Gilbert Keith Chesterton „Najgorsza zbrodnia na świecie”



Ksiądz Brown spacerował po galerii sztuki z wyrazem twarzy sugerującym, że nie przybył do niej, by oglądać obrazy. W rzeczy samej, nie zamierzał oglądać obrazów, choć całkiem lubił malarstwo. Nie żeby w owych akurat wysoce nowoczesnych wytworach sztuki obrazkowej było cokolwiek niemoralnego lub nieprawdziwego. Krewkim temperamentem musiałby odznaczać się ktoś, kogo do jakichkolwiek bardziej pogańskich namiętności pobudzałyby wystawiane na pokaz przerwane spirale, odwrócone do góry nogami stożki i popękane walce, którymi sztuka przyszłości inspirowała ludzkość lub jej groziła. Prawda jest taka, że ksiądz Brown szukał młodej znajomej, która wyznaczyła to cokolwiek osobliwe miejsce na spotkanie, będąc sama nastawienia bardziej przyszłościowego. Młoda znajoma była również młodą krewną; jedną z niewielu jego krewnych. Nazywała się Elizabeth Fane (w zdrobnieniu Betty) i była dzieckiem siostry księdza, która wżeniła się w ród ambitnych, lecz zubożałych właścicieli ziemskich. Jako że właściciel ziemski był nie tylko zubożały, ale i martwy, ksiądz Brown był w stosunku do niej zarówno kapłanem, jak i opiekunem, a pewnym sensie zarówno opiekunem, jak i wujem. Jednakże w owej chwili, mrugając oczami, przypatrywał się zgromadzonym w galerii grupkom i nie natrafiał wzrokiem na znajome ciemnobrązowe włosy i pogodną twarz siostrzenicy. Niemniej jednak ujrzał pewnych znajomych sobie ludzi oraz pewną liczbę ludzi, których nie znał, wśród których znajdowali się tacy, których – zwykła rzecz gustu – niezbyt pragnął poznać.

Do osób, których ksiądz nie znał, a które mimo to wzbudzały jego zainteresowanie, zaliczał się smukły i żwawy młodzieniec, odziany bardzo pięknie i sprawiający wrażenie cudzoziemca: nosił brodę na kształt łopaty niczym starej daty Hiszpan, a ciemne włosy przyciął tak krótko, że przypominały ściśle przylegającą do głowy czarną jarmułkę. Do osób, które ksiądz nieszczególnie pragnął poznać, zaliczała się wyglądająca na bardzo władczą dama, robiąca niezwykłe wrażenie szkarłatnym ubiorem i burzą blond włosów – zbyt długich, by nazwać je przystrzyżonymi, lecz zbyt rozpuszczonych, by nie mówić o burzy. Miała władczą i dość nabrzmiałą twarz o bladej i wyglądającej cokolwiek niezdrowo cerze, a na kogokolwiek spojrzała, na tego rzucała czar niczym bazyliszek. W roli asystenta holowała za sobą niskiego mężczyznę z wielką brodą na bardzo szerokiej twarzy i podłużnymi szparami zaspanych oczu. Choć jego twarz była tylko na pół rozbudzona, miała wyraz promienny i łagodny. Jednak w byczym karku, oglądanym z tyłu, miał coś brutalnego.

Przypatrując się tej damie, ksiądz Brown nabierał poczucia, że wygląd i obejście jego siostrzenicy stanowiłyby wobec niej miłe przeciwieństwo. Niemniej jednak z jakiegoś powodu przypatrywał się jej dalej, aż do chwili, gdy poczuł, że wygląd kogokolwiek stanowiłyby dla niej miłe przeciwieństwo. Z pewną ulgą zatem, choć i lekkim drgnięciem – jakby człowieka dopiero zaczynającego się budzić – obrócił się na dźwięk swojego nazwiska i ujrzał inną znaną sobie twarz.

Była to twarz o ostrych rysach, lecz życzliwa – twarz prawnika nazwiskiem Granby. Wysepki siwych włosów na jego głowie mogły wydawać się pudrem z peruki – w takiej stały sprzeczności z jego młodzieńczą żwawością ruchów. Był jednym z tych ludzi z City, którzy wbiegają do swoich biur i wybiegają z nich jak uczniaki. Nie mógł latać na tę modłę po modnej galerii obrazów, ale zdawało się, że miałby na to ochotę: marszczył się spoglądając to w lewo, to w prawo, poszukując wzrokiem kogoś znajomego.

– Nie wiedziałem – rzekł ksiądz Brown z uśmiechem – że jest pan admiratorem Nowej Sztuki.

– Ja z kolei nie wiedziałem, że ksiądz nim jest – odparował zagadnięty. – Przybyłem tu, by schwytać pewnego człowieka.

– Mam nadzieję, że czeka pana niezła zabawa – odparł ksiądz. – Zajmuje mnie właściwie to samo.

– Mówił, że przemierza kontynent – parsknął prawnik – i zaproponował spotkanie w tym dziwaczym miejscu. – Przez chwilę pogrążył się w zadumie, a potem znienacka powiedział: – Niech ksiądz posłucha: wiem, że potrafi ksiądz dochować tajemnicy. Czy zna ksiądz sir Johna Musgrave’a?

– Nie – odparł zapytany – ale nie wydawało mi się, by jego istnienie stanowiło tajemnicę, choć mówią, że żyje ukryty w zamku. Czy to nie ów staruszek, o którym opowiadają wszystkie te historie: że mieszka w twierdzy z prawdziwą kratownicą i mostem zwodzonym i że ogólnie rzecz biorąc odmawia wychynięcia z ciemnych wieków? Jest jednym z pańskich klientów?

– Nie – odparł Granby krótko – przyszedł do nas jego syn, kapitan Musgrave. Ale staruszek bardzo liczy się w tej sprawie, a nie znam go – i o to chodzi. Niech ksiądz posłucha – jak wspominałem, mówię to w sekrecie, ale księdzu mogę zaufać. – Ściszył głos i pociągnął znajomego do stosunkowo pustej bocznej galerii, mieszczącej wyobrażenia różnorakich istniejących w rzeczywistości przedmiotów.

– Ten młody Musgrave – powiedział prawnik – chce uzyskać od nas dużą sumę na poczet spodziewanego spadku po żyjącym w Northumberland leciwym ojcu. Staruszek jest już grubo po siedemdziesiątce i można się spodziewać, że prędzej czy później zejdzie z tego świata, ale, że tak powiem, co potem? Co stanie się po jego śmierci z gotówką, zamkami, kratownicami i całą resztą? To bardzo miła stara posiadłość, która wciąż ma wielką wartość, lecz – co dziwne – nie przechodzi automatycznie z ojca na syna. Widzi więc ksiądz, jaką mamy sytuację. Pytanie – by zacytować bohatera Dickensa – brzmi: czy staruszek jest przyjazny?

– Jeśli odnosi się przyjaźnie do własnego syna, odczuje pan tym przyjaźniejszą atmosferę – zauważył ksiądz Brown. – Nie, obawiam się, że nie zdołam panu pomóc. Nigdy nie spotkałem sir Johna Musgrave’a i według mojej wiedzy obecnie bardzo niewiele osób go spotyka. Wydaje się jednak oczywiste, że ma pan prawo do uzyskania odpowiedzi w tej kwestii, zanim pożyczy pan młodemu dżentelmenowi pieniądze firmy. Czy jest on takim typem człowieka, któremu zapisuje się w testamencie ledwie szylinga?

– Wątpię – odrzekł prawnik. – Jest osobistością w naszym społeczeństwie znaną, błyskotliwą i znaczną. Dużo jednak podróżuje za granicę i jest dziennikarzem.

– Cóż – rzekł ksiądz Brown – to nie zbrodnia. Przynajmniej nie zawsze.

– Nonsens! – powiedział Granby szorstko. – Wie ksiądz, co mam na myśli: nie jest on raczej w stanie usiedzieć dłużej w jednym miejscu; zajmował się dziennikarstwem, dawaniem wykładów, aktorstwem i wszelkiego rodzaju innymi zajęciami. Muszę wiedzieć, na czym stoję... Ależ – oto on.

Z tymi słowami prawnik, tupoczący dotychczas niecierpliwie po mniej uczęszczanej galerii, nagle odwrócił się i pędem rzucił się do bardziej zatłoczonego pomieszczenia. Biegł w kierunku wysokiego i dobrze ubranego młodzieńca o krótkich włosach i z brodą przystrzyżoną na cudzoziemską modłę brodzie.

Obaj odeszli, rozmawiając, a przez kilka następnych chwil podążały za nimi wpatrujące się w nich krótkowzroczne oczy księdza Browna. Wyraz jego spojrzenia zmienił się jednak, a oczy oderwały od śledzonej sceny wskutek przybycia jego siostrzenicy, Betty – nadeszła zdyszana i w zawadiackim stylu. Raczej ku zdziwieniu wuja, poprowadziła go z powrotem do mniej zatłoczonego pomieszczenia i usadowiła go na miejscu, które przypominało wyspę na morzu podłogi.

– Jest coś, o czym muszę wujowi powiedzieć – rzekła. – To coś tak głupiego, że nikt inny tego nie zrozumie.

– Czuję się przytłoczony – powiedział ksiądz. – Czy chodzi o sprawę, o której zaczęła mówić mi twoja matka? Zaangażowanie uczuciowe i tak dalej; nie to, co wojskowi historycy nazywają ostatecznym zaangażowaniem wszystkich sił w walnej bitwie.

– Wie wuj – powiedziała – że matka chce, abym zaręczyła się z kapitanem Musgravem.

– Nie wiedziałem o tym – powiedział ksiądz Brown z rezygnacją – ale zdaje się, że kapitan Musgrave to całkiem modny temat.

– Rzecz jasna, jesteśmy bardzo biedni – powiedziała Betty – i na nic nie zda się twierdzenie, że nie gra to roli.

– Chcesz go poślubić? – spytał ksiądz, patrząc na nią półprzymkniętymi oczami.

Pochmurnie wbiła wzrok w ziemię i odpowiedziała cichszym głosem:

– Zdawało mi się, że tak. Przynajmniej myślałam, że tak mi się zdawało. Ale właśnie spotkał mnie dość duży wstrząs.

Powiedzmy więc o nim.

– Usłyszałam, jak się śmieje.

– To wybitne osiągnięcie towarzyskie – odparł ksiądz.

– Nie rozumie wuj – rzekła dziewczyna. – To wcale nie był śmiech w towarzystwie. Na tym właśnie polega sedno sprawy – nie śmiał się w towarzystwie.

Przerwała na chwilę, po czym pewnym głosem ciągnęła: – Przyszłam tu dość wcześnie i zobaczyłam jak siedzi całkiem sam na środku tej galerii z nowymi obrazami, który wtedy była zupełnie pusta. Nie miał pojęcia o tym, że ja albo ktokolwiek inny znajduje się w pobliżu – siedział całkiem sam – i zaśmiał się.

– Cóż, to nic dziwnego – powiedział ksiądz Brown. – Osobiście nie jestem krytykiem sztuki, ale jako że ogólny wygląd obrazów branych jako całość...

– Och, nie chce wuj zrozumieć – powiedziała niemal gniewnie. – Wcale nie o to chodzi. On nie patrzył na obrazy. Wpatrywał się prosto w sufit nad swoją głową, lecz jego oczy zdawały się zwrócone do wewnątrz, a zaśmiał się w taki sposób, że zmroziło mi to krew w żyłach.

Ksiądz wstał i, założywszy ręce za plecy, zaczął przemierzać pomieszczenie. – W tego typu sprawie nie należy działać pośpiesznie – zaczął. – Istnieją dwa typy ludzi – ale teraz trudno będzie omawiać osobę kapitana, ponieważ właśnie przyszedł.

Kapitan Musgrave wszedł żwawo do pomieszczenia i omiótł je uśmiechem. Granby, prawnik, znajdował się zaraz za nim, a jego prawnicza twarz przybrała nowy wyraz – ulgi i satysfakcji.

– Muszę przeprosić za wszystko, co powiedziałem o kapitanie – rzekł do księdza prawnik, gdy powolnie sunęli w kierunku drzwi. – To zupełnie rozsądny człowiek i całkowicie rozumie mój punkt widzenia. Sam zapytał mnie, dlaczego nie pojechałem na północ zobaczyć się z jego starym ojcem; mógłbym usłyszeć z własnych ust staruszka, jak ma się sprawa ze spadkiem. Cóż, nie mógł postawić sprawy uczciwiej, prawda? Ale z taką niecierpliwością stara się o załatwienie tej sprawy, że zaproponował, iż zabierze mnie własnym samochodem do Musgrave Moss (to nazwa posiadłości). Zaproponowałem że – skoro jest tak uprzejmy – możemy wybrać się wspólnie; wyruszamy jutro rano.

Gdy rozmawiali, Betty i kapitan weszli razem do pomieszczenia; gdy przechodzili przez framugę drzwi, ta ujęła ich niczym rama obraz – obraz, który przynajmniej niektórzy uznaliby za wystarczająco sentymentalny, by przedłożyć go nad malowanie stożków i cylindrów. Wszystkie ich inne cechy mogły budzić mimowolną sympatię; oboje bardzo dobrze się prezentowali. Skłoniło to prawnika do wygłoszenia na ten temat komentarza – gdy nagle obraz się zmienił.

Kapitan James Musgrave wyjrzał do głównej galerii, a jego roześmiane i triumfujące oczy przykuł widok czegoś, co zdawało się przemieniać go od stóp aż do głów. Ksiądz Brown rozejrzał się z rosnącym przeczuciem, że zaraz zdarzy się coś niedobrego i ujrzał pochyloną, niemal siną z wściekłości twarz olbrzymiej kobiety w szkarłacie – twarz okoloną burzą lwich włosów. Stała swoim zwyczajem nieco pochylona, jak nadstawiający rogi byk, a wyraz jej bladej rozlazłej twarzy był tak despotyczny i hipnotyzujący, że zgromadzeni prawie nie zauważyli stojącego obok niej człowieczka z ogromną brodą.

Musgrave przesunął się w jej kierunku, na środek pomieszczenia, niemal jak pięknie odziana figura woskowa, którą nakręcono, by się poruszała. Powiedział do niej kilka słów, których nie dało się usłyszeć. Nie odpowiedziała, lecz oboje odwrócili się i poszli długą galerią, jakby tocząc dyskusję. Niski mężczyzna o byczym karku zamykał pochód niczym jakiś groteskowy goblin-giermek.

– Niech Bóg ma nas w swojej opiece! – wymamrotał ksiądz Brown patrząc na nich chmurnym wzrokiem. – Kim, u licha, jest ta kobieta?

– Z radością stwierdzam, że nikim z moich znajomych – odparł Granby z ponurą nonszalancją. – Wygląda na to jakby mały flirt z tą kobietą mógł okazać się zgubny, nieprawdaż?

– Nie sądzę, aby z nią flirtował – rzekł ksiądz Brown.

Gdy jeszcze mówił, wspomniana para zawróciła na końcu galerii i rozdzieliła się, a kapitan Musgrave wrócił do zgromadzonych pośpiesznymi krokami.

– Niech pan posłucha wykrzyknął (choć starał się mówić naturalnie), a zgromadzonym wydało się, że jego twarz przybrała inną barwę. – Bardzo mi przykro, panie Granby, ale okazuje się, że nie mogę pojechać z panem jutro na północ. Oczywiście, weźmie pan samochód tak czy inaczej. Proszę tak zrobić – nie będę go potrzebował. Muszę... muszę być w Londynie przez kilka dni. Niech pan weźmie ze sobą przyjaciela, jeśli pan chce.

– Mój przyjaciel, ksiądz Brown... – zaczął prawnik.

– Skoro kapitan Musgrave istotnie jest tak uprzejmy – powiedział ksiądz Brown poważnym tonem. – Mogę napomknąć, że w prowadzonym przez pana Granby’ego dochodzeniu pełnię pewną funkcję i wielką ulgę sprawiłoby mi, gdybym mógł pojechać.

Tak też się stało: bardzo elegancki samochód z równie eleganckim szoferem pomknął na północ poprzez wrzosowiska Yorkshire jak strzała – niosąc na pokładzie oryginalne brzemię w postaci księdza, który mocno przypominał czarny pakunek, oraz prawnika, który miał w zwyczaju biegać wszędzie na własnych nogach zamiast pędzić na cudzych kołach.

Zrobili bardzo sympatyczną przerwę w podróży, zatrzymując się w jednej ze wspaniałych górskich kotlin w hrabstwie West Riding. Zjedli i przenocowali w wygodnym zajeździe. Ruszywszy następnego dnia skoro świt, puścili się wybrzeżem Northumberland, aż dotarli w okolicę będącą labiryntem wydm i słonych bagien; mniej więcej w sercu okolicy znajdował się przygraniczny zamek – niezwykłe i nieznane świadectwo dawnych wojen przygranicznych. Znaleźli go w końcu, podążywszy ścieżką biegnącą wzdłuż wąskiej zatoki, która wrzynała się w ląd i ostatecznie przekształcała w pewnego rodzaju prymitywny kanał kończący się w zamkowej fosie. Zamek był naprawdę zamkiem, zbudowaną na planie kwadratu ufortyfikowaną twierdzą z tych, które Normanowie wznosili wszędzie – od Galilei po Grampiany. Miał najprawdziwsze w świecie kratownicę i most zwodzony, a przybyszom w bardzo realny sposób przypomniał o tym fakcie wypadek, który opóźnił ich wejście do środka.

Brodzili wśród wysokich szorstkich traw i ostów, idąc w stronę brzegu fosy, która biegła wśród nich czarną wstęgą, pełna martwych liści i mętnej piany, jak heban inkrustowany wzorem ze złota. Zaledwie jard czy dwa za czarną wstęgą znajdował się drugi zielony brzeg i wielkie kamienne kolumny flankujące bramę. Widocznie jednak do tej samotnej warowni zbliżano się z zewnątrz rzadko, bo kiedy niecierpliwy Granby zakrzyknął „Halo!” w stronę postaci majaczących za kratownicą, wydawało się, że znaczną trudność sprawia im nawet opuszczenie wielkiego zardzewiałego mostu zwodzonego.

Poruszył się, zniżając się nad nimi jak olbrzymia waląca się wieża, a potem zaciął się i sterczał groźnie w powietrzu.

Niecierpliwy Granby, pląsający na brzegu, krzyknął do swojego towarzysza:

– Och, nie znoszę tych przedpotopowych machin! Przecież prościej byłoby skoczyć.

I z charakterystyczną dla siebie porywczością skoczył, po czym, lekko chwiejąc się na nogach, wylądował bezpiecznie na drugim brzegu. Krótkie nogi księdza Browna nie były przystosowane do skakania. Jego temperament jednak był bardziej niż u większości ludzi przystosowany do wpadania z pluskiem w bardzo błotnistą wodę. Bystrość towarzysza uchroniła go od wpadnięcia w wodę bardzo głęboką. Gdy wciągano go po mułowatej zielonej skarpie, zatrzymał się i, przekrzywiwszy głowę, wpatrywał w pewne konkretne miejsce na trawiastym zboczu.

– Uprawia ksiądz botanikę? – spytał Granby z irytacją. – Nie mamy czasu na to, by zbierał ksiądz rzadkie rośliny, skoro dopiero co próbował ksiądz swoich sił jako nurek wśród cudów wodnych głębin. Chodźmy – ubłoceni czy nie, musimy pojawić się przed baronetem.

Gdy przedostali się już do zamku, spotkali się z miłym przyjęciem ze strony jedynego w zasięgu ich wzroku starego służącego. Dowiedziawszy się, w jakiej sprawie przychodzą, zaprowadził ich do długiego wyłożonego dębem pomieszczenia z segmentowymi oknami w starodawnym stylu. Broń z wielu różnych epok wisiała na ciemnych ścianach, tworząc harmonijne wzory, obok olbrzymiego kominka zaś stała niczym strażnik kompletna zbroja z czternastego wieku. Przez półprzymknięte drzwi prowadzące do kolejnego długiego pomieszczenia można było dostrzec ciemne barwy wiszących rzędami portretów rodzinnych.

– Czuję się, jakbym wszedł do środka powieści, a nie domu – rzekł prawnik. – Nie miałem pojęcia, że ktokolwiek naprawdę nadaje swojemu zamkowi kształt jak z Tajemnic Udolpho w ten sposób.

– To prawda, leciwy dżentelmen istotnie wciela w życie swojego historycznego fioła z konsekwencją – odrzekł ksiądz – a te rzeczy to bynajmniej nie podróbki. Pomysłu nie realizuje ktoś, komu zdaje się, że wszyscy ludzie średniowiecza żyli w tym samym momencie. Niekiedy zbroje składa się z najprzeróżniejszych elementów, lecz ta w całości okrywała ciało jednego człowieka, i to okrywała je bardzo dokładnie. Widzi pan, to zbroja turniejowa z późniejszego okresu.

Jeśli o to chodzi, coś mi się zdaje, że gospodarz należy do gatunku opieszałych – sarknął Granby. – Każe nam diabelnie długo czekać.

– W miejscu takim jak to trzeba się spodziewać, że wszystko będzie się rozgrywać powoli – powiedział ksiądz Brown. – Sądzę, że to bardzo uprzejme z jego strony, że w ogóle zgodził się z nami spotkać: dwóch zupełnie obcych ludzi, którzy przychodzą, by zadać mu bardzo osobiste pytania.

I rzeczywiście, gdy pan domu się pojawił, nie mieli żadnego powodu do narzekania na przyjęcie, jakie ich spotkało. Przeciwnie – zdali sobie sprawę z istnienia czegoś autentycznego w tradycjach wychowania i zachowania, które pozwalały bez trudności zachować wrodzoną godność na tym barbarzyńskim pustkowiu po latach półżycia i melancholii. Baronet nie wydawał się ani zaskoczony, ani zakłopotany odwiedzinami (które nieczęsto się zdarzały). Choć podejrzewali, że nie przyjął w swoim domu obcego przez ćwierć długości życia, zachowywał się, jakby chwilę wcześniej żegnał ukłonami księżne. Nie okazał ani zmieszania, ani niecierpliwości, gdy dotknęli bardzo osobistego tematu, z którym przybyli. Zdawało się, że po chwili nieśpiesznej refleksji uznał, iż w istniejących okolicznościach ich ciekawość jest uzasadniona. Był to chudy leciwy dżentelmen wyglądający na przenikliwego; miał czarne brwi i długi podbródek, a choć jego starannie zakręcone włosy to była bez wątpienia peruka, miał tyle rozsądku, by nosić siwą – stosowną dla człowieka starszego.

– W odniesieniu do zagadnienia, które bezpośrednio panów interesuje – powiedział – odpowiedź jest doprawdy prosta. W istocie zamierzam przekazać cały majątek synowi, tak jak mnie przekazał go mój ojciec, i nic – mówię to z pełną świadomością: nic – nie skłoni mnie to podjęcia innej decyzji.

– Jestem panu głęboko wdzięczny za tę informację – odpowiedział prawnik. – Lecz pańska uprzejmość ośmiela mnie do powiedzenia, że stawia pan sprawę bardzo zdecydowanie. Nie sugeruję, że istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, aby pański syn zrobił cokolwiek, co wzbudziłoby pańskie wątpliwości co do tego, że podoła zadaniu. Niemniej jednak mógłby...

– Właśnie tak – rzekł sucho sir John Musgrave – mógłby... To raczej mało powiedziane, że mógłby. Czy będą panowie tak dobrzy, by wstąpić ze mną na chwilę do sąsiedniego pomieszczenia?

Poprowadził ich do kolejnej galerii, na którą już przez moment rzucili okiem, i z powagą zatrzymał się przed rzędem poczerniałych i spoglądających na nich z góry portretów.

– Oto sir Roger Musgrave – powiedział, wskazując na człowieka o pociągłej twarzy i w ozdobnej czarnej peruce. – Był jednym z najpodlejszych kłamców i parszywców w parszywych czasach Wilhelma Orańskiego – zdradził dwóch królów i wygląda na to, że zamordował dwie swoje żony. To jego ojciec, sir Robert, całkowicie uczciwy stary Kawaler. Tu jego syn, sir James, jeden z najszlachetniejszych męczenników spośród jakobitów i jedna z pierwszych osób, które usiłowały wynagrodzić krzywdy Kościołowi i ubogim. Czy ma to znaczenie, że nazwisko Musgrave’ów, władza, zaszczyty, autorytet przechodzą z jednego dobrego człowieka na drugiego dobrego człowieka z przerwą na złego? Edward I rządził Anglią dobrze. Edward III okrył Anglię sławą. Niemniej jednak pierwsza chwała przeszła w drugą, mając po drodze nikczemność i kretyństwo Edwarda II, który nadskakiwał Gavestonowi, a przed Bruce’em uciekał. Niech mi pan wierzy, panie Granby, wspaniałość wspaniałego rodu i historii to coś więcej niż te przypadkowe jednostki, które do rodu należą, nawet jeśli nie przynoszą mu chluby. Nasze dziedzictwo od zawsze przechodziło z ojca na syna i nadal tak będzie się działo. Możecie być panowie pewni i możecie zapewnić mojego syna, że nie zostawię swoich pieniędzy schronisku dla bezdomnych kotów. Musgrave będzie je zostawiał Musgrave’owi, dopóki niebo nie zwali się nam na głowy.

– Tak – powiedział ksiądz Brown z namysłem – rozumiem, o co panu chodzi.

– A przekazanie tak radosnego zapewnienia pańskiemu synowi – rzekł prawnik – sprawi nam wielką przyjemność.

– Możecie mu je panowie przekazać – powiedział gospodarz uroczyście. – Otrzymanie przezeń w spadku zamku, tytułu, ziemi i pieniędzy nie jest w żadnym wypadku zagrożone. Temu ustaleniu towarzyszy tylko drobny i najzupełniej osobisty warunek dodatkowy. Tak długo jak żyję, w żadnym razie nie przemówię do syna ani słowem.

Prawnik zachował tę samą co poprzednio pełną szacunku postawę, lecz teraz z szacunkiem wytrzeszczał oczy.

– Ależ, co takiego zrobił on...

– Jestem strażnikiem wielkiego dziedzictwa – powiedział Musgrave – a osobiście również dżentelmenem. Natomiast mój syn dopuścił się czegoś tak straszliwego, że przestał być – nie powiem: dżentelmenem – ale nawet istotą ludzką. Czyn, który popełnil, to najgorsza zbrodnia na świecie. Pamiętacie panowie, co powiedział Douglas, gdy goszczący u niego Marmion zaproponował wymianę uścisków dłoni?

– Tak – odparł ksiądz Brown.

– „Każdy mój zamek do króla mego należy – od fundamentów aż do wieży” – rzekł Musgrave. – „Komu Douglas rękę podaje, od niego zależy”.


Obrócił się w stronę sąsiedniego pomieszczenia i zaprowadził swoich cokolwiek oszołomionych gości z powrotem do niego.


– Mam nadzieję, że pozwolą się panowie czymś poczęstować – rzekł niezmiennie spokojnym tonem. – Jeśli nie jesteście jeszcze pewni, dokąd teraz się udać, będę uszczęśliwiony, mogąc zaproponować im spędzenie tej nocy w gościnnych progach mojego zamku.


– Dziękujemy, sir Johnie – odparł ksiądz bezbarwnym głosem – ale zdaje mi się, że lepiej będzie, jeśli ruszymy.


– Natychmiast każę opuścić most – rzekł gospodarz i w kilka chwil później skrzypienie owej olbrzymiej i niedorzecznie staroświeckiej maszynerii wypełniło zamek jak odgłos mielących kamieni w pracującym młynie. Choć mechanizm był zardzewiały, zadziałał teraz sprawnie, a ksiądz i prawnik znaleźli się ponownie na trawiastym brzegu po drugiej stronie fosy.


Granbym nagle wstrząsnął dreszcz.


– Cóż takiego, do diabła, zrobił jego syn? – krzyknął.


Ksiądz Brown nie odpowiedział. Lecz ruszyli w drogę, a potem wysiedli z samochodu przed zajazdem zwanym Siedem Gwiazd w położonej nieopodal wiosce o nazwie Graystones, prawnik z delikatnym zaskoczeniem skonstatował, że ksiądz nie proponuje dużo dalszej podróży. Innymi słowy, najwyraźniej miał zdecydowany zamiar pozostać w okolicy.


– Nie potrafię tego tak zostawić – rzekł z powagą. – Odeślę samochód, a pan, co, rzecz jasna, zupełnie naturalne, może chcieć nim pojechać. Pańskie pytanie doczekało się odpowiedzi: dotyczyło po prostu tego, czy pańska firma może pozwolić sobie na udzielenie pożyczki mając jako zabezpieczenie spodziewany spadek młodego Musgrave’a. Ale moje pytanie odpowiedzi się nie doczekało: a dotyczy ono tego, czy Musgrave będzie odpowiednim mężem dla Betty. Muszę spróbować dowiedzieć się, czy naprawdę zrobił coś okropnego, czy to rojenia starego wariata.


– Ale – wyraził wątpliwość prawnik – skoro chce się ksiądz o nim dowiedzieć, czemu nie podąża ksiądz jego śladem? Dlaczego miałby ksiądz wałęsać się po tej dziurze, do której prawie nigdy nie przyjeżdża?


– Po cóż miałbym go ścigać? – spytał ksiądz. – Nie ma sensu podchodzenie do światowego człowieka na Bond Street i pytanie go: „Przepraszam, czy popełnił pan zbrodnię zbyt straszliwą, by nadal nazywać pana istotą ludzką? Jeśli jest na tyle niegodziwy, by popełnić tę zbrodnię, z pewnością jest również na tyle niegodziwy, by zaprzeczyć, że się jej dopuścił. A nie wiemy nawet, o jakie przestępstwo chodzi. Nie; istnieje tylko jeden człowiek, który wie i może o tym powiedzieć w jakimś kolejnym wybuchu dystyngowanej ekstrawagancji. Na razie będę się trzymał w jego pobliżu.


I w istocie ksiądz Brown trzymał się blisko ekscentrycznego baroneta; faktycznie spotkał się z nim przy więcej niż jednej okazji, przy których obie strony zachowywały najwyższą uprzejmość. Baronet bowiem, mimo swego wieku, był pełen energii i lubił długie przechadzki; często widywano, jak kuśtykając przemierza wioskę i polne drogi. Zaledwie dzień po swoim przybyciu w okolicę zamku ksiądz Brown, wychodząc z zajazdu na wybrukowany plac targowy, dostrzegł ciemną i dystyngowaną postać przechodzącą mimo i kierującą się w stronę poczty. Baronet ubrany był bardzo skromnie i na czarno, lecz w silnych promieniach słońca jego twarz o mocnych rysach jeszcze bardziej przyciągała uwagę. Srebrzyste włosy, ciemne brwi oraz długi wystający podbródek przywodziły w jakimś stopniu na myśl Henry’ego Irvinga albo jakiegoś innego sławnego aktora. Mimo pokrytych siwizną włosów cała jego postać – podobnie jak twarz – sugerowała siłę, a sposób noszenia przezeń laski nasuwał myśl, że używa jej raczej jako pałki niż podpory. Pozdrowił księdza i przemówił, sprawiając takie samo jak towarzyszące rewelacjom poprzedniego dnia wrażenie, iż nieustraszenie przechodzi od razu do sedna sprawy.


– Jeśli wciąż interesuje księdza mój syn – rzekł z lodowatą obojętnością – ma ksiądz niewielkie szanse, aby się z nim spotkać. Właśnie wyjechał z kraju. Między nami mówiąc, mógłbym rzec: uciekł z kraju.


– W rzeczy samej – rzekł ksiądz Brown, spoglądając z powagą.


– Jacyś ludzie, o których nigdy nie słyszałem, nazwiskiem Grunow, najbardziej ze wszystkich dręczyli mnie pytaniami o to, gdzie przebywa – rzekł sir John – i właśnie tu przyszedłem, aby wysłać telegram powiadamiający ich, że, o ile mi wiadomo, przebywa obecnie w Rydze, gdzie można do niego pisać na poste restante. Nawet to nie obyło się bez niedogodności. Przyszedłem tu wczoraj w tym samym celu, ale spóźniłem się na pocztę pięć minut. Zostaje ksiądz na dłużej? Mam nadzieję, że złoży mi ksiądz jeszcze wizytę.


Gdy ksiądz zrelacjonował prawnikowi przebieg rozmówki, którą przeprowadził w wiosce ze starym Musgravem, Granby wyglądał na jednocześnie zakłopotanego i zaciekawionego. – Czemu kapitan dał nogę? – spytał. – Kim są ci inni ludzie, którzy go poszukują? Kim, u licha, są Grunowowie?


– Co do pierwszego pytania: nie wiem – odrzekł ksiądz Brown. – Być może jego tajemniczy grzech ujrzał światło dzienne. Co do drugiego: domyślałbym się, że ci inni ludzie szantażują go tym. Co do trzeciego: sądzę, że znam odpowiedź. Ta okropna gruba kobieta o żółtych włosach nazywa się panią Grunow, a ten człowieczek uchodzi za jej męża.


Następnego dnia ksiądz Brown przyszedł na spotkanie dość znużony i z rozmachem odstawił przypominającą czarny tobołek parasolkę niczym pielgrzym odstawiający swój kostur. W jego nastroju było coś z przygnębienia. Ale często tak się zdarzało, gdy prowadził śledztwa w sprawie przestępstw. Nie było to przygnębienie wywołane niepowodzeniem, lecz właśnie powodzeniem.


– To dość wstrząsające – powiedział matowym głosem – ale powinienem był się tego domyślić. Powinienem był się tego domyślić, gdy po raz pierwszy tam wszedłem i zobaczyłem. jak toto tam stoi.


– Gdy zobaczył ksiądz co? – spytał Granby niecierpliwie.


– Gdy zobaczyłem, że stoi tam tylko jedna zbroja – odrzekł ksiądz Brown. Zapanowała cisza; prawnik tylko wytrzeszczał oczy na księdza, a ten po chwili podjął wątek.


– Całkiem niedawno właśnie miałem powiedzieć bratanicy, że istnieją dwa rodzaje ludzi, którzy potrafią śmiać się w samotności. Można powiedzieć nieomal, że człowiek, który to robi, jest albo bardzo dobry. albo bardzo zły. Widzi pan, zwierza się on ze spłatanego kawału Bogu albo Diabłu. Ale w obu przypadkach prowadzi życie wewnętrzne. Cóż, naprawdę istnieje taki rodzaj człowieka, który zwierza się ze spłatanego kawału Diabłu. Nie przeszkadza mu, że kawału nikt nie dostrzeże; skoro ze względów bezpieczeństwa nikomu nie wolno nawet wiedzieć, na czym on polega. Kawał wystarcza jego autorowi sam w sobie, jeśli jest wystarczająco złowrogi i złośliwy.


– Ale o czym ksiądz mówi? – domagał się odpowiedzi Granby. – O kim ksiądz mówi? To znaczy: o której spośród spotkanych przez nas osób? Kto jest tą osobą, która urządza złowrogi kawał wspólnie z jego wysokością Szatanem?


Ksiądz Brown spojrzał wprost na rozmówcę z upiornym uśmiechem.


– Ach – powiedział. – Na tym cały dowcip polega.


Znów zapadła cisza, lecz tym razem zdawała się raczej pełna i przygniatająca niż zwyczajnie pusta; odnosiło się wrażenie, że osiada na rozmówcach jak zapadający zmierzch, który stopniowo przemieniał się w ciemność. Ksiądz Brown ciągnął opanowany głosem, siedząc nieporuszony z łokciami na stole:


– Szukałem wiadomości o rodzinie Musgrave’ów – rzekł. – To krzepki i długowieczny ród i nawet przy zwykłym biegu rzeczy zdaje mi się, że trzeba by czekać odziedziczenie swoich pieniędzy całkiem długo.


– Jesteśmy na to w zupełności przygotowani – odrzekł prawnik – lecz tak czy inaczej nie może to trwać w nieskończoność. Staruszek ma już prawie osiemdziesiąt lat, jednak wciąż maszeruje po okolicy, a goście tutejszego zajazdu śmieją się i mówią, że nie sądzą, aby kiedykolwiek umarł.


Ksiądz Brown podskoczył, wykonując jeden z rzadkich u niego nagłych ruchów, lecz jego ręce pozostały na stole, a on sam pochylił się naprzód i spojrzał prawnikowi prosto w twarz.


– To jest to – wydał cichy, lecz pełen podniecenia okrzyk. – To jedyny problem. To jedyna prawdziwa trudność. Jak on umrze? Jak, u licha, ma on umrzeć?


– U licha, cóż ma ksiądz ma myśli? – spytał Granby.


Z gęstniejącej ciemności dobiegł go głos księdza:
– Mam na myśli to, że wiem, jaka zbrodnię popełnił James Musgrave.


Brzmienie jego głosu mogło przyprawiać o takie dreszcze, że Granby z trudem powstrzymywał się od dygotania. Kolejne pytanie wymamrotał.


– To naprawdę była najgorsza zbrodnia na świecie – rzekł ksiądz Brown. – Przynajmniej w wielu społecznościach i cywilizacjach za taką się ją uważa. Zawsze, od najbardziej zamierzchłych czasów, spotykała się w plemieniu lub w wiosce ze straszliwą karą. Tak czy owak, teraz wiem, co naprawdę zrobił młody Musgrave i dlaczego to zrobił.


– A cóż takiego zrobił? – spytał prawnik.


– Zamordował swojego ojca – odrzekł ksiądz.


Teraz z kolei prawnik podniósł się z miejsca, zmarszczył brwi i wytrzeszczył oczy przez całą szerokość stołu.


– Ale jego ojciec jest w zamku – krzyknął przenikliwym głosem.


– Jego ojciec jest w fosie – rzekł ksiądz – i byłem głupi, że nie dostrzegłem tego od razu, gdy coś wydało mi się nie w porządku z tą zbroją. Nie pamięta pan, jak wyglądało tamto pomieszczenie? Z jak wielką pieczołowitością urządzono je i udekorowano? Po jednej stronie kominka wisiały dwa skrzyżowane topory wojenne – tak samo po drugiej stronie. Na jednej ścianie wisiała okrągła szkocka tarcza – tak samo na drugiej ścianie. Po jednej stronie paleniska była też na stojaku zbroja – a po drugiej stronie: puste miejsce. Nic nie skłoni mnie do uwierzenia, że człowiek, który resztę pomieszczenia urządził z posuniętą aż do przesady symetrią, jeden jedyny element wnętrza pozostawił bez pary. Prawie na pewno była tam jeszcze jedna postać w zbroi. I co się z nią stało?


Przerwał na chwilę, a potem ciągnął głosem bardziej pozbawionym emocji:


– Gdy się nad tym zastanowić, to bardzo dobry pomysł na morderstwo; pozwala wspaniale rozwiązać stały problem: jak pozbyć się ciała. Zwłoki mogły znajdować się wewnątrz tej pełnej zbroi turniejowej całymi godzinami albo i dniami – służący tymczasem wchodzili i wychodzili z pomieszczenia – aż do momentu, gdy morderca mógł je w środku nocy po prostu zaciągnąć poza mury i delikatnie zsunąć do fosy, nawet bez przechodzenia przez most. I jak wielkie miał szanse powodzenia! Gdy tylko ciało rozłożyłoby się zupełnie w stojącej wodzie, prędzej czy później nie byłoby w niej niczego poza szkieletem w czternastowiecznej zbroi – czymś, co z dużym prawdopodobieństwem można znaleźć w fosie przygranicznej twierdzy. Mało prawdopodobne, by ktokolwiek czegokolwiek tam szukał, lecz gdyby ktoś faktycznie się za to zabrał, wkrótce jedynym, co by znalazł, byłby szkielet w zbroi. I mam na to pewne potwierdzenie. Zyskałem je wtedy, gdy zasugerował pan, że szukam śladu jakiejś rzadkiej rośliny; był to ślad w naprawdę wielu znaczeniach, jeśli wybaczy mi pan ten żart. Zobaczyłem ślady dwóch stóp zagłębione w twardym brzegu fosy tak bardzo, że byłem pewien, iż człowiek, który je zrobił, albo był bardzo ciężki, albo niósł coś bardzo ciężkiego. Ponadto, tak przy okazji, z tego drobnego zdarzenia, jakim był wykonany przeze mnie pełen gracji koci sus, wynika jeszcze jeden morał.


– Czuję się, jakby kręciło mi się w głowie – powiedział Granby – ale zaczynam mieć jakieś pojęcie, o co chodzi w całym tym koszmarze. A co w związku z księdzem i jego kocim susem?


– Dziś przy okazji mojej wizyty na poczcie – rzekł ksiądz Brown – potwierdziło się to, co baronet powiedział mi wczoraj: że poprzedniego dnia przybył tam zaraz po zamknięciu placówki – to znaczy nie tylko dokładnie tego samego dnia, gdy tu przybyliśmy, ale dokładnie o tej samej godzinie. Nie rozumie pan, co to znaczy? Znaczy to, że, gdy przyszliśmy doń z wizytą, nie było go w zamku; wrócił, gdy czekaliśmy; i to dlatego musieliśmy czekać tak długo. I kiedy to zrozumiałem, nagle pojawił mi się przed oczami obraz, który uświadomił mi przebieg całej historii.


– No i – spytał prawnik niecierpliwie – co to za obraz?


– Osiemdziesięcioletni starzec może uprawiać nawet długie marsze, szwendając się po polnych drogach. Ale starzec nie potrafi skakać. Byłby skoczkiem o wdzięku mniejszym nawet od mojego. Niemniej jednak – jeśli baronet wrócił w czasie, gdy my czekaliśmy, musiał dostać się na drugą stronę fosy tym samym sposobem, jakim my się tam dostaliśmy – skacząc przez nią – bo most został opuszczony dopiero później. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że sam spowodował tę zwłokę, by opóźnić wpuszczenie do środka niewygodnych gości – sądząc z błyskawicznej szybkości, z jaką naprawiono usterkę. Ale to nie ma znaczenia. Gdy ujrzałem ten efektowny obraz czarnej postaci o siwych włosach przefruwającej susem nad fosą, natychmiast pojąłem, że to był młody człowiek przebrany za starca. Oto cała historia.


– Ma ksiądz na myśli – powiedział powoli Granby – że ów przesympatyczny młodzieniec zabił swojego ojca, ukrył jego ciało – najpierw w zbroi, a następnie w fosie, przebrał się za niego i tak dalej?


– Tak się składa, że wyglądali niemal identycznie – rzekł ksiądz. – Portrety rodzinne, które pan widział, świadczyły o tym, jak głębokie podobieństwo łączyło członków tego rodu. A potem mówi pan o wkładaniu przez Jamesa Musgrave’a przebrania. Ale w pewnym sensie ubranie każdego człowieka jest przebraniem. Starzec wkładał przebranie w postaci peruki, młodzieniec – w postaci cudzoziemskiej brody. Kiedy ściął włosy, na ogoloną głowę włożył perukę i zastosował lekką charakteryzację, wyglądał dokładnie jak własny ojciec. Oczywiście, rozumie pan teraz, dlaczego tak niezwykle uprzejmie skłaniał pana, by przybył pan tu następnego dnia samochodem. To dlatego, że poprzedzającej nocy sam podróżował tu pociągiem. Wyprzedził pana, popełnił zbrodnię, włożył przebranie i był gotów na negocjacje prawne.


– Ach – rzekł Granby z namysłem – negocjacje prawne! Rzecz jasna, ma ksiądz na myśli, że prawdziwy stary baronet prowadziłby negocjacje w zdecydowanie inny sposób.


– Powiedziałby panu bez ogródek, że kapitan nigdy nie dostanie ani złamanego pensa – rzekł ksiądz Brown. – Cała intryga, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, stanowiła doprawdy jedyny sposób, by baronet panu tego nie oświadczył. Lecz chciałbym, aby docenił pan pomysłowość tego, co młody Musgrave panu powiedział. Jego plan pozwalał na realizację kilku celów naraz. Ci Rosjanie szantażowali go ujawnieniem informacji o jakiejś niegodziwości – podejrzewam, że chodziło o zdradę podczas wojny. Za jednym zamachem uciekł im i prawdopodobnie skierował pościg za sobą w stronę Rygi. Lecz najpiękniej dopracowanym elementem ze wszystkich była owa wygłoszona przezeń teoria dotycząca uznania syna za spadkobiercę, ale nie za istotę ludzką. Czy nie dostrzega pan, że zarówno zapewniało mu to pieniądze ze spodziewanego spadku, jak dostarczało swego rodzaju odpowiedzi na to, co wkrótce miało stać się największą ze wszystkich trudnością?


– Widzę kilka trudności – rzekł Granby – którą ma ksiądz na myśli?


– Mam na myśli to, że nawet gdyby syn nie został wydziedziczony, wyglądałoby raczej osobliwie, że ojciec i syn nigdy się nie spotykają. Odpowiedzią na to był koncept osobistego odrzucenia. Pozostaje więc, tak jak mówię, jedna trudność, nad którą ów dżentelmen prawdopodobnie teraz się głowi. W jaki, u licha, sposób starzec ma umrzeć?


– Wiem, w jaki sposób on powinien umrzeć – rzekł Granby.


Ksiądz Brown wyglądał na nieco rozbawionego i ciągnął z wyraźniejszym zamyśleniem w głosie:


– Ale jest coś więcej niż to, o czym właśnie powiedzieliśmy – rzekł. – W jego koncepcie było coś, co podobało mu się pod względem bardziej – cóż, bardziej koncepcyjnym. Szaleńczą przyjemność intelektualną sprawiło mu to, że odgrywając jedną rolę, powiedział panu, że popełnił zbrodnię, grając inną rolę – i faktycznie tak było. To mam na myśli, mówiąc o piekielnej ironii: o kawale, którym ktoś dzieli się z Diabłem. Powiedzieć panu coś brzmiącego jak to, co nazywają paradoksem? Czasami powiedzenie prawdy wywołuje radość w samym sercu piekła. A nade wszystko powiedzenie jej w taki sposób, że wszyscy opacznie ją rozumieją. To dlatego Jamesowi Musgrave’owi podobał się błazeński wybryk polegający na udawaniu kogoś innego niż w rzeczywistości, a następnie odmalowaniu siebie w czarnych barwach jako łotra – którym rzeczywiście jest. I to dlatego moja bratanica słyszała, jak siedząc samotnie w galerii obrazów śmieje się do siebie.


Granby drgnął lekko, jak człowiek, którego jakiś wstrząs przywraca do rzeczywistości.


– Księdza siostrzenica! – krzyknął. – Czy to nie jej matka chciała, aby wyszła za Musgrave’a? Kwestia bogactwa i pozycji, jak przypuszczam.


– Tak – odrzekł ksiądz Brown z suchą ironią – jej matka całym sercem popierała roztropny wybór współmałżonka.


[1927]

Tłum. Łukasz Makowski

Gilbert Keith Chesterton „Jeden na szybko”



Tę dziwną historię z udziałem osobliwych nieznajomych wciąż pamiętają wzdłuż tego pasa wybrzeża Sussex, gdzie wielki i zaciszny hotel nazwany Maypole and Garland wychodzi na ogród i na morze. Istotnie, dwie oryginalnie dobrane postacie wkroczyły pewnego słonecznego popołudnia do owego zacisznego hotelu; jedna rzucała się w świetle słonecznym w oczy i była widoczna na całym wybrzeżu ze względu na noszony przez nią turban w kolorze lśniącej zieleni, okalający śniadą twarz i czarną brodę; druga zdałaby się niektórym jeszcze bardziej fantastyczną i dziwaczną z powodu noszonego przez nią miękkiego czarnego kapelusza duchownego oraz żółtych wąsów i włosów długości lwiej grzywy. Jego przynajmniej często widywano głoszącego na piaskach kazania albo prowadzącego działalność w ramach Band of Hope1 (pomagał mu w tym drewniany szpadelek); z pewnością jednak nigdy nie widziano go wchodzącego do hotelowego baru. Przybycie osobliwych kompanów do baru stanowiło kulminacyjny punkt wydarzeń, ale nie ich początek; celem zaś uczynienia dowolnej tajemniczej historii tak zrozumiałą jak to możliwe, lepiej zacząć od początku.
Pół godziny przed tym jak obie rzucające się w oczy postacie wkroczyły do hotelu i zostały przez wszystkich zauważone, weszły do niego także dwie inne postacie – stanowczo nierzucające się w oczy – i nie zostały zauważone przez nikogo. Jedną był olbrzymi mężczyzna, przystojny, choć stosunkowo ociężały – mimo to miał dryg do zajmowania bardzo niewielkiej ilości miejsca, jakby wtapiał się w tło; tylko niemal chorobliwie podejrzliwe oględziny jego butów powiedziałyby komukolwiek, że to inspektor policji ubrany po cywilnemu – bardzo po cywilnemu. Drugą był niewyróżniający się niczym niepozorny człowieczek, także ubrany w swój zwykły strój, tyle że tak się złożyło, iż był to strój duchowny; lecz nikt nie widział go nigdy głoszącego nauki na piaskach.
Przybysze ci również znaleźli się wewnątrz czegoś w rodzaju wielkiej palarni z barem – to zdecydowało o przebiegu wszystkich wydarzeń owego tragicznego popołudnia. Prawda jest taka, że ów zacny hotel zwany Maypole and Garland był właśnie „odnawiany”. Ci, którym podobał się on w przeszłości, skłaniali się ku twierdzeniu, że był właśnie oszpecany, a może nawet „wykańczany”. Taką opinię żywił miejscowy malkontent, pan Raggley, ekscentryczny leciwy dżentelmen, który pił w kącie wiśniową brandy i miotał przekleństwa. W każdym razie hotel z pieczołowitością pozbawiano właśnie wszelkich pozostałych jeszcze oznak tego, że był niegdyś angielską gospodą, i pracowicie przekształcano – metr za metrem, pomieszczenie za pomieszczeniem – w coś przypominającego pretensjonalny pałac lewantyńskiej proweniencji lichwiarza z amerykańskiego filmu. Krótko mówiąc, był on właśnie „odnawiany”, lecz jedyną jego częścią, w której remont doprowadzono do końca i w której klienci wciąż mogli czuć się swojsko, było to właśnie dużych rozmiarów pomieszczenie, do którego prowadził hol. Niegdyś znano je pod pełną godności nazwą Sali Barowej, teraz zaś pod tajemniczą nazwą Hali Saloonowej, a „odnowiono” w stylu azjatyckiej palarni. Nowy wystrój był bowiem przeniknięty orientalną ornamentyką: tam, gdzie niegdyś na hakach wisiała strzelba, reprodukcje przedstawiające polowania oraz wypchana ryba w szklanej gablocie, teraz znajdowały się girlandy wschodnich draperii oraz trofea w postaci bułatów, talwarów i jataganów2, jakby w akcie nieuświadomionego przygotowania na przybycie dżentelmena w turbanie. Jednak praktyczna strona zagadnienia była taka, że tych kilku gości, którzy faktycznie tu przybywali, trzeba było zapędzać do owej hali, obecnie umiecionej i ochędożonej3, ponieważ wszystkie bardziej standardowe i wytworne części hotelu wciąż znajdowały się w stadium przekształceń. Być może była to również przyczyna, dla której nawet tych nielicznych gości po trosze zaniedbywano, jako że dyrektor oraz pozostali pracownicy zajęci byli udzielaniem wyjaśnień i upomnień w innych miejscach. W każdym razie dwóch pierwszych przybyszów przez pewien czas musiało czekać bezczynnie, aż ktoś się nimi zajmie. Przy barze było w tej chwili zupełnie pusto; inspektor użył dzwonka w recepcji i z niecierpliwością postukał palcami w kontuar, lecz niewielki duchowny już zapadł w wygodny fotel i wyglądało na to, że nigdzie się nie śpieszy. Zaiste, jego przyjaciel policjant, obracając głowę, zauważył, że okrągła twarz drobnego duchownego przybrała taki wyraz, jakby miał pustkę w głowie, tak jak niekiedy miała w zwyczaju; wydawał się wgapiać przez przypominające tarczę księżyca szkła okularów na nowo ozdobioną ścianę.
– Dlaczegóż nie miałbym zaproponować pensa za księdza myśli – rzekł inspektor Greenwood, odwracając się od kontuaru z westchnieniem – skoro zdaje się, że nikt nie chce moich pensów w zamian za nic innego. To pomieszczenie sprawia wrażenie jedynego w całym budynku, które nie jest wypełnione drabinami i wapnem; a jest tak puste, że nie ma nawet barmana, który dałby mi kufel piwa.
– Och... moje myśli nie są warte pensa, nie mówiąc już o kuflu piwa – odparł duchowny, wycierając okulary. – Nie wiem, dlaczego... ale zastanawiałem się, jak łatwo byłoby popełnić tu morderstwo.
– Łatwo to księdzu mówić, księże Brown – powiedział inspektor wesoło. – Miał ksiądz do czynienia z większą liczbą morderstw niż ksiądz zasłużył; a my, biedni policjanci, siedzimy całe życie na głodniaka, czekając choćby na jedno drobne. Ale czemuż to ksiądz mówi... A, rozumiem, patrzy ksiądz na wszystkie te tureckie sztylety na ścianie. Jest tu wiele przedmiotów, za pomocą których można dokonać zabójstwa, jeśli to ma ksiądz na myśli. Ale nie ma ich więcej niż w zwykłej kuchni – wszystkie te noże do mięsa, pogrzebacze i co tam jeszcze. To nie ich obecność skłania do popełnienia morderstwa.
Ksiądz Brown zdawał się z pewnym zakłopotaniem zbierać swoje chaotyczne myśli i powiedział, że też tak uważa.
– Morderstwa zawsze można dokonać z łatwością – powiedział inspektor Greenwood. – W ogóle nie ma nic łatwiejszego niż morderstwo. Mógłbym księdza zamordować w tej chwili – przyszłoby mi to łatwiej niż doczekać się drinka w tym przeklętym barze. Jedyna trudność polega na tym, jak dokonać morderstwa bez wskazywania na siebie jako na mordercę. To ta nieśmiałość przed przyznaniem się do morderstwa, ta głupiutka skromność morderców w kwestii ich własnych arcydzieł – sprawiają kłopoty. Będą się obsesyjnie trzymać tej niebywałej koncepcji zabijania ludzi i ukrywania swojego sprawstwa; i to ich powstrzymuje, nawet w pomieszczeniu pełnym sztyletów. Gdyby było inaczej, w każdej wytwórni sztućców piętrzyłyby się stosy zwłok. I, tak przy okazji, to właśnie wyjaśnia istnienie jednego rodzaju morderstwa, któremu naprawdę nie da się zapobiec. I to, oczywiście, z tego powodu, nas, biednych gliniarzy, zawsze obwinia się za to, że mu nie zapobiegliśmy. Gdy szaleniec morduje króla albo prezydenta, nie da się temu zapobiec. Nie da się zmusić króla, by żył w piwnicy na węgiel albo nosić prezydenta w stalowej skrzyni. Może ich zamordować każdy, komu nie przeszkadza, że zostanie mordercą. To w tym znaczeniu szaleniec jest jak męczennik – jakby spoza tego świata. Prawdziwy fanatyk zawsze może zabić, kogo mu się żywnie podoba.
Zanim ksiądz zdołał odpowiedzieć, do pomieszczenia wtoczyła się niczym ławica morświnów wesoła kompania komiwojażerów, a przewspaniały ryk olbrzymiego rozpromienionego człowieka z równie olbrzymią i promieniejącą szpilką do krawata spowodował przybycie tryskającego energią i służalczością dyrektora, który przybiegł jak pies, gdy na niego zagwizdać, z prędkością, do jakiej nie zdołał go natchnąć policjant po cywilnemu.
– Tak niezmiernie mi przykro, panie Jukes – powiedział dyrektor z nerwowym uśmieszkiem malującym się na twarzy i falą wypomadowanych włosów biegnących w poprzek czoła. – Brakuje nam obecnie trochę personelu, a musiałem zająć się pewną sprawą w hotelu, panie Jukes.
Pan Jukes okazał wspaniałomyślność, lecz w hałaśliwy sposób; zamówił dla wszystkich drinki, stawiając nawet jeden niemal płaszczącemu się dyrektorowi. Pan Jukes był akwizytorem bardzo słynnej, modnej firmy handlującej winem i mocniejszymi alkoholami; mógł wyobrażać sobie, że w takim miejscu to on rozdaje karty. W każdym razie rozpoczął chełpliwy monolog zmierzający dość jednoznacznie w kierunku wyłuszczania dyrektorowi, jak ma zarządzać swoim hotelem; inni zdawali się przyjmować go jako autorytet. Policjant oraz ksiądz wycofali się i usiedli na niskiej ławie przy małym stoliku z tyłu sali, skąd obserwowali bieg wydarzeń – aż do owej dość znaczącej chwili, gdy policjant musiał bardzo zdecydowanie interweniować.
Tym bowiem, co nastąpiło później, było, jak już wspomniano, zdumiewające pojawienie się śniadego Azjaty w zielonym turbanie, któremu towarzyszyło jeszcze bardziej zdumiewające (jeśli to możliwe) pojawienie się protestanckiego pastora – takie wieszczby zwiastują zwykle jakieś nieszczęście. W tym przypadku nie było wątpliwości co do jawności owej złej wróżby. Milkliwy lecz spostrzegawczy chłopak sprzątający przez ostatnią godzinę schody (pracował nieśpiesznie), posępny, gruby, zwalisty barman, nawet pełen dyplomacji choć rozkojarzony dyrektor – wszyscy stali się świadkami cudu.
Jak mawiają sceptycy, wygląd naszych bohaterów przypisać należy przyczynom najzupełniej naturalnym. Człowieka z żółtą grzywą i w na poły duchownym stroju znano w całym świecie nie tylko jako kaznodzieję na piaskach, ale także jako agitatora. Był to ni mniej ni więcej tylko wielebny David Pryce-Jones, którego hasło odbijające się szerokim echem brzmiało: „Prohibicja i oczyszczenie dla naszego kraju oraz brytyjskich terytoriów zamorskich”. Był znakomitym mówcą i organizatorem; wpadł też na pomysł, który powinien przyjść prohibicjonistom do głów już dawno. Chodziło o prostą myśl, wedle której, jeśli prohibicja jest słuszna, należy w pewien sposób wyróżnić Proroka, który był prawdopodobnie pierwszym prohibicjonistą. Pastor korespondował z przewodzącymi mahometańskiej myśli religijnej i ostatecznie nakłonił pewnego wybitnego muzułmanina (jedno z jego imion brzmiało Akbar, reszta zaś jak niemożliwe do przetłumaczenia zawodzenie imienia Allah wraz z przymiotami proroka) do przybycia i wygłoszenia w Anglii wykładów na temat starożytnego muzułmańskiego weta stawianego winu. Żaden z nich z pewnością nie siedział wcześniej przy barze; lecz przybyli tam w wyniku opisanego wyżej biegu wydarzeń: wygonieni z wytwornych pomieszczeń herbaciarni, zagonieni do odremontowanego właśnie saloonu. Wszystko najpewniej skończyłoby się dobrze, gdyby wielki prohibicjonista nie zbliżył się w swej niewinności do kontuaru i nie poprosił o szklankę mleka.
Komiwojażerowie, choć to uprzejme plemię, wydali z siebie mimowolne odgłosy boleści; dało się usłyszeć szmer wygłaszanych półgłosem kpin takich jak „Stroń od kielicha”4 czy „Lepiej przyprowadźcie tu krowę”. Lecz przewspaniały pan Jukes, czując, że ze względu na swoje bogactwo i szpilkę do krawata obowiązany jest wygłosić dowcip bardziej wyrafinowany, powachlował się, jakby zaraz miał zemdleć, i z żałością powiedział:
– Wiedzą, że mogą obalić mnie na ziemię piórkiem. Wiedzą, że przewróci mnie podmuch oddechu. Wiedzą, że mój lekarz mówi, iż nie powinienem przeżywać takich wstrząsów. A jednak przychodzą i z zimną krwią piją zimne mleko wprost na moich oczach.
Wielebny David Pryce-Jones, nawykły do radzenia sobie z krzykaczami podczas publicznych spotkań, okazał wielką nierozwagę, ośmielając się wyrazić sprzeciw i kontroskarżenie w tej nieporównanie odmiennej i o wiele bardziej plebejskiej atmosferze. Totalny abstynent z Orientu okazał wstrzemięźliwość nie tylko od napojów wysokoprocentowych, ale również od mówienia – i z pewnością zyskało na tym jego dostojeństwo. W istocie zdaniem samego zainteresowanego muzułmańska kultura niewątpliwie odniosła ciche zwycięstwo: był w tak oczywisty sposób bardziej dżentelmenem od dżentelmenów trudniących się handlem, że jego arystokratyczna powściągliwość powoli zaczynała wywoływać irytację; a gdy wielebny Pryce-Jones zaczął się czynić w sporze aluzje do tej powściągliwości, napięcie wzrosło tak, że stało się doprawdy dokuczliwe.
– Pytam was, przyjaciele – rzekł wielebny Pryce-Jones, gestykulując zamaszyście niczym na trybunie – czemuż to ten oto nasz znajomy daje nam, chrześcijanom, przykład prawdziwie chrześcijańskiego panowania nad sobą oraz braterstwa? Czemuż to stoi tu przed nami jako wzór prawdziwego chrześcijaństwa, prawdziwej ogłady, autentycznie dżentelmeńskiego zachowania wśród wszystkich kłótni i rozrób, które rozgrywają się w miejscach takich jak to? Bo jakiekolwiek istnieją między nami różnice doktrynalne, przynajmniej w jego ziemi ta złowroga roślina, ów przeklęty chmiel albo winorośl nigdy nie...
W tym kluczowym momencie sporu do lokalu wkroczył niczym najeźdźcza armia John Raggley, prawdziwy wulkan doświadczony w setkach burzliwych sporów – z czerwoną twarzą, siwymi włosami, staromodnym cylindrem przekrzywionym na tył głowy i laską, którą wywijał jak maczugą.
Johna Raggley’a powszechnie uważano za postrzelonego. Był to ten typ człowieka, który pisze listy do gazety, które zazwyczaj w gazecie się nie ukazują, ale które ukazują się później w formie broszurek drukowanych drukowanych własnym sumptem (często z błędami i rozprowadzane są do stu różnych koszy na śmieci. Toczył spory zarówno z ziemianami o toryskich poglądach jak i z radykalnymi radami hrabstw; nie cierpiał żydów i podchodził z nieufnością do niemal wszystkiego, co sprzedawano w sklepach, a nawet w hotelach. Lecz jego dziwactwa miały oparcie w faktach; znał wszystkie zakątki hrabstwa i każdy jego szczegół godny uwagi; i był wnikliwym obserwatorem. Nawet dyrektor, niejaki pan Wills, darzył pana Raggley’a na pół zawoalowanym respektem, miał bowiem nosa do tego rodzaju wariactwa, które szlachcie uchodzi; bynajmniej nie czołobitną cześć, jaką objawiał względem jowialnej przewspaniałości pana Jukesa, z którym naprawdę dobrze robiło się interesy, ale przynajmniej skłonność do unikania zwad ze starym zrzędą, po części najpewniej ze strachu przed ozorem starego zrzędy.
– A dla pana to, co zwykle – powiedział pan Wills, pochylając się i łypiąc znad lady.
– To jedyny przyzwoity trunek, jaki jeszcze macie – fuknął pan Raggley, uderzając z impetem w swój dziwaczny staroświecki kapelusz. – Do diaska, czasami zdaje mi się, że jedyną angielską rzeczą, jaka jeszcze pozostała nam w Anglii, jest wiśniowa brandy. Wiśniowa brandy smakuje wiśniami. Znajdziecie mi jakieś piwo, które smakuje chmielem, cydr, który smakuje jabłkami, albo jakiekolwiek wino, które zdradzałoby najmniejszą choćby oznakę, że zostało wytworzone z winogron? W każdej gospodzie w tym kraju dokonuje się obecnie diabelskie oszustwo, które w dowolnym innym kraju wywołałoby rewolucję. Mówię wam, dowiedziałem się o tej sprawie tego i owego. Poczekajcie tylko, aż zdołam to wydrukować, a ludzie pospadają z krzeseł. Gdyby udało mi się powstrzymać zatruwanie naszych rodaków wszystkimi tymi parszywymi trunkami...
W tym momencie wielebny David Pryce-Jones znów wykazał pewien brak taktu, choć uznawał go za cnotę i otaczał niemal zabobonną czcią. Zachował się bardzo nieroztropnie, usiłując zawiązać sojusz z panem Raggley’em, zmyślnie zaciemniając różnicę między poglądem, że istnieją parszywe trunki, a poglądem, że trunek to coś parszywego. Raz jeszcze podjął próbę wciągnięcia do sporu swego nieokazującego emocji i dostojnego przyjaciela ze Wschodu w roli wytwornego cudzoziemca, którego ogłada przewyższa nasze prymitywne angielskie zwyczaje. Wykazał się nawet głupotą tak wielką, by mówić o szerokim spojrzeniu teologicznym i ostatecznie wspomnieć imię Mahometa, które odbiło się echem o sile wybuchu.
– Niech cię diabli! – ryknął z węższym spojrzeniem teologicznym pan Raggley. – Chodzi ci o to, żeby Anglikom nie wolno było pić angielskiego piwa, bo na cholernej pustyni ten brudny stary blagier Mahomet zakazał wina?
Wykonując kilka zamaszystych kroków, inspektor policji w mgnieniu oka znalazł się na środku pomieszczenia. Bo mgnienie oka wcześniej w zachowaniu orientalnego dżentelmena, który dotychczas stał całkiem nieruchomo, patrząc niewzruszenie błyszczącymi oczyma, zaszła znacząca zmiana. Teraz, jak wspomniał jego znajomy, wziął się za dawanie przykładu prawdziwie chrześcijańskiego panowania nad sobą oraz braterstwa, znajdując się tygrysim susem pod ścianą, zdzierając z niej jedno z wiszących tam ciężkich ostrzy i momentalnie ciskając nim jakby kamieniem z procy, tak że, dygocząc, utkwiło w ścianie dokładnie pół cala nad uchem pana Raggley’a. Bez cienia wątpliwości utkwiłoby z dygotem w panu Raggley’u, gdyby inspektor Greenwood w samą porę nie podbił muzułmaninowi ramienia, zmieniając tor lotu ostrza. Ksiądz Brown dalej siedział na swoim miejscu z przymrużonymi oczami i kącikami ust lekko zakrzywionymi niczym w uśmiechu, jakby widział coś ponad zwykłą chwilową przemoc towarzyszącą zwadzie.
A potem zwada przyjęła dziwny obrót, co nie każdy może zrozumieć, aż do chwili, gdy ludzie tacy jak pan John Raggley nie staną się lepiej rozumiani. Albowiem stary fanatyk o czerwonej twarzy stał i śmiał się wniebogłosy, jakby właśnie usłyszał najlepszy dowcip w swoim życiu. Zdawało się, że całe jego kąśliwe pomstowanie i zgorzkniałość uszły z niego; przypatrywał się drugiemu fanatykowi, który właśnie usiłował go zamordować, z czymś w rodzaju zawadiackiej przychylności.
– Niech mnie kule biją – powiedział – jesteś pierwszym mężczyzną, jakiego spotykam od dwudziestu lat!
– Czy wnosi pan oskarżenie przeciw temu człowiekowi, sir? – spytał inspektor z niepewnym wyrazem twarzy.
– Czy wnoszę przeciw niemu oskarżenie? Oczywiście, że nie – odparł Raggley. – Postawiłbym mu drinka, gdyby wolno mu było pić. Nie miałem żadnego interesu w obrażaniu jego religii; i, na Boga, chciałbym, abyście wy wszyscy, śmierdzący tchórze, mieli dość jaj, by zabić człowieka – nie powiem, że za obrazę waszej religii, bo żadnej nie wyznajecie – lecz za obrazę czegokolwiek – nawet waszego piwa.
– Niniejszym nazwał nas wszystkich śmierdzącymi tchórzami – powiedział ksiądz Brown do Greenwooda – pokój i harmonia zdają się przywrócone. Szkoda, że ten niepijący wykładowca nie nadział się na ostrze swojego znajomego, bo to on spowodował całe zamieszanie.
Gdy to mówił, pojedyncze grupki w pomieszczeniu zaczynały się już rozchodzić; możliwe okazało się oddanie do wyłącznej dyspozycji komiwojażerów przeznaczonego dla nich biura, toteż przenieśli się oni tam, a barman zaniósł im nową kolejkę na tacy. Ksiądz Brown stał przez chwilę, wpatrując się w szklanki pozostałe na kontuarze, w lot rozpoznając złowróżbną szklankę mleka oraz inną, która pachniała whisky; a potem obrócił się dokładnie w porę, by ujrzeć rozstanie owych dwóch osobliwych postaci, fanatyków ze Wschodu i z Zachodu. Raggley okazywał wciąż zaciekłą dobroduszność; muzułmanina, co pewnie naturalne, nadal cechowało coś lekko groźnego i złowieszczego, lecz wychodząc, żegnał się pełnymi powagi i godności gestami pojednania; wszystko wskazywało na to, że niesnaski naprawdę się skończyły.
Wciąż jednak zaprzątały uwagę, przynajmniej w umyśle księdza Browna, wspomnienie ostatnich kurtuazyjnych ukłonów między przeciwnikami i próba ich wyjaśnienia. Ponieważ, co ciekawe, gdy następnego dnia o świcie ksiądz Brown opuścił swój pokój hotelowy – miał bowiem w okolicy religijne powinności do wypełnienia – i zszedł na dół, zastał długi bar w saloonie z jego fantazyjnymi azjatyckimi ozdobami napełniony białym matowym światłem brzasku, w którym wyraźnie widać było każdy szczegół; jednym zaś z owych szczegółów było martwe ciało Johna Raggley’a, zgięte i wtłoczone w kąt pomieszczenia, z zakrzywionym ostrzem o ciężkiej rękojeści wbitym w serce.
Ksiądz Brown poszedł cicho z powrotem na górę i wezwał swojego przyjaciela inspektora; obaj stanęli przy zwłokach, w budynku, w którym nikt inny jeszcze się nie obudził.
– Nie powinniśmy ani zakładać, ani wykluczać tego, co wydaje się oczywiste – powiedział Greenwood po chwili ciszy – ale sądzę, że dobrze pamiętać o tym, co mówiłem księdzu zeszłego popołudnia. Dość osobliwe, swoją drogą, że powiedziałem to właśnie – zeszłego popołudnia.
– Wiem – powiedział ksiądz, kiwając twierdząco głową i rzucając sowie spojrzenie.
– Zauważyłem – powiedział Greenwood – że jedyny rodzaj morderstwa, któremu nie możemy zapobiec, to morderstwo dokonane przez kogoś takiego jak religijny fanatyk. Ten śniady gość sądzi prawdopodobnie, że jeśli go powieszą, pójdzie prosto do Raju za obronę czci Proroka.
– Oczywiście, istnieje taka możliwość – powiedział ksiądz Brown. – Gdyby Raggley’a zadźgał nasz muzułmański znajomy, byłoby to z jego strony, że tak powiem, bardzo dorzeczne. I może pan mówić, że nie wiemy na razie o nikim innym, kogo moglibyśmy w uzasadniony sposób podejrzewać o zasztyletowanie go. Ale... ale zastanawiałem się... – Okrągła twarz księdza znienacka przybrała pusty wyraz, a dar wymowy go opuścił.
– O co teraz chodzi? – spytał jego towarzysz.
– Cóż, wiem, że to dziwnie brzmi – powiedział ksiądz Brown niepocieszonym głosem – ale zastanawiałem się... Zastanawiałem się nad tym, że w pewnym sensie nie gra większej roli, kto Raggley’a zadźgał.
– Czy to ta Nowa Moralność? – zapytał jego przyjaciel. – A może stara Kazuistyka? Czy jezuici naprawdę opowiadają się za mordowaniem?
– Nie powiedziałem, że nie ma znaczenia, kto go zamordował – rzekł ksiądz Brown. – Oczywiście, człowiek, który go dźgnął, mógł z pełnym prawdopodobieństwem być tym samym, który go zamordował. Ale mógł to być ktoś całkiem inny. Tak czy inaczej, czynów tych dokonano w dwóch zupełnie różnych momentach. Sądzę, że popracuje pan nad rękojeścią w poszukiwaniu odcisków palców, ale proszę nie zwracać na nie zbyt wielkiej uwagi. Mogę sobie wyobrazić inne powody, dla których inne osoby mogłyby wbić nóż w tego biedaczynę. Niezbyt budujące powody, rzecz jasna, lecz całkiem inne niż mordowanie. Będzie pan musiał wpakować weń jeszcze więcej noży zanim się o tym przekona.
– Ma ksiądz na myśli... – zaczął jego towarzysz, przyglądając mu się bacznie.
– Mam na myśli sekcję zwłok – odparł ksiądz – aby ustalić prawdziwą przyczynę śmierci.
– Sądzę, że ma ksiądz zupełną rację – powiedział inspektor – przynajmniej w kwestii dźgnięcia. Musimy poczekać na lekarza, ale jestem praktycznie pewien, że powie on, iż ma ksiądz rację. Nie ma wystarczająco dużo krwi. Nóż został wbity w ciało, które było już martwe od kilku godzin. Ale dlaczego?
– Prawdopodobnie po to, aby zrzucić winę na muzułmanina – odpowiedział ksiądz Brown. – Dość niegodziwe, przyznaję, ale niekoniecznie równa się morderstwu. Przypuszczam, że są w tym hotelu osoby próbujące utrzymać coś w tajemnicy, które niekoniecznie są mordercami.
– Jeszcze w tym kierunku nie myślałem – powiedział Greenwood. – Co skłania księdza ku takiemu przypuszczeniu?
– To, co powiedziałem wczoraj, zaraz po tym, gdy weszliśmy do tego okropnego pomieszczenia. Powiedziałem, że łatwo byłoby popełnić tu morderstwo. Ale nie miałem na myśli całej tej głupiej broni, choć tak się panu zdawało. Myślałem o czymś zupełnie innym.
Przez kilka kolejnych godzin inspektor i jego przyjaciel prowadzili drobiazgowo dokładne śledztwo dotyczące przemieszczania się wszystkich osób w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, tego, komu podawano drinki, szklanek, które zostały umyte lub nie, oraz wszystkich szczegółów mających związek ze wszystkimi osobami uczestniczącymi lub, jak się zdawało, nieuczestniczącymi w sprawie. Można by przypuszczać, że inspektor i ksiądz sądzili, iż otruto nie jedną osobę, ale trzydzieści.
Zdawało się pewne, że nikt nie wszedł do budynku inną drogą niż szerokim wejściem, które sąsiadowało z barem; wszystkie inne były w taki czy inny sposób z tych czy innych powodów wyłączone z użytku ze względu na prace remontowe. Chłopak, który sprzątał schody prowadzące do wejścia, nie miał nic konkretnego do powiedzenia. Aż do zdumiewającego momentu pojawienia się Turka w turbanie w towarzystwie niepijącego wykładowcy, picie zdawało się odbywać bez żadnego określonego ceremoniału, poza piciem komiwojażerów, którzy przyszli, aby, jak to nazywali, strzelić sobie po „jednym na szybko”; zdawali się oni poruszać jakby byli jednością, niczym samotny w tłumie obłok Wordswortha; zaistniała pewna różnica zdań między chłopakiem na zewnątrz a mężczyznami wewnątrz dotycząca tego, czy jeden z komiwojażerów nie dostał jednego na szybko nienaturalnie szybko i nie wyszedł odosobniony na próg; lecz dyrektor i barman nie przypominali sobie żadnej takiej niezależnej jednostki. Dyrektor i barman znali wszystkich komiwojażerów dość dobrze i nie istniały wątpliwości co do ich przemieszczania się jako grupy. Stali przy barze, przekomarzając się i pijąc; włączyli się, w osobie swojego władczego wodzireja, pana Jukesa, w niezbyt poważne starcie z panem Pryce-Jonesem; byli ponadto świadkami nagłego i bardzo poważnego starcia między panem Akbarem a panem Raggley’em. Następnie powiedziano im, że mogą się przenieść do biura i tak zrobili, ich drinki zaś zaniesiono tam za nimi niczym trofea.
– Nie za bardzo jest się o co dalej zaczepić – powiedział inspektor Greenwood. – Rzecz jasna wielu nadgorliwych członków obsługi musi jak zwykle wykonać swoje obowiązki i pozmywać wszystkie szklanki, włączając w to szklankę starego Raggley’a. Gdyby nie skuteczność wszystkich innych, my, detektywi, moglibyśmy być całkiem skuteczni.
– Wiem o tym – powiedział ksiądz Brown, a na jego ustach znowu pojawił się wykrzywiony uśmiech. – Czasami odnoszę wrażenie, że to przestępcy wymyślili higienę. Albo może to reformatorzy na rzecz higieny wymyślili przestępczość; niektórzy z nich na takich wyglądają. Każdy mówi o śmierdzących norach i brudnych slumsach, w których może panoszyć się przestępczość; lecz jest dokładnie na odwrót. Mówi się o nich jako o śmierdzących nie dlatego, że przestępstwa tam się popełnia, ale dlatego, że się je tam wykrywa. To w miejscach schludnych, czystych i bez skazy przestępczość może się panoszyć; żadnego błota, po którym zostaną ślady stóp; żadnego osadu na dnie szklanki, w której znajdowałaby się trucizna; uczynna służba, która zatrze wszystkie ślady morderstwa; i morderca, zabijający i poddający kremacji sześć swoich żon, a wszystko to z pożądania spłachetka chrześcijańskiej ziemi. Mówię może w zbytnim uniesieniu – ale proszę słuchać uważnie: tak się składa, że mam w pamięci jedną szklankę, która po morderstwie została niewątpliwie umyta, ale chciałbym się o niej dowiedzieć więcej.
– Chodzi księdzu o szklankę Raggley’a? – spytał Greenwood.
– Nie, chodzi mi o szklankę Nikogo – odparł ksiądz. – Stała obok tej szklanki mleka i wciąż były tam jeden czy dwa cale whisky. Cóż, ani pan, ani ja whisky nie piliśmy. Tak się składa, że pamiętam, iż dyrektor, poczęstowany przez jowialnego Jukesa, wypił „kapkę ginu”. Mam nadzieję, że nie sugeruje pan, iż nasz muzułmanin to konsument whisky odziany w turban jedynie dla niepoznaki albo że wielebny David Pryce-Jones zdołał wypić whisky z mlekiem, nie zauważając tego.
– Większość komiwojażerów piła whisky – powiedział inspektor. – Zwykle tak robią.
– Tak, i zwykle dopilnowują też, aby ją dostać – odparł ksiądz Brown. – W tym przypadku z pieczołowitością zaniesiono whisky wszystkim do przeznaczonego dla nich pomieszczenia. Ale ta szklanka pozostała.
– Przypadek, jak sądzę – powiedział Greenwood z powątpiewaniem. – Człowiek, o którym mówimy, mógł z łatwością dostać następną whisky później, w biurze.
Ksiądz Brown pokręcił głową.
– Trzeba widzieć ludzi takimi, jakimi są. Otóż ten typ ludzi... cóż, niektórzy nazywają ich prostakami, a niektórzy ludźmi prostymi; lecz to wszystko kwestia sympatii i antypatii. Wystarczy mi, że powiem, iż są w większości ludźmi zwyczajnymi. Wielu z nich to ludzie bardzo dobrzy, z wielką radością wracający do żonki i dziatek; niektórzy mogą być nikczemnikami; mogli mieć kilka kobiet albo nawet kilka kobiet zamordować. Ale większość z nich to ludzie zwyczajni i, zauważmy to, leciutko wstawieni. Nie bardzo; wielu diuków czy wykładowców Oxfordu wstawia się mocniej; lecz gdy ten rodzaj człowieka znajduje się na tym etapie wesołości, po prostu nie potrafi powstrzymać się od czynienia pewnych spostrzeżeń, i to czynienia ich bardzo głośno. Czy nie dostrzegł pan, że najdrobniejsze zdarzenie popycha ich do mówienia? Jeśli piwo ma tyle piany, że aż wylewa się z kufla, oni też się pienią, wylewają to z siebie i muszą powiedzieć: „Hola, Emmo”5 albo „Chłop z ciebie na schwał, no nie?”. Otóż powiedziałbym, że to stanowczo niemożliwe, aby pięć spośród tych radosnych istot siedziało wokół stołu w biurze transakcyjnym, miało postawione przed sobą tylko cztery szklanki (piąta zaś zostałaby pominięta) i nie podniosło o to larum. Oni podnieśliby larum prawdopodobnie. Pominięty podniósłby larum z pewnością. Nie czekałby spokojnie, jak Anglik należący do innej klasy społecznej, na to, aż dostanie drinka później. W powietrzu rozbrzmiewałyby pytania w stylu: „A co ze mną, biedaczkiem?”, albo: „Hej, George, czy ja dołączyłem do Band of Hope?”, czy też: „George, czy widzisz choć ślad zieleni na moim turbanie?”. Lecz barman nie słyszał żadnych tego rodzaju skarg. Biorę za pewnik, że ta pozostawiona szklanka whisky została prawie całkiem opróżniona przez kogoś innego; przez kogoś, o kim jeszcze nie pomyśleliśmy.
Ale czy przychodzi księdzu do głowy ktokolwiek taki? – spytał Greenwood.
To dlatego, że dyrektor i barman nie chcą słyszeć o żadnej takiej osobie, odrzuca pan jedyne niezależne świadectwo o zdarzeniach; świadectwo chłopaka sprzątającego schody na zewnątrz. Mówi on, że pewien człowiek, który też mógł być komiwojażerem, ale który w istocie z innymi komiwojażerami się nie trzymał, wszedł do środka i na powrót wyszedł niemal w tej samej chwili. Dyrektor i barman wcale go nie widzieli; albo twierdzą, że wcale go nie widzieli. Ale jakimś sposobem trafiła do niego szklanka whisky. Nazwijmy go, na potrzeby tej dyskusji, Jednym na Szybko. Otóż, jak pan wie, nie wtrącam się zwykle do pańskiej roboty; zdaję sobie sprawę, że wykonuje ją pan lepiej niż ja bym to kiedykolwiek zrobił. Nigdy nie miałem do czynienia z wprawianiem w ruch policyjnej machiny, gonieniem przestępców ani czymkolwiek podobnym. Ale po raz pierwszy w życiu chcę to zrobić teraz. Chcę, aby znalazł pan Jednego na Szybko; podążył za Jednym na Szybko aż na kraniec świata; wprawił w ruch całą piekielną oficjalną machinę, rozciągniętą poprzez liczne kraje jak sieć i schwytał Jednego na Szybko jak bum-cyk-cyk. Bo to on jest człowiekiem, którego potrzebujemy.
Greenwood wykonał rozpaczliwy gest.
Czy ma on twarz, kształt albo jakąkolwiek inną widzialną cechę poza szybkością? – zaindagował księdza.
Nosił coś na kształt peleryny bez rękawów – odrzekł ksiądz Brown – i powiedział chłopakowi na zewnątrz, że najpóźniej jutro rano musi dotrzeć do Edynburga. To wszystko, co pamięta chłopak. Lecz wiem, że pańska organizacja dostawała w ręce ludzi, mając jeszcze mniej tropów.
Bardzo ksiądz do tej sprawy zapalony – powiedział inspektor z pewnym zakłopotaniem.
Ksiądz też wyglądał na zakłopotanego, jakby własnymi myślami; siedział ze zmarszczonymi brwiami, a potem raptownie powiedział:
Widzi pan, tak łatwo zostać źle zrozumianym. Istnienie każdego człowieka ma sens. Pańskie istnienie ma sens. Moje istnienie ma sens. Z całej teologii to jest najtrudniejsze do uwierzenia.
Inspektor wpatrywał się w księdza bez zrozumienia, ale ten ciągnął:
Mamy dla Boga znaczenie – Bóg jeden wie, dlaczego. Ale to jedyne możliwe uzasadnienie istnienia policjantów. – Policjant nie wydawał się oświecony w materii pozaziemskiego uzasadnienia tego, że istnieje. – Nie widzi pan, że prawo ostatecznie naprawdę w pewien sposób stwierdza prawdę. Jeśli każdy człowiek ma znaczenie, każde morderstwo ma znaczenie. Nie powinniśmy zgadzać się na to, by w tajemniczy sposób niszczono to, co Bóg tak tajemniczo stworzył. Lecz...
Ostatnie słowo wypowiedział ostro, jakby ktoś podejmujący nowe, zdecydowane postanowienie.
– Lecz nawet gdybym zszedł z tego mistycznego poziomu, nie uważałbym, że większość morderstw, którym pan się zajmował, była w istocie aż tak ważna. Zawsze mówi mi pan, że ta czy tamta sprawa jest szczególnie istotna. Jako zwykły, praktyczny, świadomy spraw światowych człowiek, powinienem zdawać sobie sprawę z tego, że to premiera zamordowano. Jako zwykły, praktyczny, świadomy spraw światowych człowiek nie uważam, aby premier miał jakiekolwiek znaczenie. Z perspektywy znaczenia czysto ludzkiego stwierdziłbym, że właściwie jakby nie istniał. Czy przypuszcza pan, że gdyby on oraz inne osoby publiczne zostały jutro zastrzelone, nie pojawiliby się w ich miejsce nowi ludzie i nie powiedzieli, że każda ulica jest przetrząsana albo że rząd zajmuje się tą sprawą z najgłębszą troską? Władcy współczesnego świata nie mają żadnego znaczenia. Nawet prawdziwi władcy nie mają większego znaczenia. Prawie nikt, o kim czyta pan w gazetach, nie gra żadnej roli.
Wstał, stukając palcami lekko w stół – był to jeden z rzadko wykonywanych przez niego gestów – a jego głos znowu się zmienił:
– Ale Raggley grał istotną rolę. Był jednym ze wspaniałego, a liczącego sobie jakieś pół tuzina ludzi rodu, którzy mogliby uratować Anglię. Stoją oni nieugięci i ponurzy jak lekceważone drogowskazy na całej długości przestronnej, idącej w dół drogi, która skończyła się jak na razie upadkiem zaledwie ekonomicznym. Dziekan Swift, doktor Johnson i stary William Cobbett6 – wszyscy oni bez wyjątku nosili miano nieugiętych oraz ponurych; wszyscy oni byli też kochani przez swoich przyjaciół – i to zasłużenie. Czyż nie widział pan, jak ów leciwy człowiek o sercu lwa powstał i przebaczył swojemu wrogowi w sposób, w jaki przebaczają tylko wojownicy? On faktycznie zrobił to, o czym mówił niepijący wykładowca: dał nam, chrześcijanom, przykład i stał się wzorem chrześcijańskiego postępowania. I gdy taki człowiek zostaje w paskudnych i tajemniczych okolicznościach zamordowany – sądzę, że wtedy ma to znaczenie; ma znaczenie tak wielkie, że nawet szanujący się człowiek może zrobić użytek z całej współczesnej machiny policyjnej. A zatem ten jeden raz naprawdę chcę zrobić z pana użytek.
Tak więc moglibyśmy bez mała powiedzieć, że przez pewną liczbę owych dziwnych nocy i dni niewielka postać księdza Browna prowadziła przed sobą do boju wszystkie wszystkie siły i całą energię królewskiej policji, tak jak niewielka postać Napoleona prowadziła baterie dział i nakreślała linie frontu zgodnie z zakrojoną na szeroką skalę strategią, która obejmowała całą Europę. Posterunki policji i oddziały pocztowe pracowały bez ustanku; ruch uliczny wstrzymywano; korespondencję przechwytywano; dochodzenie prowadzono w stu różnych miejscach – by trafić na umykający ślad owej widmowej postaci bez twarzy ani nazwiska, mającej pelerynę bez rękawów i bilet do Edynburga.
Jednocześnie, rzecz jasna, nie zaniedbywano innych kierunków prowadzenia śledztwa. Pełne wyniki sekcji zwłok jeszcze nie nadeszły, lecz wszyscy zdawali się pewni, że miano do czynienia z otruciem. To naturalnie rzuciło główne podejrzenie na wiśniową brandy, to zaś – również naturalnie – rzuciło główne podejrzenie na hotel.
– Najprawdopodobniej na dyrektora hotelu – powiedział Greenwood szorstko. – Wygląda mi na paskudnego małego padalca. Oczywiście, może chodzić o któregoś z pracowników obsługi – na przykład barmana; zdaje mi się dość nadętym osobnikiem, a Raggley, będąc człowiekiem gwałtownego temperamentu, mógł go nieco zwymyślać, choć po czymś takim bywał zazwyczaj stosunkowo szczodry. Lecz, jak twierdzę, mimo wszystko główna odpowiedzialność – stąd i główne podejrzenie – spoczywa na dyrektorze.
– O, zdawałem sobie sprawę, że główne podejrzenie spocznie na dyrektorze – powiedział ksiądz Brown. – Właśnie z tej przyczyny nie podejrzewałem go. Widzi pan, tak mi się jakoś zdawało, że ktoś jeszcze musiał wiedzieć, iż główne podejrzenie spocznie na dyrektorze – albo na obsłudze hotelu. To dlatego powiedziałem, że w tym hotelu łatwo byłoby zabić dowolnie wybraną osobę... Ale zdaje mi się, że pewnie lepiej będzie, jak pójdzie pan szczerze się z nim rozmówić.
Inspektor poszedł; wrócił jednak po zdumiewająco krótkiej rozmowie i zastał swojego przyjaciela-duchownego wertującego jakieś dokumenty, które zdawały się zawierać dossier dotyczące burzliwej kariery Johna Raggley’a.
– To zupełnie dziwaczne – powiedział inspektor. – Sądziłem, że spędzę całe godziny na braniu w krzyżowy ogień pytań tej szczwanej kreatury, bo z punktu widzenia prawa nic na niego nie mamy. Zamiast tego od razu się załamał i zdaje się, że naprawdę powiedział mi wszystko, co wie, bo dostał prawdziwego pietra.
– Wiem – powiedział ksiądz Brown. – To dlatego stracił nerwy, gdy odkrył w swoim hotelu zwłoki Raggley’a, którego najwidoczniej otruto. To dlatego stracił głowę do tego stopnia, że zrobił coś tak nieporadnego jak udekorowanie zwłok tureckim ostrzem – celem, jakby to ujął, zwalenia winy na czarnucha. Nigdy nie traci rezonu, chyba że straci nerwy; jest naprawdę ostatnim człowiekiem, którego podejrzewalibyśmy o wbicie noża w kogoś żywego. Założę się, że musiał się faktycznie zebrać na odwagę, by wbić go w kogoś martwego. Ale jest pierwszą osobą, która obawia się oskarżenia o coś, czego nie zrobiła – i robi z siebie głupka; tak jak go z siebie zrobił.
– Sądzę, że muszę zobaczyć się też z barmanem – zauważył Greenwood.
– Też tak myślę – odrzekł jego towarzysz. – Choć nie wydaje mi się, aby morderstwa dokonał któryś z pracowników hotelu – a to dlatego, że nadano mu takie pozory, aby wyglądało tak, jakby to oni musieli go dokonać... Lecz niech pan spojrzy: widział pan cokolwiek z informacji, jakie zebrano na temat Raggley’a? Wiódł żywot jako żywo interesujący; zastanawiam się, czy ktoś napisze jego biografię.
– Wziąłem pod uwagę wszystko, co mogło wpłynąć na tego typu sprawę – odpowiedział urzędnik. – Był wdowcem; ale jednego razu wdał się z pewnym człowiekiem w awanturę dotyczącą swojej żony – człowiekiem tym był pracujący wtedy w jego okolicach szkocki pośrednik w obrocie ziemią – zdaje się, że Raggley zachował się dość brutalnie. Mówią, że nie znosił Szkotów – może to dlatego... Och, wiem, dlaczego uśmiecha się ksiądz tak ponuro. Szkot... Może z Edynburga.
– Może – powiedział ksiądz Brown. – Jest jednak wysoce prawdopodobne, że nie lubił Szkotów ze względów innych niż osobiste. To osobliwe, ale całe to plemię toryskich radykałów, albo jak je tam pan nazwie, które opierało się wigowskiemu ruchowi merkantylistycznemu7 – wszyscy oni czuli niechęć do Szkotów. Czuł ją Cobbett; czuł ją doktor Johnson; Swift opisywał szkocki akcent w jednym z najbardziej jadowitych ustępów; nawet Szekspira oskarżano o uprzedzenia względem Szkotów. Lecz uprzedzenia wielkich ludzi zazwyczaj mają coś wspólnego z wyznawanymi przez nich zasadami. Mają ku temu swoje powody. Szkot ów pochodził z ubogiej rolniczej krainy, którą stała się krainą bogatą i przemysłową. Był zdolny i obrotny; sądził, że przynosi z północy cywilizację przemysłową; po prostu nie zdawał sobie sprawy, że na południu przez wieki istniała cywilizacja rolnicza. Kraina jego własnego dziadka była wysoce rozwinięta rolniczo, lecz nie ucywilizowana... Cóż, sądzę, że jedyne, co możemy zrobić, to czekać na kolejne wieści.
– Nie wydaje mi się, aby uzyskał ksiądz najnowsze informacje od Szekspira albo doktora Johnsona – oficer policji wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To, co Szekspir sądził na temat Szkotów, nie stanowi w sensie ścisłym dowodu.
Ksiądz Brown uniósł brew, jakby ta nowa myśl zaskoczyła go.
– Ależ, jak teraz o tym pomyślę – rzekł – może istnieć lepszy dowód, nawet oparty o Szekspira. Nie wspomina on często o Szkotach. Ale... przepadał za nabijaniem się z Walijczyków.
Inspektor bacznie przyglądał się twarzy przyjaciela, bo zdawało mu się, że pod malującą się na niej powściągliwością dostrzegł gotowość do działania. – U licha! – powiedział. – W każdym razie nikt nie pomyślał o zwróceniu podejrzeń w tę stronę.
– Cóż – powiedział ksiądz Brown ze znamionującym wyrozumiałość spokojem– na początku mówił pan o fanatykach i o tym, że fanatyk mógłby dopuścić się każdego czynu. Zdaje mi się, że wczoraj mieliśmy honor gościć w tej oto sali barowej prawdopodobnie największego, najgłośniejszego i najbardziej tępego fanatyka we współczesnym świecie. Jeśli bycie opętanym jedną ideą, upartym jak osioł idiotą stanowi przepis na morderstwo, zgłaszam kandydaturę mojego wielebnego brata Pryce-Jonesa, prohibicjonisty, dając mu pierwszeństwo przed wszystkimi fakirami rodem z Azji; jest też całkowitą prawdą, o czym panu mówiłem, że ta okropna szklanka mleka stała na kontuarze zaraz obok owej tajemniczej szklanki whisky.
– Która, jak ksiądz sądzi, była zamieszana w morderstwo – powiedział Greenwood, wytrzeszczając oczy. – Widzi ksiądz, nie wiem, czy mówi ksiądz poważnie, czy nie.
Właśnie gdy patrzył uporczywie w twarz przyjaciela, wciąż odczytując w jej wyrazie coś nieodgadnionego, za barem przeraźliwie zabrzęczał telefon. Podniósłszy klapę od kontuaru i dostawszy się błyskawicznie za bar, inspektor zdjął z widełek słuchawkę, przez moment nadstawił uszu, a potem wydał z siebie okrzyk – skierowany nie do swojego rozmówcy, ale do wszechświata w ogólności. Potem nadstawił uszu jeszcze bardziej i w przerwach, gdy nie słuchał, w wybuchowy sposób komunikował: „Tak, tak... Przybądźcie natychmiast; weźcie go ze sobą, jeśli to możliwe... Dobra robota... Gratuluję panu”.
Potem inspektor Greenwood wrócił zza baru na stronę dla klientów jak człowiek, w którym odnowiła się młodość, usiadł na swoim miejscu w sposób zdecydowany, ręce ułożył na kolanach, utkwił wzrok w przyjacielu i powiedział:
– Księże Brown, nie wiem, jak ksiądz to robi. Zdawał sobie ksiądz sprawę z tego, że to on był mordercą, zanim ktokolwiek inny zdał sobie sprawę z tego, że to w ogóle człowiek. Był nikim; wprowadzał lekki zamęt do materiału dowodowego; nikt w hotelu go nie widział; chłopak na schodach mógł ledwie potwierdzić jego istnienie; był tylko drobnym cieniem wątpliwości, którego egzystencję zakładaliśmy na podstawie dodatkowej brudnej szklanki. Ale mamy go i to jest człowiek, którego potrzebujemy.
Ksiądz Brown podniósł się z miejsca z poczuciem nagłego przełomu w sprawie. Machinalnie ściskał dokumenty mające przedstawiać tak wielką wartość dla biografa pana Raggley’a; stał wpatrując się w przyjaciela. Być może gest ów pobudził umysł inspektora do wygłoszenia porcji świeżych twierdzeń:
– Tak, mamy Jednego na Szybko. Istotnie był on bardzo szybki, jak błyskawica, w uskutecznieniu swojej ucieczki; dopiero co go zatrzymaliśmy; wyruszał na wyprawę wędkarską na Orkney – tak twierdził. Ale to nasz człowiek, bez dwóch zdań – to ów szkocki pośrednik w obrocie ziemią, który zalecał się do żony Raggley’a; to ów człowiek, który pił w tym barze szkocką whisky, a potem wsiadł w pociąg do Edynburga. I nikt by się o tym nie dowiedział, gdyby nie ksiądz.
– Cóż, miałem na myśli, że... – zaczął ksiądz Brown lekko nieprzytomnym głosem; w tej chwili dało się słyszeć przed hotelem klekot i hurkot ciężkich pojazdów, a dwóch czy trzech podległych inspektorowi policjantów wypełniło swoją obecnością bar. Jeden z nich, zachęcony przez przełożonego, by usiadł, uczynił to, rozwalając się w fotelu jak ktoś jednocześnie radosny i utrudzony; on też spoglądał na księdza Browna oczami pełnymi podziwu.
– Dostaliśmy mordercę. O tak, mój panie – powiedział. – Wiem, że to morderca, bo prawie zamordował mnie na amen. Zdarzało mi się już łapać naprawdę niezłych twardzieli, ale nigdy takiego jak ten – sprzedał mi cios w brzuch niczym kopnięcie konia i niemal uciekł pięciu ludziom. Och, tym razem dostał pan prawdziwego mordercę, inspektorze.
– Gdzie on jest? – spytał ksiądz Brown, gapiąc się w przestrzeń.
– W więźniarce na zewnątrz, w kajdankach – odpowiedział policjant – i jeśli nie brak księdzu rozumu, zostawi go tak ksiądz – przynajmniej na razie.
Ksiądz Brown zatonął w fotelu, jakby lekko zasłabł, a ściskane przezeń nerwowo dokumenty rozsypały się dookoła, rozlatując i sunąc po podłodze jak płaty osuwającego się śniegu. Nie tylko jego twarz, ale całe ciało sprawiało wrażenie przekłutego balona.
– Och... och... – powtórzył, jakby dodanie do tego jeszcze jakiegoś przekleństwa uznał za niestosowne. – Och... Znów to zrobiłem.
– Jeśli ma ksiądz na myśli to, że znowu złapał przestępcę... – zaczął Greenwood. Lecz jego przyjaciel przerwał mu z nieznacznym sykiem, podobnym do tego, który da się słyszeć, gdy otwieramy przeterminowaną wodę gazowaną.
– Mam na myśli – powiedział ksiądz Brown – że zawsze, ale to zawsze mi się to zdarza – i doprawdy nie wiem, dlaczego. Zawsze próbuję mówić to, co mam na myśli. Ale wszyscy inni wyciągają z tego, co mówię, tak daleko idące wnioski.
– O co znowu chodzi, u licha? – krzyknął Greenwood z nagłym rozdrażnieniem.
– Wygłaszam pewne stwierdzenia – rzekł ksiądz Brown słabym głosem, który sam w sobie mógł przekazać słabość słów. – Wygłaszam pewne stwierdzenia, ale wszyscy zdają się wiedzieć, że znaczą one więcej niż mówią. Ujrzałem niegdyś rozbite lustro i powiedziałem: „Coś się stało”, a wszyscy odpowiedzieli: „Tak, tak, tak jak ksiądz mówi, dwóch mężczyzn walczyło ze sobą, a jeden wbiegł do ogrodu” i tak dalej. Nie rozumiem tego. Stwierdzenia: „Coś się stało” i „Dwóch mężczyzn walczyło ze sobą” nie wydają mi się wcale tożsame – lecz ośmielam się zauważyć, że czytuję stare podręczniki logiki. Tu mamy do czynienia z tym samym. Wszyscy zdajecie się mieć pewność, że ten człowiek jest mordercą. A ja nigdy nie powiedziałem, że jest mordercą. Powiedziałem, że jest człowiekiem, którego potrzebujemy. Istotnie nim jest. Potrzebuję go bardzo. Strasznie go potrzebuję. Potrzebuję go jako tego jednego, kogo brakuje nam w całej tej okropnej sprawie – jako świadka!
Wszyscy wpatrzyli się w niego, ale marszcząc brwi, jak ludzie usiłujący podążyć za nowym, ostrym zwrotem w wywodzie. Ksiądz mówił więc dalej:
– Od pierwszej chwili, gdy wszedłem do pustego baru czy też saloonu, wiedziałem, że tym, w czym tkwił cały szkopuł sprawy, jest pustka; samotność; zbyt wiele okazji, aby dowolna osoba pozostała sama. Słowem: nieobecność świadków. Wszystko, co wiemy, to tyle, że gdy weszliśmy do środka, dyrektora i barmana nie było za barem. Kiedy jednak faktycznie znajdowali się oni za barem? Jaką mieliśmy szansę na sporządzenie jakiegokolwiek wykazu tego, kto, gdzie i kiedy się znajdował? Cała ta sprawa była niejasna ze względu na brak świadków. Jestem raczej zdania, że barman lub ktoś inny stał za barem zaraz zanim weszliśmy i tym sposobem Szkot dostał swoją szkocką whisky. Z pewnością nie dostał jej po tym, jak przyszliśmy. Nie możemy jednak rozpocząć dochodzenia w sprawie tego, czy którakolwiek z osób przebywających w hotelu umieściła truciznę w wiśniowej brandy biednego Raggley’a, dopóki nie będziemy mieli pewności co do tego, kto i kiedy znajdował się w barze. Teraz chciałbym prosić pana o jeszcze jedną przysługę, mimo tego głupiego zamętu, za który prawdopodobnie ponoszę całkowitą winę. Chciałbym, aby zebrał pan wszystkich związanych ze sprawą ludzi w tym pomieszczeniu – sądzę, że wszyscy wciąż są w stanie przybyć, chyba że Azjata wrócił do Azji – a następnie uwolnić tego biednego Szkota z kajdanek, przyprowadzić go tutaj i pozwolić mu, aby powiedział, kto podał mu whisky, kto znajdował się za barem, kto jeszcze był w pomieszczeniu i całą resztę. Jest on jedynym człowiekiem, którego zeznania mogą objąć dokładnie ten czas, gdy dokonano przestępstwa. Nie widzę najmniejszych przesłanek, by wątpić w to, co mówi.
– Ale, ale – powiedział Greenwood. – To powoduje, że znów wracamy do kierownictwa hotelu, a zdawało mi się, że zgodził się ksiądz, iż mordercą nie jest dyrektor. Jest nim barman czy co?
– Nie wiem – rzekł ksiądz, patrząc pustym wzrokiem. – Nie mam zupełnej pewności nawet co do dyrektora. Nie wiem nic o barmanie. Przypuszczam, że dyrektor mógł w jakiś sposób należeć do spisku, nawet jeśli nie dokonał morderstwa osobiście. Ale wiem na pewno, że istnieje jeden jedyny świadek, który być może coś zobaczył – i dlatego puściłem jego tropem wszystkie pańskie policyjne psy aż na krańce ziemi.
Gdy tajemniczy Szkot pojawił się ostatecznie przed osobami zgromadzonymi według zamysłu księdza, robił groźne wrażenie: wysoka postać, krok ociężały, sardoniczna, pociągła, niemal chorobliwie szczupła twarz z kępkami rudych włosów. Jako że miał na sobie nie tylko pelerynę bez rękawów, ale także furażerkę z Glengarry, można mu było w zupełności wybaczyć cokolwiek arogancką postawę; wszyscy wszak pojmowali, że to ten rodzaj człowieka, który będzie opierał się aresztowaniu – posuwając się nawet do przemocy. Nikogo nie zdziwiło, że starł się fizycznie z człowiekiem tak walecznym jak Raggley. Nikogo nie zdziwiło nawet to, że na podstawie przebiegu aresztowania policja żywiła przekonanie, że to typowy bezwzględny zabójca. Twierdził jednak, że jest zupełnie zacnym rolnikiem z Aberdeenshire, a nazywa się James Grant; i jakoś tak się złożyło, że nie tylko ksiądz Brown, ale także inspektor Greenwood, przenikliwy człowiek o wielkim doświadczeniu, całkiem szybko przekonali się, że zapamiętałość Szkota to wściekłość związana raczej z niewinnością niż z winą.
– Otóż – to, czego od pana potrzebujemy, panie Grant – powiedział inspektor poważnie, bezzwłocznie przechodząc od tonu pertraktacji do tonu uprzejmej rozmowy – to po prostu pańskie zeznanie dotyczące jednego ważnego faktu. Jest mi niezmiernie przykro z powodu nieporozumienia, którego padł pan ofiarą, lecz jestem pewien, że chciałby pan przysłużyć się wymiarowi sprawiedliwości. Mniemam, że wszedł pan do tego baru zaraz po jego otwarciu, o wpół do szóstej, i podano panu szklankę whisky. Nie jesteśmy pewni, kto spośród pracowników hotelu – barman, dyrektor czy jakiś niższy rangą członek obsługi – stał w tym momencie za barem. Czy mógłby pan rozejrzeć się po pomieszczeniu i powiedzieć mi, czy stojący za barem człowiek, który pana obsłużył, jest tu obecny?
– Ta, jest obecny – powiedział pan Grant, uśmiechając się ponuro, omiótłszy zgromadzonych przenikliwym wzrokiem. – Poznałbym go wszędzie; zgodzicie się, że jest wystarczająco duży, by dać się zauważyć. Wszyscy pracownicy waszej karczmy są tak pełni majestatu jak ten?
Wzrok inspektora pozostał twardy i niewzruszony, jego głos zaś bezbarwny i niezmienny; twarz księdza Browna miała pusty wyraz, lecz wiele innych twarzy spowijała chmura niepewności; barman nie był szczególnie okazały i wcale nie majestatyczny, dyrektor zaś zdecydowanie drobny.
– Potrzebujemy tylko potwierdzić tożsamość barmana – powiedział spokojnie inspektor. – Oczywiście, znamy go; lecz chcielibyśmy, aby potwierdził pan ją niezależnie od nas. Ma pan na myśli...? – I nagle przerwał.
– No cóż: oto on – jak na dłoni – powiedział Szkot znużonym głosem i wykonał gest wskazujący. W tej samej chwili gigantyczny Jukes, książę komiwojażerów, porwał się z miejsca niczym roztrąbiony słoń, a trzech policjantów w mgnieniu oka chwyciło go w uścisku niczym ogary rozszalałą bestię.

*

– Cóż, to wszystko było dość proste – powiedział później ksiądz Brown przyjacielowi. – Jak panu mówiłem, w chwili, gdy wszedłem do pustej sali barowej, pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to ta, że jeśli barman zostawił bar tak bez obstawy, nic w świecie nie powstrzymałoby pana, mnie albo kogokolwiek innego przed podniesieniem klapy, wejściem za kontuar i umieszczeniem trucizny w dowolnej spośród butelek, które stały, czekając na klientów. Rzecz jasna, praktyczny truciciel postąpiłby zapewne tak jak Jukes: podstawiłby butelkę z trucizną w miejsce niezatrutej; można było to zrobić w okamgnieniu. Ponieważ jego profesja polegała na podróżowaniu z butelkami, było dlań stosunkowo proste wozić ze sobą gotową flaszkę wiśniowej brandy tego samego typu co hotelowa. Oczywiście, trzeba spełnić jeden – ale dość prosty – warunek. Na niewiele by się zdało umieszczanie trucizny w piwie albo whisky pitych przez licznych klientów; to spowodowałoby masakrę. Ale gdy powszechnie o kimś wiadomo, że pije tylko jeden rodzaj alkoholu, taki jak wiśniowa brandy, której nie pija się masowo, to jak otruć ofiarę w jej własnym domu. Tylko jest o niebo bezpieczniejsze. Praktycznie bowiem całe podejrzenie natychmiast pada na hotel albo na kogoś związanego z hotelem i nie ma żadniutkiej przesłanki, która przemawiałaby za tym, że zabójstwo popełnił którykolwiek z setki klientów, którzy mogli pojawić się w barze; nawet jeśli ludzie zdaliby sobie sprawę z tego, że mógłby go dokonać klient. To było morderstwo niemal tak całkowicie anonimowe i pozbawione ryzyka wykrycia, jak tylko można sobie wyobrazić.
– Ale właściwie dlaczego morderca je popełnił? – spytał przyjaciel księdza.
Ksiądz Brown wstał i z powagą zebrał dokumenty, które wcześniej rozrzucił w chwili roztargnienia.
– Czy mogę zwrócić pańską uwagę – rzekł z uśmiechem – na materiały do nadchodzącej publikacji pod tytułem Życie i pisma świętej pamięci Johna Raggley’a? Albo, jeśli o to chodzi, na słowa, które sam wyrzekł? W tym właśnie barze zapowiedział, że zamierza ujawnić aferę dotyczącą zarządów hoteli; afera dotyczyła dość powszechnie praktykowanej nieuczciwej zmowy między właścicielami hoteli a handlarzem, który w tajemnicy odpalał im prowizję w zamian za monopol na sprzedawanie dostępnych w danym miejscu alkoholi. Nie chodziło tu nawet o jawne niewolnictwo, jak w przypadku typowych gospód zobowiązanych do kupowania alkoholu u jednego dostawcy; było to oszustwo na szkodę wszystkich, którym dyrektor powinien był służyć. To było naruszenie prawa. Zatem zmyślny Jukes, korzystając z pierwszej sposobności, gdy nikogo nie było za barem, jak często się to zdarzało, wszedł za kontuar i dokonał zamiany butelek. Na nieszczęście, dokładnie w tej samej chwili pojawił się Szkot w pelerynie bez rękawów i szorstkim głosem zażądał whisky. Jukes spostrzegł, że jego jedyna szansa leży w udawaniu, że jest barmanem i obsłużeniu klienta. Odczuł dużą ulgę, gdy okazało się, że klient to Jeden na Szybko.
– Sądzę, że z księdza też jest raczej taki Jeden na Szybko – zauważył Greenwood – skoro mówi ksiądz, że coś śmierdziało mu od samego początku, w samej atmosferze pustego pomieszczenia. Czy w ogóle podejrzewał ksiądz Jukesa od samego początku?
– Cóż, robił wrażenie całkiem bogatego – odpowiedział ksiądz Brown niejednoznacznie. – Rozpoznajemy, kiedy człowiek mówi „bogatym głosem”. I rzeczywiście zadałem sobie pytanie następującego rodzaju: dlaczego mówi on tak obrzydliwie „bogatym głosem”, podczas gdy wszyscy jego kompani, ludzie uczciwi, są stosunkowo ubodzy? Ale sądzę, że ostatecznie uświadomiłem sobie, iż to hochsztapler, gdy zobaczyłem tę wielką świecącą szpilkę do krawata.
– Dlatego, że to była podróbka? – spytał Greenwood z powątpiewaniem.
– Ależ nie: dlatego, że to był autentyk.

[1935]

Tłum. Łukasz Makowski
Proj. okładki: Sztukmistrz

1 Band of Hope (ang.) – Towarzystwo Nadziei; założone w 1847 roku w Anglii stowarzyszenie promujące wśród młodzieży dożywotnią abstynencję od napojów alkoholowych.
2 Bułaty, talwary i jatagany – typy wschodnich szabli.
3 Aluzja do Łk 11, 24–25: „Gdy duch nieczysty wynidzie od człowieka, chodzi po miejscach bezwodnych, szukając odpoczynku: a nie nalazłszy, mówi: Wrócę się do domu mego, zkądem wyszedł. A przyszedłszy, najduje go umieciony i ochędożony”.
4 Aluzja do pieśni Oh! Shun the Bowl, wzywającej do abstynencji.
5 Aluzja do napisanej w XIX wieku piosenki George’a Leybourne’a Whoa Emma!, której bohaterką jest alkoholiczka.
6 Jonatan Swift (1667–1745) – irlandzki pisarz, autor Podróży Guliwera, dziekan odebranej katolikom przez protestantów katedry św. Patryka w Dublinie; Samuel Johnson (1709–1784) – angielski pisarz i leksykograf; William Cobbett (1763–1835) – angielski pisarz, dziennikarz i rolnik.
7 Merkantylizm – system poglądów ekonomiczno-politycznych, głoszący poszerzanie zakresu władzy państwa i ograniczanie wolnego rynku celem walki z innymi organizmami państwowymi.