Wszyscy
zgadzali się, że dobroczynny jarmark w opactwie Mallowood
(zorganizowany za łaskawym przyzwoleniem lady Mounteagle) odniósł
wielki sukces: były karuzele, huśtawki i inne atrakcje, które
cieszyły się wielkim powodzeniem; wspomniałbym również o
Dobroczynności, która stanowiła doborowy cel wszystkich owych
zabiegów, gdyby ktokolwiek z przybyłych umiał mi powiedzieć, czym
jest dobroczynność.
Jednak
teraz interesuje nas jedynie kilku spośród nich, w szczególności
zaś trzy osoby: przechodzących między dwoma głównymi namiotami
czy też pawilonami damę i dwóch dżentelmenów, którzy spierali
się o coś podniesionymi głosami. Po prawej ręce mieli namiot
Mistrza Góry, owego światowej sławy wróżbity posługującego się
kryształową kulą i chiromancją; na całej powierzchni kosztownego
purpurowego namiotu rysowały się w czerni i złocie sporych
rozmiarów kontury azjatyckich bożków machających rozlicznymi
ramionami niczym ośmiornice. Być może symbolizowały one
skwapliwość, z jaką wzywane wewnątrz namiotu bóstwa były gotowe
nieść klientom pomoc; być może po prostu sugerowały, że ideałem
nabożnego
chiromanty byłby chiromanta możliwie najbardziej wieloręki. Po
przeciwnej stronie stał nie tak kosztowny namiot frenologa Frozo;
ozdobiony skromniej – konturami głów Sokratesa i Szekspira,
najwyraźniej
wielkich jak cebry.
Lecz te nie były kolorowe, tylko czarne i białe, opatrzone liczbami
i napisami, jak tego wymagało nieugięte dostojeństwo nauki czysto
racjonalistycznej. Wejście do purpurowego namiotu wyglądało jak
otwór ciemnej pieczary, wewnątrz zaś, jak należy, panowała
cisza. Ale frenolog Frozo – postać chuda, niechlujna i opalona,
wyposażona w zakręcone z nieprawdopodobną niemal zawziętością
wąsy oraz baki – stał na zewnątrz swojej świątyni i
najgłośniej jak potrafił przemawiał w przestrzeń, wyjaśniając,
że po przeprowadzeniu przezeń odpowiedniego badania czaszka
dowolnego spośród przechodniów bez wątpienia okaże się tak
guzkowata jak czaszka Szekspira. I oto w tej właśnie chwili, gdy
wspomniana dama pojawiła się między namiotami, czujny Frozo
przyskoczył do niej i zaproponował – uprawiając pantomimę
starej jak świat grzeczności – że pomaca nierówności jej
czaszki.
Odmówiła
– z uprzejmością, która zabrzmiała raczej jak grubiaństwo –
Frozo powinien jej wybaczyć, ponieważ właśnie toczy pewien spór.
Powinien jej poza tym wybaczyć – w każdym razie musi to zrobić –
ponieważ rozmawia z lady Mounteagle. Tak czy inaczej pod każdym
względem była nie byle kim. Wyglądała jednocześnie ładnie i
mizernie; jej głębokie ciemne oczy patrzyły wygłodniałym
wzrokiem, uśmiech zaś znamionował pewną niecierpliwość i niemal
zajadłość. Jej suknia miała dziwaczny wygląd jakby wyjętej z
czasów przed Wielką Wojną, która pozostawiła nas aż do dziś w
nastroju powagi i wspomnień. Istotnie, suknia – typu na poły
orientalnego, pokryta egzotycznymi i ezoterycznymi symbolami –
przypominała nieco purpurowy namiot. Lecz wszyscy wiedzieli, że
państwo Mounteagle to szaleńcy – w
ten sposób powszechnie mówiono o damie i jej mężu ze względu na
ich zainteresowania wierzeniami i kuklturą Wschodu.
Ekscentryczność
damy kontrastowała wielce z konwencjonalnością dwóch
dżentelmenów, odpicowanych w sztywnym stylu zgodnym z surowszą
modą owych dawno minionych czasów: od czubków ich orękawiczonych
palców po jasne cylindry. Lecz nawet tu była pewna różnica:
albowiem James Hardcastle miał wygląd jednocześnie poprawny i
dystyngowany, Tommy Hunter natomiast wyglądał tylko poprawnie i
zwyczajnie. Hardcastle był obiecującym politykiem, który cieszył
się opinią zainteresowanego wszystkim, tylko nie polityką.
Można powiedzieć na to ponuro, że każdy polityk jest w bardzo
dosłownym
tych
słów znaczeniu obiecującym politykiem. By oddać jednak
Hardcastle’owi sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że często
wystawiał się na
widok publiczny,
dając występy jako polityk. Na jarmarku nie zapewniono mu jednak
żadnego purpurowego namiotu, w którym mógłby grać
swoją rolę.
– Jeśli
chodzi o moje zdanie – rzekł, kręcąc monoklem, jedynym, co
przebłyskiwało na jego surowej, prawniczej twarzy – sądzę, że
musimy wyczerpać możliwości mesmeryzmu, nim zaczniemy mówić o
magii. Niezwykłe zdolności psychiczne bez wątpienia istnieją,
nawet wśród ludów, zdawałoby się, zacofanych. Wschodni kuglarze
dokonywali rzeczy zdumiewających.
– Powiedziałeś:
„kanciarze”? – spytał drugi młodzieniec z nie do końca
szczerą niewinnością.
– Tommy,
jesteś po prostu głuptasem – rzekła dama. – Czemu wciąż
pakujesz się w sprawy, o których nie masz pojęcia? Jesteś jak
uczniak, który wydziera się: „wiem, na czym polega ta sztuczka!”.
To wszystko takie wczesnowiktoriańskie – ten sztubacki sceptycyzm.
W sprawie zaś mesmeryzmu: wątpię, czy można rozciągnąć go
na...
W tym
momencie lady Mounteagle zdała się spostrzec kogoś, kogo szukała
– czarną, przysadzistą postać stojącą koło budki, przy której
dzieciarnia rzucała kółkami usiłując trafić w ohydne elementy
dekoracyjne stołu. Rzuciła się w jej stronę, krzycząc:
– Księże
Brown, szukałam księdza. Chcę o coś spytać: czy wierzy ksiądz w
przepowiadanie przyszłości?
Człowiek,
do którego dama się zwróciła, spojrzał dość bezradnie na małe
kółko w swojej dłoni i w końcu powiedział:
– Zastanawiam
się, w jakim sensie używa pani słowa „wierzyć”. Oczywiście,
jeśli to wszystko oszustwo...
– Och,
ale Mistrz Góry to żadną miarą oszust! – krzyknęła. – To
nie jakiś zwykły kuglarz czy wróż. To naprawdę wielki zaszczyt,
że raczy przepowiadać przyszłość gościom moich przyjęć; jest
w swoim kraju wielkim religijnym przywódcą: Prorokiem i
Jasnowidzem. Nawet wtedy, gdy przepowiada, co przyniesie fortuna, nie
mówi o jakimś pospolitym dziedziczeniu fortuny. On ujawnia ci
wielkie duchowe prawdy o tobie, o twoich ideałach.
– No
właśnie – rzekł ksiądz Brown. – Właśnie to budzi mój
sprzeciw. Miałem powiedzieć, że jeśli to wszystko oszustwo, to
tak bardzo mi nie przeszkadza. Nie może być większym oszustwem niż
większość rzeczy na bazarach z rozmaitościami; a nawet tam
stanowi w pewnym sensie coś jakby figielek. Lecz jeśli to religia,
która objawia duchowe prawdy – jest fałszywa jak diabeł i bez
kija bym do niej nie podszedł.
– Zastanawiam
się, czym jest paradoks – rzekł ksiądz w zamyśleniu. – Wydaje
mi się to całkiem oczywiste. Nie stałaby się raczej wielka
szkoda, gdyby ktoś przebrał się za niemieckiego szpiega i
twierdził, że opowiedział Niemcom wszelkie rodzaje kłamstw. Lecz
jeśli ktoś handluje z Niemcami wiadomościami prawdziwymi
– cóż! Sądzę więc, że jeśli wróżbita handluje w ten sposób
prawdą...
– W
istocie sądzi ksiądz, że... - zaczął ponuro Hardcastle.
– Tak
– odparł kapłan – sądzę, że handluje z naszym głównym
wrogiem.
Tommy
Hunter wydał z siebie chichot. – Cóż – powiedział – jeśli
ksiądz Brown sądzi, że wróże są w porządku – o ile to
oszuści – wydaje mi się, że powinien uznać tego
miedzianoskórego proroka za kogoś w rodzaju świętego.
– Mój
kuzyn Tom jest niepoprawny – rzekła lady Mounteagle. – Zawsze
krąży w poszukiwaniu „wyroczni”, by je – jak to nazywa –
zdemaskować. Zdaje mi się, że przybył tu pośpiesznie dopiero
wtedy, gdy usłyszał, że znajdzie tu Mistrza. Tom próbowałby
zdemaskować nawet Buddę czy Mojżesza.
– Wydawało
mi się, że trzeba się tobą trochę zaopiekować – rzekł
młodzieniec, ukazując na okrągłej twarzy wyszczerzone w uśmiechu
zęby. – Przydreptałem więc. Nie podoba mi się, że ta brązowa
małpa się tu kręci.
– No i
znów! – rzekła lady Mounteagle. – Zdaje się, że lata temu,
gdy byłam w Indiach, wszyscy mieliśmy tego rodzaju uprzedzenie
wobec śniadych ludzi. Lecz teraz, gdy wiem już coś o ich cudownych
mocach duchowych, z przyjemnością stwierdzam, że zmądrzałam.
– Nasze
uprzedzenia zdają się dotyczyć czegoś całkiem przeciwnego –
rzekł ksiądz Brown. – Pani usprawiedliwia to, że jest śniady,
tym, że wyznaje braminizm; ja zaś usprawiedliwiam to, że wyznaje
braminizm, tym, że jest śniady. Szczerze: nie troskam się
szczególnie o duchowe moce. Mam dużo więcej współczucia dla
duchowych słabości. Ale nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek miałby
go nie lubić tylko dlatego, że jest tak pięknej barwy jak miedź,
kawa, orzechowobrązowe ale
albo
te przepiękne strumienie torfu na północy. Z drugiej zaś strony –
dodał, spoglądając na damę i mrużąc oczy – przypuszczam, że
jestem z zasady przychylnie nastawiony do wszystkiego, co ma w nazwie
„brązowe”.
– No
właśnie! – krzyknęła lady Mounteagle z pewnym tryumfem. –
Wiedziałam, że po prostu gada ksiądz od rzeczy!
– Cóż
– burknął urażony młodzieniec o okrągłej twarzy. – Gdy
ktokolwiek mówi coś do rzeczy, nazywasz to sztubackim sceptycyzmem.
Kiedy zacznie się wgapianie w kryształową kulę?
– Sądzę,
że w dowolnej chwili, kiedy tylko zechcesz
– odparła dama. – A jeśli już o tym mowa, to nie chodzi o
wgapianie się w kryształową kulę, ale o wróżenie z ręki;
podejrzewam, że oba uznajesz za jednakowo nonsensowne.
– Myślę,
że między sensem a nonsensem istnieje via
media
– rzekł Hardcastle z uśmiechem. – Istnieją wyjaśnienia
naturalne i w największym stopniu sensowne; niemniej jednak
uzyskiwane rezultaty są bardzo doprawdy zdumiewające. Wchodzisz,
żeby przeprowadzono na tobie operację? Przyznaję, że zżera mnie
ciekawość.
– Och,
nie mam do takich bzdur cierpliwości – wypluł z siebie sceptyk, a
jego okrągła twarz przybrała barwę czerwoną tak intensywnie, jak
intensywne były jego pogarda i niedowiarstwo. – Pozwolę ci
stracić czas na twojego mahoniowego szarlatana. Wolę iść porzucać
do kokosów.
Frenolog,
wciąż krążący w pobliżu, rzucił się w kierunku wejścia do
namiotu.
– Głowy,
mój drogi panie – rzekł – ludzkie czaszki mają kontury
znacznie bardziej subtelne niż orzechy kokosowe. Żaden kokos nie
może się równać z pańską własną niezwykle...
Lecz
Hardcastle zanurkował już w ciemne wejście purpurowego namiotu i z
wnętrza dało się słyszeć cichy pomruk głosów. Tom Hunter
zwrócił się do Frenologa z niecierpliwą odpowiedzią, w której
ujawniła się jego pożałowania godna obojętność na różnicę
między naukami przyrodniczymi a nadprzyrodzonymi, dama zaś, która
właśnie miała ciągnąć swój niewielki spór z niewielkiego
wzrostem księdzem, lekko zdumiona przystanęła. James Hardcastle
tymczasem wyszedł z namiotu, a na jego ponurej twarzy i świecącym
monoklu zdumienie rysowało się jeszcze wyraźniej. – Nie ma go
tam – rzekł polityk szorstko. – Gdzieś wyszedł. Jakiś leciwy
Murzyn, który zdaje się stanowić jego świtę, wybełkotał coś,
co miało oznaczać, że Mistrz zdecydował, iż raczej odejdzie niż
sprzeda święte tajemnice za złoto.
Lady
Mounteagle z rozpromienioną twarzą obróciła się w stronę
pozostałych. – Widzicie? – krzyknęła. – Mówiłam wam, że
tu było coś większego niż bylibyście sobie w stanie wyobrazić!
Nienawidzi przebywać tutaj w tłumie; wrócił do swojej samotni.
– Przykro
mi – rzekł ksiądz Brown z powagą. – Być może wyrządziłem
mu krzywdę. Czy wie pani, dokąd się udał?
– Zdaje
mi się, że tak – odpowiedziała gospodyni z równą powagą. –
Wie ksiądz, gdy chce być sam, zawsze idzie na swoje krużganki,
zaraz na końcu lewego skrzydła, za gabinetem mojego męża i naszym
prywatnym muzeum. Pewnie wie ksiądz, że ten dom to było kiedyś
opactwo.
– Coś
o tym słyszałem – odrzekł ksiądz z nikłym uśmiechem.
– Pójdziemy
tam, jeśli ksiądz zechce – powiedziała dama z ożywieniem. –
Doprawdy powinien ksiądz zobaczyć kolekcję mojego męża, a
przynajmniej Czerwony Księżyc. Nie słyszał ksiądz nigdy o
Czerwonym Księżycu Meru? Tak, to rubin.
– Byłbym
zachwycony, mogąc obejrzeć kolekcję – rzekł cicho Hardcastle –
z Mistrzem Góry włącznie, jeśli ów Prorok stanowi jeden z
eksponatów. – I wszyscy skierowali się w stronę wiodącej do
domu ścieżki.
– Mimo
wszystko – wymamrotał sceptyczny Tomasz, idący na końcu grupy –
bardzo chciałbym się dowiedzieć, po co ta brunatna bestia tu
przybyła, jeśli nie po to, by przepowiadać przyszłość.
Gdy
znikał, nieugięty Frozo rzucił się za nim raz jeszcze, niemal
chwytając go za poły płaszcza. – Guzek... – rozpoczął.
– Żaden
guzek – rzekł młodzian – zaledwie dołek. Zły humor zawsze
mnie dopada, gdy przybywam zobaczyć Mounteagle’a. – I wziął
nogi za pas, by uniknąć uścisku człowieka nauki.
W drodze
na krużganki goście musieli przejść przez długie pomieszczenie,
które lord Mounteagle przeznaczył na swoje robiące wrażenie
prywatne muzeum azjatyckich amuletów i maskotek. Przez otwarte drzwi
w długiej ścianie naprzeciwko widzieli gotyckie łuki, a między
nimi pobłyski dziennego światła wyznaczające otwartą kwadratową
przestrzeń wirydarza, wokół którego w dawnych czasach mnisi
krążyli sklepionym krużgankiem. Musieli jednak minąć coś, co na
pierwszy rzut oka zdawało się bardziej niezwykłe niż duch
zakonnika.
Był to
starszy dżentelmen, odziany od stóp do głów na biało, w
bladozielonym turbanie, lecz o zdecydowanie
różowobiałej angielskiej
cerze i gładkich siwych wąsach jakiegoś sympatycznego
anglo-indyjskiego pułkownika. To był lord Mounteagle, który do
swoich orientalnych upodobań podchodził z większym niż jego żona
smutkiem – a co najmniej z większą powagą. Nie potrafił
rozmawiać o niczym innym poza religiami i filozofiami Wschodu; nadto
uważał za konieczne ubieranie się na sposób wschodniego
pustelnika. Choć rozkosz sprawiało mu pokazywanie swoich skarbów,
zdawał się cenić je bardziej ze względu na prawdy, które jakoby
miały zostać w nich w symboliczny sposób ukazane, niż z powodu
ich wartości kolekcjonerskiej, nie mówiąc już o wymiarze
finansowym. Nawet gdy prezentował wielki rubin, najpewniej jedyną w
muzeum rzecz wielkiej wartości – w sensie ściśle finansowym –
zdawał się dużo bardziej zainteresowany jego nazwą niż
rozmiarem, o cenie już nie wspominając.
Wszyscy
pozostali wpatrywali się w coś, co wyglądało na niezmiernie
wielki czerwony kamień, płonący jak ognisko oglądane przez ścianę
krwawego deszczu. Lecz lord Mounteagle swobodnie potoczył rubin po
dłoni, nawet na niego nie patrząc, i spoglądając w sufit,
opowiedział długą historię o legendarnym charakterze Góry Meru
oraz o tym, jak w gnostyckiej mitologii stanowiła ona miejsce zmagań
bezimiennych pierwotnych potęg.
Pod
koniec wykładu na temat demiurga gnostyków (niepomijającego jego
związku z analogiczną ideą Manicheusza) nawet taktowny pan
Hardcastle skonstatował, że czas już zmienić temat. Poprosił o
pozwolenie na przyjrzenie się kamieniowi i gdy zmierzch nadchodził
już wielkimi krokami, a długie pomieszczenie z jednymi tylko
drzwiami nieprzerwanie mroczniało, wyszedł spod dachu krużganka,
by obejrzeć klejnot przy lepszym świetle. W tej właśnie chwili
zgromadzeni po raz pierwszy uprzytomnili sobie – powoli, jakby ta
świadomość zakradała się ku nim stopniowo – żywą obecność
Mistrza Góry.
Krużganki
zbudowano pierwotnie w klasycznym układzie, jednak wszystkie stojące
w rzędzie gotyckie kolumny i ostre łuki okalające wewnętrzny plac
połączono niskim, mniej więcej na wysokość pasa, murem –
przemieniając gotyckie drzwi w gotyckie okna i wyposażając każde
z nich w coś jakby płaski kamienny parapet. Zmiany tej dokonano
zapewne w czasach zamierzchłych; lecz dokonano też innych,
osobliwszego rodzaju zmian, świadczących o dość oryginalnych
własnych koncepcjach lorda i lady Mounteagle. Między kolumnami
wisiały cienkie zasłony, a raczej przesłony zrobione – w stylu
kontynentalnym lub południowym – z koralików czy innych
świecidełek; na nich także można było dostrzec zarysy i barwy
azjatyckich smoków i bożków, kontrastujące z szarą barwą
gotyckim szkieletowej konstrukcji krużganka, w którym je
powieszono. Lecz to właśnie, choć jeszcze bardziej utrudniało
gasnącemu już światłu przenikanie do wnętrza, stanowiło
najmniej osobliwą z osobliwości, których grupa – wśród
bardzo różnych odczuć
– stała się świadoma.
Po
otoczonej krużgankami otwartej przestrzeni biegła, jak wpisany w
kwadrat okrąg, kolista ścieżka brukowana bladymi kamieniami i
obramowana czymś w rodzaju zielonego szkliwa, jakby sztuczną trawą.
Wewnątrz, na samym środku, wznosił się basen ciemnozielonej
fontanny czy też podniesionego stawu, w którym unosiły się lilie
wodne, a złote rybki migały to tu, to tam; wysoko zaś ponad nimi w
niknącym świetle ciemnym konturem rysował się wielki zielony
posąg. Figura owa, zwrócona do nich plecami, miała wskutek
przygarbienia tak niewidoczną twarz, że postać mogła uchodzić za
bezgłową. Lecz owa ledwie widoczna w przytłumionym świetle
zmierzchu ciemna sylwetka
natychmiast
powiedziała niektórym spośród zgromadzonych, że posąg nie ma z
chrześcijaństwem nic wspólnego.
Kilka
jardów dalej, na kolistej ścieżce, stał, spoglądając w kierunku
wielkiego zielonego bożka, człowiek zwany Mistrzem Góry. Jego
ostre i misternie wykończone rysy zdawały się jakby odlaną przez
jakiegoś wprawnego rzemieślnika miedzianą maską. Z barwą twarzy
kontrastował kolor brody, która była tak ciemnoszara, że
wyglądała niemal na niebieską jak indygo; zaczynała się wąską
kiścią włosów na podbródku, a następnie rozczapierzała jak
olbrzymi wachlarz czy też ptasi ogon. Mistrz odział się w kolor
pawiej zieleni, a na łysą głowę włożył wysoki kapelusz
nietypowego kształtu
–
nakrycie, jakiego nikt z obecnych nigdy w życiu jeszcze nie widział;
wyglądało jednak bardziej na egipskie niż hinduskie. Mężczyzna
stał wgapiony w coś szeroko otwartymi oczami o kształcie ryb –
tak nieruchomymi, że wyglądały jak oczy malowane na sarkofagach.
Chociaż jednak postać Mistrza Góry przedstawiała widok nader
osobliwy, niektórzy spośród zgromadzonych, wśród nich ksiądz
Brown, wcale na niego nie patrzyli; nadal wpatrywali się w
ciemnozielonego bożka, na którego spoglądał
i
Mistrz.
– To
dziwaczne – rzekł Hardcastle, lekko marszcząc brwi – ustawiać
coś takiego pośrodku starodawnego klasztornego krużganka.
– No,
no, nie mów mi, że zaraz zachowasz się głupio – rzekła lady
Mounteagle. – O to nam właśnie chodziło: aby połączyć wielkie
religie Wschodu i Zachodu – Buddę i Chrystusa. Z pewnością
rozumiecie, że wszystkie religie są w swej istocie takie same.
– Skoro
tak – powiedział łagodnie ksiądz Brown – raczej nie potrzeba
wybierać się po jedną z nich aż do środka Azji.
– Lady
Mounteagle ma na myśli to, że poszczególne wyznania stanowią
różne aspekty czy płaszczyzny tej samej religii – tak jak
ten kamień jest jeden, a ma wiele ścianek – zaczął Hardcastle,
a ponieważ nowy temat rozmowy zaczynał go ciekawić, położył
olbrzymi rubin na kamiennym parapecie czy też półeczce pod
gotyckim łukiem. – Lecz nie wynika stąd, że wolno mieszać
aspekty różnych wyznań usiłując nadać im jeden styl
artystyczny. Da się połączyć chrześcijaństwo z islamem, ale nie
da się połączyć stylu gotyckiego z saraceńskim, nie mówiąc już
o prawdziwe hinduskim.
Gdy to
mówił, Mistrz Góry zdawał się budzić do życia niczym
kataleptyk – przesunął się uroczyście o kolejne ćwierć okręgu
i zajął miejsce po przeciwnej stronie łuku niż zgromadzeni –
stanął plecami do nich i wpatrywał się teraz w plecy bożka. Było
oczywiste, że poruszał się etapami wokół całego okręgu – jak
wskazówka zegara – lecz zatrzymywał celem modlitwy i
kontemplacji.
– Jakiego
jest wyznania? – spytał Hardcastle z lekką nieciepliwością.
– Mówi
– odrzekł ze czcią lord Mounteagle – że jest ono starsze niż
braminizm i czystsze niż buddyzm.
– Ach
tak – powiedział Hardcastle i nadal gapił się przez swój
monokl, stojąc z obiema rękami w kieszeniach.
– Twierdzi
się – zauważył arystokrata swym łagodnym, choć pouczającym
głosem – że olbrzymich rozmiarów bóstwo zwane Bogiem Bogów
wykuto w grocie znajdującej się na Górze Meru...
Głos,
który dobiegł zza pleców jego lordowskiej mości, gwałtownie
zachwiał wszystkimi – nawet pełnym prelegenckiego spokoju
gospodarzem. Głos doszedł ich z ciemności sali muzealnej, którą
właśnie opuścili, wchodząc na krużganek. Na jego dźwięk dwaj
młodsi mężczyźni przybrali miny najpierw niedowierzania, potem –
wściekłości, następnie zaś prawie wybuchnęli śmiechem.
– Mam
nadzieję, że nie przeszkadzam – powiedział łagodny i
uwodzicielski głos Profesora Frozo, tego niepokonanego bojownika
prawdy
–
ale przyszło mi do głowy, że niektórzy spośród was mogliby
poświęcić chwilkę tak bardzo pogardzanej nauce poświęconej
guzom na czaszce, która...
– Posłuchaj
pan – wrzasnął porywczy Tommy Hunter – nie mam żadnych guzów;
ale pan zaraz będziesz miał kilka naprawdę niezłych, ty...
Hardcastle
łagodnie powstrzymał Huntera, gdy ten rzucił się z powrotem przez
drzwi. Przez moment wszyscy zgromadzeni obrócili się w tę stronę
i znów patrzyli w
głąb pomieszczenia, które przed chwilą opuścili.
Do
incydentu doszło właśnie w tym momencie.
To znów krewki Tommy wykonał ruch jako pierwszy – i tym razem z
lepszym skutkiem. Zanim ktokolwiek cokolwiek zauważył, a Hardcastle
z nagłym drgnięciem zdążył zaledwie przypomnieć sobie, że
zostawił klejnot na kamiennym parapecie, Tommy kocim susem
przeskoczył cały krużganek i, wystawiając głowę oraz ramiona
przez otwór między dwiema kolumnami, zakrzyknął głosem, który
zahuczał pod wszystkimi łukami sklepienia: „Mam go!”.
W tym
właśnie ułamku sekundy – zaraz po tym, jak się odwrócili, a
zaraz przed tym, jak usłyszeli jego tryumfalny wrzask – wszyscy
stali się świadkami tego, co się wydarzyło. Zza jednej z par
kolumn błyskawicznie wysunęła się i zniknęła ręka – śniada
czy też raczej w kolorze brązu – barwy obola zmarłych; taka,
jaką już u kogoś widzieli. Ręka wykonała ruch tak celny jak
atakujący ofiarę wąż; tak błyskawiczny jak mgnienie długiego
języka mrówkojada. Klejnot jednak liznęła. Kamienna płyta
okiennego parapetu świeciła w bladym i niknącym świetle pustką.
– Mam
go – wykrztusił Tommy Hunter – ale strasznie się wije.
Biegnijcie tu i otoczcie go – tak czy owak nie mógł się go
pozbyć.
Wezwani
posłusznie pobiegli – jedni popędzili wokół krużganka, inni
przesadzili niski mur – ostatecznie tłumek składający się z
Hardcastle’a, lorda Mounteagle’a, księdza Browna, a ponadto
nieustępliwego pana Frozo od guzków otoczył pojmanego Mistrza
Góry, którego Hunter trzymał jedną ręką desperacko za kołnierz
i którym co chwilę potrząsał w sposób wskazujący wysoką
niewrażliwość dla godności proroków jako klasy.
– Tak
czy inaczej teraz go mamy – rzekł Hunter, z westchnieniem
puszczając Mistrza. – Trzeba
tylko
go przeszukać. Rubin musi tu być.
Trzy
kwadranse później Hunter i Hardcastle w
swoich cylindrach,
krawatach, rękawiczkach i całej reszcie wyglansowanego wyposażenia
oraz gamaszami w
stanie cokolwiek pogorszonym ze względu na podjęte działania
spotkali się w krużganku twarzą w twarz i wpatrzyli w siebie
nawzajem.
– Cóż
– spytał Hardcastle powściągliwie – masz jakiś pogląd na tę
tajemnicę?
– Do
licha – odpowiedział Hunter – nie można tego nazywać
tajemnicą. Przecież wszyscy na własne oczy widzieliśmy, jak
porywa rubin.
– To
prawda – odparł Hardcastle – ale nie widzieliśmy na własne
oczy, jak się go pozbywa. A tajemnica polega na tym, gdzie się go
pozbył – tak że nie możemy go znaleźć?
– Musi
gdzieś być – powiedział Hunter. – Przeszukałeś fontannę i
całe otoczenie tego parszywego starego bożka?
– Nie
przeprowadziłem sekcji małych rybek – rzekł Hardcastle, unosząc
swój monokl i patrząc badawczo na rozmówcę. – Myślisz o
pierścieniu Polikratesa?
Lustracja
znajdującej się przed nim okrągłej twarzy Huntera najwyraźniej
przekonała Hardcastle’a, że pod czaszką nie miało miejsca żadne
rozmyślanie na temat greckiej legendy.
– Czy
Proroka też mamy poddać sekcji? – spytał Hardcastle z uśmiechem.
– Ale oto nadchodzi nasz gospodarz.
– To
wielce niepokojąca sprawa – rzekł lord Mounteagle, nerwowo
zakręcając drżącą ręką siwy wąs. – Kradzież w
moim własnym własnym domu to
coś strasznego – nie mówiąc już o łączeniu z nią człowieka
takiego jak Mistrz. Ale przyznaję, że ni w ząb nie pojmuję tego,
w jaki sposób mówi o tym zdarzeniu. Prosiłbym, abyście weszli
panowie do środka i spróbowali dojść do jakichś wniosków.
Weszli
razem; Hunter został nieco z tyłu i wdał się w rozmowę z
księdzem Brownem, który bez wyraźnego celu wędrował wokół
krużganka.
– Musi
pan być bardzo silny – rzekł ksiądz sympatycznie. – Trzymał
go pan jedną ręką, a Mistrz wyglądał całkiem krzepko, nawet gdy
trzymało go – jakby jedno z tych hinduskich bóstw – naszych
osiem rąk.
Rozmawiając
okrążyli krużganki raz czy dwa nieśpiesznym krokiem. Weszli też
do pomieszczenia wewnątrz, gdzie na ławie usadowiono Mistrza Góry
– usadowiono go tam w charakterze pojmanego, lecz siedział z miną
raczej królewską.
Prawdą
było, jak stwierdził lord Mounteagle, że wygląd i ton Mistrza
niełatwo było zrozumieć. Mówił
spokojnie, a jednak z utajonym poczuciem mocy.
Wydawał się dość rozbawiony wypowiedziami sugerującymi banalne
miejsca ukrycia klejnotu i z pewnością nie okazywał najmniejszej
nawet skruchy. Zdawał się śmiać we wciąż nie
całkiem
zrozumiały sposób z tego, jak usiłują wytropić miejsce, gdzie
przebywa przedmiot, który – jak wszyscy widzieli – zabrał.
– Zaledwie
uczycie się – powiedział z wyniosłą łagodnością – o
prawach czasu i przestrzeni; w tych kwestiach wasza najnowsza nauka
jest tysiące lat za naszą najstarszą religią. Nie zdajecie sobie
nawet sprawy, co w istocie oznacza schować coś. Ba, moi biedni mali
przyjaciele, nie zdajecie sobie nawet sprawy, co oznacza widzieć
coś. W innym wypadku widzielibyście tak wyraźnie jak ja.
– Masz
pan na myśli, że znajduje się tutaj? – ostrym tonem zażądał
odpowiedzi Hardcastle.
– „Tutaj”
to również słowo o wielu znaczeniach – odparł mistyk. – Lecz
nie powiedziałem, że tu się znajduje. Powiedziałem tylko, że
jestem w stanie go zobaczyć.
Nastała
pełna napięcia cisza, a Mistrz sennym głosem ciągnął:
– Gdybyście
mieli zachować całkowite, niewiarygodne milczenie, czy sądzicie,
że zdołalibyście usłyszeć krzyk z drugiego końca świata? Krzyk
czciciela, który przebywa sam w tamtych górach, gdzie znajduje się
oryginalna podobizna kamienia – samotna niczym góra. Niektórzy
twierdzą, że nawet żydzi i muzułmanie mogliby czcić ten
wizerunek – bo nie został uczyniony ręką ludzką. Posłuchajcie!
Czy słyszycie ten krzyk, z którym podnosi głowę i widzi w tym
kamiennym gnieździe, opustoszałym
od
wieków, jedyny czerwony i gniewny księżyc, który jest samym
centrum góry?
– Czy
naprawdę uważa Mistrz – krzyknął lekko wstrząśnięty lord
Mounteagle – że zdołałby przenieść go swoją mocą stąd na
górę Meru? Dotychczas sądziłem, że ma Mistrz wielkie moce
duchowe, ale...
– Być
może – powiedział zapytany – mam ich więcej niż jesteście w
stanie przyjąć.
Hardcastle
podniósł się niecierpliwie i, trzymając ręce w kieszeniach,
zaczął przemierzać pokój.
– Nigdy
nie wierzyłem tak mocno jak pan, lecz przyznaję, iż moce...
pewnego rodzaju mogą... Dobry Boże!
Jego
wysoki twardy głos urwał się w połowie zdania; przestał też
patrzeć zagapionym wzrokiem; monokl wypadł mu z oka. Wszyscy
zwrócili twarze w tym samym kierunku – a każda z nich jakby
zapadła w letarg.
Czerwony
Księżyc Meru leżał na kamiennym parapecie, dokładnie tak samo
jak wtedy, gdy widzieli go po raz ostatni. Mógł dostać się tam
jak niesiona podmuchem powietrza czerwona iskra z ogniska albo też
jak opadły ze złamanej róży czerwony płatek – klejnot spadł
jednak dokładnie w to samo miejsce, w którym Hardcastle tak
lekkomyślnie go położył.
Tym
razem Hardcastle nie próbował podnosić klejnotu, lecz jego
zachowanie wyraźnie się zmieniło. Powoli obrócił się i znów
zaczął przemierzać wielkimi krokami pomieszczenie; lecz jego ruchy
były teraz jakby władcze, podczas gdy poprzednio – tylko
niespokojne. W końcu zatrzymał się naprzeciw siedzącego Mistrza i
pokłonił przed nim z cokolwiek sardonicznym uśmiechem.
– Mistrzu
– rzekł – wszyscy winniśmy ci przeprosiny, a co ważniejsze,
dałeś nam wszystkim nauczkę. Wierz mi, posłuży nam to zarówno
jako nauczka, jak i dostarczy powodu do uśmiechu. Na zawsze
zapamiętam owe wielce wybitne zdolności, jakie faktycznie
posiadasz, i to, w jak nieszkodliwy sposób ich używasz. Lady
Mounteagle – kontynuował, zwracając się do niej – wybaczy mi
pani, że zwróciłem się najpierw do Mistrza, ale to właśnie pani
miałem zaszczyt przedstawić pewien czas temu to wyjaśnienie. Mogę
powiedzieć, że wyjaśniłem to zdarzenie, zanim nastąpiło.
Powiedziałem, że większość tych spraw można wytłumaczyć
pewnym rodzajem hipnotyzmu. Wielu wierzy, iż to jest wyjaśnienie
wszystkich tych hinduskich historii o dającym wieczną młodość
drzewie mango i chłopcu, który wspina się po rzuconej w powietrze
linie. Naprawdę nie ma to miejsca, lecz widzów wprowadza się w
stan hipnozy: tak, że zdaje im się, iż dzieje się to
rzeczywiście. Zatem wszystkich nas zahipnotyzowano, aby zdawało się
nam, że doszło do kradzieży. Śniada ręka ukazująca się w oknie
i zwędzająca klejnot – to było chwilowe przywidzenie; ręka
urojona. Tylko że ujrzawszy, jak kamień znika, nie spojrzeliśmy
nawet w to miejsce, gdzie znajdował się uprzednio. Rzuciliśmy się
do stawu i zajrzeliśmy pod każdy liść nenufarów; mało
brakowało, a dalibyśmy złotym rybkom środki na wymioty. Ale rubin
cały czas znajdował się w tym samym miejscu.
Z tymi
słowami przeniósł spojrzenie na opalizujące oczy oraz
uśmiechnięte okolone brodą usta Mistrza i zauważył, że uśmiech
nieznacznie się powiększył. Było w nim coś, co spowodowało, że
pozostali zgromadzeni skoczyli na równe nogi z uczuciem nagłego
odprężenia i powszechnej, pełnej zdumienia ulgi.
– To
dla nas wszystkich bardzo szczęśliwe rozstrzygnięcie – rzekł
lord Mounteagle z cokolwiek nerwowym uśmiechem. – Nie może być
żadnych wątpliwości, że było tak, jak pan mówi. To bardzo
bolesne wydarzenie i nie wiem doprawdy, jakie przeprosiny...
– Nie
wnoszę żadnej skargi – powiedział Mistrz Góry wciąż z
uśmiechem. – W żadnym stopniu Mnie nie uraziliście.
Podczas
gdy prawie wszyscy odeszli rozradowani, mając Hardcastle’a za
bohatera dnia, niewielkiej postury Frenolog w towarzystwie
charakterystycznych baków podreptał z powrotem do swojego namiotu o
śmiesznym wyglądzie. Gdy spojrzał przez ramię, ze zdumieniem
zauważył, że jego śladem podąża ksiądz Brown.
– Czy
mogę dotknąć księdza guzków? – spytał ekspert swym lekko
sarkastycznym głosem.
– Nie
sądzę, aby miał pan ochotę nadal zajmować się obmacywaniem
czaszek – czy mam rację? – odrzekł ksiądz dobrodusznie. –
Jest pan detektywem, nieprawdaż?
– Ta
jest – odrzekł Frozo. – Lady Mounteagle poprosiła mnie, bym
miał oko na Mistrza – mimo całego swego mistycyzmu nie jest
głupia. Kiedy Mistrz opuścił swój namiot, mogłem śledzić go
tylko zachowując się jak dokuczliwy i natrętny obsesjonat. Gdyby
ktokolwiek wszedł do mojego namiotu, musiałbym sprawdzić znaczenie
słowa „guzki” w encyklopedii.
– „Guzki”,
„No, ależ sobie nabiła!”;
patrz:
hasło „folklor” –
spostrzegł ksiądz Brown marzycielsko. – Cóż, całkiem-całkiem
szło panu odgrywanie roli niedającego ludziom spokoju – tam na
jarmarku.
– To
była dziwaczna sprawa, nieprawdaż? – rzekł fałszywy Frenolog. –
Osobliwa to myśl, że rubin nie opuścił swojego miejsca ani na
chwilę.
– Wielce
osobliwa –
rzekł ksiądz.
Coś
w jego głosie kazało detektywowi zatrzymać się i wytrzeszczyć
oczy.
– Zaraz,
zaraz! – krzyknął. – Co z księdzem? Dlaczego robi ksiądz taką
minę? Nie wierzy
ksiądz,
że rubin cały czas tam był?
Ksiądz
Brown zamrugał oczami tak jakby otrzymał cios, a następnie powoli
i z wahaniem powiedział: – Nie, w istocie... Nie potrafię...
jakoś nie potrafię zmusić się, aby w to uwierzyć.
– Nie
jest ksiądz – rzekł bystro jego rozmówca – człowiekiem, który
mówiłby coś takiego bez przyczyny. Czemu ksiądz sądzi, że rubin
nie znajdował się cały czas w tym samym miejscu?
– Jedynie
dlatego, że sam położyłem go na to miejsce z powrotem –
brzmiała odpowiedź.
Detektyw
stanął w miejscu jak wryty, jak ktoś, komu włosy stanęły na
głowie dęba. Otworzył usta, ale nie wypowiedział ani słowa.
– Lub
też raczej: skłoniłem złodzieja, by pozwolił mi go odłożyć.
Powiedziałem mu to, czego się domyśliłem, i pokazałem, że wciąż
jest czas na skruchę. Mówię to panu bez zahamowań w zawodowym
zaufaniu; poza tym, nie sądzę, by lord i lady Mounteagle chcieli
wnosić oficjalne oskarżenie, skoro mają kamień z powrotem;
szczególnie biorąc pod uwagę to, kto go ukradł.
– Chodzi
księdzu o Mistrza? – spytał były
Frozo.
– Nie
– rzekł ksiądz Brown – Mistrz nie ukradł rubinu.
– Ależ
nie pojmuję – sprzeciwił się detektyw. – Za oknem nie było
nikogo – tylko Mistrz – a ręka z pewnością pojawiła się z
zewnątrz.
– Ręka
pojawiła się z zewnątrz, ale złodziej pojawił się z wewnątrz –
powiedział ksiądz Brown.
– Znów,
zdaje się, wracamy między mistyków. Niech ksiądz posłucha:
jestem człowiekiem praktycznym; chciałem dowiedzieć się tylko,
czy z rubinem wszystko jest w porządku...
– Wiedziałem,
że nic nie jest w porządku – powiedział ksiądz Brown – zanim
w ogóle dowiedziałem się o istnieniu rubinu.
Po
chwili przerwy ciągnął w zamyśleniu: – Już w trakcie tej ich
sprzeczki przy namiotach wiedziałem, że coś tu nie gra. Ludzie
powiedzą panu, że światopogląd nie ma znaczenia, a logika i
filozofia są niepraktyczne. Niech im pan nie wierzy. Rozum pochodzi
od Boga, a gdy dochodzi do nierozumnych wniosków, coś jest na
rzeczy. Otóż owa pozornie oderwana od rzeczywistości sprzeczka
skończyła się w dziwny sposób. Hardcastle lekko wziął górę i
powiedział, że absolutnie wszystko jest możliwe – choć sztuczek
zazwyczaj dokonuje się, stosując hipnozę albo jasnowidzenie –
jak
to się zwykle nazywa.
Hunter sądził, że to wszystko oszustwo i chciał je zdemaskować.
Zgodnie ze słowami lady Mounteagle Hunter nie tylko podróżował,
demaskując wróżbitów i im podobnych, ale przybył tutaj
specjalnie po to, by skonfrontować się z właśnie
z nimi.
Nie przyjeżdżał tu często; nie był w dobrych stosunkach z
Mounteaglem, od którego, będąc człowiekiem rozrzutnym, zawsze
próbował pożyczać; gdy jednak dowiedział się, że przybywa
Mistrz, niezwłocznie tu pośpieszył. Świetnie. Wszelako to
Hardcastle poszedł skonsultować się z magikiem, Hunter zaś
odmówił. Powiedział, że nie straci ani chwili na takie bzdury:
najwyraźniej dlatego, że stracił dużą część swojego życia na
dowodzenie,
iż to bzdury. Wygląda to na niekonsekwencję. Wydawało mu się, że
w tym przypadku chodzi o patrzenie w kryształową kulę, ale odkrył,
że chodzi o wróżenie z dłoni.
– Sądzi
ksiądz, że zrobił z tego wymówkę? – spytał jego zaintrygowany
towarzysz.
– Tak
wydawało mi się na początku – odrzekł ksiądz – lecz teraz
wiem, że nie chodzi o wymówkę, ale o powód. Tak naprawdę
zniechęciło go do wizyty to, że magik wróżył z ręki,
ponieważ...
– Ponieważ...
– niecierpliwie zażądał odpowiedzi detektyw.
– Ponieważ
nie chciał zdjąć swojej rękawiczki – rzekł ksiądz Brown.
– Zdjąć
swojej rękawiczki? – powtórzył jego rozmówca.
– Gdyby
to zrobił – rzekł ksiądz Brown łagodnie – wszyscy
zobaczylibyśmy, że już pomalował rękę na bladobrązowy kolor...
O, tak, przyjechał właśnie dlatego, że przybył tu Mistrz.
Przyjechał w zupełności przygotowany.
– Ma
ksiądz na myśli – krzyknął Frozo – że to ręka Huntera,
pomalowana na brązowo, pojawiła się w oknie? Ależ on znajdował
się cały czas obok nas!
– Niech
pan pójdzie na miejsce zdarzenia, a przekona się pan, że to
zupełnie możliwe – rzekł ksiądz. – Hunter wykonał sus do
przodu i wychylił się z okna; błyskawicznie zdołał zerwać z
dłoni rękawiczkę, podwinął rękaw i wystawił rękę z drugiej
strony kolumny, podczas gdy drugą chwycił Hindusa i zakrzyknął,
że złapał złodzieja. Poczyniłem wtedy uwagę, że trzymał
złodzieja jedną ręką, podczas gdy każdy zdrowo myślący
człowiek użyłby obu. Ale druga ręka wsuwała właśnie klejnot to
kieszeni spodni.
Nastąpiła
druga przerwa, a następnie eks-frenolog powiedział powoli: – Cóż,
to dopiero historia. Ale ta sprawa wciąż zabija mi klina. Po
pierwsze: nie wyjaśnia to dziwacznego zachowania samego starego
maga.
Jeśli był całkiem niewinny, czemuż tego, u licha, nie powiedział?
Czemu nie oburzył się na to, że oskarżono go i przeszukano? Czemu
jedynie siedział uśmiechnięty i w przebiegły sposób robił
aluzje do tego, jak fantastycznych i cudownych rzeczy może dokonać?
– Ach!
– zakrzyknął ksiądz Brown z ostrą nutą w głosie – tu
właśnie staje pan wobec problemu! Wobec tego wszystkiego, czego ci
ludzie nie rozumieją i nie chcą zrozumieć. „Wszystkie religie są
takie same” – mówi lady Mounteagle. Na Boga, doprawdy?! Mówię
panu, że niektóre z nich są tak odmienne, że najlepszy spośród
wyznawców jednej wiary będzie bezduszny, podczas gdy najgorszy
spośród wyznawców innej okaże się wrażliwy. Powiedziałem panu,
że nie ufam „mocom duchowym”, ponieważ akcent pada w nich na
słowo „moc”. Nie twierdzę, że Mistrz faktycznie ukradłby
rubin; z dużym prawdopodobieństwem nie zrobiłby tego; z dużym
prawdopodobieństwem nie sądziłby, że wart jest kradzieży. Nie
stanowiłoby dlań szczególnej pokusy przywłaszczanie sobie
klejnotów, lecz taką pokusę stanowiłoby przypisywanie sobie
cudów, które nie przynależą do niego ani jotę bardziej niż
drogocenne kamienie. To tego
rodzaju
pokusie, tego
rodzaju
pragnieniu kradzieży uległ w dniu dzisiejszym. Chciał, byśmy
sądzili, że posiada cudowne moce umysłowe, które pozwalają mu
przemieścić przedmiot materialny drogą powietrzną – i choć w
istocie nie umiał tego uczynić, pozwolił nam myśleć, że właśnie
tak się stało. Nad kwestią własności prywatnej zasadniczo w
ogóle by się nie zastanawiał. Zagadnienie nie jawiłoby mu się w
formie pytania: „Czy powinienem ukraść
ten
kamyk?”, lecz jedynie w następującej: „Czy zdołałbym
spowodować, by ten kamyk zniknął i pojawił się znów na odległej
górze?”. Pytanie o to, do
kogo należy kamyk,
uznałby za nieistotne. To właśnie mam na myśli, gdy mówię o
różnicach między religiami. Mistrz czuje wielką dumę z tego, że
dysponuje tym, co nazywa mocami duchowymi. Lecz to, co nazywa
duchowym, nie oznacza tego, co my nazywamy moralnym. Oznacza raczej
coś umysłowego: panowanie umysłu nad materią, maga panującego
nad żywiołami. Otóż my jesteśmy inni, nawet jeśli ani trochę
lepsi – nawet jeśli gorsi. My, których ojcowie przynajmniej byli
chrześcijanami, którzy dorastaliśmy pod tymi średniowiecznymi
łukami, nawet jeśli ustrajamy je wszystkimi demonami Azji – mamy
dokładnie przeciwne ambicje i coś całkiem innego nas zawstydza.
Wszystkim nam zależałoby na tym, by nikt nie pomyślał, że to my
ukradliśmy klejnot. Mistrzowi zależało na tym, by wszyscy myśleli,
że to uczynił – nawet jeśli wcale tego nie zrobił. W istocie
złodziejsko przypisał sobie umiejętne dokonanie kradzieży. Gdy my
wszyscy odpędzaliśmy od siebie – niczym węża – oskarżenie o
dokonanie przestępstwa, on w istocie wabił je – niczym zaklinacz
węży. Ale węże nie są w naszym kraju zwierzętami domowymi! W
przypadku takiego sprawdzianu chrześcijańskie tradycje dają się
rozpoznać natychmiast. Niech pan spojrzy choćby na samego lorda
Mounteagle’a! Ach, można być nie wiadomo jak wschodnim i
ezoterycznym, nosić turban, powłóczystą szatę i żyć
przesłaniami wschodnich mędrców, lecz gdy z twojego domu zostanie
skradziony choć kamyczek, a podejrzenie pada na twoich znajomych,
odkryjesz doprawdy prędko, że jesteś typowym zirytowanym
angielskim dżentelmenem. Człowiek, który faktycznie dopuścił się
kradzieży, wcale nie chciał, abyśmy go podejrzewali, ponieważ on
także jest angielskim dżentelmenem. Był także kimś o wiele
lepszym – był chrześcijańskim łotrem. Mam nadzieję i wierzę,
że był łotrem dobrym.
– Według
słów księdza – rzekł jego towarzysz ze śmiechem –
chrześcijański łotr i pogański oszust stanowią przeciwieństwo.
Jeden żałował, że dokonał kradzieży, drugi zaś – że jej nie
dokonał.
– Nie
powinniśmy traktować żadnego z nich zbyt surowo – rzekł ksiądz
Brown. – Inni angielscy dżentelmeni kradli nie od dziś, chronieni
przez prawo i politykę. Zachód ma swój własny sposób na
ukrywanie kradzieży za sofisterią. W końcu ten rubin to nie jedyny
cenny kamień na świecie, który zmienił właścicieli; dotyczy to
także innych kosztownych kamieni, częstokroć rzeźbionych jak
kamee i barwionych jak kwiaty. – Detektyw spojrzał na księdza
pytająco, a palec kapłana wycelowany był w gotycki zarys
wspaniałego opactwa. – Przepiękny rzeźbiony kamień – rzekł
ksiądz – i również skradziony.
[1927]
Tłum. Łukasz Makowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz