie skromny robotnik w winnicy Pańskiej – to
jest odpowiedzialność! Auto mocne, świecące, wygodne. Mucha nie
siada. Bez klamek, wedle nowej mody.
Jak pokój bez klamek, żeby złodziejowi było trudniej
go dostać.
Elektryczne
– żeby się urzędasy nie czepiali, żeby mieć na parę chwil
spokój – nie dlatego, żeby czuć wobec germańskich władz jakąś
szczególną miłość. To była czysta kalkulacja. Ksiądz
Joszue
czuł się bowiem Polakiem z krwi i kości. Zasadniczo czuł się z
tym dobrze, ale od
niedawna zaczął trochę nieswojo,
kiedy przełożeni
Instytutu zadeklarowali
lojalność wobec teutońskiego
rządu Wiszycy. Cóż poradzić? Posłuszeństwo über
alles.
Po
prawdzie sen z powiek spędzało mu
zasadniczo
co innego. Starał się sam przed sobą do tej obawy nie przyznawać.
Ale
teraz przeczuwał,
że jego
najgorsze przeczucia zaczną
się chyba spełniać. Przesądny nie był, wewnętrzną niepewność
wynikającą
z tego, że widział, znał i rozumiał metody działania Instytutu maskował nieschodzącym z ust uśmiechem i
nieustępliwą
uprzejmością.
Zdarzało mu się dla sprawek kłamać jak z neum – cena
posłuszeństwa, cnoty będącej wśród wszystkich członków
Instytutu w głębokim poważaniu. Członkami były zaś wyłącznie
osoby uduchowione; przytłaczająca
ich większość nosiła sutanny lub habity.
***
FFF ** O ** XXX ***
"Podżydzić
ktoś musiał to dziecko" – brat Raus od kilku dobrych już
dni nie mógł przestać myśleć o pytaniu, jakie zadał mu jeden z
katechizowanych. I to podczas nauk
wizytowanych przez przełożonych i rodziców latorośli. Słynna
sala zwana "Rozmównicą", która już niejedno widziała.
Katecheza pokazowa. Raz w życiu się taka zdarza, i właśnie wtedy
Franek musi bruździć!
Wstaje sobie taki sobie chłoptaś, ledwo od podłogi odrósł, i
pozwala sobie przy zgromadzonych,
a więc
publicznie, z takim tekstem wyjechać:
– Czy
brat też kiedyś umrze?
A
katecheza była o życiu wiecznym w ogólności.
– Tak,
jak każdy.
– A
po śmierci dokąd się idzie?
– To
zależy. Jeśli tu, na ziemi, będziesz postępował dobrze, staniesz
u bram Nieba, a święty Piotr z wielką radością zaprosi cię do
środka – brat Raus kontent był z siebie; tak prosto i budująco
udało się sprawę wyjaśnić. Aha, jeszcze jedno: – Drogie
dzieci, pytanie dodatkowe: kim był święty Piotr?
–
Rybakiem!
– Ale
ludzi!
–
Przyjacielem
Pana Jezusa!
– Święty
Piotr był papieżem, tak jak wiele wieków później Pius dziesiąty
– wyjaśnił z namaszczeniem brat Raus. I wtedy... I wtedy:
– A
brat stanie kiedyś przed bramą Nieba?
– Mam
taką nadzieję – uśmiechnął się nieznacznie.
– I
zobaczy się brat ze świętym Piotrem
i Piusem dziesiątym?
– Ooo,
bardzo bym się ucieszył – uśmiechnął się znaczniej.
– Stanie
brat, spojrzy im w twarze
i powie: "Papieża można uznawać, ale go nie słuchać"?
Tego
się nie spodziewał. Tego nikt się nie spodziewał. Tego pytania w
programie nie było.
Zapanowała
niezręczna cisza.
Brat
Raus poczuł jak w gardle rośnie mu wielka gula. Unikał wzroku
kogokolwiek ze zgromadzonych. Usiłował wykoncypować coś na
poczekaniu. Lekcja była przecie ćwiczona, ale coś trzeba
powiedzieć. Zamknąwszy swoje pomoce naukowe, oddał obsłudze i
siadł. A oczy wszystkich w "Rozmównicy" były weń
wlepione. Odpowiedź nasuwała się sama. Wreszcie wybąkał:
– Nnnooo
wiem, ale co zrobić?
(Tekst
ów miał stać się kultowym).
Chrząknął,
zakasłał.
–
Przepraszam,
dalej nie mogę. Muszę
wyjść.
I
wyszedł.
Żeby
jeszcze to pytanie padło w kuluarach, ale nie – musiało przy
wszystkich!
Brata
Rausa zastąpiła w trybie pilnym młoda gwiazda na firmamencie
tradi-półświatka, ksiądz Tymon Szklanka, znany z tego, że znany
z wdawania się w internetowe pyskówki oraz (to już na mniejszą
skalę) z udzielonego mu przez Instytut ostatnio namaszczenia do
walki z katolicką integrą. Oddelegowany na odcinek zakłamywania
historii papiestwa, wdrapujący się i osiągający szczyty sieciowej
popularności, drapujący się w
wywołujący uśmiech politowania sposób na
księdza Karolaka
ksiądz Szklanka serię kolejnych katechez poświęcił próbie
odkręcenia niefortunnych słów brata Rausa. Mleko się jednak
rozlało.
***
FFF ** O ** XXX ***
Nie
opuszczała go myśl, że ktoś musiał Franka podżydzić. Ojciec,
więcej niż pewne. Może matka, też niezły beton. I na co oni
liczyli? Że wyjdę na środek, stanę jak skazaniec na szafocie i...
Co
miałby powiedzieć wiernym? Czuł się z tym nie źle. Gorzej niż
źle, bo zadane mu
pytanie było,
u
licha
ciężkiego, zasadne.
***
FFF ** O ** XXX ***
Pytanie
padło publicznie. "Nie wolno tak myśleć" – klasyczna
reakcja. E pur si... No, który z instytutowych współbraci
miałby czelność powiedzieć w twarz Piusowi X albo piątemu albo
Linusowi, Kletowi czy też Klemensowi, że są oni co prawda
papieżami, ale na ich nauczanie kicha – ma do tego prawo i co mu
zrobią?
Czy
obietnice Chrystusa o opoce, której nie przemogą, i o kluczach Królestwa Niebieskiego są cokolwiek warte? Czy wierne podążanie
za tobą, prawowity następco świętego Piotra, może prowadzić do
zguby wiecznej? Czy ofiara wszystkich męczenników, którzy oddali
życie za posłuszeństwo papieżowi, ma przed Bożym trybunałem
jakiekolwiek znaczenie?
Przecież wszyscy
Franka słyszeli.
Czy nie mieli podobnych wątpliwości?
Nie wypadało o tym rozmawiać.
Może gdzieś tam pokątnie, w prywatnych wymianach zdań, udałoby
się coś napomknąć. Może nawet uzyskać od góry zapewnienie, że
Instytut
nadal udziela ci uregulowanej sytuacji kanonicznej, nawet jeśli
jawnego heretyka nie uznajesz za papieża i nie wymieniasz go w
kanonie Mszy świętej – ale
pod jednym, jedynym warunkiem: nie wolno ci o tym mówić publicznie.
***
FFF ** O ** XXX ***
Jeden
telegram i
humor zepsuty
na cały tydzień, a kto wie, czy nie na resztę życia! Brakowało
jeszcze trzęsienia ziemi.
A może rozproszyło go to, że właśnie
miał skręcać z Błogosławionego Wyszyńskiego w Świętego JP2?
Tęgie
hamowanie!!! Poślizg!
Chryslerem rzuciło
na
pobocze, a pyszniąca
się na masce gwiazda
starła się ze zwisającym grubym konarem dębu. Przegrała. Lakierowi
też się dostało. "Będzie nas to kosztowało, mój
kochanieńki" – przemknęło księdzu Joszule przez
mózgownicę. – "Trzeba było nie odbierać
przy stu czterdziestu..."
Po
takim przypadku dawniej
pożartowałby z wiernymi na temat
tego, z kim
się potykał,
że celownik taki pogięty, rzuciłby jakiś żarcik na temat liczby
mustangów pod maską...
Ale nie dziś.
Dziś
był jak strzępek nerwów. Czy też prawdziwy ich kłębek.
Wielokrotny kierownik obozów, kaznodzieja wędrowny i stacjonarny,
doświadczony spowiednik – i takie nerwy? Noga powinęła mu się
na pedale, ręka na kierownicy – i ambaras gotowy! Ale jak miało
być inaczej, skoro w telegramie stało: "Stan
dwóch biskupów jest stabilny, ale krytyczny". Dobrze wiedział,
co to znaczy. Dobrze wiedział, co to znaczy, gdy w dowolnym filmie
wojennym towarzysze postrzelonego zapewniali go usilnie, solennie i
raz po raz: "Trzymaj się! Wszystko będzie dobrze!".
Zazwyczaj nie było.
Biskupi
to są
nasi ostatni. Lata zwlekania, odwlekania, wodzenia, zawodzenia,
negocjacji
z Janem Pawłem III... Tak to się skończyć musiało. Instytut nie
wyświęcał nowych biskupów, aby "nie
zaogniać sytuacji".
Wciąż liczył na porozumienie z rzymskimi apostatami.
Modernistyczna
góra
ciągle zwodziła ich, że już-już, za chwilę, z błogosławieństwem
samego najwyższego pastucha i uczestnictwem delegowanego przez
Watykan hierarchy
wykreuje dla Instytutu nowych, młodych
episkopusów.
Tę
grę na
zwłoki wydawano się właśnie kończyć. Jeden z trzech pozostałych
do niedawna przy życiu biskupów Instytutu pożegnał się z nim
całkiem niedawno w sposób najnaturalniejszy
w świecie.
Losy doczesne i wieczne ostatniej
dwójki właśnie się ważyły.
A
było tak...
Biskup
z Liguori do biskupa z Clairvaux:
– Trzeba
warunkowo bierzmować. Pojedziemy z moim szoferem.
– Gdzie
tam! Samochodami
jeździ bydło. Polecimy
helikopterem!
I
polecieli.
Świat,
w którym zapomniano, że ludziom
zdarza się czasem umierać,
a gdy
jakaś osławiona (czyt. w nowomowie: sławetna) osobistość zginie
w sposób spektakularny, bo tragiczny, nagle przypomina sobie, że
czasem ktoś przenosi się na tamten świat, piejąc jednocześnie
peany na cześć "poległego", kimkolwiek by był i w
jakimkolwiek stanie duszy zszedłby z tego łez padołu. "Wielka
strata"; "nie zapomnimy", zmultiplikowana
przez cały tydzień względem normy liczba ściągnięć piosenek
lub innych dziełek zmarłego,
po czym na tapet wjeżdża kolejny temat, a doczesność o tym,
którego tak hołubiła, i tak za pięć minut zapomina, bo trzeba
szybciej, mocniej, bardziej światowo; nowszy jest brutalniejszy,
coolniejszy,
bardziej ekstra;
pogoń
za modernizmem,
jeszczewiększością, bardziejseksownością, słowem: lepszością
z każdą milisekundą przybiera na sile. Albo też łotr i drań,
sługa sług Szatana na tej ziemi zostaje bohaterem, bo bohatersko i
ostatecznie nieskutecznie zmagał się z nieuleczalną i niezwykle
nieprzyjemną chorobą. Miałżeby zostawać herosem
tylko dlatego, że zdechł? [Przedwcześnie oburzonym cytuję Dzieje
Apostolskie, rozdział XII, w przekładzie x. Jakóba Wujka: "Herod
na Apostoły ważąc, Jakóba zabił, Piotra wsadził, który przez
Anioła wywiedzion, a Herod w Cezaryi będąc, od Anioła skarany,
zdechł"].
Helikoptery
spadają nie tylko wtedy, gdy noszą na swoim pokładzie gwiazdy
sportów
zespołowych... Dwaj biskupi – sąsiedzi z siedzeń śmigłowca –
pozostawali obecnie sąsiadami na oddziale intensywnej terapii – a
kto wiedział, czy wkrótce nie spotkają się w sąsiadujących ze
sobą grobiech?
Jak
sobie z tym wszystkim
poradzić,
księże Joszuo?
Fly
away? Don't I know that home isn't
built in a day?
Budowanie
własnego domu jest
wszystkochłonne i nie wiadomo, czy się powiedzie, Instytut zaś
wie, czego mi brak, i pokieruje wszystkim tak dobrze, że w nim żyć,
umierać pragnę.
Cóż,
trumiennej skrzyni nie oglądał jeszcze wnętrza, ale całkowitego
spokoju miał nie odzyskać jeszcze przez długi czas.
Palił
dużo.
I nie dziwota: DaimlerChrysler,
za kierownicą którego przesiadywał, czterystukonny
był bowiem.
Mógł sobie na takie
spalanie
pozwolić, bo należał
do sprzymierzonych
z giermańcami
i dostawał
bony na benzynę. I to był plus i
przewaga tego układu.
Ruscy takich talonów nie dawali.
A
zatem: na ile to możliwe, brać się w garść, i gazu! Jak
najprędzej do Edmundasa.
Przekazać mu ustnie najnowsze doniesienia.
On komórek nie używa. Nawet
signala nie tyka, choć podobno bezpieczny. Chyba słusznie, bo ja
też stosuję tylko w stanie najwyższej konieczności.
Tak
czy inaczej: koncentruj się już na drodze, wyrazy "operacja
przetrwanie" czy też "obrazki z przeżycia Tradycji"
nabrały teraz nowszego znaczenia...
***
FFF ** O ** XXX ***
Edmundas
chciał natrzeć Rausowi
uszu
(nie mówiąc o wyjechaniu z bańki, na co pozwalał sobie od
czasu do czasu względem
krnąbrnych uczniów za czasów nauczycielskich),
ale nie miał czasu, bo Tischler
się spóźnił,
a tu już-już
tuż-tuż pędził
na jego spotkanie ksiądz Joszue.
– Nad
czym to brat tak długo dumał, że aż tyle trzeba było czekać? –
zdołał wykrzesać
z siebie z ironicznym uśmiechem.
–
Przepraszam,
księże wicesuperiorze, taka sytuacja zdarza się po raz ostatni –
("i pierwszy" – nie dodał już z mojżeszowej
skromności) – Dopinałem
wszystko na ostatni guzik.
– Wie
brat, co robić?
Raus
dobrze już wiedział, co robić.
Za
oknem dało się słyszeć pisk opon.
***
FFF ** O ** XXX ***
Ksiądz
kierownik fundacji (o pełnieniu również i tej funkcji naszemu
Joszule zdarzyło się znowu zapomnieć, do tylu zadań go
oddelegowywano) po raz kolejny tego dnia niewesołego nerwowo skręcił
kierownikiem auta i z piskiem opon zatrzymał się przed siedzibą
fundacji, Entschuldigung!,
wydawnictwa, Pardon!,
zarządu, Excuse
me!, szkoły
– w każdym razie tam, gdzie, dotarłszy tyle razy, wydawał z
siebie westchnienie, a niekiedy nawet okrzyk ulgi: "Gaudium
Magnum!
Nareszcie w domu! Nareszcie wśród swoich!".
"Kierownik".
"Znaczy
Kierownik"
– z floty polskiej do obcej;
nadal trochę mierził go ten akces Instytutu do działalności
Wspólnoty Niezawisłych Państw, bo tak władze niemieckie kazały
zwać tereny objęte swoją kuratelą. Cóż robić? Zajechał z
dźwiękiem i wdziękiem. Nie, stój! Z niezbyt przyjemnym dla ucha
dźwiękiem ostrego hamowania. O wdzięku trudno w tym wypadku mówić.
Wypadł z samochodu i wpadł do środka. Po drodze omal nie wpadł na
wychodzącego właśnie pośpiesznym krokiem z gabinetu brata Rausa.
***
FFF ** O ** XXX ***
Biskup
Fool
O'Sheet,
modernista
par excellence,
choć powszechnie poważany i miłowany między
tradsami,
zapewne
dlatego, że wiele razy okazywał się w telewizji (a, jak powszechnie wiadomo, wszyscy oglądają),
tenże biskup Fool
O'Sheet,
którego
renegacki konterfekt towarzyszył setkom memów, meminków i
memiątek,
ów biskup
Fool
O'Sheet
stanowił dla Instytutu niezły orzech do zgryzienia. (Nie zawsze, a
na pewno nie w kwestiach nauki Kościoła
o
papiestwie) wierni go uwielbiali. Każdy co uczciwszy odbiorca
wystąpień i badacz postaw O'Sheeta, liznąwszy choć nauki
Kościoła, nie mógł jednak uciec przed nieubłaganym wnioskiem: to
szczególnie podstępny zdrajca Wiary.
W
Instytucie, jak prawie wszędzie, byli księża i
księża.
Jedni i drudzy wiedzieli, co należy o O'Sheecie myśleć. Na
nagłaśniali jednak tego, aby "nie stracić wiernych". Po
mieli kręcić na siebie biczyk, niebożęta? Tak jak z papieżakiem:
ciszej nad tym truchłem, wylinką... Czasem ktoś nie wytrzyma i
pojedzie po watykańskiej bandzie, lecz z całą mocą lojalności
wobec przełożonych i dbałości o własny los doczesny utrzymywał
będzie, że "to na pewno prawowita (choć na pewno
nieprawowierna) hierarchia".
Więc
kiedy ktoś (kamera akurat stosownie nie zauważyła, kto) wyłożył
w kruchcie ulotki i broszury z podobizną i cytatami z O'Sheeta, nie
podnoszono żadnego larum novarum.
Po prostu dyskretnie zginięto te materiały przy nadarzającej się
okazji. Uniemożliwiono oglądactwo,
a nawet pobieżne kruchtowe przeglądactwo.
Chodziło
bowiem o poszerzenie Lebensraumu,
zdobycie nowych wiernych, złowienie słuchających nas nowoordowych
księży bez
niepotrzebnego antagonizowania. W stosownej chwili zrozumieją, na
razie nie płoszmy ptaszków. To zresztą doradzili naszej 'firmie'
wynajęci przez nas specjaliści kołczingowo-mentoringowo-trenerscy:
unikać konfrontacji, unikać poruszania drażliwych tematów, grać
na nucie współpracy, porozumienia i braterstwa. Jak na Braterstwo,
to jest: Instytut, przystało.
I po co to wszystko? Czy mam
udawać, że tego wszystkiego nie wiem?
"Ignorance is not
bliss when you are supposed to know"
– tak
stało
w
głośnej reklamie. Ja to przyjmowałem jako znak od Boga w mojej
konkretnej sytuacji. No bo co w końcu, kurczę blade? Można sobie
na Chrystusowego namiestnika gwizdać? Hulaj dusza – papież jest?
Ale kto ma Kościół korygować, skoro ten pobłądził? Można
sobie twierdzić, że moderniści to pogubiony Kościół, ale
tworzyć dublujące element nowoordowej struktury sądy do spraw
nieważności małżeństw? I wreszcie: taki ksiądz Kalasanty
(Kalasanty Najmita, który dołączył do Instytutu po licznych
peregrynacjach) – przecież to zwykła świnia. A Edmundas?
Karolak, z którego my wszyscy? O Szklance szkoda w ogóle gadać.
Wszystko podpiszemy, wszystkiemu się podporządkujemy, wszystko, co
trzeba, skłamiemy, wszystkiego się wyprzemy – wszystko dla dobra
Instytutu. Świnie jesteśmy i tyle...
Ostatnia misja. Na
kogo ma donieść,
doniesie.
Bo ten Cirzpibog to jednak też
niezła świnia. Wyciągniętej ręki Instytutu nie przyjął. Gdyby nie on, gdyby nie jego odmowa, nie miałbym teraz wszystkich tych dylematów. Więc choć ten ostatni raz, jeden-jedyny ostatni raz. Odpłacę mu i będziemy kwita.
Jeszcze ten raz, a potem
zobaczymy. Zasypiał snem niespokojnego.
***
FFF ** O ** XXX ***
Xiądz
Piotr Cirzpibog, podobnie jak Filiperiusz, wyspecjalizował się w
polskiej specjalności: działalności pół-jawnej, pół-tajnej i
dwupłciowej (pomagały też niewiasty). Byli tacy, którzy
nawoływali, żeby z otwartą przyłbicą literalnie ogłaszać na
dachach to, co robimy. Adresy, nazwiska, metody działania. Nasi
bohaterowie ani myśleli zamelinować się na amen; bo jakże nieść
wiernym posługę? Nie zamierzali jednak odsłaniać się całkowicie,
a nawet w połowie, podawać się wrogowi ze wschodu, zachodu czy z
wewnątrz jak na talerzu albo jakiej patelni. Zachowywali zatem
roztropną dyskrecję. Ani myśleli ujawniać sposobów stosowanych
przez siebie przed dziesiątkiem lat albo jeszcze dawniej. Dziwiło
ich, że za czasów tak zwanej "wolności", która rzekomo
zagościła w Polsce przez parę dekad, znajdowali się liczni chętni
do wywnętrzania się na forum publicznym na temat swojej
konspiracyjnej działalności z czasów PRLu. Ba, na forum
publicznym! W obecności i z poduszczenia funkcjonariuszy publ...,
pardon:
państwowych. W obecności innych opisywali metody przeciwdziałalnia
funkcjonariuszom państwowym. Można dać głowę, że nie
przemyśleli jednej kwestii: co się stanie, jeśli następcy
obecnych funkcjonariuszy państwowych, pod jakimkolwiek szyldem
prowadziliby swój proceder, uznają, że ci poprzedni to byli dranie
i zaczynamy na pełną skalę prześladować tych, którzy się w ich
obecności wywnętrzali? Taka ewentualność nie przychodziła do
głowy niemal nikomu. Ani xiądz Piotr, ani Filiperiusz, pchać głów
pod topór nie mieli zamiaru. Pamiętali, jak w roku 1939 rejestr
posiadaczy broni ułatwił niemcom opanowanie Polski.
***
FFF ** O ** XXX ***
Miejsce
przebywania Cirzpiboga już zna. A teraz – do dzieła! Musi
odkupić swoje winy zanim ześlą go na nieprzyjemniejszą placówkę.
Tak,
samo spóźnienie wystarczyłoby, żeby wyciągnięto wobec niego
surowe konsekwencje. Nie mówiąc już o innych grzeszkach.
Wiedzieli, choć nikt tego głośno nie mówił, kto odpowiada za
grzywny.
Wtedy, kiedy w czasach plandemii odnoga Instytutu z ulicy
Garkotłukowej nieopatrznie
zapomniała ogłosić
zapisów i na pierwsze
Wniebowzięcie czy też Wniebowstąpienie kaplica pękała w szwach.
Oczywiście, gliny musiały przyjechać właśnie wtedy. I te grube
tysiące grzywien w ramach grzywien
obciążały sumienie brata Rausa. Instytut
zapłacił.
Sądy
co prawda stwierdziły
później, że grzywny
nielegalne, ale nikt
nikomu niczego oddawać nie miał zamiaru. Quadruple
negative!
Sam
nie był już pewien. Śledził
jednak
Filiperiusza
oraz jego Towarzysza dalej.
Przeważyły:
niemiecka maszyna, precyzja,
lojalność.
(Ciekawość też grała swoją rolę). Choćby to miała być
ostatnia misja, wykona ją. Zamknie rachunki. Odkupi winy. Zostanie z
czystym kontem. Co potem? Nie wiedział.
G-pies
zaskowyczał mu w uchu. Tak, teraz kanałami. Może stracić
łączność, więc wyłączy sprzęt dla oszczędzania baterii.
Skupi się na latarce. Odczekał aż śledzony zasunie za sobą klapę
włazu, po czym, rozejrzawszy się uprzednio, sam szybko do niej
podszedł, podniósł i nurknął w polskie ciemności.
Nie
poruszał się zbyt szybko, ale w sam raz. Tak jak poprzedzający go
Filiperiusz, snop światła latarki którego majaczył gdzieś z
przodu.
Dojdzie
go. Dojdzie do tego, do kogo niesie Tego, który jest.
Gdzie
są niegdysiejsze szpiegi? Naszpikowane elektroniką, zadronowane,
skomputeryzowane? Teraz zostało nam brodzenie po kolana w odchodach.
Wszystko się rypło w przeciągu paru godzin.
Już,
już w oddali zaświeciło mu światło dnia – musi, że
Filiperiusz otworzył właz i gramoli się na powierzchnię.
Klapę
zasunięto. Odczekam jeszcze chwilkę. Zaraz – jest drugi korytarz
i też, zdaje się, wyjście na powierzchnię. Wyjdę tamtędy.
Trzydzieści sekund... dwadzieścia dziewięć...
Kyrie
eleison...
Myślenie. Nie potrafił przed
nim uciec. Uwikłanie
psychiczne. Całe dojrzałe życie oddane idejologii. Sędziwy, mądry
Instytut. Ktoś musiał przecież
Kościół korygować.
Do tego to doszło.
Nie
ma mężów opatrznościowych. Takie czasy. Skoro sama Opatrzność
gdzieś się zagubiła...
A jednak... A jednak...
Nie mógł podświetlić
tarczy zegarka (oszczędność baterii), ale w
tle i na tle innych myśli trwało odliczanie: Pięć... cztery...
trzy... dwa... jeden... Teraz!
Zawahał się przez chwilę.
Jeszcze półtorej sekundy. Teraz!
Odsunął klapę. Wychylił
głowę. Gdzie Filiperiusz?
I wtedy poczuł świdrujący
ból w lewej skroni.
Spadł i osunął się na
kolana.
***
FFF ** O ** XXX ***
Przez
myśl zdążyło mu przemknąć jeszcze całkiem sporo: Czy, jeśli
dostanie się do Nieba, zobaczy
tam Leserve'a oraz Escrivę, Pawła VI,
a niedługo dołączy do nich Albinos
Luciani?
Czy spotka tam tych, którzy regularnie pojawiali się w kalendarzu
jego modlitw?
Bo
tym właśnie była w istocie śmierć: stanięciem w Prawdzie, Która
wyłaniała się zza sieciowych filmików i wielkopowierzchniowych
sklepów.
A
gdy osuwał się z kolan na ziemię, poznał odpowiedź na dręczące
go pytania: zrozumiał,
jak to jest, że można przez całe życie nie widzieć księdza na
oczy, a niechybnie dostąpić zbawienia; co to znaczy ufać papieżowi
jak świętemu Piotrowi; że
Duch Święty naprawdę chroni Kościół przed popadnięciem w błąd;
co oznacza posłuszeństwo najpierw Panu Bogu, a potem ludziom. I to,
że Opatrzność czuwa. Zawsze. "Credo"
– chciał wykrzyczeć
w pustkę
okupowanych ulic,
ale zdążył
zrobić
tylko jedno:
Żałował.
Doskonale!