Gilbert Keith Chesterton „Czerwony Księżyc Meru”


Wszyscy zgadzali się, że dobroczynny jarmark w opactwie Mallowood (zorganizowany za łaskawym przyzwoleniem lady Mounteagle) odniósł wielki sukces: były karuzele, huśtawki i inne atrakcje, które cieszyły się wielkim powodzeniem; wspomniałbym również o Dobroczynności, która stanowiła doborowy cel wszystkich owych zabiegów, gdyby ktokolwiek z przybyłych umiał mi powiedzieć, czym jest dobroczynność.

Jednak teraz interesuje nas jedynie kilku spośród nich, w szczególności zaś trzy osoby: przechodzących między dwoma głównymi namiotami czy też pawilonami damę i dwóch dżentelmenów, którzy spierali się o coś podniesionymi głosami. Po prawej ręce mieli namiot Mistrza Góry, owego światowej sławy wróżbity posługującego się kryształową kulą i chiromancją; na całej powierzchni kosztownego purpurowego namiotu rysowały się w czerni i złocie sporych rozmiarów kontury azjatyckich bożków machających rozlicznymi ramionami niczym ośmiornice. Być może symbolizowały one skwapliwość, z jaką wzywane wewnątrz namiotu bóstwa były gotowe nieść klientom pomoc; być może po prostu sugerowały, że ideałem nabożnego chiromanty byłby chiromanta możliwie najbardziej wieloręki. Po przeciwnej stronie stał nie tak kosztowny namiot frenologa Frozo; ozdobiony skromniej – konturami głów Sokratesa i Szekspira, najwyraźniej wielkich jak cebry. Lecz te nie były kolorowe, tylko czarne i białe, opatrzone liczbami i napisami, jak tego wymagało nieugięte dostojeństwo nauki czysto racjonalistycznej. Wejście do purpurowego namiotu wyglądało jak otwór ciemnej pieczary, wewnątrz zaś, jak należy, panowała cisza. Ale frenolog Frozo – postać chuda, niechlujna i opalona, wyposażona w zakręcone z nieprawdopodobną niemal zawziętością wąsy oraz baki – stał na zewnątrz swojej świątyni i najgłośniej jak potrafił przemawiał w przestrzeń, wyjaśniając, że po przeprowadzeniu przezeń odpowiedniego badania czaszka dowolnego spośród przechodniów bez wątpienia okaże się tak guzkowata jak czaszka Szekspira. I oto w tej właśnie chwili, gdy wspomniana dama pojawiła się między namiotami, czujny Frozo przyskoczył do niej i zaproponował – uprawiając pantomimę starej jak świat grzeczności – że pomaca nierówności jej czaszki.

Odmówiła – z uprzejmością, która zabrzmiała raczej jak grubiaństwo – Frozo powinien jej wybaczyć, ponieważ właśnie toczy pewien spór. Powinien jej poza tym wybaczyć – w każdym razie musi to zrobić – ponieważ rozmawia z lady Mounteagle. Tak czy inaczej pod każdym względem była nie byle kim. Wyglądała jednocześnie ładnie i mizernie; jej głębokie ciemne oczy patrzyły wygłodniałym wzrokiem, uśmiech zaś znamionował pewną niecierpliwość i niemal zajadłość. Jej suknia miała dziwaczny wygląd jakby wyjętej z czasów przed Wielką Wojną, która pozostawiła nas aż do dziś w nastroju powagi i wspomnień. Istotnie, suknia – typu na poły orientalnego, pokryta egzotycznymi i ezoterycznymi symbolami – przypominała nieco purpurowy namiot. Lecz wszyscy wiedzieli, że państwo Mounteagle to szaleńcy – w ten sposób powszechnie mówiono o damie i jej mężu ze względu na ich zainteresowania wierzeniami i kuklturą Wschodu.

Ekscentryczność damy kontrastowała wielce z konwencjonalnością dwóch dżentelmenów, odpicowanych w sztywnym stylu zgodnym z surowszą modą owych dawno minionych czasów: od czubków ich orękawiczonych palców po jasne cylindry. Lecz nawet tu była pewna różnica: albowiem James Hardcastle miał wygląd jednocześnie poprawny i dystyngowany, Tommy Hunter natomiast wyglądał tylko poprawnie i zwyczajnie. Hardcastle był obiecującym politykiem, który cieszył się opinią zainteresowanego wszystkim, tylko nie polityką. Można powiedzieć na to ponuro, że każdy polityk jest w bardzo dosłownym tych słów znaczeniu obiecującym politykiem. By oddać jednak Hardcastle’owi sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że często wystawiał się na widok publiczny, dając występy jako polityk. Na jarmarku nie zapewniono mu jednak żadnego purpurowego namiotu, w którym mógłby grać swoją rolę.

– Jeśli chodzi o moje zdanie – rzekł, kręcąc monoklem, jedynym, co przebłyskiwało na jego surowej, prawniczej twarzy – sądzę, że musimy wyczerpać możliwości mesmeryzmu, nim zaczniemy mówić o magii. Niezwykłe zdolności psychiczne bez wątpienia istnieją, nawet wśród ludów, zdawałoby się, zacofanych. Wschodni kuglarze dokonywali rzeczy zdumiewających.

– Powiedziałeś: „kanciarze”? – spytał drugi młodzieniec z nie do końca szczerą niewinnością.

– Tommy, jesteś po prostu głuptasem – rzekła dama. – Czemu wciąż pakujesz się w sprawy, o których nie masz pojęcia? Jesteś jak uczniak, który wydziera się: „wiem, na czym polega ta sztuczka!”. To wszystko takie wczesnowiktoriańskie – ten sztubacki sceptycyzm. W sprawie zaś mesmeryzmu: wątpię, czy można rozciągnąć go na...

W tym momencie lady Mounteagle zdała się spostrzec kogoś, kogo szukała – czarną, przysadzistą postać stojącą koło budki, przy której dzieciarnia rzucała kółkami usiłując trafić w ohydne elementy dekoracyjne stołu. Rzuciła się w jej stronę, krzycząc:

– Księże Brown, szukałam księdza. Chcę o coś spytać: czy wierzy ksiądz w przepowiadanie przyszłości?

Człowiek, do którego dama się zwróciła, spojrzał dość bezradnie na małe kółko w swojej dłoni i w końcu powiedział:

– Zastanawiam się, w jakim sensie używa pani słowa „wierzyć”. Oczywiście, jeśli to wszystko oszustwo...

– Och, ale Mistrz Góry to żadną miarą oszust! – krzyknęła. – To nie jakiś zwykły kuglarz czy wróż. To naprawdę wielki zaszczyt, że raczy przepowiadać przyszłość gościom moich przyjęć; jest w swoim kraju wielkim religijnym przywódcą: Prorokiem i Jasnowidzem. Nawet wtedy, gdy przepowiada, co przyniesie fortuna, nie mówi o jakimś pospolitym dziedziczeniu fortuny. On ujawnia ci wielkie duchowe prawdy o tobie, o twoich ideałach.

– No właśnie – rzekł ksiądz Brown. – Właśnie to budzi mój sprzeciw. Miałem powiedzieć, że jeśli to wszystko oszustwo, to tak bardzo mi nie przeszkadza. Nie może być większym oszustwem niż większość rzeczy na bazarach z rozmaitościami; a nawet tam stanowi w pewnym sensie coś jakby figielek. Lecz jeśli to religia, która objawia duchowe prawdy – jest fałszywa jak diabeł i bez kija bym do niej nie podszedł.

– To coś jakby paradoks – powiedział z uśmiechem Hardcastle.

– Zastanawiam się, czym jest paradoks – rzekł ksiądz w zamyśleniu. – Wydaje mi się to całkiem oczywiste. Nie stałaby się raczej wielka szkoda, gdyby ktoś przebrał się za niemieckiego szpiega i twierdził, że opowiedział Niemcom wszelkie rodzaje kłamstw. Lecz jeśli ktoś handluje z Niemcami wiadomościami prawdziwymi – cóż! Sądzę więc, że jeśli wróżbita handluje w ten sposób prawdą...

– W istocie sądzi ksiądz, że... - zaczął ponuro Hardcastle.

– Tak – odparł kapłan – sądzę, że handluje z naszym głównym wrogiem.

Tommy Hunter wydał z siebie chichot. – Cóż – powiedział – jeśli ksiądz Brown sądzi, że wróże są w porządku – o ile to oszuści – wydaje mi się, że powinien uznać tego miedzianoskórego proroka za kogoś w rodzaju świętego.

– Mój kuzyn Tom jest niepoprawny – rzekła lady Mounteagle. – Zawsze krąży w poszukiwaniu „wyroczni”, by je – jak to nazywa – zdemaskować. Zdaje mi się, że przybył tu pośpiesznie dopiero wtedy, gdy usłyszał, że znajdzie tu Mistrza. Tom próbowałby zdemaskować nawet Buddę czy Mojżesza.

– Wydawało mi się, że trzeba się tobą trochę zaopiekować – rzekł młodzieniec, ukazując na okrągłej twarzy wyszczerzone w uśmiechu zęby. – Przydreptałem więc. Nie podoba mi się, że ta brązowa małpa się tu kręci.

– No i znów! – rzekła lady Mounteagle. – Zdaje się, że lata temu, gdy byłam w Indiach, wszyscy mieliśmy tego rodzaju uprzedzenie wobec śniadych ludzi. Lecz teraz, gdy wiem już coś o ich cudownych mocach duchowych, z przyjemnością stwierdzam, że zmądrzałam.

– Nasze uprzedzenia zdają się dotyczyć czegoś całkiem przeciwnego – rzekł ksiądz Brown. – Pani usprawiedliwia to, że jest śniady, tym, że wyznaje braminizm; ja zaś usprawiedliwiam to, że wyznaje braminizm, tym, że jest śniady. Szczerze: nie troskam się szczególnie o duchowe moce. Mam dużo więcej współczucia dla duchowych słabości. Ale nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek miałby go nie lubić tylko dlatego, że jest tak pięknej barwy jak miedź, kawa, orzechowobrązowe ale albo te przepiękne strumienie torfu na północy. Z drugiej zaś strony – dodał, spoglądając na damę i mrużąc oczy – przypuszczam, że jestem z zasady przychylnie nastawiony do wszystkiego, co ma w nazwie „brązowe”.

– No właśnie! – krzyknęła lady Mounteagle z pewnym tryumfem. – Wiedziałam, że po prostu gada ksiądz od rzeczy!

– Cóż – burknął urażony młodzieniec o okrągłej twarzy. – Gdy ktokolwiek mówi coś do rzeczy, nazywasz to sztubackim sceptycyzmem. Kiedy zacznie się wgapianie w kryształową kulę?

Sądzę, że w dowolnej chwili, kiedy tylko zechcesz – odparła dama. – A jeśli już o tym mowa, to nie chodzi o wgapianie się w kryształową kulę, ale o wróżenie z ręki; podejrzewam, że oba uznajesz za jednakowo nonsensowne.

– Myślę, że między sensem a nonsensem istnieje via media – rzekł Hardcastle z uśmiechem. – Istnieją wyjaśnienia naturalne i w największym stopniu sensowne; niemniej jednak uzyskiwane rezultaty są bardzo doprawdy zdumiewające. Wchodzisz, żeby przeprowadzono na tobie operację? Przyznaję, że zżera mnie ciekawość.

– Och, nie mam do takich bzdur cierpliwości – wypluł z siebie sceptyk, a jego okrągła twarz przybrała barwę czerwoną tak intensywnie, jak intensywne były jego pogarda i niedowiarstwo. – Pozwolę ci stracić czas na twojego mahoniowego szarlatana. Wolę iść porzucać do kokosów.

Frenolog, wciąż krążący w pobliżu, rzucił się w kierunku wejścia do namiotu.

– Głowy, mój drogi panie – rzekł – ludzkie czaszki mają kontury znacznie bardziej subtelne niż orzechy kokosowe. Żaden kokos nie może się równać z pańską własną niezwykle...

Lecz Hardcastle zanurkował już w ciemne wejście purpurowego namiotu i z wnętrza dało się słyszeć cichy pomruk głosów. Tom Hunter zwrócił się do Frenologa z niecierpliwą odpowiedzią, w której ujawniła się jego pożałowania godna obojętność na różnicę między naukami przyrodniczymi a nadprzyrodzonymi, dama zaś, która właśnie miała ciągnąć swój niewielki spór z niewielkiego wzrostem księdzem, lekko zdumiona przystanęła. James Hardcastle tymczasem wyszedł z namiotu, a na jego ponurej twarzy i świecącym monoklu zdumienie rysowało się jeszcze wyraźniej. – Nie ma go tam – rzekł polityk szorstko. – Gdzieś wyszedł. Jakiś leciwy Murzyn, który zdaje się stanowić jego świtę, wybełkotał coś, co miało oznaczać, że Mistrz zdecydował, iż raczej odejdzie niż sprzeda święte tajemnice za złoto.

Lady Mounteagle z rozpromienioną twarzą obróciła się w stronę pozostałych. – Widzicie? – krzyknęła. – Mówiłam wam, że tu było coś większego niż bylibyście sobie w stanie wyobrazić! Nienawidzi przebywać tutaj w tłumie; wrócił do swojej samotni.

– Przykro mi – rzekł ksiądz Brown z powagą. – Być może wyrządziłem mu krzywdę. Czy wie pani, dokąd się udał?

– Zdaje mi się, że tak – odpowiedziała gospodyni z równą powagą. – Wie ksiądz, gdy chce być sam, zawsze idzie na swoje krużganki, zaraz na końcu lewego skrzydła, za gabinetem mojego męża i naszym prywatnym muzeum. Pewnie wie ksiądz, że ten dom to było kiedyś opactwo.

– Coś o tym słyszałem – odrzekł ksiądz z nikłym uśmiechem.

– Pójdziemy tam, jeśli ksiądz zechce – powiedziała dama z ożywieniem. – Doprawdy powinien ksiądz zobaczyć kolekcję mojego męża, a przynajmniej Czerwony Księżyc. Nie słyszał ksiądz nigdy o Czerwonym Księżycu Meru? Tak, to rubin.

– Byłbym zachwycony, mogąc obejrzeć kolekcję – rzekł cicho Hardcastle – z Mistrzem Góry włącznie, jeśli ów Prorok stanowi jeden z eksponatów. – I wszyscy skierowali się w stronę wiodącej do domu ścieżki.

– Mimo wszystko – wymamrotał sceptyczny Tomasz, idący na końcu grupy – bardzo chciałbym się dowiedzieć, po co ta brunatna bestia tu przybyła, jeśli nie po to, by przepowiadać przyszłość.

Gdy znikał, nieugięty Frozo rzucił się za nim raz jeszcze, niemal chwytając go za poły płaszcza. – Guzek... – rozpoczął.

– Żaden guzek – rzekł młodzian – zaledwie dołek. Zły humor zawsze mnie dopada, gdy przybywam zobaczyć Mounteagle’a. – I wziął nogi za pas, by uniknąć uścisku człowieka nauki.

W drodze na krużganki goście musieli przejść przez długie pomieszczenie, które lord Mounteagle przeznaczył na swoje robiące wrażenie prywatne muzeum azjatyckich amuletów i maskotek. Przez otwarte drzwi w długiej ścianie naprzeciwko widzieli gotyckie łuki, a między nimi pobłyski dziennego światła wyznaczające otwartą kwadratową przestrzeń wirydarza, wokół którego w dawnych czasach mnisi krążyli sklepionym krużgankiem. Musieli jednak minąć coś, co na pierwszy rzut oka zdawało się bardziej niezwykłe niż duch zakonnika.

Był to starszy dżentelmen, odziany od stóp do głów na biało, w bladozielonym turbanie, lecz o zdecydowanie różowobiałej angielskiej cerze i gładkich siwych wąsach jakiegoś sympatycznego anglo-indyjskiego pułkownika. To był lord Mounteagle, który do swoich orientalnych upodobań podchodził z większym niż jego żona smutkiem – a co najmniej z większą powagą. Nie potrafił rozmawiać o niczym innym poza religiami i filozofiami Wschodu; nadto uważał za konieczne ubieranie się na sposób wschodniego pustelnika. Choć rozkosz sprawiało mu pokazywanie swoich skarbów, zdawał się cenić je bardziej ze względu na prawdy, które jakoby miały zostać w nich w symboliczny sposób ukazane, niż z powodu ich wartości kolekcjonerskiej, nie mówiąc już o wymiarze finansowym. Nawet gdy prezentował wielki rubin, najpewniej jedyną w muzeum rzecz wielkiej wartości – w sensie ściśle finansowym – zdawał się dużo bardziej zainteresowany jego nazwą niż rozmiarem, o cenie już nie wspominając.

Wszyscy pozostali wpatrywali się w coś, co wyglądało na niezmiernie wielki czerwony kamień, płonący jak ognisko oglądane przez ścianę krwawego deszczu. Lecz lord Mounteagle swobodnie potoczył rubin po dłoni, nawet na niego nie patrząc, i spoglądając w sufit, opowiedział długą historię o legendarnym charakterze Góry Meru oraz o tym, jak w gnostyckiej mitologii stanowiła ona miejsce zmagań bezimiennych pierwotnych potęg.

Pod koniec wykładu na temat demiurga gnostyków (niepomijającego jego związku z analogiczną ideą Manicheusza) nawet taktowny pan Hardcastle skonstatował, że czas już zmienić temat. Poprosił o pozwolenie na przyjrzenie się kamieniowi i gdy zmierzch nadchodził już wielkimi krokami, a długie pomieszczenie z jednymi tylko drzwiami nieprzerwanie mroczniało, wyszedł spod dachu krużganka, by obejrzeć klejnot przy lepszym świetle. W tej właśnie chwili zgromadzeni po raz pierwszy uprzytomnili sobie – powoli, jakby ta świadomość zakradała się ku nim stopniowo – żywą obecność Mistrza Góry.

Krużganki zbudowano pierwotnie w klasycznym układzie, jednak wszystkie stojące w rzędzie gotyckie kolumny i ostre łuki okalające wewnętrzny plac połączono niskim, mniej więcej na wysokość pasa, murem – przemieniając gotyckie drzwi w gotyckie okna i wyposażając każde z nich w coś jakby płaski kamienny parapet. Zmiany tej dokonano zapewne w czasach zamierzchłych; lecz dokonano też innych, osobliwszego rodzaju zmian, świadczących o dość oryginalnych własnych koncepcjach lorda i lady Mounteagle. Między kolumnami wisiały cienkie zasłony, a raczej przesłony zrobione – w stylu kontynentalnym lub południowym – z koralików czy innych świecidełek; na nich także można było dostrzec zarysy i barwy azjatyckich smoków i bożków, kontrastujące z szarą barwą gotyckim szkieletowej konstrukcji krużganka, w którym je powieszono. Lecz to właśnie, choć jeszcze bardziej utrudniało gasnącemu już światłu przenikanie do wnętrza, stanowiło najmniej osobliwą z osobliwości, których grupa – wśród bardzo różnych odczuć – stała się świadoma.

Po otoczonej krużgankami otwartej przestrzeni biegła, jak wpisany w kwadrat okrąg, kolista ścieżka brukowana bladymi kamieniami i obramowana czymś w rodzaju zielonego szkliwa, jakby sztuczną trawą. Wewnątrz, na samym środku, wznosił się basen ciemnozielonej fontanny czy też podniesionego stawu, w którym unosiły się lilie wodne, a złote rybki migały to tu, to tam; wysoko zaś ponad nimi w niknącym świetle ciemnym konturem rysował się wielki zielony posąg. Figura owa, zwrócona do nich plecami, miała wskutek przygarbienia tak niewidoczną twarz, że postać mogła uchodzić za bezgłową. Lecz owa ledwie widoczna w przytłumionym świetle zmierzchu ciemna sylwetka natychmiast powiedziała niektórym spośród zgromadzonych, że posąg nie ma z chrześcijaństwem nic wspólnego.

Kilka jardów dalej, na kolistej ścieżce, stał, spoglądając w kierunku wielkiego zielonego bożka, człowiek zwany Mistrzem Góry. Jego ostre i misternie wykończone rysy zdawały się jakby odlaną przez jakiegoś wprawnego rzemieślnika miedzianą maską. Z barwą twarzy kontrastował kolor brody, która była tak ciemnoszara, że wyglądała niemal na niebieską jak indygo; zaczynała się wąską kiścią włosów na podbródku, a następnie rozczapierzała jak olbrzymi wachlarz czy też ptasi ogon. Mistrz odział się w kolor pawiej zieleni, a na łysą głowę włożył wysoki kapelusz nietypowego kształtu – nakrycie, jakiego nikt z obecnych nigdy w życiu jeszcze nie widział; wyglądało jednak bardziej na egipskie niż hinduskie. Mężczyzna stał wgapiony w coś szeroko otwartymi oczami o kształcie ryb – tak nieruchomymi, że wyglądały jak oczy malowane na sarkofagach. Chociaż jednak postać Mistrza Góry przedstawiała widok nader osobliwy, niektórzy spośród zgromadzonych, wśród nich ksiądz Brown, wcale na niego nie patrzyli; nadal wpatrywali się w ciemnozielonego bożka, na którego spoglądał i Mistrz.

– To dziwaczne – rzekł Hardcastle, lekko marszcząc brwi – ustawiać coś takiego pośrodku starodawnego klasztornego krużganka.

– No, no, nie mów mi, że zaraz zachowasz się głupio – rzekła lady Mounteagle. – O to nam właśnie chodziło: aby połączyć wielkie religie Wschodu i Zachodu – Buddę i Chrystusa. Z pewnością rozumiecie, że wszystkie religie są w swej istocie takie same.

– Skoro tak – powiedział łagodnie ksiądz Brown – raczej nie potrzeba wybierać się po jedną z nich aż do środka Azji.

– Lady Mounteagle ma na myśli to, że poszczególne wyznania stanowią różne aspekty czy płaszczyzny tej samej religii – tak jak ten kamień jest jeden, a ma wiele ścianek – zaczął Hardcastle, a ponieważ nowy temat rozmowy zaczynał go ciekawić, położył olbrzymi rubin na kamiennym parapecie czy też półeczce pod gotyckim łukiem. – Lecz nie wynika stąd, że wolno mieszać aspekty różnych wyznań usiłując nadać im jeden styl artystyczny. Da się połączyć chrześcijaństwo z islamem, ale nie da się połączyć stylu gotyckiego z saraceńskim, nie mówiąc już o prawdziwe hinduskim.

Gdy to mówił, Mistrz Góry zdawał się budzić do życia niczym kataleptyk – przesunął się uroczyście o kolejne ćwierć okręgu i zajął miejsce po przeciwnej stronie łuku niż zgromadzeni – stanął plecami do nich i wpatrywał się teraz w plecy bożka. Było oczywiste, że poruszał się etapami wokół całego okręgu – jak wskazówka zegara – lecz zatrzymywał celem modlitwy i kontemplacji.

– Jakiego jest wyznania? – spytał Hardcastle z lekką nieciepliwością.

– Mówi – odrzekł ze czcią lord Mounteagle – że jest ono starsze niż braminizm i czystsze niż buddyzm.

– Ach tak – powiedział Hardcastle i nadal gapił się przez swój monokl, stojąc z obiema rękami w kieszeniach.

– Twierdzi się – zauważył arystokrata swym łagodnym, choć pouczającym głosem – że olbrzymich rozmiarów bóstwo zwane Bogiem Bogów wykuto w grocie znajdującej się na Górze Meru...

Głos, który dobiegł zza pleców jego lordowskiej mości, gwałtownie zachwiał wszystkimi – nawet pełnym prelegenckiego spokoju gospodarzem. Głos doszedł ich z ciemności sali muzealnej, którą właśnie opuścili, wchodząc na krużganek. Na jego dźwięk dwaj młodsi mężczyźni przybrali miny najpierw niedowierzania, potem – wściekłości, następnie zaś prawie wybuchnęli śmiechem.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – powiedział łagodny i uwodzicielski głos Profesora Frozo, tego niepokonanego bojownika prawdy – ale przyszło mi do głowy, że niektórzy spośród was mogliby poświęcić chwilkę tak bardzo pogardzanej nauce poświęconej guzom na czaszce, która...

– Posłuchaj pan – wrzasnął porywczy Tommy Hunter – nie mam żadnych guzów; ale pan zaraz będziesz miał kilka naprawdę niezłych, ty...

Hardcastle łagodnie powstrzymał Huntera, gdy ten rzucił się z powrotem przez drzwi. Przez moment wszyscy zgromadzeni obrócili się w tę stronę i znów patrzyli w głąb pomieszczenia, które przed chwilą opuścili.

Do incydentu doszło właśnie w tym momencie. To znów krewki Tommy wykonał ruch jako pierwszy – i tym razem z lepszym skutkiem. Zanim ktokolwiek cokolwiek zauważył, a Hardcastle z nagłym drgnięciem zdążył zaledwie przypomnieć sobie, że zostawił klejnot na kamiennym parapecie, Tommy kocim susem przeskoczył cały krużganek i, wystawiając głowę oraz ramiona przez otwór między dwiema kolumnami, zakrzyknął głosem, który zahuczał pod wszystkimi łukami sklepienia: „Mam go!”.

W tym właśnie ułamku sekundy – zaraz po tym, jak się odwrócili, a zaraz przed tym, jak usłyszeli jego tryumfalny wrzask – wszyscy stali się świadkami tego, co się wydarzyło. Zza jednej z par kolumn błyskawicznie wysunęła się i zniknęła ręka – śniada czy też raczej w kolorze brązu – barwy obola zmarłych; taka, jaką już u kogoś widzieli. Ręka wykonała ruch tak celny jak atakujący ofiarę wąż; tak błyskawiczny jak mgnienie długiego języka mrówkojada. Klejnot jednak liznęła. Kamienna płyta okiennego parapetu świeciła w bladym i niknącym świetle pustką.

– Mam go – wykrztusił Tommy Hunter – ale strasznie się wije. Biegnijcie tu i otoczcie go – tak czy owak nie mógł się go pozbyć.

Wezwani posłusznie pobiegli – jedni popędzili wokół krużganka, inni przesadzili niski mur – ostatecznie tłumek składający się z Hardcastle’a, lorda Mounteagle’a, księdza Browna, a ponadto nieustępliwego pana Frozo od guzków otoczył pojmanego Mistrza Góry, którego Hunter trzymał jedną ręką desperacko za kołnierz i którym co chwilę potrząsał w sposób wskazujący wysoką niewrażliwość dla godności proroków jako klasy.

– Tak czy inaczej teraz go mamy – rzekł Hunter, z westchnieniem puszczając Mistrza. – Trzeba tylko go przeszukać. Rubin musi tu być.

Trzy kwadranse później Hunter i Hardcastle w swoich cylindrach, krawatach, rękawiczkach i całej reszcie wyglansowanego wyposażenia oraz gamaszami w stanie cokolwiek pogorszonym ze względu na podjęte działania spotkali się w krużganku twarzą w twarz i wpatrzyli w siebie nawzajem.

– Cóż – spytał Hardcastle powściągliwie – masz jakiś pogląd na tę tajemnicę?

– Do licha – odpowiedział Hunter – nie można tego nazywać tajemnicą. Przecież wszyscy na własne oczy widzieliśmy, jak porywa rubin.

– To prawda – odparł Hardcastle – ale nie widzieliśmy na własne oczy, jak się go pozbywa. A tajemnica polega na tym, gdzie się go pozbył – tak że nie możemy go znaleźć?

– Musi gdzieś być – powiedział Hunter. – Przeszukałeś fontannę i całe otoczenie tego parszywego starego bożka?

– Nie przeprowadziłem sekcji małych rybek – rzekł Hardcastle, unosząc swój monokl i patrząc badawczo na rozmówcę. – Myślisz o pierścieniu Polikratesa?

Lustracja znajdującej się przed nim okrągłej twarzy Huntera najwyraźniej przekonała Hardcastle’a, że pod czaszką nie miało miejsca żadne rozmyślanie na temat greckiej legendy.

– On nie ma go przy sobie – powtórzył nagle Hunter – chyba że go połknął.

– Czy Proroka też mamy poddać sekcji? – spytał Hardcastle z uśmiechem. – Ale oto nadchodzi nasz gospodarz.

– To wielce niepokojąca sprawa – rzekł lord Mounteagle, nerwowo zakręcając drżącą ręką siwy wąs. – Kradzież w moim własnym własnym domu to coś strasznego – nie mówiąc już o łączeniu z nią człowieka takiego jak Mistrz. Ale przyznaję, że ni w ząb nie pojmuję tego, w jaki sposób mówi o tym zdarzeniu. Prosiłbym, abyście weszli panowie do środka i spróbowali dojść do jakichś wniosków.

Weszli razem; Hunter został nieco z tyłu i wdał się w rozmowę z księdzem Brownem, który bez wyraźnego celu wędrował wokół krużganka.

– Musi pan być bardzo silny – rzekł ksiądz sympatycznie. – Trzymał go pan jedną ręką, a Mistrz wyglądał całkiem krzepko, nawet gdy trzymało go – jakby jedno z tych hinduskich bóstw – naszych osiem rąk.

Rozmawiając okrążyli krużganki raz czy dwa nieśpiesznym krokiem. Weszli też do pomieszczenia wewnątrz, gdzie na ławie usadowiono Mistrza Góry – usadowiono go tam w charakterze pojmanego, lecz siedział z miną raczej królewską.

Prawdą było, jak stwierdził lord Mounteagle, że wygląd i ton Mistrza niełatwo było zrozumieć. Mówił spokojnie, a jednak z utajonym poczuciem mocy. Wydawał się dość rozbawiony wypowiedziami sugerującymi banalne miejsca ukrycia klejnotu i z pewnością nie okazywał najmniejszej nawet skruchy. Zdawał się śmiać we wciąż nie całkiem zrozumiały sposób z tego, jak usiłują wytropić miejsce, gdzie przebywa przedmiot, który – jak wszyscy widzieli – zabrał.

– Zaledwie uczycie się – powiedział z wyniosłą łagodnością – o prawach czasu i przestrzeni; w tych kwestiach wasza najnowsza nauka jest tysiące lat za naszą najstarszą religią. Nie zdajecie sobie nawet sprawy, co w istocie oznacza schować coś. Ba, moi biedni mali przyjaciele, nie zdajecie sobie nawet sprawy, co oznacza widzieć coś. W innym wypadku widzielibyście tak wyraźnie jak ja.

– Masz pan na myśli, że znajduje się tutaj? – ostrym tonem zażądał odpowiedzi Hardcastle.

– „Tutaj” to również słowo o wielu znaczeniach – odparł mistyk. – Lecz nie powiedziałem, że tu się znajduje. Powiedziałem tylko, że jestem w stanie go zobaczyć.

Nastała pełna napięcia cisza, a Mistrz sennym głosem ciągnął:

– Gdybyście mieli zachować całkowite, niewiarygodne milczenie, czy sądzicie, że zdołalibyście usłyszeć krzyk z drugiego końca świata? Krzyk czciciela, który przebywa sam w tamtych górach, gdzie znajduje się oryginalna podobizna kamienia – samotna niczym góra. Niektórzy twierdzą, że nawet żydzi i muzułmanie mogliby czcić ten wizerunek – bo nie został uczyniony ręką ludzką. Posłuchajcie! Czy słyszycie ten krzyk, z którym podnosi głowę i widzi w tym kamiennym gnieździe, opustoszałym od wieków, jedyny czerwony i gniewny księżyc, który jest samym centrum góry?

– Czy naprawdę uważa Mistrz – krzyknął lekko wstrząśnięty lord Mounteagle – że zdołałby przenieść go swoją mocą stąd na górę Meru? Dotychczas sądziłem, że ma Mistrz wielkie moce duchowe, ale...

– Być może – powiedział zapytany – mam ich więcej niż jesteście w stanie przyjąć.

Hardcastle podniósł się niecierpliwie i, trzymając ręce w kieszeniach, zaczął przemierzać pokój.

– Nigdy nie wierzyłem tak mocno jak pan, lecz przyznaję, iż moce... pewnego rodzaju mogą... Dobry Boże!

Jego wysoki twardy głos urwał się w połowie zdania; przestał też patrzeć zagapionym wzrokiem; monokl wypadł mu z oka. Wszyscy zwrócili twarze w tym samym kierunku – a każda z nich jakby zapadła w letarg.

Czerwony Księżyc Meru leżał na kamiennym parapecie, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy widzieli go po raz ostatni. Mógł dostać się tam jak niesiona podmuchem powietrza czerwona iskra z ogniska albo też jak opadły ze złamanej róży czerwony płatek – klejnot spadł jednak dokładnie w to samo miejsce, w którym Hardcastle tak lekkomyślnie go położył.

Tym razem Hardcastle nie próbował podnosić klejnotu, lecz jego zachowanie wyraźnie się zmieniło. Powoli obrócił się i znów zaczął przemierzać wielkimi krokami pomieszczenie; lecz jego ruchy były teraz jakby władcze, podczas gdy poprzednio – tylko niespokojne. W końcu zatrzymał się naprzeciw siedzącego Mistrza i pokłonił przed nim z cokolwiek sardonicznym uśmiechem.

– Mistrzu – rzekł – wszyscy winniśmy ci przeprosiny, a co ważniejsze, dałeś nam wszystkim nauczkę. Wierz mi, posłuży nam to zarówno jako nauczka, jak i dostarczy powodu do uśmiechu. Na zawsze zapamiętam owe wielce wybitne zdolności, jakie faktycznie posiadasz, i to, w jak nieszkodliwy sposób ich używasz. Lady Mounteagle – kontynuował, zwracając się do niej – wybaczy mi pani, że zwróciłem się najpierw do Mistrza, ale to właśnie pani miałem zaszczyt przedstawić pewien czas temu to wyjaśnienie. Mogę powiedzieć, że wyjaśniłem to zdarzenie, zanim nastąpiło. Powiedziałem, że większość tych spraw można wytłumaczyć pewnym rodzajem hipnotyzmu. Wielu wierzy, iż to jest wyjaśnienie wszystkich tych hinduskich historii o dającym wieczną młodość drzewie mango i chłopcu, który wspina się po rzuconej w powietrze linie. Naprawdę nie ma to miejsca, lecz widzów wprowadza się w stan hipnozy: tak, że zdaje im się, iż dzieje się to rzeczywiście. Zatem wszystkich nas zahipnotyzowano, aby zdawało się nam, że doszło do kradzieży. Śniada ręka ukazująca się w oknie i zwędzająca klejnot – to było chwilowe przywidzenie; ręka urojona. Tylko że ujrzawszy, jak kamień znika, nie spojrzeliśmy nawet w to miejsce, gdzie znajdował się uprzednio. Rzuciliśmy się do stawu i zajrzeliśmy pod każdy liść nenufarów; mało brakowało, a dalibyśmy złotym rybkom środki na wymioty. Ale rubin cały czas znajdował się w tym samym miejscu.

Z tymi słowami przeniósł spojrzenie na opalizujące oczy oraz uśmiechnięte okolone brodą usta Mistrza i zauważył, że uśmiech nieznacznie się powiększył. Było w nim coś, co spowodowało, że pozostali zgromadzeni skoczyli na równe nogi z uczuciem nagłego odprężenia i powszechnej, pełnej zdumienia ulgi.

– To dla nas wszystkich bardzo szczęśliwe rozstrzygnięcie – rzekł lord Mounteagle z cokolwiek nerwowym uśmiechem. – Nie może być żadnych wątpliwości, że było tak, jak pan mówi. To bardzo bolesne wydarzenie i nie wiem doprawdy, jakie przeprosiny...

– Nie wnoszę żadnej skargi – powiedział Mistrz Góry wciąż z uśmiechem. – W żadnym stopniu Mnie nie uraziliście.

Podczas gdy prawie wszyscy odeszli rozradowani, mając Hardcastle’a za bohatera dnia, niewielkiej postury Frenolog w towarzystwie charakterystycznych baków podreptał z powrotem do swojego namiotu o śmiesznym wyglądzie. Gdy spojrzał przez ramię, ze zdumieniem zauważył, że jego śladem podąża ksiądz Brown.

– Czy mogę dotknąć księdza guzków? – spytał ekspert swym lekko sarkastycznym głosem.

– Nie sądzę, aby miał pan ochotę nadal zajmować się obmacywaniem czaszek – czy mam rację? – odrzekł ksiądz dobrodusznie. – Jest pan detektywem, nieprawdaż?

– Ta jest – odrzekł Frozo. – Lady Mounteagle poprosiła mnie, bym miał oko na Mistrza – mimo całego swego mistycyzmu nie jest głupia. Kiedy Mistrz opuścił swój namiot, mogłem śledzić go tylko zachowując się jak dokuczliwy i natrętny obsesjonat. Gdyby ktokolwiek wszedł do mojego namiotu, musiałbym sprawdzić znaczenie słowa „guzki” w encyklopedii.

– „Guzki”, „No, ależ sobie nabiła!”; patrz: hasło „folklor” – spostrzegł ksiądz Brown marzycielsko. – Cóż, całkiem-całkiem szło panu odgrywanie roli niedającego ludziom spokoju – tam na jarmarku.

– To była dziwaczna sprawa, nieprawdaż? – rzekł fałszywy Frenolog. – Osobliwa to myśl, że rubin nie opuścił swojego miejsca ani na chwilę.

Wielce osobliwa – rzekł ksiądz.

Coś w jego głosie kazało detektywowi zatrzymać się i wytrzeszczyć oczy.

Zaraz, zaraz! – krzyknął. – Co z księdzem? Dlaczego robi ksiądz taką minę? Nie wierzy ksiądz, że rubin cały czas tam był?

Ksiądz Brown zamrugał oczami tak jakby otrzymał cios, a następnie powoli i z wahaniem powiedział: – Nie, w istocie... Nie potrafię... jakoś nie potrafię zmusić się, aby w to uwierzyć.

Nie jest ksiądz – rzekł bystro jego rozmówca – człowiekiem, który mówiłby coś takiego bez przyczyny. Czemu ksiądz sądzi, że rubin nie znajdował się cały czas w tym samym miejscu?

Jedynie dlatego, że sam położyłem go na to miejsce z powrotem – brzmiała odpowiedź.

Detektyw stanął w miejscu jak wryty, jak ktoś, komu włosy stanęły na głowie dęba. Otworzył usta, ale nie wypowiedział ani słowa.

Lub też raczej: skłoniłem złodzieja, by pozwolił mi go odłożyć. Powiedziałem mu to, czego się domyśliłem, i pokazałem, że wciąż jest czas na skruchę. Mówię to panu bez zahamowań w zawodowym zaufaniu; poza tym, nie sądzę, by lord i lady Mounteagle chcieli wnosić oficjalne oskarżenie, skoro mają kamień z powrotem; szczególnie biorąc pod uwagę to, kto go ukradł.

Chodzi księdzu o Mistrza? – spytał były Frozo.

– Nie – rzekł ksiądz Brown – Mistrz nie ukradł rubinu.

– Ależ nie pojmuję – sprzeciwił się detektyw. – Za oknem nie było nikogo – tylko Mistrz – a ręka z pewnością pojawiła się z zewnątrz.

– Ręka pojawiła się z zewnątrz, ale złodziej pojawił się z wewnątrz – powiedział ksiądz Brown.

– Znów, zdaje się, wracamy między mistyków. Niech ksiądz posłucha: jestem człowiekiem praktycznym; chciałem dowiedzieć się tylko, czy z rubinem wszystko jest w porządku...

– Wiedziałem, że nic nie jest w porządku – powiedział ksiądz Brown – zanim w ogóle dowiedziałem się o istnieniu rubinu.

Po chwili przerwy ciągnął w zamyśleniu: – Już w trakcie tej ich sprzeczki przy namiotach wiedziałem, że coś tu nie gra. Ludzie powiedzą panu, że światopogląd nie ma znaczenia, a logika i filozofia są niepraktyczne. Niech im pan nie wierzy. Rozum pochodzi od Boga, a gdy dochodzi do nierozumnych wniosków, coś jest na rzeczy. Otóż owa pozornie oderwana od rzeczywistości sprzeczka skończyła się w dziwny sposób. Hardcastle lekko wziął górę i powiedział, że absolutnie wszystko jest możliwe – choć sztuczek zazwyczaj dokonuje się, stosując hipnozę albo jasnowidzenie – jak to się zwykle nazywa. Hunter sądził, że to wszystko oszustwo i chciał je zdemaskować. Zgodnie ze słowami lady Mounteagle Hunter nie tylko podróżował, demaskując wróżbitów i im podobnych, ale przybył tutaj specjalnie po to, by skonfrontować się z właśnie z nimi. Nie przyjeżdżał tu często; nie był w dobrych stosunkach z Mounteaglem, od którego, będąc człowiekiem rozrzutnym, zawsze próbował pożyczać; gdy jednak dowiedział się, że przybywa Mistrz, niezwłocznie tu pośpieszył. Świetnie. Wszelako to Hardcastle poszedł skonsultować się z magikiem, Hunter zaś odmówił. Powiedział, że nie straci ani chwili na takie bzdury: najwyraźniej dlatego, że stracił dużą część swojego życia na dowodzenie, iż to bzdury. Wygląda to na niekonsekwencję. Wydawało mu się, że w tym przypadku chodzi o patrzenie w kryształową kulę, ale odkrył, że chodzi o wróżenie z dłoni.

– Sądzi ksiądz, że zrobił z tego wymówkę? – spytał jego zaintrygowany towarzysz.

– Tak wydawało mi się na początku – odrzekł ksiądz – lecz teraz wiem, że nie chodzi o wymówkę, ale o powód. Tak naprawdę zniechęciło go do wizyty to, że magik wróżył z ręki, ponieważ...

– Ponieważ... – niecierpliwie zażądał odpowiedzi detektyw.

– Ponieważ nie chciał zdjąć swojej rękawiczki – rzekł ksiądz Brown.

– Zdjąć swojej rękawiczki? – powtórzył jego rozmówca.

– Gdyby to zrobił – rzekł ksiądz Brown łagodnie – wszyscy zobaczylibyśmy, że już pomalował rękę na bladobrązowy kolor... O, tak, przyjechał właśnie dlatego, że przybył tu Mistrz. Przyjechał w zupełności przygotowany.

– Ma ksiądz na myśli – krzyknął Frozo – że to ręka Huntera, pomalowana na brązowo, pojawiła się w oknie? Ależ on znajdował się cały czas obok nas!

– Niech pan pójdzie na miejsce zdarzenia, a przekona się pan, że to zupełnie możliwe – rzekł ksiądz. – Hunter wykonał sus do przodu i wychylił się z okna; błyskawicznie zdołał zerwać z dłoni rękawiczkę, podwinął rękaw i wystawił rękę z drugiej strony kolumny, podczas gdy drugą chwycił Hindusa i zakrzyknął, że złapał złodzieja. Poczyniłem wtedy uwagę, że trzymał złodzieja jedną ręką, podczas gdy każdy zdrowo myślący człowiek użyłby obu. Ale druga ręka wsuwała właśnie klejnot to kieszeni spodni.

Nastąpiła druga przerwa, a następnie eks-frenolog powiedział powoli: – Cóż, to dopiero historia. Ale ta sprawa wciąż zabija mi klina. Po pierwsze: nie wyjaśnia to dziwacznego zachowania samego starego maga. Jeśli był całkiem niewinny, czemuż tego, u licha, nie powiedział? Czemu nie oburzył się na to, że oskarżono go i przeszukano? Czemu jedynie siedział uśmiechnięty i w przebiegły sposób robił aluzje do tego, jak fantastycznych i cudownych rzeczy może dokonać?

Ach! – zakrzyknął ksiądz Brown z ostrą nutą w głosie – tu właśnie staje pan wobec problemu! Wobec tego wszystkiego, czego ci ludzie nie rozumieją i nie chcą zrozumieć. „Wszystkie religie są takie same” – mówi lady Mounteagle. Na Boga, doprawdy?! Mówię panu, że niektóre z nich są tak odmienne, że najlepszy spośród wyznawców jednej wiary będzie bezduszny, podczas gdy najgorszy spośród wyznawców innej okaże się wrażliwy. Powiedziałem panu, że nie ufam „mocom duchowym”, ponieważ akcent pada w nich na słowo „moc”. Nie twierdzę, że Mistrz faktycznie ukradłby rubin; z dużym prawdopodobieństwem nie zrobiłby tego; z dużym prawdopodobieństwem nie sądziłby, że wart jest kradzieży. Nie stanowiłoby dlań szczególnej pokusy przywłaszczanie sobie klejnotów, lecz taką pokusę stanowiłoby przypisywanie sobie cudów, które nie przynależą do niego ani jotę bardziej niż drogocenne kamienie. To tego rodzaju pokusie, tego rodzaju pragnieniu kradzieży uległ w dniu dzisiejszym. Chciał, byśmy sądzili, że posiada cudowne moce umysłowe, które pozwalają mu przemieścić przedmiot materialny drogą powietrzną – i choć w istocie nie umiał tego uczynić, pozwolił nam myśleć, że właśnie tak się stało. Nad kwestią własności prywatnej zasadniczo w ogóle by się nie zastanawiał. Zagadnienie nie jawiłoby mu się w formie pytania: „Czy powinienem ukraść ten kamyk?”, lecz jedynie w następującej: „Czy zdołałbym spowodować, by ten kamyk zniknął i pojawił się znów na odległej górze?”. Pytanie o to, do kogo należy kamyk, uznałby za nieistotne. To właśnie mam na myśli, gdy mówię o różnicach między religiami. Mistrz czuje wielką dumę z tego, że dysponuje tym, co nazywa mocami duchowymi. Lecz to, co nazywa duchowym, nie oznacza tego, co my nazywamy moralnym. Oznacza raczej coś umysłowego: panowanie umysłu nad materią, maga panującego nad żywiołami. Otóż my jesteśmy inni, nawet jeśli ani trochę lepsi – nawet jeśli gorsi. My, których ojcowie przynajmniej byli chrześcijanami, którzy dorastaliśmy pod tymi średniowiecznymi łukami, nawet jeśli ustrajamy je wszystkimi demonami Azji – mamy dokładnie przeciwne ambicje i coś całkiem innego nas zawstydza. Wszystkim nam zależałoby na tym, by nikt nie pomyślał, że to my ukradliśmy klejnot. Mistrzowi zależało na tym, by wszyscy myśleli, że to uczynił – nawet jeśli wcale tego nie zrobił. W istocie złodziejsko przypisał sobie umiejętne dokonanie kradzieży. Gdy my wszyscy odpędzaliśmy od siebie – niczym węża – oskarżenie o dokonanie przestępstwa, on w istocie wabił je – niczym zaklinacz węży. Ale węże nie są w naszym kraju zwierzętami domowymi! W przypadku takiego sprawdzianu chrześcijańskie tradycje dają się rozpoznać natychmiast. Niech pan spojrzy choćby na samego lorda Mounteagle’a! Ach, można być nie wiadomo jak wschodnim i ezoterycznym, nosić turban, powłóczystą szatę i żyć przesłaniami wschodnich mędrców, lecz gdy z twojego domu zostanie skradziony choć kamyczek, a podejrzenie pada na twoich znajomych, odkryjesz doprawdy prędko, że jesteś typowym zirytowanym angielskim dżentelmenem. Człowiek, który faktycznie dopuścił się kradzieży, wcale nie chciał, abyśmy go podejrzewali, ponieważ on także jest angielskim dżentelmenem. Był także kimś o wiele lepszym – był chrześcijańskim łotrem. Mam nadzieję i wierzę, że był łotrem dobrym.

– Według słów księdza – rzekł jego towarzysz ze śmiechem – chrześcijański łotr i pogański oszust stanowią przeciwieństwo. Jeden żałował, że dokonał kradzieży, drugi zaś – że jej nie dokonał.

– Nie powinniśmy traktować żadnego z nich zbyt surowo – rzekł ksiądz Brown. – Inni angielscy dżentelmeni kradli nie od dziś, chronieni przez prawo i politykę. Zachód ma swój własny sposób na ukrywanie kradzieży za sofisterią. W końcu ten rubin to nie jedyny cenny kamień na świecie, który zmienił właścicieli; dotyczy to także innych kosztownych kamieni, częstokroć rzeźbionych jak kamee i barwionych jak kwiaty. – Detektyw spojrzał na księdza pytająco, a palec kapłana wycelowany był w gotycki zarys wspaniałego opactwa. – Przepiękny rzeźbiony kamień – rzekł ksiądz – i również skradziony.

[1927]

Tłum. Łukasz Makowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz