Ksiądz
Brown spacerował po galerii sztuki z wyrazem twarzy sugerującym, że
nie przybył do niej, by oglądać obrazy. W rzeczy samej, nie
zamierzał oglądać obrazów, choć całkiem lubił malarstwo. Nie
żeby w owych akurat wysoce nowoczesnych wytworach sztuki obrazkowej
było cokolwiek niemoralnego lub nieprawdziwego. Krewkim
temperamentem musiałby odznaczać się ktoś, kogo do jakichkolwiek
bardziej pogańskich namiętności pobudzałyby wystawiane na pokaz
przerwane spirale, odwrócone do góry nogami stożki i popękane
walce, którymi sztuka przyszłości inspirowała ludzkość lub jej
groziła.
Prawda jest taka, że ksiądz Brown szukał młodej znajomej, która
wyznaczyła to cokolwiek osobliwe miejsce na spotkanie, będąc sama
nastawienia bardziej przyszłościowego.
Młoda znajoma była również młodą krewną; jedną z niewielu
jego krewnych. Nazywała się Elizabeth Fane (w zdrobnieniu Betty) i
była dzieckiem siostry księdza, która wżeniła się w ród
ambitnych,
lecz zubożałych właścicieli ziemskich. Jako że właściciel
ziemski był nie tylko zubożały, ale i martwy, ksiądz Brown był w
stosunku do niej zarówno kapłanem, jak i opiekunem, a pewnym sensie
zarówno opiekunem, jak i wujem. Jednakże w owej chwili, mrugając
oczami, przypatrywał się zgromadzonym w galerii grupkom i nie
natrafiał wzrokiem na znajome ciemnobrązowe włosy i pogodną twarz
siostrzenicy. Niemniej jednak ujrzał pewnych znajomych sobie ludzi
oraz pewną liczbę ludzi, których nie znał, wśród których
znajdowali się tacy, których – zwykła rzecz gustu – niezbyt
pragnął poznać.
Do
osób, których ksiądz nie znał, a które mimo to wzbudzały jego
zainteresowanie, zaliczał się smukły i żwawy młodzieniec,
odziany bardzo pięknie i sprawiający wrażenie cudzoziemca: nosił
brodę na kształt łopaty niczym starej daty Hiszpan, a ciemne włosy
przyciął tak krótko, że przypominały ściśle przylegającą do
głowy czarną jarmułkę. Do osób, które ksiądz nieszczególnie
pragnął poznać, zaliczała się wyglądająca na bardzo władczą
dama, robiąca niezwykłe wrażenie szkarłatnym ubiorem i burzą
blond włosów – zbyt długich, by nazwać je przystrzyżonymi,
lecz zbyt rozpuszczonych, by nie
mówić o burzy.
Miała władczą i dość nabrzmiałą twarz o bladej i wyglądającej
cokolwiek niezdrowo cerze, a na kogokolwiek spojrzała, na
tego rzucała czar
niczym bazyliszek. W roli asystenta holowała za sobą niskiego
mężczyznę z wielką brodą na bardzo szerokiej twarzy i podłużnymi
szparami zaspanych oczu. Choć jego twarz była tylko na
pół rozbudzona,
miała wyraz promienny i łagodny. Jednak
w byczym karku, oglądanym z tyłu, miał coś brutalnego.
Przypatrując
się tej damie, ksiądz Brown nabierał poczucia, że wygląd i
obejście jego siostrzenicy stanowiłyby wobec niej miłe
przeciwieństwo. Niemniej jednak z jakiegoś powodu przypatrywał się
jej dalej, aż
do chwili, gdy poczuł, że wygląd kogokolwiek stanowiłyby dla niej
miłe przeciwieństwo. Z pewną ulgą zatem, choć i lekkim
drgnięciem – jakby człowieka dopiero zaczynającego
się budzić –
obrócił się na dźwięk swojego nazwiska i ujrzał inną znaną
sobie twarz.
Była
to twarz o ostrych rysach, lecz życzliwa – twarz prawnika
nazwiskiem Granby. Wysepki siwych włosów na jego głowie mogły
wydawać się pudrem z peruki – w takiej stały sprzeczności z
jego młodzieńczą żwawością ruchów. Był jednym z tych ludzi z
City, którzy wbiegają do swoich biur i wybiegają z nich jak
uczniaki. Nie mógł latać na tę modłę po modnej galerii obrazów,
ale zdawało się, że miałby na to ochotę: marszczył się
spoglądając to w lewo, to w prawo, poszukując wzrokiem kogoś
znajomego.
– Nie
wiedziałem – rzekł ksiądz Brown z uśmiechem – że jest pan
admiratorem Nowej Sztuki.
– Ja
z kolei nie wiedziałem, że ksiądz nim jest – odparował
zagadnięty. – Przybyłem tu, by schwytać pewnego człowieka.
– Mam
nadzieję, że czeka pana niezła zabawa – odparł ksiądz. –
Zajmuje mnie właściwie to samo.
– Mówił,
że przemierza kontynent – parsknął prawnik – i zaproponował
spotkanie w tym dziwaczym miejscu. – Przez chwilę pogrążył się
w zadumie, a potem znienacka powiedział: – Niech ksiądz posłucha:
wiem, że potrafi ksiądz dochować tajemnicy. Czy zna ksiądz sir
Johna Musgrave’a?
– Nie
– odparł zapytany – ale nie wydawało mi się, by jego istnienie
stanowiło tajemnicę, choć mówią, że żyje ukryty w zamku. Czy
to nie ów staruszek, o którym opowiadają wszystkie te historie: że
mieszka w twierdzy z prawdziwą kratownicą i mostem zwodzonym i że
ogólnie rzecz biorąc odmawia wychynięcia z ciemnych wieków? Jest
jednym z pańskich klientów?
– Nie
– odparł Granby krótko – przyszedł do nas jego syn, kapitan
Musgrave. Ale staruszek bardzo liczy się w tej sprawie, a nie znam
go – i o to chodzi. Niech ksiądz posłucha – jak wspominałem,
mówię to w sekrecie, ale księdzu mogę zaufać. – Ściszył głos
i pociągnął znajomego do stosunkowo pustej bocznej galerii,
mieszczącej wyobrażenia różnorakich istniejących w
rzeczywistości przedmiotów.
– Ten
młody Musgrave – powiedział prawnik – chce uzyskać od nas dużą
sumę na poczet spodziewanego spadku po żyjącym w Northumberland
leciwym ojcu. Staruszek jest już grubo po siedemdziesiątce i można
się spodziewać, że prędzej czy później zejdzie z tego świata,
ale, że tak powiem, co potem? Co stanie się po jego śmierci z
gotówką, zamkami, kratownicami i całą resztą? To bardzo miła
stara posiadłość, która wciąż ma wielką wartość, lecz – co
dziwne – nie przechodzi automatycznie z ojca na syna. Widzi więc
ksiądz, jaką mamy sytuację. Pytanie – by zacytować bohatera
Dickensa – brzmi: czy staruszek jest przyjazny?
– Jeśli
odnosi się przyjaźnie do własnego syna, odczuje pan tym
przyjaźniejszą atmosferę – zauważył ksiądz Brown. – Nie,
obawiam się, że nie zdołam panu pomóc. Nigdy nie spotkałem sir
Johna Musgrave’a i według mojej wiedzy obecnie bardzo niewiele
osób go spotyka. Wydaje się jednak oczywiste, że ma pan prawo do
uzyskania odpowiedzi w tej kwestii, zanim pożyczy pan młodemu
dżentelmenowi pieniądze firmy. Czy jest on takim typem człowieka,
któremu zapisuje się w testamencie ledwie szylinga?
– Wątpię
– odrzekł prawnik. – Jest osobistością w naszym społeczeństwie
znaną, błyskotliwą i znaczną. Dużo jednak podróżuje za granicę
i jest dziennikarzem.
– Cóż
– rzekł ksiądz Brown – to nie zbrodnia. Przynajmniej nie
zawsze.
– Nonsens!
– powiedział Granby szorstko. – Wie ksiądz, co mam na myśli:
nie jest on raczej w stanie usiedzieć dłużej w jednym miejscu;
zajmował się dziennikarstwem, dawaniem wykładów, aktorstwem i
wszelkiego rodzaju innymi zajęciami. Muszę wiedzieć, na czym
stoję... Ależ – oto on.
Z
tymi słowami prawnik, tupoczący dotychczas niecierpliwie po mniej
uczęszczanej galerii, nagle odwrócił się i pędem rzucił się do
bardziej zatłoczonego pomieszczenia. Biegł w kierunku wysokiego i
dobrze ubranego młodzieńca o krótkich włosach i z brodą
przystrzyżoną na cudzoziemską modłę brodzie.
Obaj
odeszli, rozmawiając, a przez kilka następnych chwil podążały za
nimi wpatrujące się w nich krótkowzroczne oczy księdza Browna.
Wyraz jego spojrzenia zmienił się jednak, a oczy oderwały od
śledzonej sceny wskutek przybycia jego siostrzenicy, Betty –
nadeszła zdyszana i w
zawadiackim stylu.
Raczej ku zdziwieniu wuja, poprowadziła go z powrotem do mniej
zatłoczonego pomieszczenia i usadowiła go na miejscu, które
przypominało wyspę na morzu podłogi.
– Jest
coś, o czym muszę wujowi powiedzieć – rzekła. – To coś tak
głupiego, że nikt inny tego nie zrozumie.
– Czuję
się przytłoczony
– powiedział ksiądz. – Czy chodzi o sprawę, o której zaczęła
mówić mi twoja matka? Zaangażowanie uczuciowe i tak dalej; nie to,
co wojskowi historycy nazywają ostatecznym zaangażowaniem
wszystkich sił w walnej bitwie.
– Wie
wuj – powiedziała – że matka chce, abym zaręczyła się z
kapitanem Musgravem.
– Nie
wiedziałem o tym – powiedział ksiądz Brown z rezygnacją – ale
zdaje się, że kapitan Musgrave to całkiem modny temat.
– Rzecz
jasna, jesteśmy bardzo biedni – powiedziała Betty – i na nic
nie zda się twierdzenie, że nie gra to roli.
– Chcesz
go poślubić? – spytał ksiądz, patrząc na nią półprzymkniętymi
oczami.
Pochmurnie
wbiła wzrok w ziemię i odpowiedziała cichszym głosem:
– Zdawało
mi się, że tak. Przynajmniej myślałam, że tak mi się zdawało.
Ale właśnie spotkał mnie dość duży wstrząs.
– Powiedzmy
więc o nim.
– Usłyszałam,
jak się śmieje.
– To
wybitne osiągnięcie towarzyskie – odparł ksiądz.
– Nie
rozumie wuj – rzekła dziewczyna. – To wcale nie był śmiech w
towarzystwie. Na tym właśnie polega sedno sprawy – nie śmiał
się w towarzystwie.
Przerwała
na chwilę, po czym pewnym głosem ciągnęła: – Przyszłam tu
dość wcześnie i zobaczyłam jak siedzi całkiem sam na środku tej
galerii z nowymi obrazami, który wtedy była zupełnie pusta. Nie
miał pojęcia o tym, że ja albo ktokolwiek inny znajduje się w
pobliżu – siedział całkiem sam – i zaśmiał się.
– Cóż,
to nic dziwnego – powiedział ksiądz Brown. – Osobiście nie
jestem krytykiem sztuki, ale jako że ogólny wygląd obrazów
branych jako całość...
– Och,
nie chce wuj zrozumieć – powiedziała niemal gniewnie. – Wcale
nie o to chodzi. On nie patrzył na obrazy. Wpatrywał się prosto w
sufit nad swoją głową, lecz jego oczy zdawały się zwrócone do
wewnątrz, a zaśmiał się w taki sposób, że zmroziło mi to krew
w żyłach.
Ksiądz
wstał i, założywszy ręce za plecy, zaczął przemierzać
pomieszczenie. – W tego typu sprawie nie należy działać
pośpiesznie – zaczął. – Istnieją dwa typy ludzi – ale teraz
trudno będzie omawiać osobę kapitana, ponieważ właśnie
przyszedł.
Kapitan
Musgrave wszedł żwawo do pomieszczenia i omiótł je uśmiechem.
Granby, prawnik, znajdował się zaraz za nim, a jego prawnicza twarz
przybrała nowy wyraz – ulgi i satysfakcji.
– Muszę
przeprosić za wszystko, co powiedziałem o kapitanie – rzekł do
księdza prawnik, gdy powolnie sunęli w kierunku drzwi. – To
zupełnie rozsądny człowiek i całkowicie rozumie mój punkt
widzenia. Sam zapytał mnie, dlaczego nie pojechałem na północ
zobaczyć się z jego starym ojcem; mógłbym usłyszeć z własnych
ust staruszka, jak ma się sprawa ze spadkiem. Cóż, nie mógł
postawić sprawy uczciwiej, prawda? Ale z taką niecierpliwością
stara się o załatwienie tej sprawy, że zaproponował, iż zabierze
mnie własnym samochodem do Musgrave Moss (to nazwa posiadłości).
Zaproponowałem że – skoro jest tak uprzejmy – możemy wybrać
się wspólnie; wyruszamy jutro rano.
Gdy
rozmawiali, Betty i kapitan weszli razem do pomieszczenia; gdy
przechodzili przez framugę drzwi, ta ujęła ich niczym rama obraz –
obraz, który przynajmniej niektórzy uznaliby za wystarczająco
sentymentalny, by przedłożyć go nad malowanie stożków i
cylindrów. Wszystkie
ich inne cechy
mogły budzić mimowolną sympatię; oboje bardzo dobrze się
prezentowali. Skłoniło to prawnika do wygłoszenia na ten temat
komentarza – gdy
nagle obraz się zmienił.
Kapitan
James Musgrave wyjrzał do głównej galerii, a jego roześmiane i
triumfujące oczy przykuł widok czegoś, co zdawało się
przemieniać go od stóp aż do głów. Ksiądz Brown rozejrzał się
z rosnącym przeczuciem, że zaraz zdarzy się coś niedobrego i
ujrzał pochyloną, niemal siną z wściekłości twarz olbrzymiej
kobiety w szkarłacie – twarz okoloną burzą lwich włosów. Stała
swoim zwyczajem nieco pochylona, jak nadstawiający rogi byk, a wyraz
jej bladej rozlazłej twarzy był tak despotyczny i hipnotyzujący,
że zgromadzeni prawie nie zauważyli stojącego obok niej
człowieczka z ogromną brodą.
Musgrave
przesunął się w jej kierunku, na środek pomieszczenia, niemal jak
pięknie odziana figura woskowa, którą nakręcono, by się
poruszała. Powiedział do niej kilka słów, których nie dało się
usłyszeć. Nie odpowiedziała, lecz oboje odwrócili się i poszli
długą galerią, jakby tocząc dyskusję. Niski mężczyzna o byczym
karku zamykał pochód niczym jakiś groteskowy goblin-giermek.
– Niech
Bóg ma nas w swojej opiece! – wymamrotał ksiądz Brown patrząc
na nich chmurnym wzrokiem. – Kim, u licha, jest ta kobieta?
– Z
radością stwierdzam, że nikim z moich znajomych – odparł Granby
z ponurą nonszalancją. – Wygląda na to jakby mały flirt z tą
kobietą mógł okazać się zgubny, nieprawdaż?
– Nie
sądzę, aby z nią flirtował – rzekł ksiądz Brown.
Gdy
jeszcze mówił, wspomniana para zawróciła na końcu galerii i
rozdzieliła się, a kapitan Musgrave wrócił do zgromadzonych
pośpiesznymi krokami.
– Niech
pan posłucha –
wykrzyknął
(choć starał się mówić naturalnie), a zgromadzonym wydało się,
że jego twarz przybrała inną barwę.
– Bardzo mi przykro, panie Granby, ale okazuje się, że nie mogę
pojechać z panem jutro na północ. Oczywiście, weźmie pan
samochód tak czy inaczej. Proszę tak zrobić – nie będę go
potrzebował. Muszę... muszę być w Londynie przez kilka dni. Niech
pan weźmie ze sobą przyjaciela, jeśli pan chce.
– Mój
przyjaciel, ksiądz Brown... – zaczął prawnik.
– Skoro
kapitan Musgrave istotnie jest tak uprzejmy – powiedział ksiądz
Brown poważnym
tonem. – Mogę
napomknąć, że w prowadzonym przez pana Granby’ego dochodzeniu
pełnię pewną funkcję i wielką ulgę sprawiłoby mi, gdybym mógł
pojechać.
Tak
też się stało: bardzo elegancki samochód z równie eleganckim
szoferem pomknął na północ poprzez wrzosowiska Yorkshire jak
strzała – niosąc na pokładzie oryginalne brzemię w postaci
księdza, który mocno przypominał czarny pakunek, oraz prawnika,
który miał w zwyczaju biegać wszędzie na własnych nogach zamiast
pędzić na cudzych kołach.
Zrobili
bardzo sympatyczną przerwę w podróży, zatrzymując się w jednej
ze wspaniałych górskich kotlin w hrabstwie West Riding. Zjedli i
przenocowali w wygodnym zajeździe. Ruszywszy następnego dnia skoro
świt, puścili się wybrzeżem Northumberland, aż dotarli w okolicę
będącą labiryntem wydm i słonych bagien; mniej więcej w sercu
okolicy znajdował się przygraniczny
zamek – niezwykłe i nieznane świadectwo dawnych wojen
przygranicznych.
Znaleźli go w końcu, podążywszy ścieżką biegnącą wzdłuż
wąskiej
zatoki, która
wrzynała się w ląd i ostatecznie przekształcała w pewnego
rodzaju prymitywny kanał kończący się w zamkowej fosie. Zamek był
naprawdę zamkiem, zbudowaną na planie kwadratu ufortyfikowaną
twierdzą z tych, które Normanowie wznosili wszędzie – od Galilei
po Grampiany. Miał najprawdziwsze w świecie kratownicę i most
zwodzony, a przybyszom w bardzo realny sposób przypomniał o tym
fakcie wypadek, który opóźnił ich wejście do środka.
Brodzili
wśród wysokich szorstkich traw i ostów, idąc w stronę brzegu
fosy, która biegła wśród nich czarną wstęgą, pełna martwych
liści i mętnej piany, jak heban inkrustowany wzorem ze złota.
Zaledwie jard czy dwa za czarną wstęgą znajdował się drugi
zielony brzeg i wielkie kamienne kolumny flankujące bramę.
Widocznie
jednak do tej samotnej warowni zbliżano się z zewnątrz rzadko, bo
kiedy niecierpliwy Granby zakrzyknął „Halo!” w stronę postaci
majaczących za kratownicą, wydawało się, że znaczną trudność
sprawia im nawet opuszczenie wielkiego zardzewiałego mostu
zwodzonego.
Poruszył
się, zniżając
się nad nimi jak olbrzymia waląca się wieża, a potem zaciął się
i sterczał groźnie w powietrzu.
Niecierpliwy
Granby, pląsający na brzegu, krzyknął do swojego towarzysza:
– Och,
nie znoszę tych przedpotopowych machin! Przecież prościej byłoby
skoczyć.
I
z charakterystyczną dla siebie porywczością skoczył, po czym,
lekko chwiejąc się na nogach, wylądował bezpiecznie na drugim
brzegu. Krótkie nogi księdza Browna nie były przystosowane do
skakania. Jego temperament jednak był bardziej niż u większości
ludzi przystosowany do wpadania z pluskiem w bardzo błotnistą wodę.
Bystrość towarzysza uchroniła go od wpadnięcia w wodę bardzo
głęboką. Gdy wciągano go po mułowatej zielonej skarpie,
zatrzymał się i, przekrzywiwszy głowę, wpatrywał w pewne
konkretne miejsce na trawiastym zboczu.
– Uprawia
ksiądz botanikę? – spytał Granby z irytacją. – Nie mamy czasu
na to, by zbierał ksiądz rzadkie rośliny, skoro dopiero co
próbował ksiądz swoich sił jako nurek wśród cudów wodnych
głębin. Chodźmy – ubłoceni czy nie, musimy pojawić się przed
baronetem.
Gdy
przedostali się już do zamku, spotkali się z miłym przyjęciem ze
strony jedynego w zasięgu ich wzroku starego służącego.
Dowiedziawszy się, w jakiej sprawie przychodzą, zaprowadził ich do
długiego wyłożonego dębem pomieszczenia z segmentowymi oknami w
starodawnym stylu. Broń z wielu różnych epok wisiała na ciemnych
ścianach, tworząc harmonijne
wzory, obok olbrzymiego kominka zaś stała niczym strażnik
kompletna zbroja z czternastego wieku. Przez półprzymknięte drzwi
prowadzące do kolejnego długiego pomieszczenia można było
dostrzec ciemne barwy wiszących
rzędami portretów
rodzinnych.
– Czuję
się, jakbym wszedł do środka powieści, a nie domu – rzekł
prawnik. – Nie miałem pojęcia, że ktokolwiek naprawdę
nadaje swojemu
zamkowi kształt jak z Tajemnic
Udolpho w ten
sposób.
– To
prawda, leciwy dżentelmen istotnie wciela w życie swojego
historycznego fioła z konsekwencją – odrzekł ksiądz – a te
rzeczy to bynajmniej nie podróbki. Pomysłu
nie realizuje ktoś,
komu zdaje się, że wszyscy ludzie średniowiecza żyli w tym samym
momencie. Niekiedy zbroje składa się z najprzeróżniejszych
elementów, lecz ta w całości okrywała ciało jednego człowieka,
i to okrywała je bardzo dokładnie. Widzi pan, to zbroja
turniejowa z
późniejszego okresu.
– Jeśli
o to chodzi, coś mi się zdaje, że gospodarz należy do gatunku
opieszałych – sarknął Granby. – Każe nam diabelnie długo
czekać.
– W
miejscu takim jak to trzeba się spodziewać, że wszystko będzie
się rozgrywać
powoli – powiedział ksiądz Brown. – Sądzę, że to bardzo
uprzejme z jego strony, że w ogóle zgodził się z nami spotkać:
dwóch zupełnie obcych ludzi, którzy przychodzą, by zadać mu
bardzo osobiste pytania.
I
rzeczywiście,
gdy pan domu się pojawił, nie mieli żadnego powodu do narzekania
na przyjęcie, jakie ich spotkało. Przeciwnie – zdali sobie sprawę
z istnienia czegoś autentycznego w tradycjach wychowania i
zachowania, które pozwalały bez trudności zachować wrodzoną
godność na tym barbarzyńskim pustkowiu po
latach półżycia i melancholii.
Baronet nie wydawał się ani zaskoczony, ani zakłopotany
odwiedzinami (które nieczęsto się zdarzały). Choć podejrzewali,
że nie przyjął w swoim domu obcego przez ćwierć długości
życia, zachowywał się, jakby chwilę wcześniej żegnał ukłonami
księżne. Nie
okazał ani zmieszania,
ani niecierpliwości, gdy dotknęli bardzo osobistego tematu, z
którym przybyli.
Zdawało
się, że po chwili nieśpiesznej refleksji uznał, iż w
istniejących okolicznościach ich ciekawość jest uzasadniona.
Był to chudy leciwy dżentelmen wyglądający na przenikliwego; miał
czarne brwi i długi podbródek, a choć jego starannie zakręcone
włosy to była bez wątpienia peruka, miał tyle rozsądku, by
nosić siwą – stosowną dla człowieka starszego.
– W
odniesieniu do zagadnienia, które bezpośrednio panów interesuje –
powiedział – odpowiedź jest doprawdy prosta. W istocie zamierzam
przekazać cały
majątek synowi, tak jak mnie przekazał go mój ojciec, i nic –
mówię to z pełną świadomością: nic – nie skłoni mnie to
podjęcia innej decyzji.
– Jestem
panu głęboko wdzięczny za tę informację – odpowiedział
prawnik. – Lecz pańska uprzejmość ośmiela
mnie do powiedzenia,
że stawia pan sprawę bardzo zdecydowanie. Nie sugeruję, że
istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, aby pański syn zrobił
cokolwiek, co wzbudziłoby pańskie wątpliwości co do tego, że
podoła
zadaniu. Niemniej
jednak mógłby...
– Właśnie
tak – rzekł sucho sir John Musgrave – mógłby... To raczej mało
powiedziane, że mógłby. Czy będą panowie tak dobrzy, by wstąpić
ze mną na chwilę do sąsiedniego pomieszczenia?
Poprowadził
ich do kolejnej galerii, na
którą już przez moment rzucili okiem,
i z powagą zatrzymał się przed rzędem poczerniałych i
spoglądających na nich z góry portretów.
– Oto
sir Roger Musgrave – powiedział, wskazując na człowieka o
pociągłej twarzy i w ozdobnej czarnej peruce. – Był jednym z
najpodlejszych kłamców i parszywców w parszywych czasach Wilhelma
Orańskiego – zdradził dwóch królów i wygląda na to, że
zamordował dwie swoje
żony. To jego
ojciec, sir Robert, całkowicie uczciwy stary Kawaler. Tu jego syn,
sir James, jeden z najszlachetniejszych męczenników spośród
jakobitów i jedna z pierwszych osób, które usiłowały wynagrodzić
krzywdy Kościołowi i ubogim. Czy ma to znaczenie, że nazwisko
Musgrave’ów, władza, zaszczyty, autorytet przechodzą z jednego
dobrego człowieka na drugiego dobrego człowieka z przerwą na
złego? Edward I rządził Anglią dobrze. Edward III okrył Anglię
sławą. Niemniej jednak pierwsza chwała przeszła w drugą, mając
po drodze nikczemność i kretyństwo
Edwarda II,
który nadskakiwał Gavestonowi, a przed Bruce’em uciekał. Niech
mi pan wierzy, panie Granby, wspaniałość wspaniałego rodu i
historii to coś więcej niż te przypadkowe jednostki, które do
rodu należą,
nawet jeśli nie przynoszą mu chluby. Nasze dziedzictwo od zawsze
przechodziło z ojca na syna i nadal tak będzie się działo.
Możecie być panowie pewni i możecie zapewnić mojego syna, że nie
zostawię swoich pieniędzy schronisku dla bezdomnych kotów.
Musgrave będzie je zostawiał Musgrave’owi, dopóki niebo nie
zwali się nam na głowy.
– Tak
– powiedział ksiądz Brown z namysłem – rozumiem, o co panu
chodzi.
– A
przekazanie tak radosnego zapewnienia pańskiemu synowi – rzekł
prawnik – sprawi nam wielką przyjemność.
– Możecie
mu je panowie przekazać – powiedział gospodarz uroczyście. –
Otrzymanie przezeń w spadku zamku, tytułu, ziemi i pieniędzy nie
jest w żadnym wypadku zagrożone. Temu ustaleniu towarzyszy tylko
drobny i najzupełniej osobisty warunek dodatkowy. Tak długo jak
żyję, w
żadnym razie nie
przemówię do syna ani słowem.
Prawnik
zachował tę samą co poprzednio pełną szacunku postawę, lecz
teraz z szacunkiem wytrzeszczał oczy.
– Ależ,
co takiego zrobił on...
– Jestem
strażnikiem wielkiego dziedzictwa – powiedział Musgrave – a
osobiście również dżentelmenem.
Natomiast mój syn dopuścił się czegoś tak straszliwego, że
przestał być – nie powiem: dżentelmenem – ale nawet istotą
ludzką. Czyn, który popełnil, to najgorsza zbrodnia na świecie.
Pamiętacie panowie, co powiedział Douglas, gdy goszczący u niego
Marmion zaproponował wymianę uścisków dłoni?
– Tak
– odparł ksiądz Brown.
– „Każdy
mój zamek do króla mego należy – od fundamentów aż do wieży”
– rzekł Musgrave. – „Komu Douglas rękę podaje, od niego
zależy”.
Obrócił
się w stronę sąsiedniego pomieszczenia i zaprowadził swoich
cokolwiek oszołomionych gości z powrotem do
niego.
– Mam
nadzieję, że pozwolą się panowie czymś poczęstować – rzekł
niezmiennie spokojnym tonem. – Jeśli nie jesteście jeszcze pewni,
dokąd teraz się udać, będę uszczęśliwiony, mogąc zaproponować
im spędzenie tej nocy w gościnnych progach mojego zamku.
– Dziękujemy,
sir Johnie – odparł ksiądz bezbarwnym głosem – ale zdaje mi
się, że lepiej będzie, jeśli ruszymy.
– Natychmiast
każę opuścić most – rzekł gospodarz i w kilka chwil później
skrzypienie owej
olbrzymiej i niedorzecznie staroświeckiej maszynerii
wypełniło zamek jak odgłos mielących
kamieni w pracującym młynie.
Choć mechanizm był zardzewiały, zadziałał teraz sprawnie, a
ksiądz i prawnik znaleźli się ponownie na trawiastym brzegu po
drugiej stronie fosy.
Granbym
nagle wstrząsnął dreszcz.
– Cóż
takiego, do diabła, zrobił jego syn? – krzyknął.
Ksiądz
Brown nie odpowiedział. Lecz
ruszyli w drogę, a potem wysiedli z samochodu przed zajazdem zwanym
Siedem Gwiazd w
położonej
nieopodal wiosce
o nazwie Graystones, prawnik z delikatnym zaskoczeniem
skonstatował, że ksiądz nie proponuje dużo dalszej podróży.
Innymi słowy, najwyraźniej miał zdecydowany zamiar pozostać w
okolicy.
– Nie
potrafię tego tak zostawić – rzekł z powagą. – Odeślę
samochód, a pan, co, rzecz jasna, zupełnie naturalne, może chcieć
nim pojechać. Pańskie pytanie doczekało się odpowiedzi: dotyczyło
po prostu tego, czy pańska firma może pozwolić sobie na udzielenie
pożyczki mając
jako zabezpieczenie spodziewany spadek młodego Musgrave’a. Ale
moje pytanie odpowiedzi się nie doczekało: a dotyczy ono tego, czy
Musgrave będzie odpowiednim mężem dla Betty. Muszę spróbować
dowiedzieć się, czy naprawdę zrobił coś okropnego, czy to
rojenia starego wariata.
– Ale
– wyraził
wątpliwość
prawnik – skoro chce się ksiądz o nim dowiedzieć, czemu nie
podąża ksiądz jego śladem? Dlaczego miałby ksiądz wałęsać
się po tej dziurze, do której prawie nigdy nie przyjeżdża?
– Po
cóż miałbym go ścigać? – spytał ksiądz. – Nie ma sensu
podchodzenie do światowego człowieka na Bond Street i pytanie go:
„Przepraszam, czy popełnił pan zbrodnię zbyt straszliwą, by
nadal nazywać pana istotą ludzką? Jeśli jest na tyle niegodziwy,
by popełnić tę zbrodnię, z pewnością jest również na tyle
niegodziwy, by zaprzeczyć, że się jej dopuścił. A nie wiemy
nawet, o jakie przestępstwo chodzi. Nie; istnieje tylko jeden
człowiek, który wie i może o tym powiedzieć w jakimś kolejnym
wybuchu dystyngowanej ekstrawagancji. Na razie będę się trzymał w
jego pobliżu.
I
w istocie ksiądz Brown trzymał się blisko ekscentrycznego
baroneta; faktycznie spotkał się z nim przy więcej niż jednej
okazji, przy których obie strony zachowywały najwyższą
uprzejmość. Baronet bowiem, mimo swego wieku, był pełen
energii i lubił długie przechadzki; często widywano, jak
kuśtykając przemierza wioskę i polne drogi. Zaledwie dzień po
swoim przybyciu w okolicę zamku ksiądz Brown, wychodząc z zajazdu
na wybrukowany plac targowy, dostrzegł ciemną i dystyngowaną
postać przechodzącą mimo i kierującą się w stronę poczty.
Baronet ubrany był bardzo skromnie i na czarno, lecz w silnych
promieniach słońca jego twarz o mocnych rysach jeszcze bardziej
przyciągała uwagę. Srebrzyste włosy, ciemne brwi oraz długi
wystający podbródek
przywodziły w
jakimś stopniu na myśl Henry’ego Irvinga albo jakiegoś innego
sławnego aktora. Mimo pokrytych siwizną włosów cała jego postać
– podobnie jak twarz – sugerowała siłę, a sposób noszenia
przezeń laski nasuwał myśl, że używa jej raczej jako pałki niż
podpory. Pozdrowił księdza i przemówił, sprawiając takie samo
jak towarzyszące rewelacjom poprzedniego dnia wrażenie, iż
nieustraszenie przechodzi od razu do sedna sprawy.
– Jeśli
wciąż interesuje księdza mój syn – rzekł
z lodowatą
obojętnością – ma ksiądz niewielkie szanse, aby się z nim
spotkać. Właśnie wyjechał z kraju. Między nami mówiąc, mógłbym
rzec: uciekł z kraju.
– W
rzeczy samej – rzekł ksiądz Brown, spoglądając
z powagą.
– Jacyś
ludzie, o których nigdy nie słyszałem, nazwiskiem Grunow,
najbardziej ze wszystkich dręczyli mnie pytaniami o to, gdzie
przebywa – rzekł sir John – i właśnie tu przyszedłem, aby
wysłać telegram powiadamiający ich, że, o ile mi wiadomo,
przebywa obecnie w Rydze, gdzie można do niego pisać na poste
restante. Nawet to
nie obyło się bez niedogodności. Przyszedłem tu wczoraj w tym
samym celu, ale spóźniłem się na pocztę pięć minut. Zostaje
ksiądz na dłużej? Mam nadzieję, że złoży mi ksiądz jeszcze
wizytę.
Gdy
ksiądz zrelacjonował prawnikowi przebieg rozmówki, którą
przeprowadził w wiosce ze starym Musgravem, Granby wyglądał na
jednocześnie zakłopotanego i zaciekawionego. – Czemu kapitan dał
nogę? – spytał. – Kim są ci inni ludzie, którzy go poszukują?
Kim, u licha, są Grunowowie?
– Co
do pierwszego pytania: nie wiem – odrzekł ksiądz Brown. – Być
może jego tajemniczy grzech ujrzał światło dzienne. Co do
drugiego: domyślałbym się, że ci inni ludzie szantażują go tym.
Co do trzeciego: sądzę, że znam odpowiedź. Ta okropna gruba
kobieta o żółtych włosach nazywa się panią Grunow, a ten
człowieczek uchodzi za jej męża.
Następnego
dnia ksiądz Brown przyszedł na spotkanie dość znużony i z
rozmachem odstawił przypominającą czarny tobołek parasolkę
niczym pielgrzym odstawiający swój kostur. W jego nastroju było
coś z przygnębienia. Ale często tak się zdarzało, gdy prowadził
śledztwa w sprawie przestępstw. Nie było to przygnębienie
wywołane niepowodzeniem, lecz właśnie powodzeniem.
– To
dość wstrząsające – powiedział matowym głosem – ale
powinienem był się tego domyślić. Powinienem był się tego
domyślić, gdy po raz pierwszy tam wszedłem i zobaczyłem. jak toto
tam stoi.
– Gdy
zobaczył ksiądz co? – spytał Granby niecierpliwie.
– Gdy
zobaczyłem, że stoi tam tylko jedna zbroja – odrzekł ksiądz
Brown. Zapanowała cisza; prawnik tylko wytrzeszczał oczy na
księdza,
a ten po chwili podjął wątek.
– Całkiem
niedawno właśnie miałem powiedzieć bratanicy, że istnieją dwa
rodzaje ludzi, którzy potrafią śmiać się w samotności. Można
powiedzieć nieomal, że człowiek, który to robi, jest albo bardzo
dobry. albo bardzo zły. Widzi pan, zwierza się on ze spłatanego
kawału Bogu albo Diabłu. Ale w obu przypadkach
prowadzi życie
wewnętrzne. Cóż, naprawdę istnieje taki rodzaj człowieka, który
zwierza się ze spłatanego kawału Diabłu. Nie przeszkadza mu, że
kawału nikt nie dostrzeże; skoro ze względów bezpieczeństwa
nikomu nie wolno nawet wiedzieć, na czym on polega. Kawał wystarcza
jego autorowi sam w sobie, jeśli jest wystarczająco złowrogi i
złośliwy.
– Ale
o czym ksiądz mówi? – domagał się odpowiedzi Granby. – O kim
ksiądz mówi? To znaczy: o której spośród spotkanych przez nas
osób? Kto jest tą osobą, która urządza złowrogi kawał wspólnie
z jego wysokością Szatanem?
Ksiądz
Brown spojrzał wprost na rozmówcę z upiornym uśmiechem.
– Ach
– powiedział. – Na tym cały dowcip polega.
Znów
zapadła cisza, lecz tym razem zdawała się raczej pełna i
przygniatająca niż zwyczajnie pusta; odnosiło
się wrażenie, że osiada na
rozmówcach jak zapadający zmierzch, który stopniowo przemieniał
się w ciemność. Ksiądz Brown ciągnął opanowany
głosem, siedząc nieporuszony z łokciami na stole:
– Szukałem
wiadomości o rodzinie Musgrave’ów – rzekł. – To krzepki i
długowieczny ród i nawet przy zwykłym biegu rzeczy zdaje mi się,
że trzeba by czekać odziedziczenie swoich pieniędzy całkiem
długo.
– Jesteśmy
na to w zupełności przygotowani – odrzekł prawnik – lecz tak
czy inaczej nie może to trwać w nieskończoność. Staruszek ma już
prawie osiemdziesiąt lat, jednak wciąż maszeruje po okolicy, a
goście tutejszego zajazdu śmieją się i mówią, że nie sądzą,
aby kiedykolwiek umarł.
Ksiądz
Brown podskoczył, wykonując jeden z rzadkich u niego nagłych
ruchów, lecz jego ręce pozostały na stole, a on sam pochylił się
naprzód i spojrzał prawnikowi
prosto
w twarz.
– To
jest to – wydał cichy, lecz pełen podniecenia okrzyk. – To
jedyny problem. To jedyna prawdziwa trudność. Jak on umrze? Jak, u
licha, ma on umrzeć?
– U
licha, cóż ma ksiądz ma myśli? – spytał Granby.
Z
gęstniejącej ciemności dobiegł go głos księdza:
– Mam
na myśli
to, że wiem, jaka zbrodnię popełnił James Musgrave.
Brzmienie
jego głosu mogło przyprawiać o takie dreszcze, że Granby z trudem
powstrzymywał się od dygotania. Kolejne pytanie wymamrotał.
– To
naprawdę była najgorsza zbrodnia na świecie – rzekł ksiądz
Brown. – Przynajmniej w wielu społecznościach i cywilizacjach za
taką się ją uważa. Zawsze, od najbardziej zamierzchłych czasów,
spotykała się w plemieniu lub w wiosce ze straszliwą karą. Tak
czy owak, teraz wiem, co naprawdę zrobił młody Musgrave i dlaczego
to zrobił.
– A
cóż takiego zrobił? – spytał prawnik.
– Zamordował
swojego ojca – odrzekł ksiądz.
Teraz
z kolei prawnik podniósł się z miejsca, zmarszczył brwi i
wytrzeszczył oczy przez całą szerokość stołu.
– Ale
jego ojciec jest w zamku – krzyknął przenikliwym głosem.
– Jego
ojciec jest w fosie – rzekł ksiądz – i byłem głupi, że nie
dostrzegłem tego od razu, gdy coś wydało mi się nie w porządku z
tą zbroją. Nie pamięta pan, jak wyglądało tamto pomieszczenie? Z
jak wielką pieczołowitością urządzono je i udekorowano? Po
jednej stronie kominka wisiały dwa skrzyżowane topory wojenne –
tak samo po drugiej stronie. Na jednej ścianie
wisiała okrągła szkocka tarcza – tak samo na drugiej ścianie.
Po jednej stronie paleniska była też na stojaku zbroja – a po
drugiej stronie: puste miejsce. Nic nie skłoni mnie do uwierzenia,
że człowiek, który resztę pomieszczenia urządził z posuniętą
aż do przesady symetrią, jeden jedyny element wnętrza pozostawił
bez pary. Prawie na pewno była tam jeszcze jedna postać w zbroi. I
co się z nią stało?
Przerwał
na chwilę, a potem ciągnął głosem bardziej pozbawionym emocji:
– Gdy
się nad tym zastanowić, to bardzo dobry pomysł na morderstwo;
pozwala wspaniale rozwiązać stały problem: jak pozbyć się ciała.
Zwłoki mogły znajdować się wewnątrz tej pełnej zbroi
turniejowej całymi
godzinami albo i dniami – służący tymczasem wchodzili i
wychodzili z pomieszczenia – aż do momentu, gdy morderca mógł je
w środku nocy po prostu zaciągnąć poza mury i delikatnie zsunąć
do fosy, nawet bez przechodzenia przez most. I jak wielkie miał
szanse powodzenia! Gdy tylko ciało rozłożyłoby się zupełnie w
stojącej wodzie, prędzej czy później nie byłoby w niej niczego
poza szkieletem w czternastowiecznej zbroi – czymś, co z dużym
prawdopodobieństwem można znaleźć w fosie przygranicznej
twierdzy. Mało prawdopodobne, by ktokolwiek czegokolwiek tam szukał,
lecz gdyby ktoś faktycznie się za to zabrał, wkrótce jedynym, co
by znalazł, byłby szkielet w zbroi. I mam na to pewne
potwierdzenie. Zyskałem
je wtedy, gdy
zasugerował pan, że szukam śladu jakiejś rzadkiej rośliny; był
to ślad w naprawdę wielu znaczeniach, jeśli wybaczy mi pan ten
żart. Zobaczyłem ślady dwóch stóp zagłębione w twardym brzegu
fosy tak bardzo, że byłem pewien, iż człowiek, który je zrobił,
albo był bardzo ciężki, albo niósł coś bardzo ciężkiego.
Ponadto, tak przy okazji, z tego drobnego zdarzenia, jakim był
wykonany przeze mnie pełen gracji koci sus, wynika jeszcze jeden
morał.
– Czuję
się, jakby kręciło mi się w głowie – powiedział Granby –
ale zaczynam mieć jakieś pojęcie, o co chodzi w całym tym
koszmarze. A co w związku z księdzem i jego kocim susem?
– Dziś
przy okazji mojej wizyty na poczcie – rzekł ksiądz Brown –
potwierdziło się to, co baronet powiedział mi wczoraj: że
poprzedniego dnia przybył tam zaraz po zamknięciu placówki – to
znaczy nie tylko dokładnie tego samego dnia, gdy tu przybyliśmy,
ale dokładnie o tej samej godzinie. Nie rozumie pan, co to znaczy?
Znaczy to, że, gdy przyszliśmy doń z wizytą, nie było go w
zamku; wrócił, gdy czekaliśmy; i to dlatego musieliśmy czekać
tak długo. I kiedy to zrozumiałem, nagle pojawił mi się przed
oczami obraz, który uświadomił mi przebieg całej historii.
– No
i – spytał prawnik niecierpliwie – co to za obraz?
– Osiemdziesięcioletni
starzec może
uprawiać nawet długie marsze,
szwendając się po polnych drogach. Ale starzec nie potrafi skakać.
Byłby skoczkiem o wdzięku mniejszym nawet od mojego. Niemniej
jednak – jeśli baronet wrócił w czasie, gdy my czekaliśmy,
musiał dostać się na drugą stronę fosy tym samym sposobem, jakim
my się tam dostaliśmy – skacząc przez nią – bo most został
opuszczony dopiero później. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że
sam spowodował tę zwłokę, by opóźnić wpuszczenie
do
środka
niewygodnych
gości – sądząc z błyskawicznej szybkości, z jaką naprawiono
usterkę. Ale to nie ma znaczenia. Gdy ujrzałem ten efektowny obraz
czarnej postaci o siwych włosach przefruwającej susem nad fosą,
natychmiast pojąłem, że to był młody człowiek przebrany za
starca. Oto
cała historia.
– Ma
ksiądz na myśli – powiedział powoli Granby – że ów
przesympatyczny młodzieniec zabił swojego ojca, ukrył jego ciało
– najpierw w zbroi, a następnie w fosie, przebrał się za niego i
tak dalej?
– Tak
się składa, że wyglądali niemal identycznie – rzekł ksiądz. –
Portrety rodzinne, które pan widział, świadczyły o tym, jak
głębokie podobieństwo łączyło członków tego rodu. A potem
mówi pan o wkładaniu przez Jamesa Musgrave’a przebrania. Ale w
pewnym sensie ubranie każdego człowieka jest przebraniem. Starzec
wkładał przebranie w postaci peruki, młodzieniec – w postaci
cudzoziemskiej brody. Kiedy ściął włosy, na ogoloną głowę
włożył perukę i zastosował lekką charakteryzację, wyglądał
dokładnie jak własny
ojciec. Oczywiście, rozumie pan teraz, dlaczego tak niezwykle
uprzejmie skłaniał pana, by przybył pan tu następnego dnia
samochodem. To dlatego, że
poprzedzającej nocy
sam podróżował tu pociągiem. Wyprzedził pana, popełnił
zbrodnię, włożył przebranie i był gotów na negocjacje prawne.
– Ach
– rzekł Granby z namysłem – negocjacje prawne! Rzecz jasna, ma
ksiądz na myśli, że prawdziwy stary baronet prowadziłby
negocjacje w zdecydowanie inny sposób.
– Powiedziałby
panu bez ogródek, że kapitan nigdy nie dostanie ani złamanego
pensa – rzekł ksiądz Brown. – Cała intryga, jakkolwiek dziwnie
to zabrzmi, stanowiła doprawdy jedyny sposób, by baronet panu tego
nie oświadczył. Lecz chciałbym, aby docenił pan pomysłowość
tego, co młody Musgrave panu powiedział. Jego plan pozwalał na
realizację kilku celów naraz. Ci Rosjanie szantażowali go
ujawnieniem informacji o jakiejś niegodziwości – podejrzewam, że
chodziło o zdradę podczas wojny. Za jednym zamachem uciekł im i
prawdopodobnie skierował pościg za sobą w stronę Rygi. Lecz
najpiękniej dopracowanym elementem ze wszystkich była owa
wygłoszona przezeń teoria dotycząca uznania syna za spadkobiercę,
ale nie za istotę ludzką. Czy nie dostrzega pan, że zarówno
zapewniało mu to pieniądze ze spodziewanego spadku, jak dostarczało
swego rodzaju odpowiedzi na to, co wkrótce miało stać się
największą ze wszystkich trudnością?
– Widzę
kilka trudności – rzekł Granby – którą ma ksiądz na myśli?
– Mam
na myśli to, że nawet gdyby syn nie został wydziedziczony,
wyglądałoby raczej osobliwie, że ojciec i syn nigdy się nie
spotykają. Odpowiedzią na to był koncept osobistego odrzucenia.
Pozostaje więc, tak jak mówię, jedna trudność, nad którą ów
dżentelmen prawdopodobnie teraz się głowi. W jaki, u licha, sposób
starzec ma umrzeć?
– Wiem,
w jaki sposób on powinien umrzeć – rzekł Granby.
Ksiądz
Brown wyglądał na nieco rozbawionego i ciągnął z
wyraźniejszym zamyśleniem w głosie:
– Ale
jest coś więcej niż to, o czym właśnie powiedzieliśmy –
rzekł. – W jego koncepcie było coś, co podobało mu się pod
względem bardziej –
cóż, bardziej koncepcyjnym.
Szaleńczą przyjemność intelektualną sprawiło mu to, że
odgrywając jedną rolę, powiedział panu, że popełnił zbrodnię,
grając inną rolę – i
faktycznie tak było.
To mam na myśli, mówiąc o piekielnej ironii: o kawale, którym
ktoś dzieli się z Diabłem. Powiedzieć panu coś brzmiącego jak
to, co nazywają paradoksem? Czasami powiedzenie prawdy wywołuje
radość w samym sercu piekła. A nade wszystko powiedzenie jej w
taki sposób, że wszyscy opacznie ją rozumieją. To dlatego
Jamesowi Musgrave’owi podobał się błazeński wybryk polegający
na udawaniu kogoś innego niż w rzeczywistości, a następnie
odmalowaniu siebie w czarnych barwach jako łotra – którym
rzeczywiście jest. I to dlatego moja bratanica słyszała, jak
siedząc samotnie w galerii obrazów śmieje się do siebie.
Granby
drgnął lekko, jak człowiek, którego jakiś wstrząs przywraca do
rzeczywistości.
– Księdza
siostrzenica! – krzyknął. – Czy to nie jej matka chciała, aby
wyszła za Musgrave’a? Kwestia bogactwa i pozycji, jak
przypuszczam.
– Tak
– odrzekł ksiądz Brown z suchą ironią – jej matka całym
sercem popierała roztropny wybór współmałżonka.
[1927]
Tłum.
Łukasz Makowski