Eryk Rudolph "Nie najprostszą drogą – Wspomnienia bojownika" (6)


  

ROZDZIAŁ 6
6 • Birmingham, Alabama • 1997–98 • Zamach na New Woman

Dawno minęły już te czasy, gdy zamknięci w zbroje rycerze ścierali się ze sobą w otwartej walce. W ramach współczesnych działań wojennych walczący atakują na dystans z odległego i ukrytego miejsca, uderzając na wroga o czasie i w miejscu, których ten najmniej się spodziewa. Na polu walki dominuje dziś tak zwana broń zdalnie sterowana. Zasadniczo chodzi o to, że tego typu uzbrojenie pozwala ci uderzyć na wroga, nie dając mu praktycznie żadnej możliwości oddania ciosu. Na przykład sterowane komputerami znajdującymi się w Teksasie bezzałogowe drony mogą wystrzelić rakiety do celów w Pakistanie. Przyczajone na dnie oceanu okręty podwodne z napędem jądrowym zmieść z powierzchni ziemi cały kraj, który nawet nie ma dostępu do morza. Żołnierze piechoty strzelać z wielkokalibrowych karabinów snajperskich do celów znajdujących się w odległości dwóch mil. Na współczesnym polu walki nie ma czegoś takiego jak „uczciwe starcie twarzą w twarz”.

W dzisiejszych czasach główną broń w arsenale ubogiego stanowi zdalnie detonowany improwizowany ładunek wybuchowy (IED). Można go wytworzyć łatwo i tanim kosztem, a jest skuteczny nawet przeciw najbardziej zaawansowanemu technicznie przeciwnikowi. Jeden ledwie partyzant jest w stanie podłożyć improwizowany ładunek wybuchowy na terenie wroga i zdetonować go poprzez naciśnięcie guzika z odległości ponad mili.

W porównaniu z opisaną powyżej taktyką partyzancką moja taktyka i ładunki zawiodły. Bomba zegarowa wymknęła się spod kontroli niczym dziki zwierz – z chwilą gdy uruchomiłem mechanizm zegarowy, nie było już jak zatrzymać biegu wypadków. Skutkiem tego w Parku Olimpijskim doszło do katastrofy. W miejscach dwóch pozostałych ataków wybuch ładunków „wspomagających” właściwie nie spowodował zniszczeń.

Potrzebowałem skutecznej broni sterowanej zdalnie. Dopóki nie nauczę się jej konstruować, zabójczy arsenał pozostanie bezpiecznie schowany w moich podziemnych skrytkach.

Przez niemal rok po zamachu w Midtown w Altancie nie podejmowałem działań bojowych. Przez większość lata 1997 r. pracowałem. W październiku pojechałem wspólnie z Mamą na wycieczkę na północ. Odwiedzałem miejsca bitew wojny secesyjnej, a Mama zapoznawała się z miejscową ofertą kulturalną. Spędziliśmy dzień w Waszyngtonie, D.C., zwiedzając muzea: lotnictwa i przestrzeni kosmicznej oraz historii amerykańskiej. Nasza wycieczka zakończyła się na Times Square w Nowym Jorku – na tym skrzyżowaniu całego świata. Zapozowaliśmy wspólnie do zdjęcia; za plecami majaczył nam przeogromny wieżowiec Flatiron Building. Gdy następnym razem zobaczyłem to zdjęcie, widniało przy moim nazwisku na liście Dziesięciu Najbardziej Poszukiwanych przez FBI Przestępców. Ale wybiegam za bardzo w przyszłość.

W chwilach wolnych między pracą i podróżowaniem eksperymentowałem ze zdalnie sterowanymi wyzwalaczami bomb. Kupowanie niezbędnych elementów w mojej okolicy byłoby zbyt ryzykowne, wskakiwałem więc do mojego nissana i kierowałem się na południe. Robiłem zakupy w rozsianych po Alabamie i Georgii sklepach z elektroniką sieci RadioShack oraz sklepach hobbystycznych dla majsterkowiczów. W owych czasach komórki na kartę nie było powszechnie dostępne, więc majstrowałem usiłując skonstruować rozmaite rodzaje zapalników na własną rękę. Kupiłem domowy system przywoławczy o dużym zasięgu, ale jego odbiorniki nie były w stanie wytworzyć wystarczającej mocy, by uruchomić detonatory. W końcu zdecydowałem się na mechanizm oparty o zdalnie kierowany model samolotu. Dodawszy do serwomechanizmu odbiornika prosty przełącznik, byłem w stanie użyć nadajnika, aby mechanizm włączyć i wyłączyć, przesyłając do zapalnika tyle mocy, ile chciałem. Kupiłem dwa odbiorniki, każdy działający na innej częstotliwości. Pierwotny plan zakładał zorganizowanie kolejnej pułapki mechanicznej – zdalne wysadzenie kolejno dwóch bomb. W sklepie wyzwalacz działał bez zarzutu. Musiałem jednak zbadać jego zasięg, by mieć pewność jego skuteczności.

W miejscu zapalnika przymocowałem do obwodu odpalającego lampkę LED. Potem wpakowałem odbiornik-zapalnik do brązowej papierowej torby. Rozległa płaska dolina w okolicy lotniska Andrews-Murphy była najbliższym miejscem nadającym się na poligon testowy. Na zachód od lotniska na skraju dużego pola soi przycupnęło pięć silosów na zboże. Zaparkowawszy na bitej drodze za silosami ukryłem papierową torbę z odbiornikiem-zapalnikiem w żywopłocie z wrzośców. Wyglądało na to, że miejsce to będę miał w zasięgu wzroku nawet z wiaduktu autostrady numer 19, zaraz na zachód od Andrews. Wiadukt znajdował się w odległości około mili.

Zatrzymawszy się na poboczu autostrady w środku długości mostu, otworzyłem okno po stronie pasażera i wystawiłem na zewnątrz antenę nadajnika. Włączyłem go, poruszyłem kontrolkami serwomechanizmu, a następnie wyłączyłem. Potem pojechałem z powrotem do silosów rzucić okiem na sytuację. Spojrzałem do środka torby i zobaczyłem, że pomarańczowa dioda LED świeci. Eureka. Byłem w stanie wysadzać ładunki o dużej sile rażenia z odległości mili przestawiając jedną kontrolkę. W końcu miałem moją zdalnie sterowaną broń. O ile zachowam cel w polu widzenia, jestem w stanie zdetonować ładunek z dużej odległości.

Wyrobiłem w sobie nawyk przeprowadzania się co pół roku. Mniej więcej tyle czasu mija, zanim ludzie zaczynają zadawać pytania: jak zarabiam na życie, gdzie przebywam w trakcie moich długich nieobecności i tak dalej. Poszukiwaczom dłużników w rodzaju urzędu skarbowego około pół roku zajmuje zorientowanie się, że ktoś zmienił adres albo posługuje się fałszywym numerem ubezpieczenia społecznego. Nie, na moim tropie nikt się nie znajdował. Zwykle unikałem posługiwania się prawdziwym nazwiskiem. Lepszą taktyką zdawało mi się pozostawianie za sobą śladu „nielinearnego”. Jeśli FBI kiedykolwiek zidentyfikuje mnie jako podejrzanego, będzie im trudniej mnie wyśledzić. Dla bezpieczeństwa wyprowadziłem się z domu nad Vengeance Creek na początku października i wynająłem przyczepę pięć mil na zachód od Murphy. Wynajmując ją przedstawiłem się jako „Bob Randolph”. Stojąca przy Cane Creek Road i wciśnięta między dwa niskie wzniesienia przyczepa była zaniedbaną ruderą. Zimą panowały w niej chłód i ciemność – słońcu ledwie udawało się wychynąć ponad czubki drzew. Ale komorne było niskie. Za wielki pusty dom w Vengeance Creek płaciłem 500 dolarów miesięcznie. Wynajem przyczepy kosztował mniej niż połowę tej sumy – to oznacza dla mnie duże oszczędności. W grudniu roku 1997 byłem gotów przystąpić znów do działania.

* * *

Nadchodził 22 stycznia 1998 r. – dwudziesta czwarta rocznica wyroku w sprawie Roe kontra Wade. Nowy dobitny komunikat wydawał się całkiem na miejscu. Planowałem wziąć na cel kolejną abortownię i wyeliminować jej pracowników. Użyję mojej nowej zdalnie sterowanej broni.

Ponieważ uderzyłem już na trzy cele w Atlancie, sądziłem, że federalni tam właśnie będą spodziewali się kolejnego ataku. Przestudiowałem mapę wydawnictwa Rand McNally w poszukiwaniu innego miasta. Wskazałem Atlantę palcem i zacząłem go przesuwać w kierunku zachodnim. Najpierw zatrzymał się na Anniston w Alabamie. „Za małe” – pomyślałem. Przesuwając palec dalej na zachód, natrafiłem na odpowiednie miejsce i postukałem w mapę: „Birmingham – nada się w sam raz”.

Wybrałem się do położonej nieopodal biblioteki. Na półkach z tyłu stały książki telefoniczne. Przy pustym stoliku w rogu pomieszczenia otworzyłem posklejane, naddarte strony wydania dla Birmingham i na samoprzylepnej karteczce zanotowałem trzy adresy.

Na początku grudnia 1997 r. pojechałem do Birmingham i spędziłem tydzień prowadząc rozpoznanie potencjalnych celów. Przed każdą z akcji czułem zawsze wielkie zdenerwowanie. Takie przedsięwzięcia właściwie nie pozwalają na żaden błąd. Najmniejszy może zaprowadzić cię do więzienia lub do grobu. Po kilku pierwszych akcjach ciąży ci powracająca nieustannie myśl: „Kiedy moja szczęśliwa karta się odwróci?”. Jak wygrywający seryjnie hazardzista czujesz, że wcześniej czy później na obu kostkach wypadną tylko jedynki.

Trzydzieści mil na północ od Birmingham, nieopodal Springville w Alabamie, zjechałem z autostrady. Zredukowałem bieg do dwójki i podjechałem pod strome zbocze. Od niepamiętnych czasów zajmowano się tu uprawą i wycinką drzew. Doskonale. Na pewno uda mi się znaleźć gdzieś w okolicy „motel dla biedoty”. Wcięte korytarze obsadzono trzymetrowymi karłowatymi dębami i krzakami jeżyn. Co kilkaset metrów gąszcz przecinała stara droga dla drwali. Większość z nich była błotnista i nieprzejezdna – mój pojazd z napędem na dwa koła okazał się na nie zbyt słabowity. I wtedy znalazłem to, czego szukałem: bitą drogę, która po dwustu metrach kończyła się ślepo w gęstwinie. Niczego tu nie budowano, a miękka czerwona glina nie nosiła na sobie żadnych świeżych śladów kół. Idealny motel.

Birmingham jest brzydkim miastem. Swoje istnienie zawdzięcza okolicznym złożom żelaza. Miasto stało się jednym z pierwszych w Stanach Zjednoczonych producentów surówki hutniczej i prosperowało aż do lat siedemdziesiątych, gdy cały przemysł stalowy zakończył działalność.

W latach sześćdziesiątych Birmingham dolało oliwy do ognia walce o prawa obywatelskie. Miasto – uznane w kampanii Martina Luthera Kinga o zakończenie segregacji za newralgiczne – stało się sceną niejednego spośród dramatycznych starć tego okresu.

Po wejściu w „erę integracji” biali uciekli z centrum na przedmieścia i w Birmingham nie było już czego opodatkowywać. Na początku lat dziewięćdziesiątych północna część miasta przypominała dzielnicę slumsów z kraju Trzeciego Świata – łącznie z walącymi się ruderami, wszechobecnymi sklepami monopolowymi i narkotykowymi melinami. Infrastruktura Birmingham znalazła się w rozsypce – przypominała wysuszone na słońcu i kruszące się błoto. Pracujący w śródmieściu jechali rano do pracy, a wieczorem gnali do domu. Po zapadnięciu zmroku centrum przemieniało się w martwą strefę pełną pustych budynków biurowych. Na ulicy można się było natknąć tylko na gliniarzy i kokainiarzy.

* * *

Na starej drodze drwali nieopodal Springville otworzyłem tylną klapę pick-upa i na kawałku tektury rozłożyłem swój obiad. Rozpaliłem polową kuchenkę i postawiłem na palniku garnek zupy soczewicowej. Ukroiłem sobie kilka pajd pszennego chleba. Otworzywszy puszkę tuńczyka rozłożyłem go łyżeczką na kromkach, a potem nasączyłem mieszanką oliwy z pierwszego tłoczenia i świeżego czosnku. Zupa zagotowała się. Wyłączyłem gaz i przechadzając się zjadłem zupę oraz kanapki. Leżące na ziemi puste łuski od nabojów i rozbite butelki po whisky stanowiły dowód na to, że ktoś tu niedawno strzelał. Znajdowały się tu też kopce skoszonej trawy i stosy odpadów budowlanych. Na jednym z boków spoczywała stara ławka szkolna – na blacie miała wydrapane imiona, pod blatem zaś – stwardniałą już, bo dawno przyklejoną gumę do żucia. Miejsce, w którym się znajdowałem, cuchnęło miejskimi odpadami – niczym wysypisko śmieci.

Pojechałem dalej i spędziłem popołudnie prowadząc rozpoznanie siedziby Planned Parenthood w Birmingham. Nie podobał mi się układ terenu. Zamierzałem wysadzić ładunek zdalnie, skoncentrowałem się więc na znalezieniu odpowiedniego miejsca do podłożenia bomby oraz punktu, z którego mógłbym ją zdetonować. Tak jak snajper potrzebowałem mieć cel na linii wzroku.

Następne z miejsc na moich samoprzylepnych karteczkach nazywało się The Summit. Jego siedzibę otaczały wysokie krzewy, ochroniarze strzegli zaś jedynego w ścianie krzaków przejścia. Brakowało dogodnego punktu obserwacyjnego, z kórego miałbym widok na parking.

Na mojej liście został jeszcze tylko jeden adres. To tam musiałem się udać.

* * *

Na samym południu Birmingham, w okolicy zwanej Southside, znajduje się Uniwersytet Alabamy (UAB), ostatni bastion cywilizacji w mieście. UAB mogło poszczycić się tytułem jednej z najlepszych w kraju uczelni medycznych i dysponowało kilkoma supernowoczesnymi lecznicami. Od południowej strony Uniwersytet graniczył ze zróżnicowaną rasowo dzielnicą – dalej była Czerwona Góra. Red Mountain była właściwie bardziej grzbietem górskim niż górą. Szeroka na czterysta metrów, a wysoka na sto Red Mountain rozciąga się w linii wschód-zachód na długość kilku mil. Bogaty z złoża piaskowca i żelaza masyw jest w większej części zalesiony. Na grzbiecie masywu znajdowała się modna restauracja zwana The Club, dwie stacje telewizyjne oraz Park Wulkana. W parku miał swój odlany z żelaza dwudziestometrowy posąg Wulkan, rzymski bóg ognia i obróbki metali. Rzucający się w oczy, a wykonany przez włoskiego rzeźbiarza pomnik w 1904 roku reprezentował Birmingham na Targach Światowych w St. Louis. Wulkan, dzierżący w wyciągniętej ręce pochodnię, spoglądał na Southside jakby machał na taryfę – „Taksówka!”.

Czerwona Góra wypłaszczała się na wysokości Siedemnastej Alei Południowej – tam, gdzie zaczynało się Southside. W okolicy, w tym miejscu niemal całkowicie płaskiej, teren w kilku miejscach obniżał się. Jedna z „niecek” znajdowała się na skraju uniwersyteckiego kampusu. Na samym dole „niecki” dostrzegłem pomalowany budynek z cegły, a nad jego głównym wejściem markizę w kolorze żurawiny. Frontowe patio tego intrygującego i sprawiającego przytulne wrażenie budynku okalało białe ogrodzenie – wyglądało jakby wykonano je z kutego żelaza. Jasna markiza oraz patio zdawały się zapraszać przechodniów do złożenia odwiedzin.

Właśnie takiego miejsca poszukiwałem. Muszę opracować skuteczny plan działania albo szukać innego miasta.

W pobliżu każdego liczącego się uniwersytetu mieści się co najmniej jedna abortownia. Abortercy – podobnie jak właściciele sklepów z alkoholem w getcie albo klubów ze striptizem nieopodal baz wojskowych – rozkręcają interes tam, gdzie spodziewają się zdobyczy. Biały budynek z markizą o barwie żurawiny znajdował się tuż za rogiem „kliniki” zwącej się The Summit. The Summit przez lata miała na rynku aborcyjnym w Birmingham pozycję monopolisty. Frakcja feministek-buntowniczek uznała ją jednak za zbyt patriarchalną i nastawioną na zysk, zerwała z nią i otworzyła własną abortownię. Buntowniczki nazwały to miejsce, w którym matki pozbywały się swoich niechcianych dzieci, New Woman All Women Health Care Clinic.

* * *

Przybywszy w okolice Southside poszukiwałem miejsca do zaparkowania: oddalonego od celu o jakąś milę – najchętniej wśród bloków mieszkalnych, takich nieszczególnie eleganckich – bez ogrodzeń i kamer – miejsca, w którym nikt nie wie dużo o swoich sąsiadach.

Okrążając kwartał ulic, poszedłem Siedemnastą Ulicą na północ w kierunku Dziesiątej Alei. W dole „niecki” znajdowała się siedziba New Woman. W tle widniała Red Mountain. Przyjrzałem się budynkowi dokładnie w poszukiwaniu kamer. Zatrzymawszy się na prowadzącym do wejścia chodniku wyjąłem paczkę gumy do żucia i udawałem, że nieporadnie usiłuję wyjąć z niej listek; jednocześnie wykonywałem powolny obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Skoncentrowałem się na wzniesieniu w oddali i potakująco skinąłem głową: „To jest to... stamtąd zdetonuję ładunek”.
 
 
Teren wokół New Woman All Women Health Care Clinic


Przeszedłem koło siedziby New Woman jeszcze kilkukrotnie, robiąc za każdym razem odpowiednią przerwę na włożenie nowego przebrania.

Okolica Southside łączyła w sobie stare z nowym, bogactwo i biedę. Aleje u podnóża Red Mountain wypełniały starsze już domy z werandami i oknami na poddaszach. Wiele z nich – pomalowanych na jasnoniebiesko, zielono albo żółto – okalały kwiatowe rabatki, w grudniowej temperaturze tymczasowo uśpione. Spasione miejskie wiewiórki zjadały spod karmników ziarna słonecznika. Szarzejący asfalt ulic pękał.

Dzielnica mieszkalna kończyła się na skraju kampusu UAB. Naprzeciw New Woman, po drugiej stronie ulicy, znajdowała się pizzeria sieci Domino's. Na obrzeżu „niecki” stało stare opuszczone domostwo: z zapadniętym dachem, pnącym się po ścianach winem i niekoszonym od niepamiętnych czasów trawnikiem. Naprzeciwko tego domu znajdował się gabinet dentystyczny. Dalej zaczynał się Rast Park: dwa akry brunatnej trawy, parę drewnianych ławek i altana. Od strony zachodniej zaś górował nad całą okolicą akademik zwany Rast Hall.

W czasie godzin szkolnych okolica roiła się od ludzi biegających we wszystkich kierunkach. Później zaczynała przypominać dzielnicę, której życie toczy się w leniwym tempie: właściciele psów wyprowadzali je do Rast Parku, by użyźniały brunatną trawę; studenci zamawiali w Domino's obiad, a następnie taszczyli do pralni górę brudnych ubrań.

Dołożyłem wszelkich starań, by niczym się nie wyróżniać i pozostać niezauważonym – czasami jednak ktoś zwraca na ciebie uwagę, gdy wcale się tego nie spodziewasz. Tak się po prostu zdarza. Gdy szedłem nieśpiesznie Rast Parkiem, spostrzegłem jak w moim kierunku idzie brodaty mężczyzna. Skręciłem w prawo, cały czas patrząc na niego kątem oka. Ale on również skręcił i kierował się w moją stronę niczym termolokacyjna rakieta.

– Jak leci, stary? – zapytał. Zatrzymałem się, ale nie patrzyłem na niego. – Jak leci? – powtórzył.
– Nic specjalnego – powiedziałem w końcu. Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy.
– Nie jesteś kuplem Misty'ego?
– Nie.
– Stary, mógłbym przysiąc, że widziałem cię z Mistym – rzekł z naciskiem.
Podszedł do mnie blisko, żeby lepiej przyjrzeć się mojej twarzy. Zanim zdołał podejść jeszcze bliżej, ruszyłem dalej – stał tak blisko, że aż się o niego otarłem. – Muszę lecieć, stary – powiedziałem.

Pewnych spraw po prostu nie da się przewidzieć: na przykład tego, że jakiś gość pomyli cię z kumplem Misty'ego. Niepokoiło mnie, że takie niewinne spotkanie może się w ostatecznym rozrachunku okazać kluczowym dowodem przeciw mnie. Wyobrażałem sobie jak napotkany mężczyzna siedzi na miejscu dla świadków i wskazuje mnie palcem: „To kumpel Misty'ego, stary”.

Nie zraziłem się tym jednak i zbagatelizowałem moje odczucie. Następnego ranka ponownie wybrałem się w okolice New Woman, by dokładniej przyjrzeć się porządkowi działań aborterców. Z torbą na ramieniu ustawiłem się koło murku nieopodal rogu Dziewiątej Alei, bliżej niż przecznicę od abortowni. Wyciągnąłem z torby książkę, notatnik i zacząłem udawać, że zajmuje mnie praca domowa. Zaraz obok była siedziba korporacji studenckiej.

Demonstant pro-life przybył na miejsce wcześnie i stanął naprzeciw New Woman po drugiej stronie Siedemnastej Ulicy. Był to masywnej budowy mężczyzna w okularach. Tablicę z antyaborcyjnym hasłem trzymał na wysokości pasa, a przymocowany do niej drążek na chodniku między stopami.

Dokładnie o 7:10 na górne piętro parkingu zajechała stara brązowa furgonetka turystyczna z bagażnikiem na dachu. Z auta wysiadł olbrzymich rozmiarów ciemnowłosy mężczyzna w niebieskim mundurze. Stał przez kilka minut przyglądając się protestującemu. Demonstrant podniósł rękę do oczu, by nie oślepiało go słońce. Człowiek w mundurze zamachał; demonstant odmachał mu. Mężczyzna w mundurze przeszedł się za róg New Woman, a następnie zawrócił. Potem poszedł z powrotem do furgonetki i wsiadł do środka.

„Najęty ochroniarz” – pomyślałem. – „Jeździ własnym samochodem. Musieli wynająć go od prywatnej firmy ochroniarskiej”.

Sekundy później obok furgonetki zaparkował drugi samochód. Wysiadła z niego kobieta w wysokich szpilkach i krzyknęła coś do ochroniarza. Ten skinął głową, dołączył do niej i razem podeszli do drzwi. Kobieta otworzyła je kluczem i oboje weszli do środka. Zobaczyłem już wystarczająco dużo; czas się oddalić.

Przez pięć kolejnych poranków przyjeżdżałem w okolice New Woman między 7:00 a 7:30 i obserwowałem przebieg otwierania abortowni. Cały czas byłem w ruchu; podchodziłem do budynku z różnych stron i w różnych ubraniach. Pierwszy przyjeżdżał ochroniarz; wkrótce potem aborterczyni. Czasami był to ten sam ochroniarz i ta sama aborterczyni, których zobaczyłem za pierwszym razem – czasem inni.

Bombę można było podłożyć w kilku miejscach. Budynek wzniesiono z surowej cegły; parking był płaski. Przed wejściem znajdował się mały wysypany żwirem dziedziniec z kilkoma niewielkimi krzewami. Krzewy, pozbawione składników odżywczych, wyglądały na wątłe i umierające. Mogłem znów spreparować bombę w ten sposób, by wyglądała jak krzak – tak jak zrobiłem to w Sandy Springs – lecz krzewy w Sandy Springs były bujne i zdrowe. Tutejsze do połowy już zwiędły. Nie udałoby się nadać bombie wyglądu jednego z tych marniejących krzaków.

Kluczowy element stanowił ochroniarz. Musiałem być gotów zdetonować bombę zanim przybędzie i pójdzie na obchód. Jeśli przeoczy ukryty ładunek, może zdołam dostać jego i pierwszego abortercę w chwili, gdy będą przekraczali próg drzwi wejściowych. Ale jeżeli odkryje bombę w trakcie obchodu, będę musiał zdetonować ją bezzwłocznie. Dysponując możliwością zdalnego odpalenia ładunku, będę w stanie to zrobić. Nie ucierpi nikt poza osobami stojącymi przed wejściem do abortowni. Zdecydowałem nie zastawiać mechanicznej pułapki w postaci drugiego ładunku. Znaleźć na Red Mountain odpowiednie miejsce, z którego zdetonuję bombę podłożoną przed New Woman – to wystarczająco trudne zadanie; podjęcie się wysadzenia dwóch ładunków to zbyt wiele.

Dziwnie się czułem snując plany zadania ludziom śmierci. Przez kolejny miesiąc życie pracowników New Woman będzie toczyło się zwyczajnym trybem – bez świadomości nadchodzącego spotkania ze śmiercią. Może lepiej o czymś takim nie wiedzieć. Ale ja wiedziałem – i czułem z tego powodu niepokój. Nigdy nie zachwiał on jednak moim przekonaniem o słuszności sprawy. Dla mnie toczyła się wojna. Jako że zarządzający „placówką” urządzali co dzień rzeź dziesięciu do dwudziestu dzieci, pracownicy New Woman byli masowymi mordercami. Traktowałem ich jak wrogie cele. Odsuwając na bok jakąkolwiek litość, z czystym sumieniem zabrałem się dalej do roboty.

Red Mountain grała w moim planie kluczową rolę. Wspiąłem się na nią następnego dnia. Jej południowym zboczem biegła błotnista ścieżka i szereg słupów telefonicznych. Przeszedłem ścieżkę tam i z powrotem szukając miejsca, z którego miałbym na New Woman widok w prostej linii. Znajdowałem się zbyt nisko. Drzewa i domy na Southside zasłaniały mi widok. Sfrustrowany wspiąłem się na grzbiet góry i przeszedłem przez barierkę oddzielającą drogę od stacji telewizyjnych i restauracji The Club. Zmrużyłem oczy i spojrzałem przez mój celownik optyczny – nie jest dobrze. Zbyt wiele samochodów i zbyt wielu ludzi, a to oznacza zbyt wielu potencjalnych świadków. Ale gdy skierowałem wzrok w dół, za Southside, ostatecznie dostrzegłem dach budynku New Woman. Nie widziałem jednak drzwi wejściowych.

Część problemu stanowił, jak sądzę, zastosowany przeze mnie celownik optyczny o parametrach 8x30. Podczas mojego urlopu w Wirginii skradziono mi wojskową lornetkę taktyczną. Zamiast kupić przed przyjazdem do Birmingham nową, wziąłem ze sobą tandetny celownik karabinowy: zaprojektowany dla karabinu kalibru .22 celownik tego rodzaju, jaki ojcowie dają swoim dwunastoletnim synom na Boże Narodzenie. Starczał co prawda strzelającym do wiewiórek z odległości 10 metrów, ale do obserwowania celów oddalonych o milę zupełnie się nie nadawał.

Poirytowany, zwaliłem winę na celownik, lecz prawdziwą przyczyną, dla której nie widziałem wejścia do New Woman, była wspomniana „niecka”. Niezależnie od tego, jak wysoko bym się wspiął, po prostu nie byłem w stanie dojrzeć parteru abortowni. Mój celownik pozwalał dostrzec jedynie górne piętro budynku.

Skuteczność nadajnika-pilota na odległość mili została sprawdzona, ale nie miałem mojego celu na linii wzroku. Choć bombę mogłem zdetonować i tak, potrzebowałem wiedzieć, kto znajduje się przed drzwiami abortowni. Gdybym odpalił ją zaś stojąc na grzbiecie Red Mountain, naraziłbym się na to, że zauważą mnie potencjalni świadkowie.

Pozytywny aspekt sprawy polegał na tym, że Red Mountain oferowała idealną drogę ucieczki. Mojego pick-upa zaparkuję ponad milę od miejsca od miejsca, z którego odpalę ładunek – po drugiej stronie góry, koło bloków nieopodal Valley Avenue. Ścieżki prowadziły przez grzbiet góry wprost między bloki. Mogłem wysadzić bombę i wrócić do pick-upa w mniej niż dziesięć minut. W piętnaście będę na autostradzie. Gdybym tylko zdołał znaleźć niżej na zboczu punkt obserwacyjny, który pozwoli mi pozostać niewidocznym. Gdybym tylko zdołał ustawić się tak, by mieć drzwi wejściowe abortowni na linii wzroku – sytuacja byłaby idealna.

„Och, ależ to wszystko byłoby łatwe, gdybym miał wspólnika” – zadumałem się. – „Nie musiałbym znajdować się na górze, by odpalić ładunek. Mógłbym, korzystając z ukradzionego wcześniej auta, wysadzić go z odległości przecznicy od celu i znaleźć się na międzystanówce w przeciągu dwóch minut”. Choć praca na własną rękę ma swoje zalety – takie mianowicie, że nie ma nikogo, kto mógłby mnie zakapować – utrudnia jednak szybką realizację planu i ucieczki.

Stojące przede mną zadanie nie było proste. W Atlancie na mój kolejny ruch czekał cały powołany przez Waszyngton oddział specjalny. W chwilę po tym, jak kurz wzniecony w powietrze eksplozją opadnie, wspomniany odział opadnie Birmingham i przesłucha każdego na przestrzeni kilkuset metrów od New Woman. Będą pytać o zauważone w okolicy nieznajome osoby albo pojazdy – zarówno w dniu zamachu, jak i na przestrzeni paru tygodni wcześniej. Każda klatka filmowa z kamer okolicznych sklepów, banków i bankomatów zostanie dokładnie obejrzana. W okolicy New Woman nie mogłem więc skorzystać z mojego pick-upa. Najlepiej byłoby opuścić miejsce zdarzenia ukradzionym pojazdem, porzucić go dwie mile dalej i przesiąść się do kolejnego kradzionego auta albo do własnego. Mając wspólnika, mógłbym z łatwością ukraść drugi samochód i ustawić oba tam, gdzie bym ich potrzebował. Jednak samodzielna praca utrudniała przeparkowywanie dwóch pojazdów, ponieważ wymagała użycia trzeciego środka transportu, aby pokonać dystans między skradzionymi autami – taksówki, roweru, czy też autobusu. Im więcej ruchów wykonam, tym więcej śladów za sobą zostawię.

Druga możliwość polegała na tym, by pick-upa zaparkować z dala od New Woman i opuścić miejsce zdarzenia na rowerze lub pieszo. Na to się zdecydowałem. I w związku z tym sprawą żywotnej wagi było, abym w chwili eksplozji znajdował się w możliwie największej odległości od celu. Gdybym odpalał bombę z grzbietu Red Mountain, oddalonego od New Woman o milę, nie byłoby żadnego problemu. Ale jeśli musiałbym zejść do Southside, sprawy szybko mogłyby przybrać zły obrót. Musiałem znaleźć odpowiednie miejsce na Red Mountain.

Tej nocy siedziałem w moim pick-upie na pustym parkingu koło Springfield. Wewnętrzny głos mówił mi, bym tym razem odpuścił, zapobiegł dalszym stratom i znalazł cel w innym mieście. Ale zakochałem się w tej górze. Po prostu nie mogłem z niej zrezygnować. Sądziłem, że zdołam dojrzeć te drzwi wejściowe – gdybym tylko miał lepszy sprzęt. Kupowanie lornetki w Birmingham nie wchodziło jednak w grę. Musiałem trzymać się żelaznych reguł: żadnych sklepów, żadnych stacji benzynowych, żadnych śladów. Zdecydowałem, że pojadę do Karoliny Północnej i tam kupię lornetkę. Później wrócę do Birmingham i zrobię z niej użytek.

* * *

Wróciwszy do Karoliny Północnej, przygotowałem się do operacji. Kupiłem solidną lornetkę – Leupolda 10x28. Przeczekałem miesiąc, pozwalając, by wspomnienia zatarły się, a na to, co zarejestrowały systemy monitoringu, nagrał się nowy materiał. Pojechałem nad Copper Creek, gdzie wcześniej zakopałem moje zapasy – tam, w lesie, skonstruowałem ładunek wybuchowy. Po odkopaniu narzędzi i dynamitu rozpostarłem na płaskim kawałku ziemi obok strumienia brezentową plandekę i zabrałem się do roboty. Podobnie jak bomby zastosowane w Sandy Springs oraz Midtown, ładunek z przeznaczeniem do Birmingham miał zadziałać na zasadzie kierunkowej miny przeciwpiechotnej. Kupiłem w Wal-Marcie plastykowe pudło na narzędzia, w którym miałem zamiar umieścić bombę. Wydało mi się, że stalowe płyty, których użyłem do ładunków zastosowanych w Atlancie, były zbyt charakterystyczne – istniało prawdopodobieństwo, że dadzą śledczym FBI bardzo dobry punkt zaczepienia. Kupiłem więc w Home Depot rolkę zwykłej blachy dachowej – sam skonstruuję płytę. Pociąłem blachę, złożyłem z pociętych kawałków grubą płytę i obłożyłem nią tylną ścianę pudła oraz część bocznych. Wybrałem kilkanaście lasek dynamitu. Połknąłem kilka aspiryn, aby przeciwdziałać nieuniknionemu bólowi głowy, którego doświadczę wskutek kontaktu z toksycznym materiałem wybuchowym. Wyjąłem dynamit z woskowanego papieru, uformowałem z niego grubą cegiełkę i szczelnie zamknąłem w zaciskanych plastykowych workach. Cegiełkę wpasowałem w przestrzeń między płytami tak, by ich dotykała. Następnie między płytę a przednią ścianę pudełka wpakowałem jakieś pięć kilo gwoździ. Siła wybuchu rozrzuci gwoździe w stronę przeciwną niż ściana zabezpieczona płytą. Wszystko, co miałem do zrobienia, to ustawić ładunek tak, aby bomba rozrzuciła gwoździe w zamierzonym kierunku. W dziale ogrodniczym Wal-Marta kupiłem pęk plastykowych liści – by ładunek wyglądał na krzak. Spiąłem liście zaciskami do torebek na chleb i owinąłem nimi bombę. Później do rogów pudełka przymocuję taśmą paliki od namiotu – aby spowodować uniesienie ładunku w powietrze i zmaksymalizować jego skuteczność. Na czas jazdy do Birmingham rozmontowałem bombę na części składowe. Kluczowe jej elementy – mechanizm zegarowy, dynamit i detonator – ukryłem w ramie drzwi mojego pick-upa.

Wahania zaczęły mnie nachodzić, gdy wyjechałem do Birmingham 27 stycznia 1998 roku. Im więcej myślałem na temat zamierzonego planu, tym bardziej mi się nie podobał. Cały pomysł z prowadzeniem rozpoznania New Woman na miesiąc przed zamachem polegał na tym, aby zostawione przeze mnie ślady zanikły. Wspomnienia się zatrą. Na taśmy wideo nagra się nowy materiał. Ale wspinając się na Red Mountain zaledwie dzień przed atakiem mogę zostawić nowe ślady. Poza tym zaczynałem mieć wątpliwości, czy faktycznie uda mi się dostrzec przez lornetkę drzwi wejściowe do budynku New Woman.

„Za późno, żeby się wycofać” – powiedziałem do siebie. – „Za dużo już włożyłem w to czasu i pieniędzy”.

Zaniepokojony brakiem pewności siebie, podjąłem decyzję: rezygnuję z szukania punktu obserwacyjnego na Red Mountain. Wysadzę bombę z Southside. Plan zrealizuję dokładnie w ten sam sposób jak przy rozpoznawaniu terenu – przybędę na godzinę otwarcia abortowni, odpalę ładunek i pieszo pójdę na drugą stronę Red Mountain.

Ta decyzja okazała się dla mnie brzemienna w skutki – wręcz tragiczna.

28 stycznia odbyłem spacer – próbę generalną. W New Woman wszystko przebiegało jak zwykle. Tego wieczora na pustym parkingu w Springville przygotowałem zdalnie detonowany improwizowany ładunek wybuchowy. Znalazłem duży kawał sklejki i zaciągnąłem go w zarośla. Elementy bomby złożyłem w całość w przeciągu pół godziny. Gdy stanąłem w pewnej odległości od ładunku, by ocenić efekty mojej pracy, to, co zobaczyłem, wcale mi się nie spodobało. Sztuczne liście wokół pudełka na narzędzia nadawały bombie wygląd, hmm... sztuczny. Jeśli ochroniarz przejdzie obok „krzaka” nie patrząc na niego wprost, ujdzie on za prawdziwy. Ale jeśli jego wzrok padnie na „krzew” choć na sekundę, rozpozna w nim imitację. Ustawiony w rzędzie z wątłymi i umierającymi krzakami będzie pasował jak wół do karety.

Przez zaciągnięte zasłony domów wzdłuż Piętnastej Alei Południowej przeświecało światło lamp. Ruch niemal zamarł. Zaparkowałem blisko krawężnika i wyłączyłem światła. Było dziesiąta wieczór. Powieszoną na szyi lornetkę wetknąłem pod bluzę. Wsunąłem na ręce rękawiczki z cielęcej skóry, zabrałem z tylnego siedzenia torbę na pranie, w której znajdowała się bomba, i ruszyłem Siedemnastą Ulicą. Do New Woman miałem ćwierć mili. Usiłowałem przybrać wygląd studenta, który idzie zrobić późno wieczorem pranie. Odczuwałem ciężar piętnastokilowej bomby; trudno niosło się ją w jednym ręku, więc trzymałem ją przed sobą oburącz jak torbę z zakupami. Gdy dostrzegałem zbliżający się samochód, na powrót przekładałem ją do ręki. Gdy zbliżałem się na miejsce, pizzeria sieci Domino's zamykała się, a jej pracownicy odjeżdżali. Zatrzymałem się na szczycie „niecki”, skąd miałem widok na New Woman. Światła latarni rzucały cienie na pusty asfalt. Głowę rozsadzało mi podniecenie. \ W uszach miałem buczenie elektryczności. \There was a buzz of electricity in my ears.\ Gdy znalazłem się na wysokości opuszczonego domu, wbiegłem po schodach i położyłem się w wysokiej trawie okalającej walący się budynek.

Torbę zwinąłem w rolkę i rozsunąłem plastykowe listowie. Otworzyłem pudło z narzędziami, by uruchomić wyzwalacz bomby. Dla zapobieżenia wysadzeniu ładunku przez przypadkowy sygnał radiowy w trakcie przenoszenia go na miejsce, zainstalowałem jako awaryjny wyłącznik prosty kuchenny mechanizm zegarowy. Mechanizm zakłóca przepływ prądu w obwodzie i da mi dobre 20 minut na podłożenie ładunku i oddalenie się z miejsca nim obwód się zamknie. Przy zwalnianiu bezpiecznika mechanizmu zegarowego ozwał się zgrzyt jakby otwieracza do puszek. Podkrywę pudła na narzędzia zabezpieczyłem małą kłódką – po czym na powrót zasunąłem listowie.

Polipropylenowy komin na szyję naciągnąłem aż na grzbiet nosa, by ukryć twarz. Byłem gotowy. Kikoma susami pokonałem schody i mechanicznie pomaszerowałem w stronę New Woman... Dziesięć kroków... Wyjąłem z torby zawartość – wytrząsnąłem ze środka owiniętą listowiem bombę i ustawiłem ją w rzędzie krzaków naprzeciw drzwi wejściowych.

* * *

„To bułka z masłem” – powiedziałem sobie. – „Trzymaj się planu, a wszystko pójdzie gładko”. 29 stycznia 1998 r. pogoda była typowa dla zimowych dni na Południu: szare niebo nad szarym krajobrazem – ani gorąco, ani zimno. Mimo że pewien siebie, miałem złe przeczucia. Coś mnie czekało – i to coś niedobrego.

Dwukrotnie sprawdziłem na zegarku godzinę. Koniecznie musiałem przybyć na czas. Przejechałem czekającą mnie trasę co najmniej tuzin razy i pozwoliłem na tolerację czasową wynoszącą w stosunku do wyznaczonej godziny 10 minut w jedną albo drugą stronę. Miałem wyglądać na jednego z setek studentów koledżu zdążających na zajęcia. Zaparkuję samochód, pójdę na wykłady, a potem wrócę do pick-upa. Tak to miało wyglądać. Musiałem przechodzić w okolicy New Woman w chwili, gdy będą otwierane drzwi wejściowe abortowni. Sięgnę do torby, prztyknę przełącznik nadajnika i pójdę dalej. Pozostawanie w rejonie zamachu do niczego dobrego nie doprowadzi.

Korek ciągnął się na mile; miałem pięć minut opóźnienia. Na zmarszczonej brwi zacząły mi się perlić kropelki potu. Spojrzałem w lewo i prawo szukając na pasach obok jakiegoś wolnego miejsca, ale międzystanówka przemieniła się w leniwie płynącą rzekę stali.

Posuwałem się jak mrówka; raz jeszcze naprędce przejrzałem swój ekwipunek. Starłem uprzednio ze wszystkiego odciski palców; używałem więc wierzchniej części ręki. Sięgnąłem pod płaszcz i dotknąłem zatkniętego za pas dziewięciomilimetrowego pistoletu Hecklera & Kocha. Pochyliłem się do przodu i postukałem palcami ukryte w tylnych kieszeniach dwa zapasowe magazynki. Leżąca na podłodze niebieska torba zawierała przekaźnik pozwalający na zdalne odpalenie ładunku, koszule, kapelusze, rękawiczki i długą brązową perukę.

Zjechałem z autostrady na odcinku mającym za patrona Eltona Stephensa i zaparkowałem na skrzyżowaniu Ashwood Lane z Beckam Drive, obok apartamentów na Valley View wciśniętych w południowe zbocze Red Mountain. Budynek New Woman znajdował się po drugiej stronie góry, w odległości mili. Czas był teraz na wagę złota. Przejście na drugą stronę Red Mountain ścieżką zajęłoby mi zbyt długo. Szybciej będzie pójść drogą przez Red Mountain Gap na Dwudziestej Ulicy. Przewiesiłem torbę przez ramię i truchtem minąłem znajdującego się w przesmyku McDonalda.

Po drugiej stronie góry znajdował się niewielki parking z widokiem na miasto i na Southside. Swego czasu służył jako parking dla odwiedzających Park Wulkana. Z parkingu do pomnika prowadziły od dawna nieużywane, walące się schody. Schody, podobnie jak parking, popękały i tonęły w śmieciach. Przez gąszcz winorośli kudzu prowadziła ścieżka schodząca do Szestnastej Alei na Southside. W połowie zejścia, wśród bujnych brązowiejących liści kudzu, zatrzymałem się i otworzyłem suwak torby. Przywdziałem niebieską flanelową kurtkę i długą brązową perukę. Peruka trzymała się mojej głowy dzięki granatowej czapce z dzianiny. Przebrania dopełniała para tanich przeciwsłonecznych okularów lotniczych. Byłem gotów na wejście do Southside.

Nie mogłem podejść do New Woman bezpośrednio od południa. Zamierzałem okrążyć abortownię i podejść do niej Dziewiątą Aleją. Znajdujące się przy alei budynki korporacji studenckiej oraz parkingi pozwalałay mi widzieć drzwi wejściowe New Woman z możliwie najdalszej odległości. Odpaliwszy stamtąd ładunek, odwrócę się na powrót w stronę Red Mountain, tylko tym razem zrobię dużo większe kółko i skorzystam z Piętnastej Alei, by dotrzeć do żółtych bloków u podnóża góry. Stamtąd ścieżka poprowadzi mnie przez bogatą w rudę żelaza część grzbietu pasma do mojego pick-upa, zaparkowanego u wylotu Beckam Drive.

Gdy zmierzałem na południe Szestnastą Ulicą, niepokoiło mnie, że ochroniarz mógł mnie wyprzedzić i już pojawił się na miejscu. Przyśpieszyłem kroku. W ostatniej chwili zdecydowałem się przeciąć Rast Park i jeszcze raz rzucić okiem na New Woman mając w dole „nieckę”. Byłem zadowolony – ochroniarz jeszcze nie przyjechał; poszedłem więc dookoła przez znajdujący się za pizzerią Domino's parking dla studentów, by zająć pozycję nieopodal Dziewiątej Alei.

Idąc przez Rast Park byłem w stanie zobaczyć tylko drugie piętro budynku abortowni. Lecz z chwilą gdy dotarłem na parking naprzeciwko gabinetu dentystycznego, nagle ukazało się moim oczom niższe piętro New Woman. Przy wejściu stał ochroniarz i jeden z aborterców. Znajdowaliśmy się od siebie w odległości mniejszej niż trzydzieści metrów. Byłem zbyt blisko. Aborterca wyciągnął rękę, wskazując wprost na znajdujący się trzy metry od niego dziwnie wyglądający „krzak”. Ochroniarz nonszalancko poprawił pas, podszedł do bomby i ukląkł przy niej. „Znalazł ją!” – wykrztusiłem z siebie. – „Muszę to zrobić teraz!”.

Prędko omiotłem wzrokiem otoczenie New Woman. Ludzi dostrzegłem jedynie w stojącym na parkingu abortowni SUVie. A demonstrant pro-life znajdował się na swoim typowym stanowisku przed pizzerią. Zarówno pasażerom auta, jak i pikietującemu nic ze strony mojej bomby nie groziło. Bez wahania przesunąłem niesioną torbę z ramienia na klatkę piersiową, otworzyłem suwak i prztyknąłem przełącznik. W drzwi wejściowe do New Woman uderzyła fala kurzu i odłamków – BUM! – niczym oceaniczna fala uderzająca w nadmorski wał. Fala uderzeniowa pchnęła mnie do tyłu, w płucach zabrakło mi powietrza, w uszach poczułem dojmujący ból. Ochroniarz ucierpiał najbardziej – podmuch eksplozji cisnął nim na odległość dobrych paru metrów. Aborterca odbił się od drzwi New Woman i spoczął na chodniku obok. Odłamki szkła padały wokół jak deszcz.

„Niech Bóg ma litość nad ich duszami” – powiedziałem.

Obróciłem się, zapiąłem torbę i poszedłem przez Rast Park. Gliniarze pojawią się na miejscu zdarzenia prędko – bardzo prędko. Znajdowałem się o wiele za blisko miejsca wybuchu. Eksplozja tego rodzaju przyciąga uwagę wszystkich. Szanse na to, że ktoś widział jak opuszczałem miejsce zdarzenia, były duże. Instynkt podpowiadał mi, by wynosić się stamtąd tak szybko jak to tylko możliwe. Ale nie mogłem biec.

Idąc na południe Szesnastą Ulicą, słyszałem syreny w Dziesiątej Alei. Obróciłem się zobaczyłem pędzący w kierunku New Woman radiowóz policyjny. Gdy zbliżałem się do Piętnastej Alei, mogłem wybrać jedną z dwóch możliwości: (1) skręcić w prawo, przejść między blokami u wylotu Piętnastej Ulicy i pójść na drugą stronę Red Mountain ścieżką; (2) skręcić w lewo i wrócić tą samą drogą, którą przyszedłem rano – przesmykiem koło McDonalda. Wybrałem opcję numer dwa. To był kolejny błąd.

Wszedłszy chyłkiem w boczną uliczkę za Central Garden Apartments na Piętnastej Ulicy, wyciągnąłem z kieszeni zwiniętą w kłębek torbę z Wal-Marta. Wpakowałem do niej perukę, czapkę i flanelową koszulę. „Wszystko w porządku... Nie panikuj” – powtórzyłem sobie. Gdy przechodziłem koło bloku od strony „wejściowej”, mieszkańcy wychodzili właśnie do pracy i na zajęcia. Przyłączyłem się do tłumu przeczesując palcami włosy. Poszedłem Piętnastą Aleją na wschód. Na poboczu zaparkował złotego koloru bity chevrolet nova. Drzwi od strony kierowcy były otwarte, a stał w nich, opierając jeden łokieć o dach, a drugi o ramę drzwi, chudy jak patyk czarnoskóry mężczyzna. Gdy znalazłem się na jego wysokości, spojrzał na mnie. Poczułem na sobie jego wzrok. Instynkt natychmiast podpowiedział mi, że coś jest nie w porządku.

U wylotu Piętnastej Alei skręciłem na południe i wspiąłem się po drewnianych schodach prowadzących na Szesnastą Ulicę, najbliższą na północ od Red Mountain. Obejrzałem się, by sprawdzić, czy chudzielec mnie nie śledzi. Poczekałem kilka minut, aż zobaczyłem jak jego bity chevy skręca na północ w Osiemnastą Ulicę i oddala się ode mnie z pyrkotem.

„Dziwne” – pomyślałem. – „Dlaczego się na mnie tak gapił?”.

Kucnąwszy obok ścieżki w gęstwie winorośli wyjąłem ze studenckiej torby i włożyłem na siebie czarną czapkę oraz zieloną koszulkę. W ich miejsce włożyłem plastykową torbę z Wal-Marta zawierającą pierwsze przebranie. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że facet stojący koło novy coś dostrzegł. Wyjąłem lornetkę i uważnie przyjrzałem się tym kilku drogom na Southside, które wciąż było widać. Nikogo nie dojrzałem.

„To tylko paranoja” – powiedziałem do siebie. – „Uspokój się”.

Wciąż mogłem był uniknąć tej drogi. Wciąż mogłem był przejść na drugą stronę Red Mountain ścieżką. Ale nie widziałem powodu, aby to robić. Pierwotny plan zawiódł. A kierowca chevroleta wydał mi się osobliwy. Ale w końcu wszystko się udało. Nikt mnie nie śledził.

Udałem się w stronę przesmyku. Towarzyszący mi przez ostatnie dni chorobliwy strach zaczął ustępować; zwolniłem kroku. Gdy mijałem McDonalda koło Valley Avenue, nic nie wskazywało na to, że w mieście właśnie wybuchła bomba. New Woman była teraz na drugim końcu świata. Udało mi się.

Wpakowałem przekaźnik do pudła z narzędziami na tyle mojego pick-upa. Z przodu na siedzeniu pasażera położyłem skaner radiowy. Wziąłem kilka łyków wody. Skaner nastawiłem na lokalne częstotliwości. Słabo słyszalne głosy uprawiały chaotyczną gadaninę. Poranna godzina szczytu dobiegała końca, lecz ruch wciąż był duży. Usiłując przebyć morze aut i dojechać do autostrady na odcinku Eltona Stephensa, nie zwracałem na skaner zbytniej uwagi. Lecz z chwilą gdy dotarłem do międzystanówki, usłyszałem jak skaner mówi dziwne rzeczy, takie jak „Park Wulkana” i „McDonald” – żadne z nich nie znajdowało się w bezpośredniej okolicy New Woman. Stanowiły za to punkty mojej trasy powrotnej przez Red Mountain Gap. Zwiększyłem głośność, ale naraz na wszystkich częstotliwościach z Birmingham zapanowała cisza. W obawie przed tym, aby jakiś zbłąkany sygnał nie spowodował odpalenie drugiego ładunku, policja nakazała wszystkim funkcjonariuszom służb szybkiego reagowania wyłączenie radioodbiorników.

W głowie miałem gonitwę myśli. Trudno przychodziło mi się skoncentrować. Pojechałem na pusty parking w Springville. Przekaźnik, skaner i pistolet miałem ukryte w ramie drzwi. Ułożyłem perukę, koszulę, buty i rękawiczki w stos i polałem je benzyną. Podpaliłem kawałek papieru i cisnąłem go na kupkę ubrań. Peruka skurczyła się i wydzieliła z siebie ciemną chmurę gryzącego dymu. Napełniłem i tak prawie pełen bak pick-upa pod korek. Z paki mojego nissana wziąłem kostkę mydła, przekrzywiłem boczne lusterko na zewnątrz i zgoliłem wąsy. Potem ruszyłem autostradą na północ.

„Ktoś śledził cię na Red Mountain” – powiedziałem do siebie. – „Ale kto?”.

Nie mogłem przestać myśleć o gościu stojącym przy chevym novie. Był jedyną napotkaną przeze mnie w drodze na drugą stronę Red Mountain osobą, która wydawała się nie pasować do tego miejsca. Jak to krótkie spotkanie mogło doprowadzić go do Parku Wulkana i McDonalda? – to pytanie stanowiło dla mnie zagadkę. Gdy widziałem go po raz ostatni, jechał Osiemnastą Ulicą na północ – ja udawałem się w przeciwnym kierunku.

Straszliwie chciałem jechać szybciej – spodziewałem się bowiem, że w każdej chwili może mnie zatrzymać jakiś gliniarz – ale musiałem przestrzegać ograniczenia prędkości. Gdy strach tężał, stopa mocniej przyciskała pedał gazu. Łapałem się na tym, że przekraczam dozwoloną prędkość; musiałem zwalniać. Jechałem w ten sposób przez 150 mil.

A potem zdarzyło się coś dziwnego: zacząłem wątpić w to, co usłyszałem przez skaner. „Przesadzasz” – powiedziałem sobie. – „Nikt nie widział jak opuszczałeś miejsce zdarzenia. Nie martw się”. Część mnie mówiła mi, że coś nie gra – druga część odrzucała uznanie mojego położenia za niebezpieczne. Jechałem, a powagi mojej sytuacji nie przyjmowałem do wiadomości.

W trakcie mojej nieobecności na moją przyczepę nad Cane Creek padał deszcz. Prowadzącą do niej bitą dróżkę poprzecinały długie błotniste kałuże. Wjechałem pędem w brunatną wodę, oblepiając podwozie północnokarolińskim błotem.

Od powrotu do Cane Creek nie minęła jeszcze godzina, a mnie znów przeniknął dojmujący strach. Przyczajony w przyczepie, mając po obu stronach niezbyt oddalone grzbiety górskie, czułem się jak w potrzasku. Wystawiałem się na łatwy odstrzał. Musiałem się stąd wydostać. W sypialni na tyle przyczepy zacząłem przygotowywać elementy „pakietu awaryjnego”.

„Tajny skład” czekał na mnie od ponad półtora roku. Brakowało baterii. Oleju norkowego do butów już używałem i gdzieś go posiałem. Zapasy jedzenia – skończone. Co istotniejsze: moje siekiera, szpadel, korba ręczna i ponad 140 kilo twardej czerwonej pszenicy ozimej zostały w Mini-Przechowalni Cal’s w Murphy. Zamiast jechać do przechowalni od razu po powrocie do Birmingham, straciłem cenny czas na mycie pick-upa.

Po prostu niedostatecznie się przygotowałem. Przed operacją w Birmingham stałem się zbyt pewny siebie. Z Atlantą było inaczej. Po zamachu w Parku Olimpijskim trzy tygodnie spędziłem w lesie. Ale czułem się głupio – wydawało mi się, że przesadzam. Więc po kolejnych atakach bombowych – w Sandy Springs i Midtown w Georgii – wróciłem do domu i zjadłem spaghetti. Moje zapasy znajdowały się w pomieszczeniu na tyle przyczepy. Jeśli potrzebowałbym uciekać, załaduję je na pick-upa i w mgnieniu oka znajdę się w górach. Ale to było wtedy. Teraz panował ogólny chaos.

Zaciągnąłem beczki z zapasami na werandę przed przyczepą i załadowałem je na pakę nissana. Nie mając dostępu do telewizji, dla zdobywania wiadomości musiałem polegać na radiu. Co pół godziny pędziłem do odbiornika i słuchałem doniesień z Birmingham. Wciąż podawali podstawowe informacje: w zamachu jedna osoba zginęła, a jedna została ranna. Ofiarą śmiertelną nie był prywatny ochroniarz – jak mi się wcześniej zdawało – ale  policjant po służbie. Martwy policjant oznaczał intensyfikację śledztwa. Radio nie wspominało jednak o żadnych tropach – nie było nic o Parku Wulkana, ani McDonaldzie. Niepewność powodowała, że moje wątpliwości rosły, ale znajdowałem rozmaite wymówki, by odwieść myśl o ucieczce. Fakt, że w radiu nie wspominano mojego nazwiska zdawał się potwierdzać słuszność pozostawania na miejscu. Więc zamiast uciekać do lasu – poszedłem do wypożyczalni wideo.

Ale nie potrafiłem usiedzieć wystarczająco długo, by oglądać film. Wyłączyłem w przyczepie wszystkie światła i łaziłem od okna do okna wyglądając w ciemność. Musiałem się stąd zabierać.

Gdy opuszczałem Cane Creek, film wciąż jeszcze leciał. Zapasy zgromadzone w Snowbird starczyłyby mi na rok. Ale Little Snowbird Creek znajdowało się w znacznej odległości, a wciąż nie miałem pewności, czy potrzebuję się ukryć. Bliżej było do Fires Creek Wilderness. Przeprowadziłem zeszłego lata rekonesans tego rejonu i tak czy inaczej zamierzałem ukryć tam zapasy. Strome zbocza dawały doskonałe schronienie. W beczkach miałem dość jedzenia na co najmniej kilka miesięcy. Gdy skończy mi się ten prowiant, mogę przenieść się do Snowbird.

Do Fires Creek miałem 15 mil. Położone na odludziu drogi prowadziły przez zakątek zwany Martins Creek. Mogłem ominąć miasteczko oraz główne drogi i zrzucić cały ładunek w Fires Creek. Potem pojadę z powrotem do Martins Creek i porzucę tam mój samochód.

Za pierwszym mostem łączącym brzegi Fires Creek żwirowa droga zwężała się i wcinała w strome zbocze. Powietrze nad wartko płynącym potokiem było chłodne. Nad drogą wznosiły się górskie granie – wąski skrawek nieba widać było tylko bezpośrednio nad głową. W odległości mili od wejścia do wąwozu droga rozwidlała się – wybrałem lewą odnogę i piąłem się autem w górę równolegle do Rockhouse Creek. Granie były tutaj strome i pokryte gęstym rododendronem. Uda mi się znaleźć przyzwoite miejsce na obóz.

Zaparkowawszy na niewielkiej mijance, wziąłem z podłogi latarkę i przeciąwszy drogę wszedłem w gęste krzewy różanecznika. Było absolutnie konieczne, aby nikt nie zobaczył mnie, ani pick-upa z powrotem nad Fires Creek. Musiałem pracować szybko. Na przemian włączając i wyłączając latarkę, szukałem miejsca, w którym mógłbym ukryć beczki. Znalazłem odpowiednią półkę skalną w odległości 9 metrów od drogi i zacząłem nosić tam jeden po drugim elementy mojego ekwipunku. Dalsze używanie latarki stało się niebezpieczne, więc wyłączyłem światło i wymacywałem sobie drogę. Było ciemno choć oko wykol – brodziłem przez morze krzaków i gałęzi. Na wysokości twarzy trzymałem wyciągniętą rękę, aby nie stracić oka.

Tę noc spędziłem w aucie zaparkowanym na zarośniętym polu na południe od Martins Creek. Obok drogi leżało rozkłądające się ścierwo starego opuszczonego domu. Tu i ówdzie wbito w ziemię tabliczki z napisem „NA SPRZEDAŻ”. Przyczaję się na dzień czy dwa. Jeśli zajdzie taka potrzeba, mam w zanadrzu kilka dobrych miejsc, w których mogę ukryć pick-upa. Do przyczepy wracać nie potrzebowałem – potrzebowałem  za to pilnie pojechać do przechowalni po siekierę, szpadel i pszenicę. Zdołam się tam dostać bocznymi drogami. A do jutrzejszego wieczora będę bezpieczny w lasach nad Fires Creek.

Gdy tej nocy słuchałem radia, znów zaczęły ograniać mnie wątpliwości: „Jak dotąd nie wspomniano o żadnych poszlakach” – zbeształem sam siebie. – „A ty latasz jak opętany, przedzierasz się przez jakieś chaszcze, tachasz beczki, prowadzisz jak szaleniec – wszystko to po nic. A teraz śpisz właśnie w jakichś krzakach, u licha ciężkiego”.

Rankiem wróciłem nad Cane Creek. W przyczepie wszystko wyglądało tam samo jak wtedy, gdy ją opuszczałem. W krzakach nie czaili się żadni agenci FBI – zastałem tylko pustą przyczepę z wciąż włączonym telewizorem. Wziąłem prysznic i zjadłem owsiankę. Wkładając do ust płatkowy kleik, podszedłem do okna nie wykluczając, że zobaczę pędzącego przez trawnik wywijającego karabinem maszynowym federalnego. Roześmiałem się.

Oddałem film i pożyczyłem następny. Późniejszym popołudniem pojechałem do Mini-Przechowalni Cal's, przekopałem się w moim boksie przez narzędzia i znalazłem siekierę, szpadel i ręczną wciągarkę linową o udźwigu tony. Twarda czerwona pszenica ozima znajdowała się w wiadrach o pojemności 20 litrów każde – w samym rogu, przywalone tysiącami kilogramów innych przedmiotów. Byłem zmęczony i nie chciało mi się opróżniać całej komórki, aby dostać się do pszenicy. Stałem tak patrząc na nią przez pięć minut – potem wyszedłem. „Może jutro” – pomyślałem. Kolejny błąd.

Dzień mi się dłużył. Męczyły mnie powtarzane do znudzenia wiadomości radiowe. Co więcej: nerwy miałem wystrzępione. Wycieńczałem się całą tą robotą. Wyłączyłem odbiornik i próbowałem nieco odpocząć.

Nie ma to jak dobre spaghetti. 30 stycznia należał niewątpliwie do tej potrawy. Obiecałem sobie, że przez cały dzień nie włączę radia. Ale z jakiegoś powodu nie dotrzymałem obietnicy. Włączywszy odbiornik zacząłem sporządzać listę potrzebnych składników. Słuchałem nadającej z Atlanty stacji NewsTalk 750. Z radia ozwało się dudnienie dżingielka puszczanego zawsze na początek serwisu informacyjnego. Przerwałem to, co robiłem, i zacząłem słuchać. Najważniejsze doniesienie pochodziło z Birmingham: „Świadek widział mężczyznę wsiadającego do szarego pick-upa. Władze podjęły poszukiwania pojazdu...”.

Przeszył mnie gwałtowny wstrząs – to skoczyła adrenalina – jakby kula spenetrowała moją zbroję. Zorientowałem się, że już o mnie wiedzą. Teraz mogłem walczyć albo zwiewać. Zastanawiałem się, czy uciekać, czy podjąć z nimi walkę w sądzie. Wybrałem las.

Pobiegłem do sypialni i zacząłem ją przetrząsać jak opętany – wyciągałem przedmioty z szuflady jak dziki i ciskałem na środek pomieszczenia na podłogę. Chwytałem wszystko, co nawinęło mi się pod ręce – koszule, skarpety, kurtki – układałem w stos na łóżku, zawijałem w prześcieradło i w tak zaimprowizowanym worze wynosiłem do pick-upa – obładowany niczym Gwiazdor. Nie pamiętam, co dokładnie ze sobą zabrałem – większość tych rzeczy była zbędna, bo podstawowe przedmioty zgromadziłem już wcześniej w leśnych „tajnych składach”. Działałem instynktownie. Przez cały czas słyszałem w głowie głos powtarzający: „Wynoś się stąd – natychmiast!”.

W ciągu kilku minut pędziłem już drogą – z powrotem na drugą stronę Martins Creek. Opony aż piszczały, gdy z zawrotną prędkością pokonywałem zakręty. Wciąż było jasno. Nie mogłem jechać prosto do Fires Creek. Musiałem poczekać w polu aż zapadnie zmrok. Gniotłem pedał gazu bez miłosierdzia. Mały czterocylindrowy silnik błagał mnie o litość, ale nie folgowałem mu ani trochę. Spojrzawszy we wsteczne lusterko, ujrzałem totalny rozgardiasz. Przestrzeń ładunkowa auta przypominała wirujący bęben suszarki. Rzeczy na pace latały w powietrzu, waląc w burty wozu za każdym razem, gdy brałem zakręt.

Na zarośniętym polu znalazłem się w przeciągu kilku minut. Sądziłem, że zdołam może przenieść przywiezione dobra do lasu. Ale po ich przejrzeniu zdałem sobie sprawę, że jest tego po prostu za dużo. Same siekiera, szpadel i wciągarka ważyły prawie 15 kilo. Z pewnych rzeczy będę musiał zrezygnować.

Istniała też inna możliwość. Po zapadnięciu zmroku mogłem zawieźć jeszcze jeden transport do Fires Creek. Nie chciałem już nigdzie jeździć, ale mimo wszystko zdecydowałem, że to zrobię. Jeszcze raz wybiorę się do Fires Creek. A w drodze wskoczę w Murphy do spożywczaka sieci Bi-Lo. Nie mogłem odebrać z Cal's stu pięćdziesięciu kilo pszenicy – nie za dnia. A na nieszczęście przechowalnia zamykała się przed zmrokiem. Więc zamiast tego zrobię najazd na Bi-Lo. Wyjąwszy z kieszeni kupkę zmiętolonych banknotów doliczyłem się ośmiuset dolarów. Wtedy przyszło mi do głowy, że trzy tysiące zostawiłem ukryte w ramce obrazka w przyczepie nad Cane Creek. Pokręciłem z niesmakiem głową. Nie mogłem tam teraz wrócić.

Błędy mnożyły się nieprzerwanie – piętrzyła się już cała ich góra. Ale ich rozpamiętywanie zdałoby się na nic. Będę miał na to mnóstwo czasu – później. A teraz musiałem zabrać się do roboty.

Federalni w Birmingham zapowiedzieli konferencję na szóstą wieczorem czasu wschodniego. Przeczuwałem, co powiedzą. O szóstej włączyłem radio. Przenieśliśmy się do Birmingham, gdzie agent o takim-to-a-takim nazwisku zaczynał konferencję. Powiedział: „Świadek śledził mężczyznę w peruce, który wsiadł do pick-upa. Ten pick-up należy do Eryka Roberta Rudolpha”. Agent dla większego efektu wymówił każdą sylabę dobitnym głosem – brakowało tylko werbli.

Choć takiego właśnie komunikatu się spodziewałem, usłyszenie własnego nazwiska wymówionego na falach radiowych zmroziło mi krew w żyłach. W jednej chwili stałem się jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi na świecie. Czarnoksiężnik Oz ogłosił, że zostaję wyjęty spod prawa. Będą mnie teraz szukać miliony oczu. Od tej chwili każdy staje się moim potencjalnym wrogiem.

Gdy zajechałem pod budynek Bi-Lo w Murphy, mój zegarek wskazywał siódmą wieczorem. Najpierw poszedłem do Burger Kinga i zamówiłem podwójnego Whoppera i duże frytki. Potrzebowałem kalorii, które pozwolą mi biec przez całą noc. Usiłując uniknąć wzroku kasjera, wyciągnąłem portfel i udawałem, że liczę pieniądze.

Pośpiesznie wtrząchnąłem jedzenie, właściwie nie zauważając nawet jak smakuje.

Z pełnym żołądkiem ruszyłem do Bi-Lo. Jasne sklepowe światło zdawało się przenikać mnie na wskroś. Federalni z pewnością umieścili moje zdjęcie we wszystkich stacjach telewizyjnych.

Na domiar wszystkiego zapomniałem sporządzić listy zakupów. Nie byłem w stanie się skupić: umysł pochłaniało mi pytanie, czy ludzie kłębący się obok mnie w alejkach sklepowych widzieli moją fotografię. Jednocześnie usiłowałem podjąć decyzję, co kupić. Chciałem się z Bi-Lo po prostu wydostać. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to złożona z suszonych owoców i orzechów mieszanka turystyczna. Ściągałem z półek pojemniki płatków owsianych, słoiki orzeszków, torebki suszonych owoców i rodzynek. W kolejnej alejce wrzuciłem do wózka puszkowany groszek i tuńczyka – tyle, ile zdołałem zmieścić pod pachą. Dołożyłem jeszcze nieco mydła i baterii. Nim się zorientowałem, koszyk był pełen, a jego zawartość w większości składała się z tanich płatków. Skorzystanie z drugiego wózka byłoby po prostu bezsensowne. Zamiast odłożyć płatki na półkę i jeszcze raz przemyśleć, co przyda mi się na czas długiego pobytu w lesie, poszedłem do kasy z tym, co miałem.

– Zdaje się, że lubi pan muesli – powiedziała kasjerka. Przesunęła kolejnymi artykułami żywnościowymi nad czytnikiem kodów kreskowych: bip – bip – bip.
– Noo – odpowiedziałem.
– Z pewnością lubi pan śniadania?
– Uwielbiam... Zjadam je cały dzień.

Pryszczaty dzieciak z okrągłym kolczykiem w uchu i zwisającymi na bieliźnie obszernymi spodniami pakował moje zakupy. Rzucił mi pogardliwe „gangsterskie” spojrzenie – jakby zbyt wyluzowany by zachować się uprzejmie. Wkładał do torby po jednym artykule naraz, a poruszał się w zwolnionym tempie. ___________ \tu chyba zdania brakuje\ To wszystko, co mogłem zrobić, by powstrzymać się od odepchnięcia Vanilla Ice'a na bok i samodzielnego spakowania zakupów.

Zdołałem zwalić kupione towary nad Fires Creek i wydostać się stamtąd tak, aby nikt nie zauważył pick-upa.  Jadąc w stronę Martins Creek, skręciłem w polną drogę, która biegła w stronę zalesionej grani przecinając niewielkie poletko. Na granicy drzew wrzuciłem niski bieg, wcisnąłem jednocześnie gaz do dechy oraz sprzęgło, a potem momentalnie je puściłem. Auto wyskoczyło jak z procy i zaklinowało się między drzewami.

Temperatura gwałtownie się obniżyła, płuca kłuło mi zimne powietrze. Włożyłem na ramiona plecak i pożegnałem się z moim starym dobrym pick-upem. Nissanik służył mi dobrze. Dziwnie się czułem, porzucając go w tym lesie.

Aby dotrzeć do Fires Creek użyłem kilku różnych dróg. Choć znajdowało się w odległości zaledwie piętnastu mil, nie dało się tam iść w prostej linii. Wiele zmian kierunku idealnie służyło wyrobieniu sobie przewagi nad pościgiem. Twarde, suche podłoże takie jak skały i drogi nie przesiąkają zapachem. Maszerując późną nocą mogłem pokonać spory dystans i kilkukrotnie zmieniać kierunek zanim zostanę zmuszony ukryć się w kucki w rosnącej na poboczu wilgotnej trawie. Gdy zdołam pokonać w ten sposób dziesięć mil, towarzyszące obławie psy gończe nigdy nie zdołają mnie wytropić.

Nie spodziewałem się obozować nad Fires Creek długo. Włożyłem więc ubranie ułatwiające mi szybkie poruszanie się – na wygodę nie zważałem. W moim ALICE znalazły się tylko: manierka z wodą, karimata i ponczo. Para z moich ust zderzyła się z zimnym powietrzem i przekształciła w kryształki lodu. Pierwszych pięć mil pokonałem truchtem. Mimo niskiej temperatury zacząłem się obficie pocić.

Od dziesięcioleci firmy produkujące sprzęt turystyczny usiłują wyprodukować materiał idealny, który odizoluje ciało od potu. Ale nawet włożywszy ubrania z najlepszych tkanin mądrze jest ograniczać podejmowany wysiłek do minimum i regularnie odpoczywać, by zapobiec nadmiernemu poceniu się. Gdy pozostajesz w ruchu, temperatura twojego ciała utrzymuje się na wysokim poziomie. Kłopot zaczyna się w momencie, gdy się zatrzymujesz, a temperatura ciała spada. Pot na skórze drastycznie ją obniża. Wdaje się hipotermia. Najpierw zaczynasz się w niekontrolowany sposób trząść, potem opanowuje cię złudne poczucie ciepła, aż wreszcie umierasz.

Żadną z tych rzeczy nie zaprzątałem sobie jednak głowy truchcząc wzdłuż polnych dróg nad Martins Creek. Moje ubrania powoli przesiąknęły potem. Zmieniłem buty na zimowe, ale zapomniałem włożyć grubych zimowych skarpet. Zamiast tego miałem na sobie bawełniane skarpetki domowe. Przerwa między stopą  a ścianką buta powodowała nieustanne ocieranie nogi i obdarowała mnie całkiem pokaźną liczbą bolesnych pęcherzy.

Po pokonaniu dziesięciu mil ciało zaczęło odmawiać mi posłuszeństwa. Szedłem na zewnętrznych krawędziach stóp, podkurczając palce, by pęcherze tak nie bolały. Od podwójnego Whoppera i frytek skręcało mnie w żołądku. Gdy dotarłem do żwirowej drogi prowadzącej z poowrotem do Fires Creek Wilderness, miałem już dość. I wciąż jeszcze parę mil do przebycia.

Byłem wykończony. Stać mnie było jeszcze tylko na jeden ostateczny wysiłek. Użyłem tego zastrzyku energii, by wczołgać się na grzbiet wzniesienia po lewej stronie drogi. Rozpostarłem ponczo na ziemi wśród kępy sosen wejmutek. Karimatę wpiąłem za pomocą guzików w ponczo, tworząc improwizowany śpiwór. Zacząłem zgarniać butami igły i liście z drzew, ale ból spowodowany przez pęcherze na nogach stał się nie do zniesienia – opadłem więc na kolana i zrobiłem użytek ze zgrabiałych palców rąk. Nałożyłem na mój śpiwór z ponczo około trzydziestocentymetrową warstwę lodowatych igieł i liści. Zdjąłem buty i wczołgałem się do środka.

Nie mogłem zasnąć. W przeciągu kilku minut temperatura mojego ciała znacznie spadła. Zaczęły mną trząść dreszcze – wszedłem w pierwsze stadium hipotermii. Zebrałem siły – starczyło mi ich na rozebranie się z mokrych ubrań. Szczelnie naciągnąłem na siebie ponczo, wślizgąłem się pod liście i zwinąłem w kłębek. Zrobiło mi się cieplej.

* * *

Nad horyzontem pojawiło się słońce. Obudziłem się z potwornym bólem brzucha. „Niech piorun trzaśnie podwójne Whoppery” – przekląłem. Na ziemi leżały moje zmarznięte na kość ubrania. Znalazłszy miejsce, w którym promienie słoneczne przeświecały przez drzewa, rozłożyłem je, aby wyschły. Owinąłem się mokrym ponczo jak indiańskim pledem i rozejrzałem dookoła.

Za moimi plecami budowano właśnie domy. Przede mną i z boku znajdowały się drogi. Z lewej strony dobiegał mnie dźwięk piły łańcuchowej. Byłem otoczony. Wspiąłem się na wzgórze i sam złapałem w pułapkę. Woda w manierce skończyła się. Nie miałem jedzenia. I przed zapadnięciem zmroku nie mogłem się ruszyć. Zapowiadał się długi dzień.

Nie miałem ze sobą radia, nie miałem więc też pojęcia, co rozgrywa się za moimi plecami. Na ile orientowałem się w sytuacji, federalni znaleźli pick-upa, psy gończe zaś znajdowały się już na moim tropie. Poszedłem szybkim krokiem na krawędź grani, skąd mogłem obserwować szosy. Po południu przejechał jedną z nich, kierując się w stronę Fires Creek, zastępca szeryfa w hrabstwie Clay, ale zaraz stamtąd wyjechał.

Późnym popołudniem zacząłem odczuwać brak jedzenia i wody. Nie zdołam czekać do zmroku. Przepyszny dźwięk płynącego dnem kotliny potoku doprowadzał mnie do szaleństwa. Przesunąłem językiem po spierzchniętych, popękanych wargach. Odnosiłem wrażenie, jakby mój język był z zamszu. Schowałem się za sosną na skraju żwirowej drogi i, widząc, że nikt nie jedzie, przebiegłem na drugą stronę.

Miejsce, w którym porzuciłem nissana, Fires Creek

Och! Woda smakowała jak napój bogów. Piłem łapczywie. Włożyłem głowę pod lodowatą wodę. Zaczęło mi się w niej kręcić. Domy znajdowały się w górze strumienia. Ponadto, na ile się orientowałem, znajdowały się nad nim liczne wychodki. Nie przejmowałem się tym jednak. Piłem duszkiem.

Ostatni etap wyprawy przebyłem idąc jak zombie w horrorze z dawnych lat – ręce wyciągnięte do przodu, ledwie kuśtykam, bo stopy mam całe w pęcherzach. Przeklinałem i śmiałem się jednocześnie. „To bułka z masłem” – powiedziałem, szydząc z tego, że byłem zbyt pewny siebie. – „Trzymaj się planu, a wszystko pójdzie gładko”. Cóż, planu się nie trzymałem. Improwizowałem. Teraz nie miałem ani domu, ani samochodu; miałem za to na karku wszystkich gliniarzy w hrabstwie. Cały mój dobytek stanowiło kilka skrytek z jedzeniem i sprzętem do biwakowania. Ale wciąż żyłem i wciąż miałem mnóstwo zapału do walki.

Potykając się, z wyciągniętymi przed siebie rękami, przebyłem rododendron. Gdy zdało mi się, że jestem mniej więcej na miejscu, wyciągnąłem ręce w ciemność i dotknąłem zimnego plastyku beczek z zapasami. Mojego nowego domu.

[wydanie trzecie, 2015]

Tłum. Łukasz Makowski


1 komentarz: