Eryk Rudolph "Nie najprostszą drogą – Wspomnienia bojownika" (4)


  

ROZDZIAŁ 4

Vengeance Creek, Karolina Północna • 1996–97 • Kolejne zamachy



Po zamachu w Parku Olimpijskim igrzyska na jeden dzień przerwano. Sam park został zamknięty na trzy dni, aby FBI miało możliwość zebrać dowody. Padał deszcz, więc nad lejem po bombie wzniesiono namiot. Reporterzy o posępnych twarzach filmowali zza ogrodzenia zespół gromadzący dowody. Bomba zabiła jedną osobę i raniła ponad sto – większość ofiar stanowili cywile. Turecki kamerzysta zmarł na zawał serca, gdy śpieszył na miejsce zdarzenia. Zamach w Atlancie to była katastrofa.



Planując atak całkowicie zlekceważyłem to, że krzywda może stać się cywilom. Zakrojone na szeroką skalę przygotowania służb strzegących bezpieczeństwa olimpiady zdawały się wykluczać taką możliwość. Sądziłem, że wszystko będzie w porządku, jeśli tylko zadzwonię z ostrzeżeniem o ładunku. Przez parę lat śledziłem doniesienia na temat środków przygotowywanych dla zapewniania igrzyskom w Atlancie bezpieczeństwa. „Nie ma mowy o kolejnym Monachium” – twierdzili organizatorzy olimpiady. – „Zapewni to trzydzieści tysięcy funkcjonariuszy strzegących bezpieczeństwa. Jesteśmy przygotowani na wszystko”. Materiały filmowe pokazywały jak zespoły taktyczne szkolą się na wypadek wzięcia przez kogoś zakładników w autobusach, metrze i budynkach. Pokazywano jak roboty rozbrajają bomby.



Ładunek podłożony w Parku Olimpijskim, samym centrum całego tego festynu, wydawał mi się scenariuszem, który bez wątpienia przewidziano. Operatorzy numeru alarmowego będą wyczuleni na najmniejsze nawet zagrożenie. Skoro organizatorzy skoncentrowali w parku tyle ochrony, z pewnością opracowali plan ewakuacji – tak mi się zdawało. Usuną część tymczasowego ogrodzenia i użyją zainstalowanych w parku głośników, aby ewakuować cywilów. Zajmie to nie więcej niż trzydzieści minut. Byłem tego pewien.



Ale nic takiego nie miało miejsca i winę za to ponoszę ja sam. Operator numeru alarmowego, ochrona parku, organizatorzy olimpiady – nie oni podłożyli bomby w parku pełnym ludzi. Zrobiłem to ja, a w rezultacie zginęły niewinne osoby. To był straszliwy błąd.



Zamach w Parku Olimpijskim miał wydźwięk inny od planowanego. Atak bombowy wymierzony był w Waszyngton i korporacyjnych sponsorów, a został odebrany jako bezlitosny atak na niewinnych cywilów. Dopilnuję, aby to się już nigdy nie powtórzyło. Od teraz będę wybierał konkretne cele. Wyposażę bomby w awaryjne wyłączniki, abym mógł je w razie potrzeby rozbroić.



Czekałem w lesie przez trzy tygodnie. Od leżenia cały dzień na przednim siedzeniu mojego pick-upa bolały mnie biodra. Co pół godziny włączałem radio, aby usłyszeć wiadomości z Atlanty. Dwa razy dziennie uruchamiałem silnik, aby naładować akumulator. Krople deszczu stukały o dach jak pałeczki o werbel. Jeśli uda im się ustalić tożsamość zamachowca, przewiozę moje rzeczy do Snowbird i zakopię pod znajdującym się tam już tajnym składem. Nissana porzucę trzydzieści mil od tego miejsca, a potem pieszo wrócę do Snowbird.



Nie potrafiłem jednak stwierdzić, czy federalni natrafili na jakiś dobry trop. Poza wypadkami, gdy potrzebują pomocy mediów, zazwyczaj utrzymują reporterów w ciemności niewiedzy. Byłem całkiem pewien, że nie mają żadnego śladu, który już pozwolił im rozwiązać sprawę – przysłowiowego niezbitego dowodu. Z drugiej jednak strony piętrzyła się przed nimi cała góra tropów. Mieli tysiące fotografii do obejrzenia, kilometry taśmy filmowej do sprawdzenia, dziesiątki świadków do przesłuchania. A na policyjną gorącą linię, którą uruchomiono po zamachu, dzwoniły tysiące ludzi. To wszystko potrwa. Federalni są metodyczni i systematyczni. Jeżeli zostawiłem jakiś ślad, znajdą go. Tymczasem nie mogłem pozostawać bezczynny.



Po trzech tygdniach wróciłem do przyczepy. Od tamtej chwili dni upływały mi na nerwowym oglądaniu się za siebie. Wyobraźnia zaczęła płatać mi figle. W tylnym lusterku jęły pojawiać mi się nieoznakowane radiowozy, a w spożywczaku śledzili mnie dziwni osobnicy. Przed wyruszeniem gdziekolwiek sprawdzałem nadkola i podwozie mojego pick-upa w poszukiwaniu urządzeń namierzających. Gdy w radiu usłyszałem ledwie wzmiankę o Parku Olimpijskim, ciśnienie błyskawicznie skakało mi w górę. Przysłuchiwałem się każdemu słowu, które wypowiadał prezenter wiadomości, spodziewając się niezmiennie informacji o „kluczowym dla sprawy dowodzie”. Paranoja stała się moja drugą naturą.



* * *



Proch bezdymny słabo nadaje się na materiał wybuchowy; nie jest bowiem w istocie materiałem wybuchowym, ale stanowi dla niego tylko paliwo. Bomba rurowa, którą podłożyłem w Parku, była prymitywnym, siejącym zniszczenie na chybił-trafił ładunkiem, który posłał szrapnel na cztery strony świata. Jeśli mam kontynuować moją misję, potrzebuję lepszych narzędzi do jej realizacji. To, czego było mi trzeba, to improwizowanej konstrukcji kierunkowa mina przeciwpiechotna, która pozwoli mi zaatakować konkretny cel i wyeliminować możliwość, że krzywda stanie się komuś postronnemu. Kierunkowa mina przeciwpiechotna przypomina dubeltówkę pod tym względem, że jest zabójcza dla tych, którzy staną z nią twarzą w twarz, ale stojący z boku lub z tyłu są bezpieczni. Aby jednak skonstruować taki niewielkich rozmiarów, precyzyjny ładunek, potrzebowałem materiałów wybuchowych o dużej sile rażenia.



Spróbowałem wytworzyć je na własną rękę. Na południe od Murphy w mikroskopijnych rozmiarów kuchni wewnątrz mojej przyczepy zaaranżowałem miniaturowe laboratorium. Okna zasłoniłem prześcieradłami. Do wyciągania szkodliwych oparów zainstalowałem wentylator. Pracowałem dzień i noc wytwarzając improwizowane materiały wybuchowe o dużej sile rażenia: kwas pikrynowy, heksogen oraz heksametylenotriperoksydiaminę (HMTD). Po przygotowaniu każdej nowej partii materiałów jechałem do lasu, aby je wypróbować.



To była żmudna, niebezpieczna praca – pociłem się nad kuchenką w masce na twarzy i gumowych rękawicach. Udało mi się uzyskać z użyciem HMTD działające detonatory. Jednak zgromadzenie materiałów wybuchowych potrzebnych do wytworzenia ładunku głównego zajmowało mnóstwo czasu, chciałem zaś wyprodukować bomby o masie od 10 do 15 kilo. W kategoriach czasu, pieniędzy i wkładu umysłowego moje działanie po prostu się nie opłacało. Gdy eksperymenty miały się już ku końcowi, jedynym zauważalnym efektem, jaki udało mi się osiągnąć, były ciemne smugi na ścianach mojej kuchni. Gdyby zobaczyli to federalni, mieliby używanie. Zebrałem to, co pozostało z moich nieudanych eksperymentów, i większość zaciągnąłem do kontenerów na śmieci. Garnki, rondle i naczynia do pieczenia wyrzuciłem. Narzędzia oraz części zapasowe zapakowałem do metalowych skrzynek na amunicję i zakopałem w lesie. Będę ich potrzebował później... jeśli uda mi się zdobyć naprawdę dobre materiały wybuchowe. Czas na małą wycieczkę.



Gdy zakopałem już w lesie narzędzia i resztę sprzętu, wróciłem do przyczepy, aby opracować plan mojej przejażdżki. Jak za każdym razem po wejściu do środka sprawdziłem magnetofon, który ukryłem w oprawce lampki nad kanapą. Kaseciak ustawiłem w ten sposób, aby uruchamiał się na dźwięk dowolnego odgłosu. Gdyby ktoś wchodził do przyczepy podczas mojej nieobecności, dysponowałbym nagraniem z włamania. Tym razem zauważyłem, że licznik magnetofonu wskazywał kilka nagranych minut. Miałem zatem gości i zabawili tu dłuższą chwilę. Prędko przewinąłem taśmę i wcisnąłem „odtwarzaj”. Usłyszałem skrzypienie otwieranych drzwi, a potem głos: „Szybko, sprawdzaj pokoje”. W miarę jak słuchałem, w gardle rosła mi coraz większa kula. Rozpoznałem głos jakby silnik lekkiej terenówki. To była właścicielka. Instruowała kogoś, prawdopodobnie męża, a ten przeszukiwał pomieszczenia w głębi przyczepy.



Pozbyłem się już z przyczepy wszelkich pozostałości moich eksperymentów. Nie było śladu po laboratorium, w które na pewien czas przekształciła się kuchnia. Ale zostały inne mogące budzić podejrzenia przedmioty. Przechowywałem w przyczepie broń, krótkofalówki, skanery radiowe oraz (najgłębiej schowane) zapasy jedzenia i sprzętu biwakowego.



Co im, u licha ciężkiego, strzeliło do głowy, żeby przeszukiwać moje graty?” – zastanawiałem się. – „Podejrzewają mnie o zamach w Atlancie?”.



Niepokój o to, że federalni natrafią na mój ślad ciążył mi nieustannie jak kula u nogi. Teraz przybyło mi jeszcze jedno zmartwienie – właściciele przyczepy. A potem coś sobie przypomniałem. Kiedy ostatnim razem wszedłem do ich domu, aby opłacić komorne, zauważyłem, że właścicielka ma w kuchni skaner radiowy. Wtedy nic mi to nie powiedziało. „Może jest fanką serialu Gliny” – pomyślałem. Ale po odsłuchaniu jak przetrząsa moje rzeczy, doszedłem do wniosku, że należy ona do grona samozwańczych naprawiaczy ludzkości – jest z tego rodzaju wścibskich bab, które donoszą gliniarzom na sąsiada za każdym razem, gdy ten troszkę zbyt głośno podkręci muzykę. Musiałem, rzecz jasna, zbadać sprawę bliżej. Czas zabawić się nieco w detektywa.



Właścicielka wychodziła rzadko; wyglądało też na to, że jej mąż cały dzień kręci się po posiadłości i zajmuje okołodomowymi obowiązkami. Budweisera zaczynał sączyć wcześnie rano. Po każdym łyku cmokał językiem i wydawał z siebie długie „Aaaaa...”. W południe był już kompletnie napruty; łaził dokoła w rozchełstanej koszuli zataczając się i bełkocząc. Mimo że przez cały dzień miał przy sobie narzędzia, widać było, że tak naprawdę nie wykonuje żadnej pracy. Czegoś pilnował; czego? – nie potrafiłem stwierdzić.



Pewnego dnia nadarzyła mi się okazja przeszukać szopę oraz przybudówkę domu właścicieli. Znalazłem wiele narzędzi ogrodniczych, nawozów i odżywek do roślin. Wszystko w porządku, tylko nigdzie nie zauważyłem ogrodu. Brak stałego zajęcia, sprzęt ogrodniczy i brak ogrodu – wiedziałem, co to oznacza. Facet i babka uprawiali marihuanę. To tłumaczyłoby obecność skanera w kuchni oraz przeszukanie mojej przyczepy. Właściciele mieli swoją plantacyjkę i przeczesali przyczepę, żeby mnie sprawdzić. Obawiałem się, że mogą stanowić dla mnie zagrożenie; oni zaś bali się, że ja mogę zagrozić im. Jedna wielka paranoja. Na moją teorię nie miałem żadnych niezbitych dowodów, ale tylko to wytłumaczenie miało sens.



Moje obawy trochę zelżały, ale całkowicie się ich nie pozbyłem. Musiałem założyć, że skoro zioło rośnie tak blisko domu, właściciele mogą również sprzedawać je okolicznym mieszkańcom. Tutejszy szeryf może mieć ich na oku. Nie mogłem zostać tu dużo dłużej. Musiałem zacząć poszukiwania nowego lokum – ale jeszcze nie teraz.



* * *



Wyprawa w poszukiwaniu materiałów wybuchowych zaprowadziła mnie do kamieniołomów w Tennessee, Alabamie oraz Georgii. Była długa i niełatwa, pełna ślepych zaułków i niebezpieczeństw. Wszędzie, gdzie szukałem, natrafiałem na nic. Paru kamieniołomów strzegła ochrona. W innych nie przechowywano na miejscu materiałów wybuchowych. Jeszcze gdzie indziej czułem się nieswojo i podejmowałem decyzję, że ruszam do następnego kamieniołomu.



Pewnego deszczowej nocy w Georgii wymacywałem sobie w ciemności drogę po zapomnianej części pewnego kamieniołomu, kierując się widocznymi w dużej odległości światłami kruszarki do skał. Było ciemno choć oko wykol; ledwie dostrzegałem czubek własnego nosa. Idąc żwirową drogą z rozłupanych wybuchami skał dotarłem na niewielkie wzniesienie i poczułem się jakbym stał na krawędzi ziemi. – Prrr! – powiedziałem do siebie. Wyczuwałem przed sobą głęboką przepaść. Uklęknąłem i wymacałem ostrą krawędź uskoku. Rzuciłem kamień i zacząłem liczyć: „jeden – dwa – trzy – cztery”... aż wreszcie usłyszałem jak cicho odbija się o głazów na dnie czeluści. Przepaść musiała mieć ponad trzydzieści metrów. A ja prawie w nią wpadłem. Pędem wróciłem do mojego pick-upa i ruszyłem dalej.



Przebyłem setki mil i odwiedziłem pokaźną liczbę kamieniołomów, ale nie znalazłem żadnych materiałów wybuchowych. Może po zamachu bombowym w Oklahoma City już ich tam nie przechowywano. W paru miejscach natrafiłem na skrzynki, które niegdyś zawierały dynamit i detonatory. Zauważyłem na jednej z nich nalepkę z napisem „Austin Powder” – to nazwa zajmującej się materiałami wybuchowymi firmy z siedzibą w Asheville w Karolinie Północnej. „Nie dziwota, że niczego nie znalazłem” – pomyślałem. – „Właściciele kamieniołomów najmują do pracy z materiałami wybuchowymi specjalizujące się w tym firmy”.



Skoro nie udało mi się znaleźć materiałów wybuchowych w kamieniołomach, udam się do źródła. Przekartkowałem książkę telefoniczną i, faktycznie, znalazłem Austin Powder z siedzibą w Asheville. Choć Asheville znajdowało się ponad 100 mil na wschód od Murphy, było to trochę zbyt blisko, abym czuł się bezpiecznie. Wszystkie ślady chciałem zostawiać na południe od miejsca, w którym faktycznie się znajdowałem. Wybrałem cele w Georgii, a części do bomb kupowałem w Alabamie – tak, aby federalni nie zdołali zlokalizować mnie w środku nakreślonego na mapie Karoliny Północnej kółka – w miejscu, w którym rzeczywiście przebywałem. Normalnie unikałbym jakiegokolwiek działania, które mogłoby zaprowadzić federalnych na moje podwórko. Ale strasznie potrzebowałem zdobyć te materiały wybuchowe. Wbrew temu, co podpowiadała mi intuicja, podążyłem do Asheville.



Siedziba Austin Powder przycupnęła na zalesionym urwisku z widokiem na French Broad River. Rozpoznanie terenu przeprowadziłem około północy w świetle będącego właśnie w pełni księżyca. Za opatrzoną w kłódkę furtką znajdowało się małe biuro; prowadząca do niego żwirowa droga okrążała budynek, wijąc się między drzewami. Wpatrując się przed lornetkę w głąb lasu, dostrzegłem kilka bunkrów obliczonych na przetrwanie eksplozji jądrowej oraz mieszalnik saletrolu. Poruszałem się wolno wypatrując ochroniarzy, ale nikogo nie zauważyłem.



Pierwszą przeszkodą, na jaką natrafiłem, było otaczające teren zakładu ogrodzenie jak na pastwisku dla bydła – zaopatrzone u góry w trzy żyły drutu kolczastego. Nie stanowiło dla mnie problemu. Kłopot był z bunkrami. Wykonano je z litej stali, a wyglądały jak zaparkowane na polu kempingowym aluminiowe przyczepy podróżne firmy Airstream. Drzwi wejściowe były mocne i zabezpieczone dwiema pokaźnych rozmiarów kłódkami. Aby zapobiec przecięciu ich za pomocą szczypiec do prętów, każdą z kłódek osłaniał „kapturek” z litej stali. Do kłódek można było się dostać wyłącznie sięgając do wnętrza „kapturków”. Aby je roztrzaskać, potrzebne będzie trochę wysiłku.



Tydzień później wróciłem do Austin Powder – przygotowany na czekające mnie zadanie. Była Wigilia roku 1996. Wiedziałem, że teren zakładu będzie całkiem pusty. Nad górami wisiała chmura wilgotnego powietrza – jakby chciała popsuć wszystkim zabawę. Z zachodu nadciągał wyż atmosferyczny. Te dwie masy powietrza zderzą się ze sobą później w nocy i spowodują, że spadnie śnieg. „Pogoda jak ulał dla piechoty” – pomyślałem. – „Bóg kocha piechotę”.



Pośpiesznie połknąłem kanapkę z tuńczykiem i pół litra wody. W kieszeni miałem na później dwa batony proteinowe. Wziąłem ostatni łyk wody i byłem gotów. Miałem ze sobą wyposażony w paski na ramiona marynarski worek oraz potrzebne narzędzia – włącznie z bezprzewodową wiertarką i tytanowym wiertłem. Pod przeciwdeszczowymi ubraniami z gore-texu przymocowałem na torsie skaner nastawiony na lokalne częstotliwości.



Byłem gotów.



Wspiąłem się przez ogrodzenie i przedostałem do środka; następnie pośpieszyłem w kierunku jednego z bunkrów. Nie zauważyłem żadnej instalacji alarmowej, ale jej kable mogły biec pod ziemią. Postanowiłem to sprawdzić.



Przewierciłem rdzenie obu kłódek i otworzyłem drzwi bunkra; następnie szczelnie je zamknąłem i zastąpiłem zniszczone kłódki nowymi, identycznymi – kupiłem je nie dalej niż tydzień wcześniej. Jeżeli uruchomiłem już alarm, wkrótce powinny pojawić się służby. Wróciłem na zewnątrz ogrodzenia i przemierzyłem małe pastwisko dla krów kierując się w stronę rosnących w pewnej oddali drzew. Stamtąd obserwowałem bunkier przez lornetkę, nasłuchując jednocześnie, czy skaner czegoś nie wyłapuje; trwało to dobre pół godziny. Ale żaden alarm się nie uruchomił, skaner zaś milczał. Prędko wróciłem do bunkra i wszedłem do środka.



Bunkier wybrałem, na szczęście, właściwy. W nikłym świetle czerwonego światła latarki badałem wzrokiem ustawione wzdłuż ścian stosy skrzynek dynamitu. Ostrzem scyzoryka otworzyłem jedną ze skrzynek, by przypatrzyć się mającym kształt cygar laskom dynamitu opakowanym w woskowany brązowy papier. Wygrałem los na loterii.



Do mojej torby idealnie mieściła się jedna ważąca ponad dwadzieścia kilo skrzynka. Włożyłem torbę na ramiona, przeniosłem nad żyłami drutu kolastego i dalej przez pastwisko; potem poszedłem dróżką wijącą się przez czterysta metrów wzdłuż urwiska nad rzeką. Była to najzwyczajniejsza w świecie ścieżka dla krów; mokra i błotnista od spadłego niedawno deszczu. Przedostając się przez breję pod ciężarem mojego ładunku wpadałem po kolana w mieszaninę błota i nawozu. Kleiste błoto niemal ściągało mi z nóg buty. W pewnej chwili pochyliłem się zbytnio do przodu i wpadłem twarzą prosto w cuchnącą paćkę. Plask!



Gdy naszła mnie myśl, że gorzej już być nie może, zaczął padać śnieg. Ziemia była ciepła, więc w zetknięciu z nią płatki od razu się topiły. Mokry śnieg to coś, co bez dwóch zdań najbardziej utrudnia poruszanie się w terenie. Stokroć bardziej wolałbym śnieg suchy i sypki.



Podążyłem krowią ścieżką aż do niewielkiej piknikowej polanki nad rzeką, zaraz obok dwupasmowej drogi ekspresowej. Tam ukryłem skrzynkę dynamitu pod ponczo. Pick-upa zaparkowałem milę stamtąd; tak aby znajdował się w odpowiedniej odległości od miejsca, gdzie pracowałem. Gdy tylko pod ponczo znajdzie się odpowiednia liczba skrzynek, podjadę samochodem i w try miga załaduję je do środka. Musiałem zachować ostrożność. Policjanci stanowi ustawiali się czasem w parku czatując na przekraczających prędkość kierowców. Miałem nadzieję, że tym razem pogoda ich odstraszy.



Wielkie jak motki wełny płatki śniegu spadały prostopadle na ziemię, ograniczając widoczność do minimum. Jadące wąską szosą samochody poruszały się jak w smole; ich światła ledwie przebijały ścianę śniegu. Wsunąwszy pod ponczo drugą skrzynkę dynamitu, przykucnąłem na poboczu drogi i czekałem na odpowiedni moment, by przedostać się na drugą stronę. Dostrzegłem w oddali światła zbliżającego się samochodu. Wyglądało na to, że jest jeszcze całkiem daleko i uznałem, że zdążę przeciąć szosę zanim nadjedzie; ruszyłem więc biegiem. Na środku drogi znajdowała się dziura; zahaczyłem o nią butem i upadłem jak długi – niczym Pete Rose zdobywający wślizgiem trzecią bazę. Nadjeżdżające auto było znacznie bliżej niż mi się wydawało. Jeśli się podniosę, zobaczy mnie. Decyzję podjąłem w ułamku sekundy: przeturlałem się błyskawicznie w stronę białej linii oddzielającej drogę od pobocza; głęboko żłobiona opona otarła mi się o plecy. Kolejna, wypełniona przyśpieszonym biciem serca chwila upłynęła mi na wpatrywaniu się w tył auta; patrzyłem, wciąż siedząc na ziemi, czy włączą się czerwone światła stopu; oznaczałoby to, że samochód się zatrzymuje. Ale tylne światła zniknęły w zamieci. Śnieg padał tak gęsto, że kierowca nawet mnie nie zauważył – mimo że niemal wpadłem mu pod koła.



Pod ponczo znajdowały się już cztery skrzynki dynamitu. Teraz – mimo błota na ścieżce – poruszałem się szybko. Śnieg zelżał. Gdy szedłem urwiskiem z piątą skrzynką, zauważyłem zarys zaparkowanego poniżej samochodu. Światła mijającego teren piknikowy auta omiotły go na chwilę trafiając w odblaskową naklejkę policyjnego radiowozu. Gliniarz czyhał na przekraczających prędkość kierowców. „Dobrze, że nie zaparkowałem pick-upa tu na dole” – pomyślałem. Przykucnąłem między drzewami i obserwowałem gliniarza. Sześć metrów od jego auta pod przykrytym śniegiem ponczo leżało 90 kilo dynamitu.



Mokry od potu i topniejącego śniegu siedziałem wśród drzew, trzęsąc się i czekając aż gliniarz odjedzie. Nawdychałem się w bunkrze z dynamitem szkodliwych oparów nitrogliceryny i teraz głowa aż pękała mi z bólu. Cierpiałem tak, że trudno przychodziło mi myśleć, a nawet oddychać. Moje ciało reagowało rozdzierającym bólem na najlżejszy ruch.



Minęło pół godziny, a gliniarz ani drgnął. Ale ja musiałem brać się dalej do roboty. Była druga nad ranem. Po czwartej ruch zacznie z każdą chwilą gęstnieć. Jeśli gliniarz nie odjedzie, będę musiał obejść się bez zdobytego dynamitu. Cała wykonana już robota na nic. Tymczasem zdecydowałem się kontynuować pracę. Potrzebowałem detonatorów i lontu. To oznaczało, że muszę się dostać do kolejnego bunkra.



Skierowałem się w stronę bunkra o obiecującym wyglądzie – mniejszego niż ten z dynamitem i położonego wyżej; musiałem podejść żwirowym podjazdem. Pierwsza kłódka poddała się właściwie od razu. Ale z drugą nijak mi nie szło. Pracowałem nad nią dopóki akumulator w mojej wiertarce nie wysiadł. Ale kłódka wciąż nie dawała się przeciąć. Zapadki zupełnie się zaklinowały. Będę musiał obyć się bez lontu i detonatorów. Mogę skonstruować detonatory na własną rękę. Choć mniej skuteczne, dobrze zdadzą egzamin. Zziębnięty, mokry, zmęczony – byłem gotów, by zakończyć noc pracy. Przytaszczyłem do parku ostatnią skrzynkę i zobaczyłem, że gliniarz odjechał. Bogu niech będą dzięki.



Pośpieszyłem do pick-upa i zajechałem nim do parku. Szybciutko załadowałem na samochód wszystkie skrzynki, wdrapałem się za kierownicę i ruszyłem w drogę powrotną.



Minąłem nie zatrzymując się przyczepę w Murphy i przetransportowałem cały ładunek dynamitu prosto do lasu. Przez wścibskich właścicieli wynajmowanego przeze mnie lokum w przyczepie nie mogłem nic zrobić. Wzdłuż granicy między Karoliną Północną a Tennessee, wśród żwirowych dróg wijących się w dziczy przez setki mil jak węże, szczelnie zamknąłem dynamit w trzech przypominających balie na pranie pojemnikach Rubbermaid i zakopałem je w trzech miejscach oddalonych od siebie o wiele mil.



Tydzień później zacząłem przeprowadzać w Atlancie rozpoznanie tych miejsc, które zamierzałem zaatakować.



* * *



Organizacja o nazwie Planned Parenthood to największy w świecie morderca dzieci. Dysponuje rozległą siecią abortowni, które zajmują się przeprowadzaniem bardzo licznych i stosunkowo niedrogich aborcji. Dostarczają one biedniejszej klienteli usługę pozbycia się dziecka za niewielkie pieniądze. W większości dużych miast działa co najmniej jedna czy dwie „kliniki” organizacji.



Wbrew jednak rozpowszechnionemu obecnie mitowi większość kobiet, które zabijają swoje dzieci w abortowniach, to wcale nie nastolatki z biednych dzielnic w centrach miast. Typowa matka-aborterczyni liczy sobie około dwudziestu pięciu lat. Jest biała, niezamężna i pochodzi z klasy średniej. Dziecko zmajstrował jej chłopak, z którym pomieszkuje – albo ten gość, którego spotkała w pubie na college'u. Jest zdrowa, a jej psychika i środki materialne, którymi dysponuje, pozwalają jej urodzić dziecko i zająć się nim; ona po prostu tego nie chce. „Ma przed sobą całe życie; nie jest gotowa na małżeństwo, ani na dzieci”. Albo oszukuje sama siebie twierdząc, że rozwijające się w jej brzuchu życie to nie człowiek – albo jest na tyle egoistyczna, by stwierdzić, że jej to nie obchodzi. To porządna dziewczyna gotowa zaszlachtować bezbronną istotę ludzką po to, by jej życie przebiegało dalej bez zakłóceń.



Typowa abortownia ma prywatnego właściciela albo stanowi część małej sieci „klinik”. Ma swoją siedzibę na przedmieściu, w niewielkim budynku usługowym – może drzwi w drzwi z gabinetem dentysty, podologa albo kręgarza. Często znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie uniwersyteckiego kampusu, na którym licznie występują potencjalni klienci. Budynek ma ładne otoczenie. Przed wejściem można zobaczyć zaparkowane BMW albo mercedesa. Reklamuje się szyldem z eufemistyczną nazwą w rodzaju: „Usługi na rzecz zdrowia reprodukcyjnego kobiet”. Gdyby nie stojący od czasu do czasu na posterunku przed wejściem do abortowni protestujący z napisem „Aborcja to morderstwo”, nikt nie podejrzewałby, że dziennie zabija się tu kilkadziesiąt dzieci. W ciągu ostatnich trzydziestu lat abortercy cichaczem zgładzili całe pokolenie.



Abortercy istnieli we wszystkich społeczeństwach. Wiele osób, szczególnie lekarzy, wchodzi w ten interes dla pieniędzy. Zabicie nienarodzonego dziecka to czynność stosunkowo prosta. Jeden lekarz jest w stanie co dzień wysłać na tamten świat od dziesięciu do trzydziestu dzieci. Jedna aborcja kosztuje około sześciuset dolarów – zatem to lukratywny interes.



Inni angażują się w aborcję jako wyznawcy ograniczenia liczby urodzin. Sądzą, że duże rodziny to hamulec postępu i chcą głosić rozsianym po całym świecie biednym poganom ewangelię kontroli urodzin i aborcji. Wierzą, że grzechy ubóstwa, braku stabilnej sytuacji politycznej i rabunkowego wykorzystania środowiska nauralnego na zawsze znikną z powierzchni ziemi, gdy tylko każda dwunastolatka będzie zmuszona do przyjmowania pigułki antykoncepcyjnej.



Fundament przemysłu aborcyjnego stanowi jednak bezwzględna feministka. Najczęściej zdarza się tak, że właścicielką abortowni jest jedna czy więcej takich feministek, które zatrudniają najemnego lekarza, aby dokonywał samych zabójstw. Jednak sama radykalna feministka nie jest zazwyczaj najmitką; wybiera pracę w przemyśle aborcyjnym z przyczyn ideologicznych. Sądzi, że płodność kobiety to brzemię i że mężczyźni od początku świata wykorzystywali je, aby utrzymywać kobiety w uległości. Traktuje tradycyjną rodzinę jak instytucję rodem ze średniowiecza; uważa ją za rodzaj systemu niewolniczego. Wreszcie feministki (takie jak Kate Millett i Shulamith Firestone) snują przed nami wizję egalitarnego społeczeństwa bez tradycyjnych rodzin; społeczeństwa, w którym dzieci wychowuje się właściwie bez wyjątku w żłobkach. Kontrola urodzin i aborcja – tak uważają – to główne narzędzia potrzebne do ostatecznego oswobodzenia się z kajdan macierzyństwa i osiągnięcia równości. Radykalne feministki widzą siebie w roli wyzwolicielek, prowadzących młode kobiety do wolności po trupach ich nienarodzonych dzieci.



Abortercy, niegdyś zmuszeni wykonywać swoją pracę w sekrecie niczym działający potajemnie uczestnicy swoistej „kolei podziemnej” pomagającej kobietom uciec od seksualnego zniewolenia, dziś ogłaszają się całkiem jawnie. Pięćdziesiąt lat temu, gdy „procedura” była w Stanach Zjednoczonych nielegalna, według szacunków abortercom udawało się zamordować rocznie sto tysięcy dzieci. Ale obecnie zabijają ich dziesięciokrotnie więcej. Aborcja jest dziś bardziej śmiercionośna, ponieważ waszyngtoński rząd uznaje ją za legalną, finansuje i chroni tych, którzy jej dokonują. Od roku 1973 wskutek legalnych aborcji zgładzono całe pokolenie. Aborcja to najskuteczniejsze w historii narzędzie służące dokonywaniu masowych morderstw.



* * *



W pełnym zieleni i niezbyt ruchliwym miasteczku Sandy Springs na północnych przedmieściach Atlanty posadowił się wygodnie trzypiętrowy budynek usługowy: pomalowany na biało, z łuczkami we włoskim stylu; wyglądał jak tort weselny, który naszpikowano sterydami tak, że urósł do olbrzymich rozmiarów. Za następną przecznicą znajdował się dyskont firmy Kmart, naprzeciwko zaś – meksykańska restauracja. Wieczorami dzieci z sąsiedztwa mijały biały budynek podczas rowerowych przejażdżek. Z zewnątrz przypominał inne przedmiejskie budynki usługowe. Wewnątrz jednak przedstawiał widok wprost jak z dantejskiego piekła, ponieważ jednym z mieszczących się wewnątrz przedsiębiorstw była abortownia zwana Northside Family Planning. Każdego dnia „pracy” mordowało się tam od piętnastu do dwudziestu dzieci.



Przybyłem na pusty plac w lasach położonych na północ od Sandy Springs 15 stycznia 1997 r. Pogoda była przyjemna; niebo miało metalicznoszarą barwę. Podszedłem do wiekowego dębu; rósł na środku placu zaraz obok rowu. Wcześniej tego dnia padało i rów napełnił się na głębokość kilkanastu centymetrów wodą; na jej powierzchni zaś unosiło się opuchnięte ścierwo psa. Smród był nieznośny. Wstrzymałem oddech i ukryłem obie bomby w rowie powyżej granicy wody i przykryłem je przyprawiającym o mdłości ścierwem.



Wiedziałem, że za tydzień pro-liferzy zgromadzą się w Waszyngtonie, by protestować w rocznicę werdyktu w sprawie Roe versus Wade, wyroku sądowego czyniącego aborcję na życzenie tak zwanym „fundamentalnym prawem”. Teraz zrobił się z tego już doroczny rytuał: pro-liferzy stają przed ustawionym w parku National Mall podium i słuchają wygłaszanych już setki razy przemów. Zwykle jest zimno i wszyscy ubierają się jak na biegun północny. Ten sam co zwykle szereg republikańskich polityków oraz aktywistów pro-life przemaszerowuje przez podium zapewniając swoich wiernych, że nastawienie opinii publicznej się zmienia. Siły opowiadające się za życiem „wygrywają wojnę kulturową”. „Walczcie dalej w słusznej sprawie” – mówią. – „Jesteśmy już prawie u celu”.



Ich obietnice i przewidywania są tak nietrwałe i niegodne dłuższej uwagi jak wydobywająca się z ich ust para. Cenzurujący wiadomości o ruchu pro-life władcy mediów doprowadzili do tego, że w głównym nurcie amerykańskiego społeczeństwa stał się on nieobecny. Z punktu widzenia większości Amerykanów demonstranci z Washington Mall mogliby równie dobrze protestować na księżycu.



Ja w rocznicę wyroku Roe przeciwko Wade zamierzałem wyrazić swój własny protest. W odróżnieniu od innych, mój nie zostanie zignorowany. Planowałem wysadzić budynek Northside Family Planning – tak, by zniknął z powierzchni ziemi na zawsze.



* * *



Wcześniej w tym samym miesiącu przez tydzień prowadziłem rozpoznanie Northside. Fotografia, którą zrobiono mi w Parku Olimpijskim, spowodowała, że czułem podenerwowanie. Sądziłem, że tym razem skromne przebranie już nie wystaczy; zabrałem więc ze sobą worek z kilkoma zestawami ubrań i tanimi perukami. Jak dżumy unikałem miejsc znajdujących się pod obserwacją kamer. W pobliżu celu nie było gdzie się ukryć; brakowało miejsca, w którym mógłbym niepostrzeżenie usiąść i dokładnie mu się przyjrzeć. Prowadziłem więc rozpoznanie w ruchu. Zaparkowawszy auto w odległości mili od Northside, trzy razy dziennie przechodziłem obok interesującego mnie budynku. Mijałem je spacerem o różnych porach dnia, podchodząc za każdym razem od innej strony i mając na sobie trochę odmienne przebranie. Po każdej z przechadzek znajdowałem jakieś dyskretne miejsce – za sklepem spożywczym, apartamentowcem albo żywopłotem – gdzie przebierałem się w inną perukę i ubranie. Następnie znów ruszałem w stronę Northside – podchodząc tym razem z innej strony. Każde podejście pozwalało mi zgromadzić nowe informacje; stopniowo ułożyłem plan działania.



Abortownia, mieszcząca się na parterze, była jedną z kilku firm mających swe siedziby w białym budynku usługowym. Na górze znajdowały się biura prawników, a po drugiej stronie korytarza klinika odwykowa dla narkomanów. Choć zewnętrzne ściany budynku były z mocnego betonu, ściany wewnątrz – z cienkiej płyty gipsowo-kartonowej. Na całej długości zewnętrznej ściany budynku biegły od podłogi do sufitu wąskie okna. Za jednym z nich znajdowała się sala operacyjna Northside. Plan był prosty. Do mojego ataku z zaskoczenia użyję dwóch bomb. Pierwsza wyeliminuje aborterców znajdujących się za wysokim oknem. „Klinika” była we wtorki nieczynna; abortercy potrzebowali czasu na wyczyszczenie zbrukanych krwią sprzętów i przyrządów operacyjnych. Pojawiało się ich wtedy dwóch lub trzech, ale żadnym pacjentom nie wyznaczano na ten dzień wizyt. W pierwszym ładunku nie znajdzie się szrapnel. Choć wybuch zabije może jednego z aborterców (jeśli znajdzie się w sali operacyjnej), prawnicy i ćpuny w pozostałej części budynku będą bezpieczni.



Drugi ładunek, z mechanizmem zegarowym nastawionym na godzinę po pierwszym wybuchu, ukryję w krzakach nieopodal wjazdu na parking. Obiektem ataku będą agenci rządu federalnego. W momencie, gdy eksploduje druga bomba, całe otoczenie miejsca pierwszego wybuchu będzie już przez funkcjonariuszy Waszyngtonu ewakuowane, a teren otoczony policyjną taśmą. Zamierzałem skierować siłę wybuchu – niczym armatnią kulę – w taką stronę, by zmiotła z powierzchni ziemi wszystko i wszystkich w pobliżu zachodniej części budynku, w bezpośredniej bliskości miejsca pierwszej eksplozji – tak aby nie ucierpieli znajdujący się za policyjną taśmą cywile.



Celem mojego ataku nie była „klinika” Northside jako taka, ani żaden konkretny jej pracownik; moim celem była instytucja aborcji sama w sobie. Pro-liferzy mają tendencję do obwiniania za nią jedynie lekarzy – jakby aborcja była pospolitym przestępstwem, w którym mamy do czynienia z jednym tylko sprawcą (lekarzem) i jedną tylko ofiarą (nienarodzonym dzieckiem). Przyjęcie takiej perspektywy pozwala wspomnianym pro-liferom nadal płacić Waszyngtonowi podatki i odgrywać „dobrych patriotów” oraz podpierać się za takimi łże-argumentami jak poprawka Hyde’a. Lecz aborcja nie jest przestępstwem pospolitym; to usankcjonowane prawnie masowe morderstwo wspierane z całych sił przez waszyngtoński rząd. Sędzia, który utrzymuje w mocy wyrok w sprawie Roe v. Wade; agent FBI, który egzekwuje przestrzeganie Ustawy FACE ograniczającej prawa protestujących przed abortowniami; recepcjonistka, która ustala z „pacjentką” termin „zabiegu”; pielęgniarka, która przy aborcji asystuje – wszyscy oni ponoszą za to morderstwo taką samą odpowiedzialność jak lekarz, który bezpośrednio zabija dziecko. Wszyscy oni w czynny sposób współuczestniczą w tej masakrze. Atak na Northside miał stanowić dla całego przemysłu aborcyjnego oraz jego protektorów w Waszyngtonie śmiertelnie poważny sygnał: Jeśli pracujesz w abortowni, pomagasz abortercom albo w jakikolwiek sposób ich chronisz, możesz skończyć jak jedno z pięciu tysięcy nienarodzonych dzieci, jakie abortercy dzień w dzień rozszarpują w tym kraju na części.



* * *



Był 15 stycznia 1997 r.; minęła właśnie dziesiąta wieczorem, gdy zaparkowałem w dzielnicy na wschód od Roswell Road. Ładunek, który miał wybuchnąć w drugiej kolejności, ukryłem w dużej torbie na zakupy. Jako wyzwalacza bomby użyłem wskazówki godzinowej taniego budzika; miała eksplodować za dwanaście godzin – o dziesiątej trzydzieści rano. Ładunek była to w zasadzie kierunkowa mina przeciwpiechotna – siedem kilo dynamitu wsadzone między pięć kilo gwoździ i przewierconą metalową płytę. Wybuch spowoduje, że gwoździe polecą do celu jak wystrzelony z działa kartacz – nie rozpraszając się na wszystkie strony. Do zamaskowania bomby kupiłem wcześniej kilka sztucznych wieńców bożonarodzeniowych. Wieńce zrobiono z zielonych celofanowych pokrzyw wetkniętych między żyłki skręconego drutu. (Stąd wziął się ów tajemniczy drut, którego pochodzenie sprawiło specjalistom od bomb tyle trudności). Wieńce ułożyłem wokół bomby na kształt ula jeden na drugim, w razie potrzeby przycinając. Gdy skończyłem, ładunek wyglądał jak mały krzak.



Roswell Road wciąż tętniła życiem: ulicą jeździły liczne samochody, w restauracjach nadal siedzieli klienci. Minąłem człowieka na rowerze. – Jak leci? – spytał. – Wspaniale – odpowiedziałem. Przeciąłem parking przed Kmartem i poszedłem wąską ścieżką prowadzącą do budynku usługowego. Abortownia znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Zatrzymałem się na chwilkę na chodniku, by zlustrować otoczenie. Serce biło mi szybko. Spostrzegłem, że jestem na ulicy sam. Przeciąłem jezdnię, wyciągnąłem z torby krzak-bombę i ostrożnie ustawiłem wśród krzewów na skraju parkingu. Zajęło mi to raptem dwie sekundy. U podnóża pagórka skręciłem w prawo na Roswell Road. „Nie biegnij... nie panikuj” – mówiłem sobie.



Tej nocy padało. Niebo właśnie przecięła błyskawica. Leżałem na przednim siedzeniu mojego pick-upa i słuchałem programu Rusha Limbaugha, ale burza zakłóciła sygnał radiowy. Nie mogłem spać. W głowie wciąż mi się kotłowało. Wyobrażałem sobie jak podchodzę do Northside, a tu się okazuje, że federalni odkryli ładunek i już na mnie czekają. Wyobrażałem sobie, że ładunek, który ma eksplodować jako pierwszy, wybucha przedwcześnie – gdy niosę go na plecach. Zastanawiałem się jakie to uczucie być rozrywanym na strzępy. Aby zminimalizować prawdopodobieństwo, że krzywda stanie się cywilom, umieszczę bombę pod wąskim oknem na minuty przed planowaną chwilą wybuchu. Mechanizm zegarowy był prymitywny i niedokładny. Najlżejsze opóźnienie w drodze do celu mogłoby okazać się zabójcze. Wyłączyłem trzeszczące radio i wyrecytowałem pierwszy i drugi werset Psalmu 144 [u żydów; w Biblii Wujka Psalm ów ma numer 143 – przyp. tłum.]:



Błogosławiony Pan – Opoka moja, On moje ręce zaprawia do walki, moje palce do wojny.

On mocą dla mnie i warownią moją, osłoną moją i moim wybawcą, moją tarczą i Tym, któremu ufam.

Amen.



Wziąłem oddech, który zabrzmiał jak westchnienie, i zapadłem w sen.



Rankiem 16 stycznia 1997 r. niebo było całkiem zachmurzone. Padający zeszłej nocy deszcz zalał ulice w całej północnej Atlancie. Ruch na Roswell Road został na przestrzeni wielu mil zupełnie sparaliżowany. Obawiałem się, że nie zdążę na czas. „Powinienem był pojechać autostradą międzystanową” – powiedziałem do siebie, sunąc w korku jak ślimak. Zatrzymałem się za budynkiem poczty, jakieś pół mili na północ od celu. Było parę minut po dziewiątej. Będę na miejscu na styk. Ostatni raz sprawdziłem ładunek. Potem przekręciłem znajdujące się z tyłu budzika pokrętło, uzbrajając bombę.



Szedłem w stronę Kmarta bocznymi uliczkami dzielnicy położonej na wschód od Roswell Road. W przewieszonej przez ramię zielonej jak algi torbie ukryłem bombę – mechanizm zegarowy nastawiłem uprzednio na dwadzieścia minut. Ładunek wybuchnie pięć do dziesięciu minut po tym, jak umieszczę go pod wąskim oknem sali operacyjnej „kliniki”. Obawiałem się, że okulary przeciwsłoneczne oraz kapelusz, które włożyłem, wyglądały tego pochmurnego ranka podejrzanie. Zatknięty za pasek dziewięciomilimetrowy Heckler & Koch kłuł mnie w brzuch.



Przechodził zimny front; podmuchy lodowatego wiatru powodowały, że zimno przenikało mnie do szpiku kości. Okrążyłem od tyłu Kmart na Roswell Road i ukryłem między dwoma długimi kontenerami na śmieci. Nie tracąc czasu przywdziałem długą czarną perukę, grubą zimową czapkę, a na ręce włożyłem rękawice z bydlęcej skóry. Mój zegarek wskazywał dziewiątą piętnaście. Miałem kilka minut zapasu. Nie mogłem się doczekać, kiedy zdejmę z pleców tykającą bombę zegarową. Na wypadek gdyby nie udało mi się dotrzeć na czas do celu albo gdyby na parkingu znajdowali się ludzie, zainstalowałem uprzednio w bombie awaryjny wyłącznik. Jedno prztyknięcie – i bomba zostaje rozbrojona. Później zadzwoniłbym na 911 z ostrzeżeniem o drugim ładunku.



Parking był, na szczęście, pusty. Abortercy znajdowali się w środku. Wszystko mi sprzyjało. Sadząc olbrzymie kroki okrążyłem budynek usługowy. Parking był pusty. Umieściłem torbę pod wąskim oknem. Po drugiej stronie budynku minąłem ukryty ledwie parę metrów ode mnie drugi ładunek. Znajdował się dokładnie tak, gdzie umieściłem go poprzedniego wieczora. Pułapka była zastawiona.



Mimo panującego zimna pociłem się teraz jak mysz. Schowawszy się znów między kontenerami na śmieci zrzuciłem z siebie perukę, kapelusz i kurtkę. Wszystko to wpakowałem do dużej torby do zakupy.



Wybuch wywołał ogłuszający HUK; potem rozległ się brzęk mnóstwa rozbijanego szkła, które rozprysnęło się po asfalcie. Po upływie kilku minut z oddali dało się słyszeć wycie syren. Dziesięć minut później jechałem prowadzącą na północ autostradą. Choć mijały mnie liczne samochody, wewnątrz mojego pick-upa zdawała się panować cisza – martwa, jeśli nie liczyć walącego mi jak młot serca. Prowadziłem auto zupełnie mechanicznie, mając oczy utkwione nieruchomo w drodze. Koło Blairsville w Georgii włączyłem radio i usłyszałem, że właśnie wybuchł drugi ładunek. Zaczął padać lekki śnieg. Wycieraczki nissana uderzały w płateczki śniegu niczym packa w muchy; zjechałem na pobocze, by na spokojniej posłuchać wiadomości. Już sekundy po wybuchu nad miejscem zdarzenia unosił się helikopter ekipy dziennikarskiej. Reporter krzyczał w swój hełmofon usiłując opisać widziane w dole spustoszenie. Bomba całkowicie zaskoczyła przybyłych na miejsce zdarzenia funkcjonariuszy.



* * *



Wróciłem na Falls Branch Road, gdzie czekało na mnie kolejne nagranie dowodzące, że dranie-właściciele znów węszyli po mojej przyczepie. Miałem dość. Czas się przeprowadzić.



Wynająłem nieruchomość na południe od Marble w Karolinie Północnej. Trzypokojowy dom ranczera usytuowany nad Vengeance Creek stał wciśnięty pod kępę wysokich topól od północnej strony góry. W zimie do środka docierało bardzo niewiele słońca. Po skonstruowanej z drewna ścianie smużyła się szaro-zielona pleśń. Pachniało stęchlizną. Studzienna woda była mętna i nie nadawała się do picia. Ale dom zapewniał mi praktycznie całkowitą prywatność, a właścicielka mieszkała dwadzieścia mil od posiadłości. Poza tym nie mogło być błędem zamieszkanie nad Potokiem Zemsty [Vengeance Creek].



Kilka dni po wprowadzeniu się tam zacząłem planować następny atak. Zamach w Sandy Springs spowodował, że abortownie w całym kraju poczuły się silnie zagrożone. Waszyngton przydzielił szeryfom federalnym zadanie ochrony zabójców dzieci i wysłał ich wszędzie, by zagwarantować im możliwość realizacji przewidzianej na każdy dzień liczby mordów. Będę musiał wziąć na cel kogoś innego. W Waszyngtonie zaczęto mówić o powrocie pod obrady Kongresu ustawy o „zbrodniach motywowanych nienawiścią”. Ów akt prawny miał zawierać specjalne zapisy chroniące sodomitów i włączyć ich w szeregi arystokracji osób uznanych urzędowo za ofiary. Lewicowcy usiłowali przeforsować tę ustawę od czasów Reagana, ale aż do tej pory nie udało im się zgromadzić wymaganej liczby głosów. Chciałem na toczonej debacie zaważyć. Przejrzałem książkę telefoniczną dla Atlanty oraz tamtejsze gazety w poszukiwaniu jakiejś promującej sodomię organizacji – potrzebowałem jej, by przedstawić mój punkt widzenia.



W dzienniku „Atlanta Journal-Constitution” w sekcji poświęconej „stylom życia” Otherside Lounge figurował jako „klub gejowski/lesbijski”. Otherside, jedna z kilku sodomskich organizacji w Atlancie, znajdował się w Midtown – dzielnicy czerwonych latarni. Z taktycznego punktu widzenia ta lokalizacja mi odpowiadała: znajdowała się blisko autostrady i była naprawdę uczęszczana.



* * *



Jeśli posłuchamy bojowników o prawa gejów, usłyszymy doprawdy wiele na temat tolerancji i wolności. „Nie ubiegamy się o szczególne przywileje” – mówią. – „Nie zamierzamy szkodzić tradycyjnym instytucjom, takim jak małżeństwo czy rodzina. Chcemy po prostu żyć w spokoju”. Ale prawdziwe cele ruchu gejowskiego są o wiele bardziej dalekosiężne niż głoszone przezeń obecne postulaty.



Jako skrajni egalitaryści (do których zaliczają się też ludzie odpowiedzialni za to, że aborcja jest legalna) przywódcy ruchu na rzecz praw gejów wierzą w coś, co zwano niegdyś „wolną miłością”. Socjaliści oraz utopiści już ponad sto lat temu utorowali drogę filozofii „wolnej miłości”. Zasadniczo chodzi w niej o sprzeciw wobec tradycyjnych ról kobiecych i męskich oraz instytucji takach jak małżeństwo i rodzina. Wyznawcy „wolnej miłości” sądzą, że Kościół i państwo zawiązały spisek celem narzucenia społeczeństwu sztucznej wizji ludzkiej natury wyrokując, że płeć męska i żeńska stanowią element porządku naturalnego, a jedynym możliwym do przyjęcia modelem realizacji przez człowieka swojej płciowości jest małżeństwo mające za cel prokreację. „Wolno-miłośnicy” domagają się „rewolucji seksualnej”. Chcą obalić tradycyjny model seksualności. Ich zdaniem małżeństwo i rodzina są przestarzałe i stanowią narzędzia ucisku. Nie widzą różnicy między tymi instytucjami a niewolnictwem i systemem pańszczyźnianym. Wszystkie są formami ucisku i muszą zostać zniesione.



Długofalowym celem seksualnej rewolucji jest zastąpienie tradycyjnego, „represyjnego” modelu seksualności nowym. W ramach owego nowego modelu twierdzi się, że naturalne jest każde dobrowolnie podjęte działanie płciowe. „Wolno-miłośnicy” nie uznają niezmiennej natury człowieka; nie wierzą zatem w coś takiego jak niezmienna płeć. To jednostka zobowiązana jest zdefiniować swoją własną naturę – w tym seksualność. Na przykład urodzenie się w ciele mężczyzny niczego nie oznacza. Jeśli sądzisz, że jesteś kobietą – jak sądzą transseksualiści – to faktycznie nią jesteś – takie jest zdanie „wolno-miłośników”. Wszystkie rodzaje seksualnego wyrażania siebie są dozwolone – żaden typ zachowań nie jest ani trochę lepszy od innego. Rodzaje owego wyrażania siebie mogą obejmować seks grupowy, stosunki homoseksualne, współżycie ze zwierzętami, z krewnymi lub z obiektami nieożywionymi. Ponieważ zaś „wolno-miłośnicy” uważają, że społeczeństwo nie ma prawa narzucać jednostce definicji dojrzałości, uznają współżycie między dorosłymi a dziećmi za dozwolone.



Doprowadzenie do tego, by społeczeństwo zaakceptowało ów nowy model seksualności to jednak proces stopniowy. „Wolno-miłośnicy” przyjęli taktykę eskalacji żądań. Dostosowują swoje postulaty do panującej w danym momencie sytuacji. Sto lat temu uznanie homoseksualizmu za normę nie wchodziło w grę; „wolno-miłośnicy” skupili więc swoje wysiłki na promowaniu kontroli urodzeń, „otwartych małżeństw” i ustawodawstwa ułatwiającego rozwody. Kiedykolwiek jednak nadarzyła im się sposobność, bez zwłoki przystępowali do realizacji swoich projektów. We wczesnych latach istnienia Związku Sowieckiego (1921) ruch „wolnej miłości” zdołał doprowadzić do legalizacji kontroli urodzeń, aborcji oraz homoseksualizmu. We współczesnej Europie rewolucja seksualna dokonała się niemal w całości. Gdzieniegdzie współżycia między dorosłym a dzieckiem nie traktuje się już jako przestępstwa. W miejscach takich jak Kopenhaga czy Sztokholm dziecięcą pornografię sprzedaje się całkiem jawnie. Ruch LGBT w Stanach Zjednoczonych to krewny tej samej „wolno-miłośniczej” tradycji. Tak jak w przypadku wszystkich pozostałych ataków, zamach na Otherside Lounge miał na celu zaostrzenie sporu z socjalistami, głębsze niż dotychczas okopanie się na swojej pozycji.



* * *



Klub Otherside Lounge, wciśnięty między sex shopy i bary topless, wyglądał ze swoimi białym stiukami i krytym strzechą dachem jak stary angielski pub. Podobnie jak w Sandy Springs planowałem użyć do zamachu dwóch bomb. Tylne wyjście z Otherside wychodziło na ukryte za ścianą drzew otwarte patio. W zimie rzadko z niego korzystano. Zastawię pułapkę używając jako przynęty mniejszego ładunku, umieszczonego nieopodal patio. Wybuch dokona w budynku spustoszenia i wciągnie funkcjonariuszy sił reagowania w pułapkę, którą zastawiłem na nich na głównym parkingu przed klubem. Za biegnącym wokół niego szpalerem krzaków podłożę ładunek o dużej mocy. Trzeba to zrobić za dnia, gdy klub będzie zamknięty. Właścicielka przyjeżdżała zwykle rano, razem z kilkoma innymi sodomitkami. 21 lutego 1997 r. około południa przeciąłem parking przed Otherside i dyskretnie umieściłem za zasłoną krzewów tornister z czternastokilogramową bombą.



21 lutego wieczorem bary topless i sex shopy działały pełną parą. Na ulicach wystawały dziwki. Niosłem pięciokilogramową bombę ukrytą w dużej torbie z Burger Kinga – na górze umieściłem wielkie opakowanie frytek. Trzymałem torbę w ramionach blisko ciała, od czasu do czasu sięgając do środka po frytkę. Dostarczę bombę na miejsce przeznaczenia – w okolice patio – mniej więcej o dziesiątej wieczorem; drugi ładunek wybuchnie jakąś godzinę później.



Pick-upa zaparkowałem na terenie przemysłowym w pobliżu wjazdu na autostradę – gdybym potrzebował wykonać szybki odwrót. Była dziewiąta czterdzieści pięć. Nastawiłem uprzednio mechanizm zegarowy bomby na dwadzieścia minut – z tego minęło już pięć. „Mnóstwo czasu” – pomyślałem. Przed sobą miałem już restaurację Waffle House; Otherside Lounge był tuż za nią.



Przebijając się przez jakiś podrzędny motel nieopodal Waffle House, spostrzegłem coś, co sprawiło, że stanąłem jak wryty. Naprzeciwko klubu Otherside stał radiowóz. Auto, zaparkowane częściowo na chodniku, pozwalało siedzącemu w nim policjantowi bez kłopotu objąć wzrokiem moją trasę do patio. Podszedłem do jakiegoś samochodu i zacząłem udawać, że szukam kluczyków. Tykającą bombę zegarową delikatnie postawiłem na ziemi; miałem ją między nogami. Jednym okiem patrzyłem na gliniarza, drugim zaś na mój zegarek – wciąż szukałem moich wyimaginowanych kluczyków. Mijały pełne udręki sekundy. „Odjeżdżaj; no dalej, odjeżdżaj” – syknąłem. Ale gliniarz się nie ruszał. „Muszę odwołać akcję. Muszę użyć awaryjnego wyłącznika i zadzwonić z ostrzeżeniem”.



O dziewiątej pięćdziesiąt pięć, gdy na zegarze bomby zostało już tylko pięć minut, prztyknąłem palcami przełącznik. Bomba została rozbrojona. Ale gdy podniosłem głowę, żeby się rozejrzeć, gliniarza już nie było. Rzuciwszy okiem na zegarek stwierdziłem, że mechanizm zegarowy wskazywał cztery minuty do wybuchu. Bez wahania prztyknąłem przełącznik, ponownie uzbrajając ładunek. Przeszedłem wielkimi krokami na drugą stronę ulicy; bombę niosłem przed sobą jakby parzyła mi ręce. Na wysokości parkingu z tyłu klubu przykucnąłem i zacząłem iść skulony, kierując się za zasłonę drzewek, za którymi ukrywało się patio. Portierzy odprowadzający samochody gości na parking stali w odległości mniejszej niż sześć metrów ode mnie i gawędzili. Prześlizgnąłem się koło nich i ruszyłem prosto na patio; tam podłożyłem bombę. Zrobiłem prędki zwrot w tył i pośpieszyłem między zaparkowanymi samochodami w kierunku chodnika. Już prawie się udało.



Wywołany przez EKSPLOZJĘ podmuch wiatru uderzył mnie w plecy niczym piorun. Zachwiałem się na nogach niemal upadając na twarz. Zaległa cisza. Wszystko poruszało się w zwolnionym tempie. Odłamki szkła i pył znieruchomiały w locie. A potem nagle wszystko zaczęło dziać się w zwykłym tempie. Ze wszystkich stron ozwały się piski samochodowych alarmów. Strzepnąłem z siebie pył i jakby nigdy nic oddaliłem się chodnikiem.



* * *



Moim wrogom sprzyjało szczęście. Wszystkie bomby wybuchły, ale nie do końca zgodnie z planem. W abortowni Northside pierwszy ładunek zniszczył salę operacyjną. Lecz w chwili eksplozji była ona pusta. Federalni bez zwłoki przejęli dowodzenie na miejscu zdarzenia i zabronili tam wstępu. Cywili trzymano na dystans, za policyjną taśmą. Specjaliści od bomb zaczęli przeczesywać teren w poszukiwaniu śladów. Dla ułatwienia sobie tego zadania przeparkowali niektóre samochody z dalszych części parkingu bliżej budynku. Jedno z aut, nissana pulsara, postawili zaraz koło drugiej bomby. Samochodzik wziął na siebie całą siłę wybuchu; posłużył agentom FBI oraz ATF za zasłonę. Zgromadzeni w oddali za policyjną taśmą cywile nie doznali żadnego uszczerbku.



Gdy miesiąc później federalni przybyli do klubu Otherside Lounge w Midtown, mieli się już na baczności. Od razu zaczęli szukać drugiego ładunku, który szybko odnaleźli – w krzakach wzdłuż muru oporowego. Po ewakuowaniu okolicy wysłali robota, aby rozbroił bombę. Ta wybuchła w trakcie rozbrajania. Robot rozleciał się na kawałki.



Na miejscach obu zamachów federalni nie znaleźli praktycznie żadnych tropów. Zmarnowali dużo czasu gadając z jednym facetem, ale ten tylko mydlił im oczy. Facet ów – pacjent kliniki odwykowej w Northside twierdził, że rankiem tego dnia, gdy wybuchła bomba, widział pewnego człowieka w bluzie z kapturem. Twierdził, że człowiek ten kopał szpadlem w pobliżu krzaków, gdzie eksplodowała druga bomba. „Kopał szpadlem”! Federalni rzucili się na ten strzęp informacji. Polecili policyjnemu rysownikowi sporządzić domniemany portret „Zakapturzonego” i umieścili go we wszystkich gazetach. Wydał mi się dosyć podobny do wujka Festera z rodziny Addamsów.



Podsumowując: należy uznać, że zamachy się udały. Zarówno Northside Family Planning jak i Otherside Lounge zakończyły działalność. Zniszczyłem dużo cennej własności i nadałem rozgłosu Sprawie – a bardzo tego potrzebowała. Zmusiłem też do działania Waszyngton. Rząd utworzył oddział specjalny mający prowadzić dochodzenie w sprawie moich zamachów. Oddział ów, nazwany Southeast Bomb Task Force, z siedzibą w Atlancie, miał dysponować setkami agentów FBI oraz ATF pracującymi nad rozwiązaniem sprawy.



Środki masowego przekazu też się nią zainteresowały. W parę minut po zamachu na Otherside Lounge wysłałem do mediów kilka listów, wyjaśniając w nich motywy ataków. Celowo naszpikowałem moją korespondencję literówkami i błędami gramatycznymi. Zdawałem sobie sprawę, że dziennikarze ledwie rzucą na listy okiem i wyplują z siebie rzekę nienawiści. Choć przeciętny dziennikarz przedstawia się jako orędownik demokracji i obrońca „szarego człowieka”, w istocie jest elitarystycznym bigotem. Skrajnie lewicowy dziennik „Atlanta Journal-Constitution” zamieścił jadowite artykuły odredakcyjne, obwiniające za zamachy „tę drugą” Georgię – złożoną ze wsteczniackich wsioków z zaścianka. Rysownik gazety, Mike Luckovich, przedstawił na ilustracji podpalającego lont bezzębnego prywitywa. Oto przemawiały głosy „tolerancji” i „rozsądku”, brzmiące jak ujadanie ślepo oddanych swej kaście członków śmietanki towarzyskiej. Bo właśnie nimi są.




[wydanie trzecie, 2015]

Tłum. Łukasz Makowski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz