Czuję się trochę niezręcznie pisząc wstęp do Gry Endera. Pierwsze i kolejne wydania powieści można kupić już od sześciu lat, a przez cały ten czas nikt nigdy nie napisał do mnie: "Wiesz, Gra Endera to całkiem dobra książka, ale wiesz, czego naprawdę potrzebuje? Wstępu!". A jednak, gdy do druku idzie nowe wydanie powieści - w twardej okładce - powinna ona zawierać coś naprawdę nowego, by uświetnić okazję (coś innego niż drobne zmiany wynikające z tego, że poprawiam błędy, wewnętrzne sprzeczności i stylistyczne ekscesy, które dręczyły mnie bez przerwy od kiedy powieść została opublikowana po raz pierwszy). Bądź zatem pewien - powieść broni się sama, więc jeśli pominiesz ten wstęp i przejdziesz od razu do rozdziału pierwszego - nie tylko nie stanę ci na drodze - co więcej: zgodzę się z twoją decyzją!
Nowelka pod tytułem Gra Endera była moim pierwszym opublikowanym utworem science fiction. Opierała się na pomyśle nazwanym Pokojem Bitwy [Battle Room, zwanym również "Salą Treningową"], który przyszedł mi do głowy, gdy miałem szesnaście lat. Właśnie przeczytałem trylogię Foundation Izaaka Asimova, która była (w mniejszym czy większym stopniu) rozwinięciem idei z książki Gibbona Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego, opisanych w odniesieniu do imperium rozmiarów galaktyki w dalekiej przyszłości.
Powieść Asimova pobudziła mnie nie do marzycielstwa, ale do myślenia, które jest jego najbardziej niezwykłą umiejętnością jako powieściopisarza. Jaka naprawdę będzie przyszłość? Jak zmieni się świat? Co pozostanie takie samo? Wyglądało na to, że w trylogii Foundation Asimov założył, iż, chociaż rekwizyty i aktorzy mogą się zmieniać, bieg historii ludzkości jest zawsze taki sam. Niemniej jednak to zasadniczo pesymistyczne założenie (myślisz, że naprawdę nigdy się nie zmienimy?) złagodziła koncepcja Asimova, w ramach której istnieje pewna grupa ludzi, którzy - nie poprzez zmianę genetyczną, lecz poprzez wyuczone umiejętności - jest w stanie zrozumieć i leczyć umysły innych.
Ta koncepcja wydała mi się przekonująca, częściowo zapewne ze względu na to, że wychowałem się wśród mormonów i wierzę w co następuje: Istoty ludzkie mogą być zasadniczo okazami nieszczęścia, ale naprawdę potrafimy czegoś się nauczyć i przez to stać się przyzwoitymi ludźmi.
To były niektóre z pomysłów krążących mi po głowie w trakcie czytania Foundation; leżałem zwinięty w kłębek na łóżku - cienkim materacu na kawałku sklejki, na łóżku, które zrobił dla mnie ojciec - w moim pokoju w suterenie naszego domeczku na East Street pod numerem 650 w Orem w stanie Utah. I wtedy właśnie, podobnie jak wielu czytelników science fiction na przestrzeni dziejów, poczułem silne pragnienie, żeby napisać historie, które dadzą innym to, co mi dała książka Asimova.
W przypadku innych gatunków literackich to pragnienie często wyraża się przez tworzenie słabo zawoalowanych kopii wielkiego dzieła: na przykład uczniowie Tolkiena aż nazbyt często po prostu przepisują to, co napisał Tolkien. Jednak w science fiction cały dowcip polega na tym, by pomysły były świeże, zaskakujące i intrygujące; imitujesz wielkich pisarzy nie poprzez przepisywanie ich historii, ale tworzenie historii tak samo jak one zaskakujących i nowych.
Ale nowych w jaki sposób? Asimov był naukowcem i do każdego obszaru ludzkiej wiedzy podchodził w sposób naukowy - przyswajając dane, łącząc je w nowe i zaskakujące sposoby, przemyśliwując konsekwencje każdego nowego pomysłu. Naukowiec był ze mnie żaden i małe były szanse, abym kiedykolwiek nim został, przynajmniej prawdziwym naukowcem - fizykiem, chemikiem, biologiem, nawet inżynierem. Nie miałem żadnych zdolności matematycznych, a matematyki nawet zbytnio nie lubiłem. Chociaż rozkoszowałem się nauką logiki oraz języków i praktycznie pochłaniałem wiadomości z dziedziny historii, a także pasjonowałem się biografiami, w tamtym czasie nigdy nie przyszło mi do głowy, że są to równie właściwe źródła opowiadań science fiction - równie dobre jak astronomia czy mechanika kwantowa.
Jak zatem mógłbym wpaść na pomysł z gatunku science fiction? Co ja tak naprawdę wiem?
W tamtym czasie mój starszy brat Bill służył w armii i stacjonował w forcie Douglas w Salt Lake City. Dochodził do siebie po wypadku motocyklowym (miał nogę w gipsie od biodra po piętę) i wracał do domu na weekendy. Wtedy właśnie poznał swoją przyszłą żonę, Laurę Dene Low; spotkał ją podczas protestanckiego nabożeństwa na kampusie Brigham Young University - i to Laura dała mi do przeczytania Foundation. Być może właśnie dlatego w naturalny sposób moje myśli skierowały się w stronę wojskowości.
Dla mnie jednak wojskowość nie oznaczała wojny w Wietnamie (udział Amerykanów w tym konflikcie zbliżał się właśnie do szczytu intensywności). O sprawach wojskowych nie miałem bladego pojęcia – nie wiedziałem o nich nic poza historiami Billa o podłym życiu w koszarach, poniżeniach w szkole oficerskiej i jego samotnym, choć pod wielu względami udanym życiu jako podoficer w Korei. Dużo głębiej zakorzeniło się w moim umyśle doświadczenie sprzed pięciu czy sześciu lat wstecz - lektura trzytomowej Armii Potomaku Bruce'a Cattona. Zapamiętałem tak dobrze historie o dowódcach tej wojny - o trudnościach ze znalezieniem generała Unii zdolnego do zrobienia użytku z wspaniałej armii McClellana do pokonania generała Lee, Jacksona oraz Stuarta i, w końcu, Granta, który przyniósł śmierć o wiele zbyt wielu swoim żołnierzom, ale również sprawił, że ich śmierć nabrała znaczenia przez nieustanne nękanie generała Lee, powstrzymujące go od tańczenia i manewrowania poza zasięgiem wojsk Unii. To po lekturze historii Cattona nie bawiła mnie już nigdy gra w szachy i przed zagraniem w Ryzyko musiałem powtórzyć sobie jego zasady - zacząłem mieć o wojnie jakieś pojęcie i to nie tylko z powodu konkluzji, do których doszedł sam Catton. Historia ta pozwoliła mi dojść do pewnych własnych wniosków.
Nauczyłem się, że historia jest kształtowana przez użycie siły i że różni ludzie dowodzący tą samą armią, dysponujący zatem w przybliżeniu tą samą siłą, użyli jej w tak różny sposób, że armia ta zdawała się zmieniać z bandy szlachetnych głupców pod Fredericksburgiem w spanikowanych tchórzy zwiewających spod Chancellorsville, następnie w pełnych ponurej determinacji upartych żołnierzy utrzymujących pozycje pod Gettysburgiem i w końcu w zdyscyplinowaną profesjonalną armię, która wgniotła w piach armię generała Lee w konsekwencji długiej kampanii Granta. To nie żołnierze się zmienili. Zmienił się przywódca. I chociaż nie umiałem wtedy określić, jakie mam pojęcie o dowodzeniu wojskiem, wiedziałem, że naprawdę mam o nim pojęcie. Pojmowałem na poziomach głębszych niż potrafiłem to wyrazić, jak wybitny przywódca wojskowy narzuca wrogowi swoją wolę i czyni swoją armię tejże woli emanacją.
Pewnego poranka, gdy Tata wiózł mnie do szkoły średniej im. Brighama Younga wzdłuż Catervile Road w mocno zalesionych kotlinach rzeki Provo, zastanawiałem się: Jak można by szkolić żołnierzy do walki w przyszłości? Nie zaprzątałem sobie głowy myśleniem o systemach broni stosowanych na Ziemi - tym, o czym myślałem po przeczytaniu Foundation, był kosmos. Żołnierze i dowódcy musieliby myśleć w kosmosie kompletnie inaczej, ponieważ stare koncepcje góry i dołu po prostu nie miałyby zastosowania. Czytałem już w książce Nordhoffa i Halla poświęconej historii latania podczas pierwszej wojny światowej o tym, że z początku nowym pilotom wielką trudność sprawiało nauczenie się spoglądania w górę i w dół, a nie tylko w prawo i lewo, by zlokalizować nadlatujących wrogów. O ile cięższe byłoby zatem nauczyć się myśleć z ogóle bez "góry" i "dołu"?
Istotą szkolenia jest możliwość popełnienia błędu bez ponoszenia konsekwencji. Prowadzenie wojny w trzech wymiarach musi być ćwiczone w ograniczonej przestrzeni, by pomyłki nie skutkowały tym, że szkolący się odlatują na Jowisza. Takie szkolenie powinno dawać możliwość praktyki strzeleckiej bez ryzyka zranienia; niemniej jednak szkolący się, których "trafiono" powinni zostać unieruchomieni, przynajmniej czasowo. Otoczenie powinno być zmienne, tak aby symulować różne warunki prowadzenia działań wojennych - blisko statku, wśród odłamków, w pobliżu malutkich asteroid. I powinno jakoś oddawać zamęt towarzyszący prawdziwej bitwie, tak aby ta zabawa w wojnę nie przerodziła się w coś tak sztywnego i szablonowego jak pozbawione znaczenia maszerowanie i manewry, które nadal marnują zaskakująco dużą ilość cennych godzin żołnierza szkolonego w ramach podstawowego treningu w naszym współczesnym wojsku.
Rezultatem moich spekulacji tamtego poranka była Sala Treningowa, w takim dokładnie kształcie jak zobaczycie (albo już widzieliście) w niniejszej książce. To był dobry pomysł i coś podobnego zostanie z pewnością zastosowane podczas szkolenia, jeśli kiedykolwiek w kosmosie pojawią się żołnierze-ludzie. (Coś bardzo podobnego stosowano już w rozmaitych salach zabaw w całej Ameryce).
Ale wymyśliwszy już koncepcję Sali Treningowej, nie miałem zielonego pojęcia jak na jej podstawie napisać powieść. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że pomysł na powieść jest niczym w porównianiu z wagą wiedzy o tym, jak znaleźć bohatera i historię, którą da się osnuć wokół zamierzonej idei. Asimov, wpadłszy już na pomysł sparalelizowania Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego, nadal nie miał pomysłu na powieść; jego geniusz - i dusza jego książki - ujawniły się, gdy ucieleśnił swoją historię, czyniąc psychohistoryka Hariego Seldona kimś na kształt Boga, twórcą planu, apokaliptycznym prorokiem w swojej historii. Nie miałem takiej postaci ani pomysłu na nią.
Minęły lata. Ukończyłem liceum będąc uczniem trzeciej klasy (udało mi się w ostatniej chwili - szkoła średnia im. Brighama Younga zakończyła działalność z rokiem 1968) i poszedłem na Uniwersytet Brighama Younga. Zacząłem studiować archeologię, ale szybko odkryłem, że zajmowanie się nią jest niewymownie nudne w porówaniu z czytaniem książek Thora Heyerdahla (Aku-Aku, Kon-Tiki), Yigaela Yadina (Masada) czy Jamesa Michenera (Źródło), które spowodowały, że zacząłem marzyć. Skorupy! Lepiej zostać dentystą niż spędzić życie na próbach sklejenia starych garnków w niekończących się pustynnych krajobrazach Bliskiego Wschodu.
Zanim zorientowałem się, że nawet taka quasi-nauka jak archeologia nie nadaje się dla kogoś tak niecierpliwego jak ja, już pochłonęła mnie moja prawdziwa kariera. W tamtym czasie, rzecz jasna, nie rozumiałem siebie: myślałem, że jestem w teatrze, ponieważ uwielbiam występować. A naprawdę kocham występować, nie zrozumcie mnie źle. Dajcie mi widownię, a będę trzymał ich uwagę tak długo jak mogę - mówiąc na jakikolwiek temat. Ale nie jestem dobrym aktorem i teatr nie miał być moją karierą. Jednak w owym czasie wszystkim, co mnie obchodziło, to było granie i wystawianie sztuk. Reżyserowanie ich. Tworzenie scenografii, robienie kostiumów i planowanie obsady.
A nade wszystko poprawianie tych doprawdy marnych scenariuszy. Cały czas nad tym myślałem. Dlaczego autor scenariusza nie słyszy jak nudna jest ta przemowa? Ta scena mogłaby zostać z taką łatwością ulepszona i dużo bardziej przemawiałaby do odbiorcy.
Wtedy spróbowałem swoich sił w pisaniu adaptacji powieści na zajęcia z czytania dramatów i mój los był przypieczętowany. Zostałem dramaturgiem.
Ludzie przychodzili na moje sztuki i klaskali na koniec. Nauczyłem się - od aktorów i od widowni - jak konstruować scenę, jak budować napięcie i - nade wszystko - konieczności bycia surowym względem własnego tekstu, wyrzucania bądź pisania na nowo wszystkiego, co się nie nadaje. Nauczyłem się oddzielać historię od pisania - to prawdopodobnie najważniejsza rzecz, jakiej dramaturg musi się nauczyć: tego, że istnieje tysiąc właściwych sposobów na opowiedzenie historii oraz dziesięć milionów niewłaściwych – i gdy po raz pierwszy opowiadasz swoją historię, z dużo większym prawdopodobieństwem pójdziesz drugą z tych dróg.
Moja miłość do teatru trwała w trakcie mojego wyjazdu na misje w ramach Kościoła Świętych Dni Ostatnich. Mimo że pojechałem jako misjonarz, w Sao Paulo napisałem sztukę pod tytułem Kamienne stoły (Stone Tables), która mówiła o relacji między Mojżeszem i Aaronem w Księdze Wyjścia; premierę przedstawienia widzowie oglądali w sali bez miejsc siedzących (na premierze się nie pojawiłem, ponieważ nadal przebywałem w Brazylii!).
Jednocześnie nadal miałem ów pierwotny impuls do pisania science fiction.
W koledżu brałem udział w kursach pisania powieści, ale nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek kazano nam pisać science fiction. Ale z własnej inicjatywy zacząłem pisać serię historii o ludziach ze zdolnościami psionicznymi (nie miałem wtedy pojęcia, że w literaturze SF to banał), które ostatecznie przerodziły się w Sagę Worthingów (The Worthing Saga). Wysłałem nawet jedną z tych opowieści do czasopisma "Analog" nim wyjechałem na misje, zaś w ich trakcie napisałem kilka długich historii z tej samej serii (podjąłem również kilka prób w zakresie pisania literatury popularnej).
Przez cały ten czas koncepcja Sali Treningowej kołatała się po mojej głowie. Ale dopiero w roku 1975 odkurzyłem ją i spróbowałem umieścić w utworze. Wtedy byłem już po założeniu zespołu teatralnego, który poradził sobie całkiem nieźle latem, a następnie upadł pod ciężarem pecha i złego zarządzania (mojego) jesienią i zimą. Byłem ciężko zadłużony i miałem żałosną wypłatę jako redaktor BYU Press. Pisanie było jedyną rzeczą, na której się znałem, oprócz pracy korektora i redaktora. Należało na serio wziąć się do pisania czegoś, co mogłoby zarobić trochę pieniędzy - i, oczywiście, pisanie sztuk teatralnych nie dawało na to szans.
Na początek napisałem na nowo i wysłałem do wydawców Tinkera, moją pierwszą część sagi o Worthingach; tę, która wciąż bardzo silnie przemawiała do czytelnika. Spotkałem się z listem odmawiającym od Bena Bovy z "Analogu", wskazującego, że Tinker po prostu nie wygląda na science fiction - wygląda na fantasy. Więc historie z sagi o Worthingach były jak na wtedy wykluczone.
Co mi pozostało? Ten stary pomysł Sali Treningowej. Pewnego wiosennego dnia zdarzyło się, że moja przyjaciółka, Tammy Mikkelson, zabierała dzieci swojego szefa do cyrku w Salt Lake City; czy chciałbym z nimi jechać? Chciałbym. A że nie było dla mnie biletu (i swoją drogą od zawsze nienawidziłem cyrku - klauny doprowadzają mnie do szału) spędziłem parę godzin występu na trawniku na zewnątrz Salt Palace z notesem na kolanach, pisząc Grę Endera w taki sam sposób, w jaki pisałem wszystkie moje utwory: ręcznie na papierze w gęste linie. "Pamiętajcie" - powiedział Ender. - "Brama wroga jest na dole".
Może to dlatego, że w aucie, którym wybraliśmy się do cyrku, znajdowały się dzieci, zdecydowałem, że rekruci w Sali Treningowej będą tak młodzi. Może stało się tak dlatego, że ja sam, człowiek zaledwie dorastający, tylko dzieciństwo rozumiałem wystarczająco dobrze, żeby o nim pisać. A może chodziło o to samo, co zrobiło na mnie wrażenie w Cattona Armii Potomacu: że wszyscy żołnierze byli tak młodzi i niewinni. Że strzelali do wroga i atakowali go bagnetami, a potem prześlizgiwali się przez ziemię niczyją, by wymieniać się tytoniem, żartami, alkoholem i jedzeniem. Nawet jeśli to była gra, w której szło o życie, a cierpienie i strach były okropne i prawdziwe, to była nadal gra, w którą bawiły się dzieci, nie do końca odmienna od zabawy w wojnę, w którą bawiłem się z braćmi - oblewając się wodą z plastykowych butelek.
Gra Endera została napisana i sprzedana. Wiedziałem, że to dobra historia, ponieważ sam o to zadbałem i wierzyłem w jej sukces. Nie miałem pojęcia, że wywrze takie wrażenie, jakie wywarło na czytelnikach literatury science fiction. Mimo tego, że większość ludzi zignorowała ją i kontynuuje swoje życie w pełni i szczęśliwie, choć mojej powieści nie czytała - podobnie jak niczego innego, co napisałem - nadal istniała zaskakująco duża grupa, która zareagowała na Grę Endera z czymś, co można by nazwać entuzjazmem.
Gra Endera, pominięta podczas głosowania na nagrodę Nebula, została wzięta pod uwagę w głosowaniu na nagrodę Hugo i zajęła drugie miejsce. Co więcej, otrzymałem nagrodę im. Johna W. Campbella dla najlepszego nowego pisarza. Bez wątpienia Gra Endera była nie tylko pierwszą moją sprzedaną książką - ale odskocznią do mojej kariery.
Ta sama historia zdarzyła się ponownie w roku 1985, kiedy napisałem od nowa Grę Endera jako powieść - książkę, której nieco zmienioną wersję trzymacie teraz w dłoniach. W tamtym momencie myślałem o Grze Endera, powieści, jako istniejącej tylko po to, żeby stanowić wstęp do dużo bardziej przemawiającej do czytelników (tak sądziłem) historii Rzecznika umarłych (Speaker for the Dead). Ale gdy powieść ukończyłem, wiedziałem, że zawarta w niej historia zyskała nową siłę. Nauczyłem się wiele, zarówno o życiu jak i o pisaniu, w dekadzie od kiedy napisałem nowelę, i to zagrało wspólnie po raz pierwszy w tej książce. Czytelnicy znowu byli dla mnie mili: nagrody Nebula i Hugo, tłumaczenia na języki obce, wysoka i stabilna sprzedaż, która po raz pierwszy w mojej karierze faktycznie pokryła koszt tego, co z góry dostałem za jej napisanie, i pozwoliła mi na otrzymywanie tantiem autorskich.
Ale nie chodziło tylko o to, że udało się wydać kultową w niektórych kręgach powieść, która przynosiła stały dochód. W sposobie, w jaki ludzie reagowali na Grę Endera, było coś więcej.
Po pierwsze: ludzie, którzy jej nienawidzili, nienawidzili jej całą mocą. Ataki na powieść - i na mnie - były zdumiewająco agresywne. Części się spodziewałem - ukończyłem studia z zakresu literatury, a przy pisaniu Gry Endera celowo unikałem wszystkich literackich gierek i trików, które czynią "wyszukane" dzieła literackie tak nieprzeniknionymi dla przeciętnego czytelnika. Wszystkie warstwy znaczeniowe są dostępne do rozszyfrowania, jeśli lubisz bawić się w krytykę literacką, ale jeśli nie pociąga cię ta zabawa – w porządku. Zaprojektowałem Grę Endera mając na uwadze, by była tak jasna i przystępna jak wszystko inne, co napisałem. Mój cel stanowiło, by czytelnik nie musiał być ekspertem w dziedzinie literatury lub nawet science fiction, żeby zrozumieć tę opowieść w jej najprostszej, najczystszej formie. A ponieważ tak wielu pisarzy i krytyków oparło całą swoją karierę na założeniu, że cokolwiek przeciętny czytelnik pojmie bez ich tłumaczenia, to bezwartościowe śmieci, nie jest zaskakujące, że uznali oni moją powiastkę za godną nienawiści. Gdyby wszyscy zgodzili się, że historie powinny być opowiadane tak prostym językiem, profesorowie literatury straciliby pracę, zaś autorów powieści niejasnych i wymagających niezwykłego wysiłku przy interpretacji nie uhonorowywano by, lecz litowano by się nad ich nieprzeniknionością.
Jednak niektórzy ludzie znienawidzili Grę Endera z przyczyn innych niż artystyczne. Pamiętam list do redaktora "Isaac Asimov’s Science Fiction Magazine", w którym pewna kobieta pracująca jako tutor utalentowanych dzieci napisała, że sięgnęła po moją powieść tylko dlatego, iż jej syn nieustannie mówił o tym, jaka to niesamowita książka. Przeczytała ją i znienawidziła. Oczywiście, zastanawiałem się, jaki pedagog mający wspierać utalentowane dzieci wystawiałby gust swojego syna na publiczne pośmiewisko, ale jej krytyczną uwagą, która najbardziej mnie osłupiła, było założenie, że sposób, w jaki opisuję utalentowane dzieci jest beznadziejnie nierealistyczny. One po prostu tak nie mówią - stwierdziła. One tak nie myślą.
I nie była w swoim zdaniu odosobniona. Inni zgłaszali ten sam problem. Zacząłem więc zdawać sobie sprawę, że w takiej formie, w jakiej została napisana, Gra Endera niepokoi niektórych, bo przeczy ich założeniom dotyczącym rzeczywistości. Tak naprawdę to właśnie klarowność książki może czynić ją bardziej wymagającą, ponieważ wizja świata przedstawiona w mojej historii jest tak prosta jak konstrukcja cepa. Dla bohaterki poprzedniego akapitu, podobnie jak dla innych, istotne było, żeby uwierzyć, iż dzieci faktycznie nie myślą i nie mówią w sposób, w jaki przedstawiłem to w Grze Endera.
Niemniej jednak wiedziałem - wiedziałem z niewzruszoną pewnością - że to jedna z najprawdziwszych rzeczy w mojej powieści. Tak naprawdę patrząc wstecz zrozumiałem, że to być może faktycznie częściowy powód, dla którego tak istotne wydało mi się - tam na trawniku przed Solnym Pałacem - opisać historię, w której utalentowane dzieci szkoli się do walki w wojnach dorosłych. Ponieważ nigdy przez całe moje dzieciństwo nie czułem się jak dziecko. Czułem się przez cały czas osobą - tą samą, którą jestem dziś. Nigdy nie czułem, że używam dziecinnego języka. Nigdy nie odczuwałem, aby moje emocje i pragnienia były jakoś mniej realne niż emocje i pragnienia dorosłych. I pisząc Grę Endera zmusiłem czytelników, by doświadczyli życia dzieci z tej perspektywy - perspektywy, w której ich uczucia oraz decyzje są tak istotne i prawdziwe jak dorosłych.
Ciemna strona mnie chciała odpowiedzieć pani pedagog słowami: "Jedyny powód, dla którego nie sądzi pani, że uzdolnione dzieci mówią w ten sposób, jest taki, że dobrze wiedzą, że nie należy w ten sposób mówić przy pani". Ale prawdziwsza odpowiedź jest taka, że Gra Endera domaga się uznania człowieczeństwa dzieci, a dla tych, którzy są przyzwyczajeni do myślenia o dzieciach inaczej niż o ludziach - szczególnie zaś tych, którzy całą swoją karierę oparli na takim założeniu - Gra Endera będzie czymś nie do zniesienia. Dzieci są nieprzerwanie samoodnawiającą się podklasą, bezradną w obliczu decyzji dorosłych - dopóki same się nimi nie staną. I Grę Endera, widzianą z tej perspektywy, możńa by nawet uznać za coś w rodzaju traktatu rewolucyjnego.
Bo moja książka naprawdę brzmi autentycznie dla dzieci, które ją czytają. Najwyższą pochwałę, jaką kiedykolwiek otrzymałem za książkę mojego autorstwa, usłyszałem z ust szkolnego bibliotekarza z Farrer Junior High w Provo w stanie Utah, który powiedział mi: "Wie pan, Gra Endera jest książką, która najczęściej nam ginie".
I wreszcie są też listy. Ten, na przykład, który otrzymałem w marcu 1991 roku:
Drogi Panie Card,
Piszę do Pana w imieniu swoim i dwunastu moich znajomych współstudentów, którzy tego lata biorą wspólnie ze mną udział w dwutygodniowym programie studiów stacjonarnych dla utalentowanych uczniów na uniwersytecie Purdue. Uczestniczymy w zajęciach pt. Filozofia i science fiction prowadzonych przez Petera Robinsona. Jesteśmy w wieku od trzynastu do piętnastu lat.
Wszyscy znajdujemy się w bardzo podobnej sytuacji. Jesteśmy bardzo dociekliwi, a niewiele osób w miejscu naszego zamieszkania posiada tę cechę. Stąd większość z nas jest bardzo samotna od czasów przedszkolnych. Kiedy nauczyciele ciągle cię chwalą, twoje szanse na "wpasowanie się" są praktycznie równe zeru.
Przez całe nasze życie nieświadomie żyliśmy filozofią streszczoną słowami: "Jedyną drogą na zdobycie szacunku jest radzenie sobie tak dobrze, by nie mogli cię zignorować". A przynajmniej dla mnie i dla Mike'a "pokonanie systemu" szkolnego było drogą jaką wybraliśmy, aby realizować tę filozofię. Mike i ja planujemy uczyć się analizy matematycznej już w drugiej klasie liceum, jeśli rozkład zajęć na to pozwoli. (Obaj jesteśmy zainteresowani w przyszłości karierą w dziedzinie nauk ścisłych/matematyki). Niech nie zrozumie nas Pan źle; wszyscy błyszczymy inteligencją i wszyscy jesteśmy w czołówce naszych grup. Jednak wybierając tę drogę, większość z nas znalazła się w takiej sytuacji, że jesteśmy zadowoleni z siebie, ale bardzo samotni.
To właśnie dlatego Gra Endera i Mówca umarłych naprawdę do nas trafiły. Te książki były naszymi "lekturami" na zajęcia. Każdej nocy czytaliśmy od stu do dwustu stron, a następnie rozmawialiśmy o nich (oraz innych krótkich opowiadaniach i esejach) za dnia. W każdym razie na Purdue nie była to jednak dyskusja "jak w zwykłej klasie". To była grupa przyjaciół rozmawiających o tym, jak ich uczucia i filozofie życiowe zgadzały się z tymi książkowymi albo różniły od nich.
Nie jest Pan sobie w ogóle w stanie wyobrazić, jaki wpływ miały na nas Pańskie książki; to my jesteśmy Enderami naszych czasów. Prawie cały tekst Gry Endera i Mówcy umarłych dotyczył każdego z nas na bardzo, bardzo osobistym poziomie. Nie, nasza obecna sytuacja nie jest tak drastyczna, ale opisał Pan wszystkie nasze uczucia. Obie Pańskie książki, jak również wspaniałe zajęcia Petera Robinsona, uczyniły z nas zwartą grupę ludzi.
List Ingrid nie kończy się na tym; autorka mówi dalej o Phoenix Rising, czasopiśmie, który studenci owi wydają razem w celu podtrzymania poczucia wspólnoty. (W odpowiedzi pozwoliłem im opublikować niniejsze wprowadzenie w ich czasopiśmie zanim pojawi się w wydaniu książkowym).
Oczywiście, zawsze cieszy mnie, gdy widzę, że czytelnikom podoba się to, co piszę; ale chodzi tu o coś dużo ważniejszego. Ci czytelnicy dostrzegli, że Gra Endera nie jest tylko "mityczną" historią, która zajmuje się ogólnymi prawdami, ale czymś znacznie bardziej osobistym: dla nich Gra Endera była epicką opowieścią, historią, która wyraziła, kim są jako społeczność, historią, która wyróżniła ich spośród innych ludzi. To nie było tak, że kochali Endera albo żałowali go (częste odpowiedzi dorosłych); oni byli Enderem - każdy z nich. Przeżycia Endera nie były dla nich nieznane bądź dziwne; przeglądali się w życiu Endera jak w lustrze. Prawdziwość mojej powieści nie była prawdą ogólną, ale ich własną.
Historie mogą być tak różnie interpretowane - nawet proste historie, nawet historie, które celowo unikają dwuznaczności widocznych gołym okiem. Oto na przykład inny list, podobny do tego, który otrzymałem w połowie marca roku 1991. Został napisany 16 lutego, wysłany zaś – osiemnastego. Te daty są istotne.
Panie Card!
Jestem pilotem wojskowym czekającym na koniec burzy piaskowej w Arabii Saudyjskiej. Zawsze chciałem napisać do Pana, a ponieważ moja przyszłość jest niepewna - wiem, kiedy rozpocznie się wojna lądowa - postanowiłem, że nadszedł dzień, w którym to uczynię.
Przeczytałem Grę Endera, kiedy byłem w szkole lotniczej cztery lata temu. Jestem chorążym, a nasza szkoła, przynajmniej przez pierwsze sześć tygodni, bardzo różni się od szkoły oficerskiej. Miałem osiemnaście lat, kiedy dotarłem do Ft. Rucker, żeby zacząć szkolenie lotnicze i pierwsze sześć tygodni prawie mnie wykończyło. Ender dał mi siłę wtedy i wiele razy później. Doświadczyłem takiego jak Ender zmęczenia - zmęczenia tego rodzaju, które pozostawia ślad na dłużej. Byłoby ciekawie dowiedzieć się, co przyczyniło się do tego, że Pan czuł się w ten sam sposób. Nikt nie jest w stanie tego opisać, dopóki tego nie doświadczy, ale rozumiem jak osobiste jest to przeżycie. Jest inna powieść, która opisuje podobny stan duszy i umysłu, a którą cenię równie bardzo jak Grę Endera. Nazywa się Armor, a jej autorem jest John Steakly. Ender i Felix [który jest protagonistą Armor] zawsze towarzyszą moim myślom. Niestety, nie ma kontynuacji Armora - inaczej niż w przypadku Gry Endera.
Jesteśmy bękartami lotnictwa wojskowego. Nasze helikoptery może są najlepsze na świecie, ale wyposażenie, które mamy na sobie, i systemy w naszych helikopterach takie jak nawigacja są przynajmniej 20 lat do tyłu w porównaniu do tych w marynarce i siłach powietrznych. Bardzo cieszy mnie, że siły powietrzne są w stanie bombardować z taką precyzją, ale nawet jeśli bomby nie trafią dokładnie w cel, to nadal lądują na terytorium wroga. Jeśli my spieprzymy sprawę, ludzie, których transportujemy na pole bitwy, "trepy", giną. Nie mamy nawet pancerza na korpus - tzw. chicken plate - które mieli piloci helikopterów w Wietnamie. W zeszłym roku w Salwadorze lotnicy wojskowi transportowali paru cywilnych VIPów i dwudziestu reporterów na terytorium opanowanym przez partyzantów i nie mieli żadnych flar w swoich wyrzutniach, żeby przeciwdziałać naprowadzanym na podczerwień rakietom, którymi (jak wiedzieli) rebelianci dysponowali. Jeden z naszych pilotów i członek załogi zginęli w zeszłym roku podczas lotu szkoleniowego, ponieważ ładunek podwieszony pod ich helikopter zderzył się z drzewami przy prędkości 70 mil na godzinę. Można było temu zapobiec, gdyby nasze noktowizory miały przezierny wyświetlacz, taki jaki lotnictwo ma od czterdziestu lat. Jestem pewien, że słyszał Pan o pułkowniku Picketcie, który został zestrzelony w helikopterze Huey w Salwadorze zaledwie kilka miesięcy temu. Ten typ maszyny liczy sobie już przynajmniej trzydzieści lat i nie ma w nim zainstalowanych systemów bezpieczeństwa. Pickett był dobrym człowiekiem; znałem go.
Opisuję Panu to wszystko, żeby zobrazować naszą sytuację. Kocham to, co robię, ale nie jesteśmy jak "kierownicy helikopterów", o których wszyscy kręcą filmy. Wykonujemy naszą pracę mając mniejszy dostęp do technologii, mniejsze poparcie polityczne, mniejsze uznanie i ryzykując więcej niż pozostali, podczas gdy ci, którzy nam zagrażają, nadal modernizują swoje armie w niewyobrażalnym tempie. Nie proszę o współczucie, ale zastanawiałem się, czy Pan i pan Steakley mogliby napisać powieść o tym, jak świat helikopterów wojskowych oraz ich pilotów będzie wyglądał za 20 lat. Wielu z nas czyta science fiction; po przeczytaniu Gry Endera i Armora - każdej po trzy razy - zacząłem polecać je towarzyszom broni. Moja żona płakała, gdy czytała Grę Endera. Książka, o jaką proszę, cieszyłaby się wielkim zainteresowaniem. Nie mamy żadnego rzecznika, nikogo, kto mówiłby w naszym imieniu - w imieniu tych, którzy niebawem umrą, albo tych, którzy przeżyją [...]
Podobnie jak wspomniani wyżej utalentowani młodzi studenci, którzy przeczytali moją powieść jaką "swoją własną" historię, ten żołnierz - który, jak większość, ale nie wszyscy lotnicy wojskowi w [pierwszej] wojnie w Zatoce Perskiej – przeżył, nie czytał Gry Endera jako "dzieła literackiego". Czytał ją jak epos, historię, która pomogła zdefiniować mu jego otoczenie. Nie był to jego jedyny epos, oczywiście - Armor, wspaniała powieść Johna Steakleya, była równie ważnym kandydatem do bycia częścią jego własnej historii. Co jednak najważniejsze to jego wyraźne odczucie, że - niezależnie od tego jak bardzo te historie do niego przemawiały, nie były wciąż do końca eposem jego własnego środowiska. Nadal czuł potrzebę istnienia "mówcy umarłych" oraz żyjących. Nadal, a szczególnie wtedy, gdy śmierć mogła być blisko, czuł pragnienie, by opowiedziano jego własną historię i historię jego przyjaciół.
Czy to nie z tego właśnie powodu czytamy powieści? Nie czytamy ich, aby być pod wrażeniem czyjegoś olśniewającego języka - a przynajmniej mam nadzieję, że nie z tego powodu. Sądzę, że tak w ogóle większość z nas czyta te historie, o których wiemy, że nie są "prawdziwe", bo jesteśmy spragnieni innego rodzaju prawdy: mitycznej prawdy o ludzkiej naturze w ogólności, konkretnej prawdy o tych społecznościach, w których żyjemy i które definiują naszą tożsamość, i najbardziej szczególnej ze wszystkich prawdy: historii naszego własnego życia. Ponieważ fikcja nie opowiada o kimś, kto faktycznie żył w prawdziwym świecie, zawsze może być o nas samych.
Gra Endera jest historią o utalentowanych dzieciach. Jest również historią o żołnierzach. Kapitan John F. Schmitt, autor podręcznika dla piechoty morskiej pt. Warfighting [Prowadzenie wojny], najwspanialszej i najzwięźlej napisanej książki o strategii wojennej kiedykolwiek napisanej przez Amerykanina (i zwolennik tego sposobu myślenia, który stanowił klucz do zwycięstwa sił sprzymierzonych w I wojnie w Zatoce Perskiej) uznał Grę Endera za wystarczająco użyteczną historię o naturze przywództwa, by używać jej podczas zajęć prowadzonych na Uniwersytecie Piechoty Morskiej w Quantico. Watauga College, interdyscyplinarny program studiów na Appalachian State University - najbardziej niemilitarna społeczność, jaką można sobie wyobrazić - korzysta z Gry Endera w zupełnie innych celach - aby mówić o rozwiązywaniu problemów i autokreacji jednostki. Absolwent uniwersytetu w Toronto badał idee polityczne w Grze Endera. Pisarz i krytyk z uniwersytetu Pepperdine potraktował moją powieść jako na swój sposób beletrystykę religijną.
Wszystkie te interpretacje są uzasadnione - wszystkie te sposoby odczytania książki są "właściwe". Dlatego że wszyscy ci czytelnicy umieścili w mojej historii samych siebie – nie jako obserwatorów, ale jako uczestników, i w ten sposób patrzyli na świat Gry Endera nie tylko moimi oczami, ale swoimi własnymi.
To jest istota współoddziaływania między opowiadającym historię a odbiorcami. "Prawdziwa" historia to nie ta, która istnieje w mojej głowie; z pewnością nie są nią słowa zapisane na oprawionym w okładkę papierze, który trzymasz w swoich dłoniach. Historia w mojej głowie jest niczym innym jak nadzieją; a tekst narzędziem, które wytworzyłem w celu urzeczywistnienia tej nadziei. Historia sama w sobie, prawdziwa historia, to ta, którą (prowadzoną i kształtowaną przez mój tekst) czytelnicy tworzą w swoich umysłach, ale następnie przekształcają, naświetlają, rozszerzają, zmieniają i "oczyszczają" przez własne doświadczenie, pragnienia, własne nadzieje i obawy.
Historia Gry Endera to nie sama książka, choć ten właśnie tytuł widnieje na jej okładce. Prawdziwa historia to ta, którą ty i ja stworzymy razem w twojej pamięci. Jeśli znaczy ona dla ciebie cokolwiek – gdy przypomnisz ją sobie kiedyś, pomyśl o niej nie jako o czymś, co stworzyłem ja, ale o czymś, co stworzyliśmy razem.
Orson Scott Card
Greensboro, North Carolina
marzec 1991
Tłum. Mikołaj O. & TŁM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz