ROZDZIAŁ
4
Vengeance
Creek, Karolina Północna • 1996–97 • Kolejne zamachy
Po
zamachu w Parku Olimpijskim igrzyska na jeden dzień przerwano. Sam
park został zamknięty na trzy dni, aby FBI miało możliwość
zebrać dowody. Padał deszcz, więc nad lejem po bombie wzniesiono
namiot. Reporterzy o posępnych twarzach filmowali zza ogrodzenia
zespół gromadzący dowody. Bomba zabiła jedną osobę i raniła
ponad sto – większość ofiar stanowili cywile. Turecki kamerzysta
zmarł na zawał serca, gdy śpieszył na miejsce zdarzenia. Zamach w
Atlancie to była katastrofa.
Planując
atak całkowicie zlekceważyłem to, że krzywda może stać się
cywilom. Zakrojone na szeroką skalę przygotowania służb
strzegących bezpieczeństwa olimpiady zdawały się wykluczać taką
możliwość. Sądziłem, że wszystko będzie w porządku, jeśli
tylko zadzwonię z ostrzeżeniem o ładunku. Przez parę lat
śledziłem doniesienia na temat środków przygotowywanych dla
zapewniania igrzyskom w Atlancie bezpieczeństwa. „Nie ma mowy o
kolejnym Monachium” – twierdzili organizatorzy olimpiady. –
„Zapewni to trzydzieści tysięcy funkcjonariuszy strzegących
bezpieczeństwa. Jesteśmy przygotowani na wszystko”. Materiały
filmowe pokazywały jak zespoły taktyczne szkolą się na wypadek
wzięcia przez kogoś zakładników w autobusach, metrze i budynkach.
Pokazywano jak roboty rozbrajają bomby.
Ładunek
podłożony w Parku Olimpijskim, samym centrum całego tego festynu,
wydawał mi się scenariuszem, który bez wątpienia przewidziano.
Operatorzy numeru alarmowego będą wyczuleni na najmniejsze nawet
zagrożenie. Skoro organizatorzy skoncentrowali w parku tyle ochrony,
z pewnością opracowali plan ewakuacji – tak mi się zdawało.
Usuną część tymczasowego ogrodzenia i użyją zainstalowanych w
parku głośników, aby ewakuować cywilów. Zajmie to nie więcej
niż trzydzieści minut. Byłem tego pewien.
Ale
nic takiego nie miało miejsca i winę za to ponoszę ja sam.
Operator numeru alarmowego, ochrona parku, organizatorzy olimpiady –
nie oni podłożyli bomby w parku pełnym ludzi. Zrobiłem to ja, a w
rezultacie zginęły niewinne osoby. To był straszliwy błąd.
Zamach
w Parku Olimpijskim miał wydźwięk inny od planowanego. Atak
bombowy wymierzony był w Waszyngton i korporacyjnych sponsorów, a
został odebrany jako bezlitosny atak na niewinnych cywilów.
Dopilnuję, aby to się już nigdy nie powtórzyło. Od teraz będę
wybierał konkretne cele. Wyposażę bomby w awaryjne wyłączniki,
abym mógł je w razie potrzeby rozbroić.
Czekałem
w lesie przez trzy tygodnie. Od leżenia cały dzień na przednim
siedzeniu mojego pick-upa bolały mnie biodra. Co pół godziny
włączałem radio, aby usłyszeć wiadomości z Atlanty. Dwa razy
dziennie uruchamiałem silnik, aby naładować akumulator. Krople
deszczu stukały o dach jak pałeczki o werbel. Jeśli uda im się
ustalić tożsamość zamachowca, przewiozę moje rzeczy do Snowbird
i zakopię pod znajdującym się tam już tajnym składem. Nissana
porzucę trzydzieści mil od tego miejsca, a potem pieszo wrócę do
Snowbird.
Nie
potrafiłem jednak stwierdzić, czy federalni natrafili na jakiś
dobry trop. Poza wypadkami, gdy potrzebują pomocy mediów, zazwyczaj
utrzymują reporterów w ciemności niewiedzy. Byłem całkiem
pewien, że nie mają żadnego śladu, który już pozwolił im
rozwiązać sprawę – przysłowiowego niezbitego dowodu. Z drugiej
jednak strony piętrzyła się przed nimi cała góra tropów. Mieli
tysiące fotografii do obejrzenia, kilometry taśmy filmowej do
sprawdzenia, dziesiątki świadków do przesłuchania. A na policyjną
gorącą linię, którą uruchomiono po zamachu, dzwoniły tysiące
ludzi. To wszystko potrwa. Federalni są metodyczni i systematyczni.
Jeżeli zostawiłem jakiś ślad, znajdą go. Tymczasem nie mogłem
pozostawać bezczynny.
Po
trzech tygdniach wróciłem do przyczepy. Od tamtej chwili dni
upływały mi na nerwowym oglądaniu się za siebie. Wyobraźnia
zaczęła płatać mi figle. W tylnym lusterku jęły pojawiać mi
się nieoznakowane radiowozy, a w spożywczaku śledzili mnie dziwni
osobnicy. Przed wyruszeniem gdziekolwiek sprawdzałem nadkola i
podwozie mojego pick-upa w poszukiwaniu urządzeń namierzających.
Gdy w radiu usłyszałem ledwie wzmiankę o Parku Olimpijskim,
ciśnienie błyskawicznie skakało mi w górę. Przysłuchiwałem się
każdemu słowu, które wypowiadał prezenter wiadomości,
spodziewając się niezmiennie informacji o „kluczowym dla sprawy
dowodzie”. Paranoja stała się moja drugą naturą.
*
* *
Proch
bezdymny słabo nadaje się na materiał wybuchowy; nie jest bowiem w
istocie materiałem wybuchowym, ale stanowi dla niego tylko paliwo.
Bomba rurowa, którą podłożyłem w Parku, była prymitywnym,
siejącym zniszczenie na chybił-trafił ładunkiem, który posłał
szrapnel na cztery strony świata. Jeśli mam kontynuować moją
misję, potrzebuję lepszych narzędzi do jej realizacji. To, czego
było mi trzeba, to improwizowanej konstrukcji kierunkowa mina
przeciwpiechotna, która pozwoli mi zaatakować konkretny cel i
wyeliminować możliwość, że krzywda stanie się komuś
postronnemu. Kierunkowa mina przeciwpiechotna przypomina dubeltówkę
pod tym względem, że jest zabójcza dla tych, którzy staną z nią
twarzą w twarz, ale stojący z boku lub z tyłu są bezpieczni. Aby
jednak skonstruować taki niewielkich rozmiarów, precyzyjny ładunek,
potrzebowałem materiałów wybuchowych o dużej sile rażenia.
Spróbowałem
wytworzyć je na własną rękę. Na południe od Murphy w
mikroskopijnych rozmiarów kuchni wewnątrz mojej przyczepy
zaaranżowałem miniaturowe laboratorium. Okna zasłoniłem
prześcieradłami. Do wyciągania szkodliwych oparów zainstalowałem
wentylator. Pracowałem dzień i noc wytwarzając improwizowane
materiały wybuchowe o dużej sile rażenia: kwas pikrynowy, heksogen
oraz heksametylenotriperoksydiaminę
(HMTD).
Po przygotowaniu każdej nowej partii materiałów jechałem do lasu,
aby je wypróbować.
To
była żmudna, niebezpieczna praca – pociłem się nad kuchenką w
masce na twarzy i gumowych rękawicach. Udało mi się uzyskać z
użyciem HMTD działające detonatory. Jednak zgromadzenie materiałów
wybuchowych potrzebnych do wytworzenia ładunku głównego zajmowało
mnóstwo czasu, chciałem zaś wyprodukować bomby o masie od 10 do
15 kilo. W kategoriach czasu, pieniędzy i wkładu umysłowego moje
działanie po prostu się nie opłacało. Gdy eksperymenty miały się
już ku końcowi, jedynym zauważalnym efektem, jaki udało mi się
osiągnąć, były ciemne smugi na ścianach mojej kuchni. Gdyby
zobaczyli to federalni, mieliby używanie. Zebrałem to, co pozostało
z moich nieudanych eksperymentów, i większość zaciągnąłem do
kontenerów na śmieci. Garnki, rondle i naczynia do pieczenia
wyrzuciłem. Narzędzia oraz części zapasowe zapakowałem do
metalowych skrzynek na amunicję i zakopałem w lesie. Będę ich
potrzebował później... jeśli
uda
mi się zdobyć naprawdę dobre materiały wybuchowe. Czas na małą
wycieczkę.
Gdy
zakopałem już w lesie narzędzia i resztę sprzętu, wróciłem do
przyczepy, aby opracować plan mojej przejażdżki. Jak za każdym
razem po wejściu do środka sprawdziłem magnetofon, który ukryłem
w oprawce lampki nad kanapą. Kaseciak ustawiłem w ten sposób, aby
uruchamiał się na dźwięk dowolnego odgłosu. Gdyby ktoś wchodził
do przyczepy podczas mojej nieobecności, dysponowałbym nagraniem z
włamania. Tym razem zauważyłem, że licznik magnetofonu wskazywał
kilka nagranych minut. Miałem zatem gości i zabawili tu dłuższą
chwilę. Prędko przewinąłem taśmę i wcisnąłem „odtwarzaj”.
Usłyszałem skrzypienie otwieranych drzwi, a potem głos: „Szybko,
sprawdzaj pokoje”. W miarę jak słuchałem, w gardle rosła mi
coraz większa kula. Rozpoznałem głos jakby silnik lekkiej
terenówki. To była właścicielka. Instruowała kogoś,
prawdopodobnie męża, a ten przeszukiwał pomieszczenia w głębi
przyczepy.
Pozbyłem
się już z przyczepy wszelkich pozostałości moich eksperymentów.
Nie było śladu po laboratorium, w które na pewien czas
przekształciła się kuchnia. Ale zostały inne mogące budzić
podejrzenia przedmioty. Przechowywałem w przyczepie broń,
krótkofalówki, skanery radiowe oraz (najgłębiej schowane) zapasy
jedzenia i sprzętu biwakowego.
„Co
im, u licha ciężkiego, strzeliło do głowy, żeby przeszukiwać
moje graty?” – zastanawiałem się. – „Podejrzewają mnie o
zamach w Atlancie?”.
Niepokój
o to, że federalni natrafią na mój ślad ciążył mi nieustannie
jak kula u nogi. Teraz przybyło mi jeszcze jedno zmartwienie –
właściciele przyczepy. A potem coś sobie przypomniałem. Kiedy
ostatnim razem wszedłem do ich domu, aby opłacić komorne,
zauważyłem, że właścicielka ma w kuchni skaner radiowy. Wtedy
nic mi to nie powiedziało. „Może jest fanką serialu Gliny”
– pomyślałem. Ale po odsłuchaniu jak przetrząsa moje rzeczy,
doszedłem do wniosku, że należy ona do grona samozwańczych
naprawiaczy ludzkości – jest z tego rodzaju wścibskich bab, które
donoszą gliniarzom na sąsiada za każdym razem, gdy ten troszkę
zbyt głośno podkręci muzykę. Musiałem, rzecz jasna, zbadać
sprawę bliżej. Czas zabawić się nieco w detektywa.
Właścicielka
wychodziła rzadko; wyglądało też na to, że jej mąż cały dzień
kręci się po posiadłości i zajmuje okołodomowymi obowiązkami.
Budweisera zaczynał sączyć wcześnie rano. Po każdym łyku cmokał
językiem i wydawał z siebie długie „Aaaaa...”. W południe był
już kompletnie napruty; łaził dokoła w rozchełstanej koszuli
zataczając się i bełkocząc. Mimo że przez cały dzień miał
przy sobie narzędzia, widać było, że tak naprawdę nie wykonuje
żadnej pracy. Czegoś pilnował; czego? – nie potrafiłem
stwierdzić.
Pewnego
dnia nadarzyła mi się okazja przeszukać szopę oraz przybudówkę
domu właścicieli. Znalazłem wiele narzędzi ogrodniczych, nawozów
i odżywek do roślin. Wszystko w porządku, tylko nigdzie nie
zauważyłem ogrodu. Brak stałego zajęcia, sprzęt ogrodniczy i
brak ogrodu – wiedziałem, co to oznacza. Facet i babka uprawiali
marihuanę. To tłumaczyłoby obecność skanera w kuchni oraz
przeszukanie mojej przyczepy. Właściciele mieli swoją plantacyjkę
i przeczesali przyczepę, żeby mnie sprawdzić. Obawiałem się, że
mogą stanowić dla mnie zagrożenie; oni zaś bali się, że ja mogę
zagrozić im. Jedna wielka paranoja. Na moją teorię nie miałem
żadnych niezbitych dowodów, ale tylko to wytłumaczenie miało
sens.
Moje
obawy trochę zelżały, ale całkowicie się ich nie pozbyłem.
Musiałem założyć, że skoro zioło rośnie tak blisko domu,
właściciele mogą również sprzedawać je okolicznym mieszkańcom.
Tutejszy szeryf może mieć ich na oku. Nie mogłem zostać tu dużo
dłużej. Musiałem zacząć poszukiwania nowego lokum – ale
jeszcze nie teraz.
*
* *
Wyprawa
w poszukiwaniu materiałów wybuchowych zaprowadziła mnie do
kamieniołomów w Tennessee, Alabamie oraz Georgii. Była długa i
niełatwa, pełna ślepych zaułków i niebezpieczeństw. Wszędzie,
gdzie szukałem, natrafiałem na nic. Paru kamieniołomów strzegła
ochrona. W innych nie przechowywano na miejscu materiałów
wybuchowych. Jeszcze gdzie indziej czułem się nieswojo i
podejmowałem decyzję, że ruszam do następnego kamieniołomu.
Pewnego
deszczowej nocy w Georgii wymacywałem sobie w ciemności drogę po
zapomnianej części pewnego kamieniołomu, kierując się widocznymi
w dużej odległości światłami kruszarki do skał. Było ciemno
choć oko wykol; ledwie dostrzegałem czubek własnego nosa. Idąc
żwirową drogą z rozłupanych wybuchami skał dotarłem na
niewielkie wzniesienie i poczułem się jakbym stał na krawędzi
ziemi. – Prrr! – powiedziałem do siebie. Wyczuwałem przed sobą
głęboką przepaść. Uklęknąłem i wymacałem ostrą krawędź
uskoku. Rzuciłem kamień i zacząłem liczyć: „jeden – dwa –
trzy – cztery”... aż wreszcie usłyszałem jak cicho odbija się
o głazów na dnie czeluści. Przepaść musiała mieć ponad
trzydzieści metrów. A ja prawie w nią wpadłem. Pędem wróciłem
do mojego pick-upa i ruszyłem dalej.
Przebyłem
setki mil i odwiedziłem pokaźną liczbę kamieniołomów, ale nie
znalazłem żadnych materiałów wybuchowych. Może po zamachu
bombowym w Oklahoma City już ich tam nie przechowywano. W paru
miejscach natrafiłem na skrzynki, które niegdyś zawierały dynamit
i detonatory. Zauważyłem na jednej z nich nalepkę z napisem
„Austin Powder” – to nazwa zajmującej się materiałami
wybuchowymi firmy z siedzibą w Asheville w Karolinie Północnej.
„Nie dziwota, że niczego nie znalazłem” – pomyślałem. –
„Właściciele kamieniołomów najmują do pracy z materiałami
wybuchowymi specjalizujące się w tym firmy”.
Skoro
nie udało mi się znaleźć materiałów wybuchowych w
kamieniołomach, udam się do źródła. Przekartkowałem książkę
telefoniczną i, faktycznie, znalazłem Austin Powder z siedzibą w
Asheville. Choć Asheville znajdowało się ponad 100 mil na wschód
od Murphy, było to trochę zbyt blisko, abym czuł się bezpiecznie.
Wszystkie ślady chciałem zostawiać na południe od miejsca, w
którym faktycznie się znajdowałem. Wybrałem cele w Georgii, a
części do bomb kupowałem w Alabamie – tak, aby federalni nie
zdołali zlokalizować mnie w środku nakreślonego na mapie Karoliny
Północnej kółka – w miejscu, w którym rzeczywiście
przebywałem. Normalnie unikałbym jakiegokolwiek działania, które
mogłoby zaprowadzić federalnych na moje podwórko. Ale strasznie
potrzebowałem zdobyć te materiały wybuchowe. Wbrew temu, co
podpowiadała mi intuicja, podążyłem do Asheville.
Siedziba
Austin Powder przycupnęła na zalesionym urwisku z widokiem na
French Broad River. Rozpoznanie terenu przeprowadziłem około
północy w świetle będącego właśnie w pełni księżyca. Za
opatrzoną w kłódkę furtką znajdowało się małe biuro;
prowadząca do niego żwirowa droga okrążała budynek, wijąc się
między drzewami. Wpatrując się przed lornetkę w głąb lasu,
dostrzegłem kilka bunkrów obliczonych na przetrwanie eksplozji
jądrowej oraz mieszalnik saletrolu. Poruszałem się wolno
wypatrując ochroniarzy, ale nikogo nie zauważyłem.
Pierwszą
przeszkodą, na jaką natrafiłem, było otaczające teren zakładu
ogrodzenie jak na pastwisku dla bydła – zaopatrzone u góry w trzy
żyły drutu kolczastego. Nie stanowiło dla mnie problemu. Kłopot
był z bunkrami. Wykonano je z litej stali, a wyglądały jak
zaparkowane na polu kempingowym aluminiowe przyczepy podróżne firmy
Airstream. Drzwi wejściowe były mocne i zabezpieczone dwiema
pokaźnych rozmiarów kłódkami. Aby zapobiec przecięciu ich za
pomocą szczypiec do prętów, każdą z kłódek osłaniał
„kapturek” z litej stali. Do kłódek można było się dostać
wyłącznie sięgając do wnętrza „kapturków”. Aby je
roztrzaskać, potrzebne będzie trochę wysiłku.
Tydzień
później wróciłem do Austin Powder – przygotowany na czekające
mnie zadanie. Była Wigilia roku 1996. Wiedziałem, że teren zakładu
będzie całkiem pusty. Nad górami wisiała chmura wilgotnego
powietrza – jakby chciała popsuć wszystkim zabawę. Z zachodu
nadciągał wyż atmosferyczny. Te dwie masy powietrza zderzą się
ze sobą później w nocy i spowodują, że spadnie śnieg. „Pogoda
jak ulał dla piechoty” – pomyślałem. – „Bóg kocha
piechotę”.
Pośpiesznie
połknąłem kanapkę z tuńczykiem i pół litra wody. W kieszeni
miałem na później dwa batony proteinowe. Wziąłem ostatni łyk
wody i byłem gotów. Miałem ze sobą wyposażony w paski na ramiona
marynarski worek oraz potrzebne narzędzia – włącznie z
bezprzewodową wiertarką i tytanowym wiertłem. Pod
przeciwdeszczowymi ubraniami z gore-texu przymocowałem na torsie
skaner nastawiony na lokalne częstotliwości.
Byłem
gotów.
Wspiąłem
się przez ogrodzenie i przedostałem do środka; następnie
pośpieszyłem w kierunku jednego z bunkrów. Nie zauważyłem żadnej
instalacji alarmowej, ale jej kable mogły biec pod ziemią.
Postanowiłem to sprawdzić.
Przewierciłem
rdzenie obu kłódek i otworzyłem drzwi bunkra; następnie szczelnie
je zamknąłem i zastąpiłem zniszczone kłódki nowymi,
identycznymi – kupiłem je nie dalej niż tydzień wcześniej.
Jeżeli uruchomiłem już alarm, wkrótce powinny pojawić się
służby. Wróciłem na zewnątrz ogrodzenia i przemierzyłem małe
pastwisko dla krów kierując się w stronę rosnących w pewnej
oddali drzew. Stamtąd obserwowałem bunkier przez lornetkę,
nasłuchując jednocześnie, czy skaner czegoś nie wyłapuje; trwało
to dobre pół godziny. Ale żaden alarm się nie uruchomił, skaner
zaś milczał. Prędko wróciłem do bunkra i wszedłem do środka.
Bunkier
wybrałem, na szczęście, właściwy. W nikłym świetle czerwonego
światła latarki badałem wzrokiem ustawione wzdłuż ścian stosy
skrzynek dynamitu. Ostrzem scyzoryka otworzyłem jedną ze skrzynek,
by przypatrzyć się mającym kształt cygar laskom dynamitu
opakowanym w woskowany brązowy papier. Wygrałem los na loterii.
Do
mojej torby idealnie mieściła się jedna ważąca ponad dwadzieścia
kilo skrzynka. Włożyłem torbę na ramiona, przeniosłem nad żyłami
drutu kolastego i dalej przez pastwisko; potem poszedłem dróżką
wijącą się przez czterysta metrów wzdłuż urwiska nad rzeką.
Była to najzwyczajniejsza w świecie ścieżka dla krów; mokra i
błotnista od spadłego niedawno deszczu. Przedostając się przez
breję pod ciężarem mojego ładunku wpadałem po kolana w
mieszaninę błota i nawozu. Kleiste błoto niemal ściągało mi z
nóg buty. W pewnej chwili pochyliłem się zbytnio do przodu i
wpadłem twarzą prosto w cuchnącą paćkę. Plask!
Gdy
naszła mnie myśl, że gorzej już być nie może, zaczął padać
śnieg. Ziemia była ciepła, więc w zetknięciu z nią płatki od
razu się topiły. Mokry śnieg to coś, co bez dwóch zdań
najbardziej utrudnia poruszanie się w terenie. Stokroć bardziej
wolałbym śnieg suchy i sypki.
Podążyłem
krowią ścieżką aż do niewielkiej piknikowej polanki nad rzeką,
zaraz obok dwupasmowej drogi ekspresowej. Tam ukryłem skrzynkę
dynamitu pod ponczo. Pick-upa zaparkowałem milę stamtąd; tak aby
znajdował się w odpowiedniej odległości od miejsca, gdzie
pracowałem. Gdy tylko pod ponczo znajdzie się odpowiednia liczba
skrzynek, podjadę samochodem i w try miga załaduję je do środka.
Musiałem zachować ostrożność. Policjanci stanowi ustawiali się
czasem w parku czatując na przekraczających prędkość kierowców.
Miałem nadzieję, że tym razem pogoda ich odstraszy.
Wielkie
jak motki wełny płatki śniegu spadały prostopadle na ziemię,
ograniczając widoczność do minimum. Jadące wąską szosą
samochody poruszały się jak w smole; ich światła ledwie
przebijały ścianę śniegu. Wsunąwszy pod ponczo drugą skrzynkę
dynamitu, przykucnąłem na poboczu drogi i czekałem na odpowiedni
moment, by przedostać się na drugą stronę. Dostrzegłem w oddali
światła zbliżającego się samochodu. Wyglądało na to, że jest
jeszcze całkiem daleko i uznałem, że zdążę przeciąć szosę
zanim nadjedzie; ruszyłem więc biegiem. Na środku drogi znajdowała
się dziura; zahaczyłem o nią butem i upadłem jak długi –
niczym Pete Rose zdobywający wślizgiem trzecią bazę.
Nadjeżdżające auto było znacznie bliżej niż mi się wydawało.
Jeśli się podniosę, zobaczy mnie. Decyzję podjąłem w ułamku
sekundy: przeturlałem się błyskawicznie w stronę białej linii
oddzielającej drogę od pobocza; głęboko żłobiona opona otarła
mi się o plecy. Kolejna, wypełniona przyśpieszonym biciem serca
chwila upłynęła mi na wpatrywaniu się w tył auta; patrzyłem,
wciąż siedząc na ziemi, czy włączą się czerwone światła
stopu; oznaczałoby to, że samochód się zatrzymuje. Ale tylne
światła zniknęły w zamieci. Śnieg padał tak gęsto, że
kierowca nawet mnie nie zauważył – mimo że niemal wpadłem mu
pod koła.
Pod
ponczo znajdowały się już cztery skrzynki dynamitu. Teraz – mimo
błota na ścieżce – poruszałem się szybko. Śnieg zelżał. Gdy
szedłem urwiskiem z piątą skrzynką, zauważyłem zarys
zaparkowanego poniżej samochodu. Światła mijającego teren
piknikowy auta omiotły go na chwilę trafiając w odblaskową
naklejkę policyjnego radiowozu. Gliniarz czyhał na przekraczających
prędkość kierowców. „Dobrze, że nie zaparkowałem pick-upa tu
na dole” – pomyślałem. Przykucnąłem między drzewami i
obserwowałem gliniarza. Sześć metrów od jego auta pod przykrytym
śniegiem ponczo leżało 90 kilo dynamitu.
Mokry
od potu i topniejącego śniegu siedziałem wśród drzew, trzęsąc
się i czekając aż gliniarz odjedzie. Nawdychałem się w bunkrze z
dynamitem szkodliwych oparów nitrogliceryny i teraz głowa aż
pękała mi z bólu. Cierpiałem tak, że trudno przychodziło mi
myśleć, a nawet oddychać. Moje ciało reagowało rozdzierającym
bólem na najlżejszy ruch.
Minęło
pół godziny, a gliniarz ani drgnął. Ale ja musiałem brać się
dalej do roboty. Była druga nad ranem. Po czwartej ruch zacznie z
każdą chwilą gęstnieć. Jeśli gliniarz nie odjedzie, będę
musiał obejść się bez zdobytego dynamitu. Cała wykonana już
robota na nic. Tymczasem zdecydowałem się kontynuować pracę.
Potrzebowałem detonatorów i lontu. To oznaczało, że muszę się
dostać do kolejnego bunkra.
Skierowałem
się w stronę bunkra o obiecującym wyglądzie – mniejszego niż
ten z dynamitem i położonego wyżej; musiałem podejść żwirowym
podjazdem. Pierwsza kłódka poddała się właściwie od razu. Ale z
drugą nijak mi nie szło. Pracowałem nad nią dopóki akumulator w
mojej wiertarce nie wysiadł. Ale kłódka wciąż nie dawała się
przeciąć. Zapadki zupełnie się zaklinowały. Będę musiał obyć
się bez lontu i detonatorów. Mogę skonstruować detonatory na
własną rękę. Choć mniej skuteczne, dobrze zdadzą egzamin.
Zziębnięty, mokry, zmęczony – byłem gotów, by zakończyć noc
pracy. Przytaszczyłem do parku ostatnią skrzynkę i zobaczyłem, że
gliniarz odjechał. Bogu niech będą dzięki.
Pośpieszyłem
do pick-upa i zajechałem nim do parku. Szybciutko załadowałem na
samochód wszystkie skrzynki, wdrapałem się za kierownicę i
ruszyłem w drogę powrotną.
Minąłem
nie zatrzymując się przyczepę w Murphy i przetransportowałem cały
ładunek dynamitu prosto do lasu. Przez wścibskich właścicieli
wynajmowanego przeze mnie lokum w przyczepie nie mogłem nic zrobić.
Wzdłuż granicy między Karoliną Północną a Tennessee, wśród
żwirowych dróg wijących się w dziczy przez setki mil jak węże,
szczelnie zamknąłem dynamit w trzech przypominających balie na
pranie pojemnikach Rubbermaid i zakopałem je w trzech miejscach
oddalonych od siebie o wiele mil.
Tydzień
później zacząłem przeprowadzać w Atlancie rozpoznanie tych
miejsc, które zamierzałem zaatakować.
* * *
Organizacja o nazwie Planned
Parenthood to największy w świecie morderca dzieci. Dysponuje
rozległą siecią abortowni, które zajmują się przeprowadzaniem
bardzo licznych i stosunkowo niedrogich aborcji. Dostarczają one
biedniejszej klienteli usługę pozbycia się dziecka za niewielkie
pieniądze. W większości dużych miast działa co najmniej jedna
czy dwie „kliniki” organizacji.
Wbrew jednak
rozpowszechnionemu obecnie mitowi większość kobiet, które
zabijają swoje dzieci w abortowniach, to wcale nie nastolatki z
biednych dzielnic w centrach miast. Typowa matka-aborterczyni liczy
sobie około dwudziestu pięciu lat. Jest biała, niezamężna i
pochodzi z klasy średniej. Dziecko zmajstrował jej chłopak, z
którym pomieszkuje – albo ten gość, którego spotkała w pubie
na college'u. Jest zdrowa, a jej psychika i środki materialne,
którymi dysponuje, pozwalają jej urodzić dziecko i zająć się
nim; ona po prostu tego nie chce. „Ma przed sobą całe życie; nie
jest gotowa na małżeństwo, ani na dzieci”. Albo oszukuje sama
siebie twierdząc, że rozwijające się w jej brzuchu życie to nie
człowiek – albo jest na tyle egoistyczna, by stwierdzić, że jej
to nie obchodzi. To porządna dziewczyna gotowa zaszlachtować
bezbronną istotę ludzką po to, by jej życie przebiegało dalej
bez zakłóceń.
Typowa abortownia ma
prywatnego właściciela albo stanowi część małej sieci „klinik”.
Ma swoją siedzibę na przedmieściu, w niewielkim budynku usługowym
– może drzwi w drzwi z gabinetem dentysty, podologa albo kręgarza.
Często znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie uniwersyteckiego
kampusu, na którym licznie występują potencjalni klienci. Budynek
ma ładne otoczenie. Przed wejściem można zobaczyć zaparkowane BMW
albo mercedesa. Reklamuje się szyldem z eufemistyczną nazwą w
rodzaju: „Usługi na rzecz zdrowia reprodukcyjnego kobiet”. Gdyby
nie stojący od czasu do czasu na posterunku przed wejściem do
abortowni protestujący z napisem „Aborcja to morderstwo”, nikt
nie podejrzewałby, że dziennie zabija się tu kilkadziesiąt
dzieci. W ciągu ostatnich trzydziestu lat abortercy cichaczem
zgładzili całe pokolenie.
Abortercy istnieli we
wszystkich społeczeństwach. Wiele osób, szczególnie lekarzy,
wchodzi w ten interes dla pieniędzy. Zabicie nienarodzonego dziecka
to czynność stosunkowo prosta. Jeden lekarz jest w stanie co dzień
wysłać na tamten świat od dziesięciu do trzydziestu dzieci. Jedna
aborcja kosztuje około sześciuset dolarów – zatem to lukratywny
interes.
Inni angażują się w aborcję
jako wyznawcy ograniczenia liczby urodzin. Sądzą, że duże rodziny
to hamulec postępu i chcą głosić rozsianym po całym świecie
biednym poganom ewangelię kontroli urodzin i aborcji. Wierzą, że
grzechy ubóstwa, braku stabilnej sytuacji politycznej i rabunkowego
wykorzystania środowiska nauralnego na zawsze znikną z powierzchni
ziemi, gdy tylko każda dwunastolatka będzie zmuszona do
przyjmowania pigułki antykoncepcyjnej.
Fundament
przemysłu aborcyjnego stanowi jednak bezwzględna feministka.
Najczęściej zdarza się tak, że właścicielką abortowni jest
jedna czy więcej takich feministek, które zatrudniają najemnego
lekarza, aby dokonywał samych zabójstw. Jednak sama radykalna
feministka nie jest zazwyczaj najmitką; wybiera pracę w przemyśle
aborcyjnym z przyczyn ideologicznych. Sądzi, że płodność kobiety
to brzemię i że mężczyźni od początku świata wykorzystywali
je, aby utrzymywać kobiety w uległości. Traktuje tradycyjną
rodzinę jak instytucję rodem ze średniowiecza; uważa ją za
rodzaj systemu niewolniczego. Wreszcie feministki (takie jak Kate
Millett i Shulamith Firestone) snują przed nami wizję egalitarnego
społeczeństwa bez tradycyjnych rodzin; społeczeństwa, w którym
dzieci wychowuje się właściwie bez wyjątku w żłobkach. Kontrola
urodzin i aborcja – tak uważają – to główne narzędzia
potrzebne do ostatecznego oswobodzenia się z kajdan macierzyństwa i
osiągnięcia równości. Radykalne feministki widzą siebie w roli
wyzwolicielek, prowadzących młode kobiety do wolności po trupach
ich nienarodzonych dzieci.
Abortercy,
niegdyś zmuszeni wykonywać swoją pracę w sekrecie niczym
działający potajemnie uczestnicy swoistej „kolei podziemnej”
pomagającej kobietom uciec od seksualnego zniewolenia, dziś
ogłaszają się całkiem jawnie. Pięćdziesiąt lat temu, gdy
„procedura” była w Stanach Zjednoczonych nielegalna, według
szacunków abortercom udawało się zamordować rocznie sto tysięcy
dzieci. Ale obecnie zabijają ich dziesięciokrotnie więcej. Aborcja
jest dziś bardziej śmiercionośna, ponieważ waszyngtoński rząd
uznaje ją za legalną, finansuje i chroni tych, którzy jej
dokonują. Od roku 1973 wskutek legalnych aborcji zgładzono całe
pokolenie. Aborcja to najskuteczniejsze w historii narzędzie służące
dokonywaniu masowych morderstw.
*
* *
W
pełnym zieleni i niezbyt ruchliwym miasteczku Sandy Springs na
północnych przedmieściach Atlanty posadowił się wygodnie
trzypiętrowy budynek usługowy: pomalowany na biało, z łuczkami we
włoskim stylu; wyglądał jak tort weselny, który naszpikowano
sterydami tak, że urósł do olbrzymich rozmiarów. Za następną
przecznicą znajdował się dyskont firmy Kmart, naprzeciwko zaś –
meksykańska restauracja. Wieczorami dzieci z sąsiedztwa mijały
biały budynek podczas rowerowych przejażdżek. Z zewnątrz
przypominał inne przedmiejskie budynki usługowe. Wewnątrz jednak
przedstawiał widok wprost jak z dantejskiego piekła, ponieważ
jednym z mieszczących się wewnątrz przedsiębiorstw była
abortownia zwana Northside Family Planning. Każdego dnia „pracy”
mordowało się tam od piętnastu do dwudziestu dzieci.
Przybyłem
na pusty plac w lasach położonych na północ od Sandy Springs 15
stycznia 1997 r. Pogoda była przyjemna; niebo miało metalicznoszarą
barwę. Podszedłem do wiekowego dębu; rósł na środku placu zaraz
obok rowu. Wcześniej tego dnia padało i rów napełnił się na
głębokość kilkanastu centymetrów wodą; na jej powierzchni zaś
unosiło się opuchnięte ścierwo psa. Smród był nieznośny.
Wstrzymałem oddech i ukryłem obie bomby w rowie powyżej granicy
wody i przykryłem je przyprawiającym o mdłości ścierwem.
Wiedziałem,
że za tydzień pro-liferzy
zgromadzą się w Waszyngtonie, by protestować w rocznicę werdyktu
w sprawie Roe versus Wade, wyroku sądowego czyniącego aborcję na
życzenie tak zwanym „fundamentalnym prawem”. Teraz zrobił się
z tego już doroczny rytuał: pro-liferzy
stają przed ustawionym w parku National Mall podium i słuchają
wygłaszanych już setki razy przemów. Zwykle jest zimno i wszyscy
ubierają się jak na biegun północny. Ten sam co zwykle szereg
republikańskich polityków oraz aktywistów pro-life
przemaszerowuje przez podium zapewniając swoich wiernych, że
nastawienie opinii publicznej się zmienia. Siły opowiadające się
za życiem „wygrywają wojnę kulturową”. „Walczcie dalej w
słusznej sprawie” – mówią. – „Jesteśmy już prawie u
celu”.
Ich
obietnice i przewidywania są tak nietrwałe i niegodne dłuższej
uwagi jak wydobywająca się z ich ust para. Cenzurujący wiadomości
o ruchu pro-life
władcy mediów doprowadzili do tego, że w głównym nurcie
amerykańskiego społeczeństwa stał się on nieobecny. Z punktu
widzenia większości Amerykanów demonstranci z Washington Mall
mogliby równie dobrze protestować na księżycu.
Ja
w rocznicę wyroku Roe przeciwko Wade zamierzałem wyrazić swój
własny protest. W odróżnieniu od innych, mój nie zostanie
zignorowany. Planowałem wysadzić budynek Northside Family Planning
– tak, by zniknął z powierzchni ziemi na zawsze.
* * *
Wcześniej
w tym samym miesiącu przez tydzień prowadziłem rozpoznanie
Northside. Fotografia, którą zrobiono mi w Parku Olimpijskim,
spowodowała, że czułem podenerwowanie. Sądziłem, że tym razem
skromne przebranie już nie wystaczy; zabrałem więc ze sobą worek
z kilkoma zestawami ubrań i tanimi perukami. Jak dżumy unikałem
miejsc znajdujących się pod obserwacją kamer. W pobliżu celu nie
było gdzie się ukryć; brakowało miejsca, w którym mógłbym
niepostrzeżenie usiąść i dokładnie mu się przyjrzeć.
Prowadziłem więc rozpoznanie w ruchu. Zaparkowawszy auto w
odległości mili od Northside, trzy razy dziennie przechodziłem
obok interesującego mnie budynku. Mijałem je spacerem o różnych
porach dnia, podchodząc za każdym razem od innej strony i mając na
sobie trochę odmienne przebranie. Po każdej z przechadzek
znajdowałem jakieś dyskretne miejsce – za sklepem spożywczym,
apartamentowcem albo żywopłotem – gdzie przebierałem się w inną
perukę i ubranie. Następnie znów ruszałem w stronę Northside –
podchodząc tym razem z innej strony. Każde podejście pozwalało mi
zgromadzić nowe informacje; stopniowo ułożyłem plan działania.
Abortownia,
mieszcząca się na parterze, była jedną z kilku firm mających swe
siedziby w białym budynku usługowym. Na górze znajdowały się
biura prawników, a po drugiej stronie korytarza klinika odwykowa dla
narkomanów. Choć zewnętrzne ściany budynku były z mocnego
betonu, ściany wewnątrz – z cienkiej płyty gipsowo-kartonowej.
Na całej długości zewnętrznej ściany budynku biegły od podłogi
do sufitu wąskie okna. Za jednym z nich znajdowała się sala
operacyjna Northside. Plan był prosty. Do mojego ataku z zaskoczenia
użyję dwóch bomb. Pierwsza wyeliminuje aborterców znajdujących
się za wysokim oknem. „Klinika” była we wtorki nieczynna;
abortercy potrzebowali czasu na wyczyszczenie zbrukanych krwią
sprzętów i przyrządów operacyjnych. Pojawiało się ich wtedy
dwóch lub trzech, ale żadnym pacjentom nie wyznaczano na ten dzień
wizyt. W pierwszym ładunku nie znajdzie się szrapnel. Choć wybuch
zabije może jednego z aborterców (jeśli znajdzie się w sali
operacyjnej), prawnicy i ćpuny w pozostałej części budynku będą
bezpieczni.
Drugi
ładunek, z mechanizmem zegarowym nastawionym na godzinę po
pierwszym wybuchu, ukryję w krzakach nieopodal wjazdu na parking.
Obiektem ataku będą agenci rządu federalnego. W momencie, gdy
eksploduje druga bomba, całe otoczenie miejsca pierwszego wybuchu
będzie już przez funkcjonariuszy Waszyngtonu ewakuowane, a teren
otoczony policyjną taśmą. Zamierzałem skierować siłę wybuchu –
niczym armatnią kulę – w taką stronę, by zmiotła z powierzchni
ziemi wszystko i wszystkich w pobliżu zachodniej części budynku, w
bezpośredniej bliskości miejsca pierwszej eksplozji – tak aby nie
ucierpieli znajdujący się za policyjną taśmą cywile.
Celem
mojego ataku nie była „klinika” Northside jako taka, ani żaden
konkretny jej pracownik; moim celem była instytucja aborcji sama w
sobie. Pro-liferzy
mają tendencję do obwiniania za nią jedynie lekarzy – jakby
aborcja była pospolitym przestępstwem, w którym mamy do czynienia
z jednym tylko sprawcą (lekarzem) i jedną tylko ofiarą
(nienarodzonym dzieckiem). Przyjęcie takiej perspektywy pozwala
wspomnianym pro-liferom
nadal płacić Waszyngtonowi podatki i odgrywać „dobrych
patriotów” oraz podpierać się za takimi łże-argumentami jak
poprawka Hyde’a. Lecz aborcja nie jest przestępstwem pospolitym;
to usankcjonowane prawnie masowe morderstwo wspierane z całych sił
przez waszyngtoński rząd. Sędzia, który utrzymuje w mocy wyrok w
sprawie Roe v. Wade; agent FBI, który egzekwuje przestrzeganie
Ustawy FACE ograniczającej prawa protestujących przed abortowniami;
recepcjonistka, która ustala z „pacjentką” termin „zabiegu”;
pielęgniarka, która przy aborcji asystuje – wszyscy oni ponoszą
za to morderstwo taką samą odpowiedzialność jak lekarz, który
bezpośrednio zabija dziecko. Wszyscy oni w czynny sposób
współuczestniczą w tej masakrze. Atak na Northside miał stanowić
dla całego przemysłu aborcyjnego oraz jego protektorów w
Waszyngtonie śmiertelnie poważny sygnał: Jeśli pracujesz w
abortowni, pomagasz abortercom albo w jakikolwiek sposób ich
chronisz, możesz skończyć jak jedno z pięciu tysięcy
nienarodzonych dzieci, jakie abortercy dzień w dzień rozszarpują w
tym kraju na części.
*
* *
Był
15 stycznia 1997 r.; minęła właśnie dziesiąta wieczorem, gdy
zaparkowałem w dzielnicy na wschód od Roswell Road. Ładunek, który
miał wybuchnąć w drugiej kolejności, ukryłem w dużej torbie na
zakupy. Jako wyzwalacza bomby użyłem wskazówki godzinowej taniego
budzika; miała eksplodować za dwanaście godzin – o dziesiątej
trzydzieści rano. Ładunek była to w zasadzie kierunkowa mina
przeciwpiechotna – siedem kilo dynamitu wsadzone między pięć
kilo gwoździ i przewierconą
metalową płytę. Wybuch spowoduje, że gwoździe polecą do celu
jak wystrzelony z działa kartacz – nie rozpraszając się na
wszystkie strony. Do zamaskowania bomby kupiłem wcześniej kilka
sztucznych wieńców bożonarodzeniowych. Wieńce zrobiono z
zielonych celofanowych pokrzyw wetkniętych między żyłki
skręconego drutu. (Stąd wziął się ów tajemniczy drut, którego
pochodzenie sprawiło specjalistom od bomb tyle trudności). Wieńce
ułożyłem wokół bomby na kształt ula jeden na drugim, w razie
potrzeby przycinając. Gdy skończyłem, ładunek wyglądał jak mały
krzak.
Roswell
Road wciąż tętniła życiem: ulicą jeździły liczne samochody, w
restauracjach nadal siedzieli klienci. Minąłem człowieka na
rowerze. – Jak leci? – spytał. – Wspaniale – odpowiedziałem.
Przeciąłem parking przed Kmartem i poszedłem wąską ścieżką
prowadzącą do budynku usługowego. Abortownia znajdowała się po
drugiej stronie ulicy. Zatrzymałem się na chwilkę na chodniku, by
zlustrować otoczenie. Serce biło mi szybko. Spostrzegłem, że
jestem na ulicy sam. Przeciąłem jezdnię, wyciągnąłem z torby
krzak-bombę i ostrożnie ustawiłem wśród krzewów na skraju
parkingu. Zajęło mi to raptem dwie sekundy. U podnóża pagórka
skręciłem w prawo na Roswell Road. „Nie biegnij... nie panikuj”
– mówiłem sobie.
Tej
nocy padało. Niebo właśnie przecięła błyskawica. Leżałem na
przednim siedzeniu mojego pick-upa i słuchałem programu Rusha
Limbaugha, ale burza zakłóciła sygnał radiowy. Nie mogłem spać.
W głowie wciąż mi się kotłowało. Wyobrażałem sobie jak
podchodzę do Northside, a tu się okazuje, że federalni odkryli
ładunek i już na mnie czekają. Wyobrażałem sobie, że ładunek,
który ma eksplodować jako pierwszy, wybucha przedwcześnie – gdy
niosę go na plecach. Zastanawiałem się jakie to uczucie być
rozrywanym na strzępy. Aby zminimalizować prawdopodobieństwo, że
krzywda stanie się cywilom, umieszczę bombę pod wąskim oknem na
minuty przed planowaną chwilą wybuchu. Mechanizm zegarowy był
prymitywny i niedokładny. Najlżejsze opóźnienie w drodze do celu
mogłoby okazać się zabójcze. Wyłączyłem trzeszczące radio i
wyrecytowałem pierwszy i drugi werset Psalmu 144 [u żydów; w
Biblii Wujka Psalm ów ma numer 143 – przyp. tłum.]:
Błogosławiony
Pan – Opoka moja, On moje ręce zaprawia do walki, moje palce do
wojny.
On mocą
dla mnie i warownią moją, osłoną moją i moim wybawcą, moją
tarczą i Tym, któremu ufam.
Amen.
Wziąłem oddech, który
zabrzmiał jak westchnienie, i zapadłem w sen.
Rankiem 16 stycznia 1997 r.
niebo było całkiem zachmurzone. Padający zeszłej nocy deszcz
zalał ulice w całej północnej Atlancie. Ruch na Roswell Road
został na przestrzeni wielu mil zupełnie sparaliżowany. Obawiałem
się, że nie zdążę na czas. „Powinienem był pojechać
autostradą międzystanową” – powiedziałem do siebie, sunąc w
korku jak ślimak. Zatrzymałem się za budynkiem poczty, jakieś pół
mili na północ od celu. Było parę minut po dziewiątej. Będę na
miejscu na styk. Ostatni raz sprawdziłem ładunek. Potem
przekręciłem znajdujące się z tyłu budzika pokrętło,
uzbrajając bombę.
Szedłem w stronę Kmarta
bocznymi uliczkami dzielnicy
położonej na wschód od Roswell Road. W przewieszonej przez ramię
zielonej jak algi torbie ukryłem bombę – mechanizm zegarowy
nastawiłem uprzednio na dwadzieścia minut. Ładunek wybuchnie pięć
do dziesięciu minut po tym, jak umieszczę go pod wąskim oknem sali
operacyjnej „kliniki”. Obawiałem się, że okulary
przeciwsłoneczne oraz kapelusz, które włożyłem, wyglądały tego
pochmurnego ranka podejrzanie. Zatknięty za pasek
dziewięciomilimetrowy Heckler & Koch kłuł mnie w brzuch.
Przechodził
zimny front; podmuchy lodowatego wiatru powodowały, że zimno
przenikało mnie do szpiku kości. Okrążyłem od tyłu Kmart na
Roswell Road i ukryłem między dwoma długimi kontenerami na śmieci.
Nie tracąc czasu przywdziałem długą czarną perukę, grubą
zimową czapkę, a na ręce włożyłem rękawice z bydlęcej skóry.
Mój zegarek wskazywał dziewiątą piętnaście. Miałem kilka minut
zapasu. Nie mogłem się doczekać, kiedy zdejmę z pleców tykającą
bombę zegarową. Na wypadek gdyby nie udało mi się dotrzeć na
czas do celu albo gdyby na parkingu znajdowali się ludzie,
zainstalowałem uprzednio w bombie awaryjny wyłącznik. Jedno
prztyknięcie – i bomba zostaje rozbrojona. Później zadzwoniłbym
na 911 z ostrzeżeniem o drugim ładunku.
Parking
był, na szczęście, pusty. Abortercy znajdowali się w środku.
Wszystko mi sprzyjało. Sadząc olbrzymie kroki okrążyłem budynek
usługowy. Parking był pusty. Umieściłem torbę pod wąskim oknem.
Po drugiej stronie budynku minąłem ukryty ledwie parę metrów ode
mnie drugi ładunek. Znajdował się dokładnie tak, gdzie umieściłem
go poprzedniego wieczora. Pułapka była zastawiona.
Mimo
panującego zimna pociłem się teraz jak mysz. Schowawszy się znów
między kontenerami na śmieci zrzuciłem z siebie perukę, kapelusz
i kurtkę. Wszystko to wpakowałem do dużej torby do zakupy.
Wybuch
wywołał ogłuszający HUK; potem rozległ się brzęk mnóstwa
rozbijanego szkła, które rozprysnęło się po asfalcie. Po upływie
kilku minut z oddali dało się słyszeć wycie syren. Dziesięć
minut później jechałem prowadzącą na północ autostradą. Choć
mijały mnie liczne samochody, wewnątrz mojego pick-upa zdawała się
panować cisza – martwa, jeśli nie liczyć walącego mi jak młot
serca. Prowadziłem auto zupełnie mechanicznie, mając oczy utkwione
nieruchomo w drodze. Koło Blairsville w Georgii włączyłem radio i
usłyszałem, że właśnie wybuchł drugi ładunek. Zaczął padać
lekki śnieg. Wycieraczki nissana uderzały w płateczki śniegu
niczym packa w muchy; zjechałem na pobocze, by na spokojniej
posłuchać wiadomości. Już sekundy po wybuchu nad miejscem
zdarzenia unosił się helikopter ekipy dziennikarskiej. Reporter
krzyczał w swój hełmofon usiłując opisać widziane w dole
spustoszenie. Bomba całkowicie zaskoczyła przybyłych na miejsce
zdarzenia funkcjonariuszy.
*
* *
Wróciłem
na Falls Branch Road, gdzie czekało na mnie kolejne nagranie
dowodzące, że dranie-właściciele znów węszyli po mojej
przyczepie. Miałem dość. Czas się przeprowadzić.
Wynająłem
nieruchomość na południe od Marble w Karolinie Północnej.
Trzypokojowy dom ranczera usytuowany nad Vengeance Creek stał
wciśnięty pod kępę wysokich topól od północnej strony góry. W
zimie do środka docierało bardzo niewiele słońca. Po
skonstruowanej z drewna ścianie smużyła się szaro-zielona pleśń.
Pachniało stęchlizną. Studzienna woda była mętna i nie nadawała
się do picia. Ale dom zapewniał mi praktycznie całkowitą
prywatność, a właścicielka mieszkała dwadzieścia mil od
posiadłości. Poza tym nie mogło być błędem zamieszkanie nad
Potokiem Zemsty [Vengeance Creek].
Kilka
dni po wprowadzeniu się tam zacząłem planować następny atak.
Zamach w Sandy Springs spowodował, że abortownie w całym kraju
poczuły się silnie zagrożone. Waszyngton przydzielił szeryfom
federalnym zadanie ochrony zabójców dzieci i wysłał ich wszędzie,
by zagwarantować im możliwość realizacji przewidzianej na każdy
dzień liczby mordów. Będę musiał wziąć na cel kogoś innego. W
Waszyngtonie zaczęto mówić o powrocie pod obrady Kongresu ustawy o
„zbrodniach motywowanych nienawiścią”. Ów akt prawny miał
zawierać specjalne zapisy chroniące sodomitów i włączyć ich w
szeregi arystokracji osób uznanych urzędowo za ofiary. Lewicowcy
usiłowali przeforsować tę ustawę od czasów Reagana, ale aż do
tej pory nie udało im się zgromadzić wymaganej liczby głosów.
Chciałem na toczonej debacie zaważyć. Przejrzałem książkę
telefoniczną dla Atlanty oraz tamtejsze gazety w poszukiwaniu
jakiejś promującej sodomię organizacji – potrzebowałem jej, by
przedstawić mój punkt widzenia.
W
dzienniku „Atlanta Journal-Constitution” w sekcji poświęconej
„stylom życia” Otherside Lounge figurował jako „klub
gejowski/lesbijski”. Otherside, jedna z kilku sodomskich
organizacji w Atlancie, znajdował się w Midtown – dzielnicy
czerwonych latarni. Z taktycznego punktu widzenia ta lokalizacja mi
odpowiadała: znajdowała się blisko autostrady i była naprawdę
uczęszczana.
*
* *
Jeśli
posłuchamy bojowników o prawa gejów, usłyszymy doprawdy wiele na
temat tolerancji i wolności. „Nie ubiegamy się o szczególne
przywileje” – mówią. – „Nie zamierzamy szkodzić
tradycyjnym instytucjom, takim jak małżeństwo czy rodzina. Chcemy
po prostu żyć w spokoju”. Ale prawdziwe cele ruchu gejowskiego są
o wiele bardziej dalekosiężne niż głoszone przezeń obecne
postulaty.
Jako
skrajni egalitaryści (do których zaliczają się też ludzie
odpowiedzialni za to, że aborcja jest legalna) przywódcy ruchu na
rzecz praw gejów wierzą w coś, co zwano niegdyś „wolną
miłością”. Socjaliści oraz utopiści już ponad sto lat temu
utorowali drogę filozofii „wolnej miłości”. Zasadniczo chodzi
w niej o sprzeciw wobec tradycyjnych ról kobiecych i męskich oraz
instytucji takach jak małżeństwo i rodzina. Wyznawcy „wolnej
miłości” sądzą, że Kościół i państwo zawiązały spisek
celem narzucenia społeczeństwu sztucznej wizji ludzkiej natury
wyrokując, że płeć męska i żeńska stanowią element porządku
naturalnego, a jedynym możliwym do przyjęcia modelem realizacji
przez człowieka swojej płciowości jest małżeństwo mające za
cel prokreację. „Wolno-miłośnicy” domagają się „rewolucji
seksualnej”. Chcą obalić tradycyjny model seksualności. Ich
zdaniem małżeństwo i rodzina są przestarzałe i stanowią
narzędzia ucisku. Nie widzą różnicy między tymi instytucjami a
niewolnictwem i systemem pańszczyźnianym. Wszystkie są formami
ucisku i muszą zostać zniesione.
Długofalowym
celem seksualnej rewolucji jest zastąpienie tradycyjnego,
„represyjnego” modelu seksualności nowym. W ramach owego nowego
modelu twierdzi się, że naturalne jest każde dobrowolnie podjęte
działanie płciowe. „Wolno-miłośnicy” nie uznają niezmiennej
natury człowieka; nie wierzą zatem w coś takiego jak niezmienna
płeć. To jednostka zobowiązana jest zdefiniować swoją własną
naturę – w tym seksualność. Na przykład urodzenie się w ciele
mężczyzny niczego nie oznacza. Jeśli sądzisz, że jesteś kobietą
– jak sądzą transseksualiści – to faktycznie nią jesteś –
takie jest zdanie „wolno-miłośników”. Wszystkie rodzaje
seksualnego wyrażania siebie są dozwolone – żaden typ zachowań
nie jest ani trochę lepszy od innego. Rodzaje owego wyrażania
siebie mogą obejmować seks grupowy, stosunki homoseksualne,
współżycie ze zwierzętami, z krewnymi lub z obiektami
nieożywionymi. Ponieważ zaś „wolno-miłośnicy” uważają, że
społeczeństwo nie ma prawa narzucać jednostce definicji
dojrzałości, uznają współżycie między dorosłymi a dziećmi za
dozwolone.
Doprowadzenie
do tego, by społeczeństwo zaakceptowało ów nowy model
seksualności to jednak proces stopniowy. „Wolno-miłośnicy”
przyjęli taktykę eskalacji żądań. Dostosowują swoje postulaty
do panującej w danym momencie sytuacji. Sto lat temu uznanie
homoseksualizmu za normę nie wchodziło w grę; „wolno-miłośnicy”
skupili więc swoje wysiłki na promowaniu kontroli urodzeń,
„otwartych małżeństw” i ustawodawstwa ułatwiającego rozwody.
Kiedykolwiek jednak nadarzyła im się sposobność, bez zwłoki
przystępowali do realizacji swoich projektów. We wczesnych latach
istnienia Związku Sowieckiego (1921) ruch „wolnej miłości”
zdołał doprowadzić do legalizacji kontroli urodzeń, aborcji oraz
homoseksualizmu. We współczesnej Europie rewolucja seksualna
dokonała się niemal w całości. Gdzieniegdzie współżycia między
dorosłym a dzieckiem nie traktuje się już jako przestępstwa. W
miejscach takich jak Kopenhaga czy Sztokholm dziecięcą pornografię
sprzedaje się całkiem jawnie. Ruch LGBT w Stanach Zjednoczonych to
krewny tej samej „wolno-miłośniczej” tradycji. Tak jak w
przypadku wszystkich pozostałych ataków, zamach na Otherside Lounge
miał na celu zaostrzenie sporu z socjalistami, głębsze niż
dotychczas okopanie się na swojej pozycji.
* * *
Klub
Otherside Lounge, wciśnięty między sex shopy i bary topless,
wyglądał ze swoimi białym stiukami i krytym strzechą dachem jak
stary angielski pub. Podobnie jak w Sandy Springs planowałem użyć
do zamachu dwóch bomb. Tylne wyjście z Otherside wychodziło na
ukryte za ścianą drzew otwarte patio. W zimie rzadko z niego
korzystano. Zastawię pułapkę używając jako przynęty mniejszego
ładunku, umieszczonego nieopodal patio. Wybuch dokona w budynku
spustoszenia i wciągnie funkcjonariuszy sił reagowania w pułapkę,
którą zastawiłem na nich na głównym parkingu przed klubem. Za
biegnącym wokół niego szpalerem krzaków podłożę ładunek o
dużej mocy. Trzeba to zrobić za dnia, gdy klub będzie zamknięty.
Właścicielka przyjeżdżała zwykle rano, razem z kilkoma innymi
sodomitkami. 21 lutego 1997 r. około południa przeciąłem parking
przed Otherside i dyskretnie umieściłem za zasłoną krzewów
tornister z czternastokilogramową bombą.
21
lutego wieczorem bary topless i sex shopy działały pełną parą.
Na ulicach wystawały dziwki. Niosłem pięciokilogramową bombę
ukrytą w dużej torbie z Burger Kinga – na górze umieściłem
wielkie opakowanie frytek. Trzymałem torbę w ramionach blisko
ciała, od czasu do czasu sięgając do środka po frytkę. Dostarczę
bombę na miejsce przeznaczenia – w okolice patio – mniej więcej
o dziesiątej wieczorem; drugi ładunek wybuchnie jakąś godzinę
później.
Pick-upa
zaparkowałem na terenie przemysłowym w pobliżu wjazdu na
autostradę – gdybym potrzebował wykonać szybki odwrót. Była
dziewiąta czterdzieści pięć. Nastawiłem uprzednio mechanizm
zegarowy bomby na dwadzieścia minut – z tego minęło już pięć.
„Mnóstwo czasu” – pomyślałem. Przed sobą miałem już
restaurację Waffle House; Otherside Lounge był tuż za nią.
Przebijając
się przez jakiś podrzędny motel nieopodal Waffle House,
spostrzegłem coś, co sprawiło, że stanąłem jak wryty.
Naprzeciwko klubu Otherside stał radiowóz. Auto, zaparkowane
częściowo na chodniku, pozwalało siedzącemu w nim policjantowi
bez kłopotu objąć wzrokiem moją trasę do patio. Podszedłem do
jakiegoś samochodu i zacząłem udawać, że szukam kluczyków.
Tykającą bombę zegarową delikatnie postawiłem na ziemi; miałem
ją między nogami. Jednym okiem patrzyłem na gliniarza, drugim zaś
na mój zegarek – wciąż szukałem moich wyimaginowanych
kluczyków. Mijały pełne udręki sekundy. „Odjeżdżaj; no dalej,
odjeżdżaj” – syknąłem. Ale gliniarz się nie ruszał. „Muszę
odwołać akcję. Muszę użyć awaryjnego wyłącznika i zadzwonić
z ostrzeżeniem”.
O
dziewiątej pięćdziesiąt pięć, gdy na zegarze bomby zostało już
tylko pięć minut, prztyknąłem palcami przełącznik. Bomba
została rozbrojona. Ale gdy podniosłem głowę, żeby się
rozejrzeć, gliniarza już nie było. Rzuciwszy okiem na zegarek
stwierdziłem, że mechanizm zegarowy wskazywał cztery minuty do
wybuchu. Bez wahania prztyknąłem przełącznik, ponownie uzbrajając
ładunek. Przeszedłem wielkimi krokami na drugą stronę ulicy;
bombę niosłem przed sobą jakby parzyła mi ręce. Na wysokości
parkingu z tyłu klubu przykucnąłem i zacząłem iść skulony,
kierując się za zasłonę drzewek, za którymi ukrywało się
patio. Portierzy odprowadzający samochody gości na parking stali w
odległości mniejszej niż sześć metrów ode mnie i gawędzili.
Prześlizgnąłem się koło nich i ruszyłem prosto na patio; tam
podłożyłem bombę. Zrobiłem prędki zwrot w tył i pośpieszyłem
między zaparkowanymi samochodami w kierunku chodnika. Już prawie
się udało.
Wywołany
przez EKSPLOZJĘ podmuch wiatru uderzył mnie w plecy niczym piorun.
Zachwiałem się na nogach niemal upadając na twarz. Zaległa cisza.
Wszystko poruszało się w zwolnionym tempie. Odłamki szkła i pył
znieruchomiały w locie. A potem nagle wszystko zaczęło dziać się
w zwykłym tempie. Ze wszystkich stron ozwały się piski
samochodowych alarmów. Strzepnąłem z siebie pył i jakby nigdy nic
oddaliłem się chodnikiem.
*
* *
Moim
wrogom sprzyjało szczęście. Wszystkie bomby wybuchły, ale nie do
końca zgodnie z planem. W abortowni Northside pierwszy ładunek
zniszczył salę operacyjną. Lecz w chwili eksplozji była ona
pusta. Federalni bez zwłoki przejęli dowodzenie na miejscu
zdarzenia i zabronili tam wstępu. Cywili trzymano na dystans, za
policyjną taśmą. Specjaliści od bomb zaczęli przeczesywać teren
w poszukiwaniu śladów. Dla ułatwienia sobie tego zadania
przeparkowali niektóre samochody z dalszych części parkingu bliżej
budynku. Jedno z aut, nissana pulsara, postawili zaraz koło drugiej
bomby. Samochodzik wziął na siebie całą siłę wybuchu; posłużył
agentom FBI oraz ATF za zasłonę. Zgromadzeni w oddali za policyjną
taśmą cywile nie doznali żadnego uszczerbku.
Gdy
miesiąc później federalni przybyli do klubu Otherside Lounge w
Midtown, mieli się już na baczności. Od razu zaczęli szukać
drugiego ładunku, który szybko odnaleźli – w krzakach wzdłuż
muru oporowego. Po ewakuowaniu okolicy wysłali robota, aby rozbroił
bombę. Ta wybuchła w trakcie rozbrajania. Robot rozleciał się na
kawałki.
Na
miejscach obu zamachów federalni nie znaleźli praktycznie żadnych
tropów. Zmarnowali dużo czasu gadając z jednym facetem, ale ten
tylko mydlił im oczy. Facet ów – pacjent kliniki odwykowej w
Northside twierdził, że rankiem tego dnia, gdy wybuchła bomba,
widział pewnego człowieka w bluzie z kapturem. Twierdził, że
człowiek ten kopał szpadlem w pobliżu krzaków, gdzie eksplodowała
druga bomba. „Kopał szpadlem”! Federalni rzucili się na ten
strzęp informacji. Polecili policyjnemu rysownikowi sporządzić
domniemany portret „Zakapturzonego” i umieścili go we wszystkich
gazetach. Wydał mi się dosyć podobny do wujka Festera z rodziny
Addamsów.
Podsumowując:
należy uznać, że zamachy się udały. Zarówno Northside Family
Planning jak i Otherside Lounge zakończyły działalność.
Zniszczyłem dużo cennej własności i nadałem rozgłosu Sprawie –
a bardzo tego potrzebowała. Zmusiłem też do działania Waszyngton.
Rząd utworzył oddział specjalny mający prowadzić dochodzenie w
sprawie moich zamachów. Oddział ów, nazwany Southeast Bomb Task
Force, z siedzibą w Atlancie, miał dysponować setkami agentów FBI
oraz ATF pracującymi nad rozwiązaniem sprawy.
Środki
masowego przekazu też się nią zainteresowały. W parę minut po
zamachu na Otherside Lounge wysłałem do mediów kilka listów,
wyjaśniając w nich motywy ataków. Celowo naszpikowałem moją
korespondencję literówkami i błędami gramatycznymi. Zdawałem
sobie sprawę, że dziennikarze ledwie rzucą na listy okiem i
wyplują z siebie rzekę nienawiści. Choć przeciętny dziennikarz
przedstawia się jako orędownik demokracji i obrońca „szarego
człowieka”, w istocie jest elitarystycznym bigotem. Skrajnie
lewicowy dziennik „Atlanta Journal-Constitution” zamieścił
jadowite artykuły odredakcyjne, obwiniające za zamachy „tę
drugą” Georgię – złożoną ze wsteczniackich wsioków z
zaścianka. Rysownik gazety, Mike Luckovich, przedstawił na
ilustracji podpalającego lont bezzębnego prywitywa. Oto przemawiały
głosy „tolerancji” i „rozsądku”, brzmiące jak ujadanie
ślepo oddanych swej kaście członków śmietanki towarzyskiej. Bo
właśnie nimi są.
[wydanie
trzecie, 2015]
Tłum. Łukasz Makowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz