Dr Leonard Giblin „Scientia et humilitas, czyli o wadze pokory”




Mam nadzieję, że uda mi się przedstawić powody tego, że ktoś z moją przeszłością i wykształceniem – które według powszechnego mniemania powinno odsuwać człowieka od wiary – doświadczył czegoś przeciwnego. To wskutek mojego wykształcenia naukowego i medycznego oraz wpływowych profesorów, których spotkałem na swojej drodze, ostatecznie przyjąłem wiarę nie tylko katolicką, ale tradycyjną wiarę katolicką, którą przedstawia się jako bardziej niż cokolwiek innego przeciwstawną rozumowaniu naukowemu i prawdzie naukowej.



W samym środku Soboru [Watykańskiego II] i obietnic nowej wiosny Kościoła urodziłem się w szpitalu Sióstr Miłosierdzia, a ochrzczony zostałem w kościele pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, wybudowanym przez Leonarda Giblina Seniora, mojego dziadka. Gdy nieco podrosłem i zacząłem uczyć się religii, już wprowadzano zasadnicze zmiany. A zatem edukacja, jaką odebrałem, była bardziej nauczaniem o tym, co miało się zmieniać niż tradycyjną nauką katolicką. Pamiętam, że na początku było całkiem sporo osób duchownych – jak na nasze doprawdy niewielkie miasteczko – istniała duża wspólnota religijna: między innymi siostry miłosierdzia [… – 1'53]. Ale bardzo szybko osoby duchowne zaczęły znikać, a nauczaniem religii zajęli się świeccy. Pamiętam pewne pobożne damy jak moją matkę chrzestną – pamiętam ich poczucie straty i zawodu. Ciężko było na to patrzeć. Ale wciąż uczestniczyłem w życiu Kościoła. Byłem naprawdę bardzo zainteresowany Mszą. Mocno mnie przyciągała. Wydawała mi się czymś bardzo ważnym: gromadziła się cała społeczność; był rytuał. Msza odgrywała w życiu wszystkich jakąś niezwykle istotną rolę.



Zgłosiłem się na ministranta, ale wcale nie polecono mi przyjść, bym nauczył się posługi, ani nie pozwolono wyjść do Mszy. Zacząłem więc nękać Mamę. Nękałem ją tak, a ona z kolei zaczęła nękać księdza, aż w końcu powiedziano mi: „Przychodź do zakrystii co dzień o piątej trzydzieści, a będziesz mógł służyć do porannej Mszy przed lekcjami”. Więc choć od wczesnego dzieciństwa miałem nawyk chowania się w moim pokoiku i czytania do późnej nocy, Msza była dla mnie na tyle ważna, że wstawałem rano i służyłem do niej. Gdy po raz pierwszy przybyłem do zakrystii w charakterze ministranta, wspomniałem księdzu, że nikt mnie nie uczył służenia – nie miałem pojęcia, co należy robić – zielonego pojęcia. Odpowiedział, że nie ma to znaczenia; na jego sygnał mam mu przynieść wodę i wino – i to wszystko, czego potrzeba. W porządku – zrobiłem tak. Pojawiałem się regularnie, co dzień, aby służyć do Mszy – choć byłem zmęczony – ale wydawało mi się to ważne. A potem nauczyłem się ministrantury obserwując innych posługujących, szczególnie w niedzielę. Nauczyłem się, kiedy uderzać w dzwonki – tylko na podstawie obserwacji. Ale później, gdy nadeszły zmiany – zaczęło się od sutann – choć żaden z ministrantów nie chciał nosić nowych wkładanych przez głowę sutann z poliestru i wszyscy wkładali te tradycyjne – tradycyjne sutanny koniec końców po prostu zniknęły z zakrystii. Więc nie mieliśmy wyboru. A potem zaczęły znikać dzwonki – coraz to trudniej było je znaleźć. Zasadniczo wszystkie elementy tradycyjnej Mszy zaczęły znikać – na moich oczach.



Była też pewna chwila, którą zapamiętam na zawsze: siedziałem na najwyższym stopniu ołtarza, a właściwie na najwyższym ze stopni prowadzących do miejsca, w którym ołtarz niegdyś się znajdował; siedziałem na honorowym miejscu przeznaczonym dawniej do śpiewania Ewangelii, po mojej lewej stronie siedział ksiądz, a obok niego drugi ministrant; rozejrzałem się i poczułem niezmierną dumę, bo oto znajdowałem się tu właśnie: oczy wszystkich były w nas utkwione – to oczywiste, że byliśmy kimś ważnym, kimś szczególnym. Pamiętam to niesamowite poczucie dumy: ależ jestem wyjątkowy! Ale później nabrałem z tego powodu okropnego poczucia winy i obrzydzenia: bo czemu niby miałbym być wyjątkowy? Nie robiłem niczego wyjątkowego – tylko siedziałem tam na stopniach. Czemu miałbym czuć się kimś tak szczególnym? Nie było po temu żadnego powodu. To wszystko zdało mi się jakąś straszliwą farsą. Poczułem takie obrzydzenie, że odmówiłem jakiejkolwiek pomocy w służeniu do Mszy. Powiedziałem o tym moim rodzicom: nie będę miał już z tym nic wspólnego. Ale wciąż chodziłem razem z nimi na Mszę – tak jak tego ode mnie wymagali – i obserwowałem jak niepoprawni publiczni grzesznicy, dobrze znani w tak małym jak nasze miasteczku, urządzili skuteczną inwazję na prezbiterium ze swoimi gitarami i mdłymi piosneczkami z gatunku pop – pełni tej samej pychy, którą dostrzegłem u siebie, gdy siedziałem na miejscu, w którym niegdyś znajdował się ołtarz.



W umyśle zaczęła mi kiełkować myśl – szczególnie w obliczu reakcji moich rodziców na to wszystko – że katolicyzm to jakieś potworne oszustwo, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego; wydał mi się tak nieuczciwy, nieszczery, że nie chciałem mieć z nim absolutnie nic wspólnego. Tak więc w owym momencie porzuciłem całe moje zaangażowanie religijne. I być może – chrzest pociąga za sobą łaskę, łaskę niezacieralną – ale jeśli poza tym towarzyszyła mi jakakolwiek łaska uświęcająca – przejawiła się ona w tym, że jako dziecko bardzo mocno ciekawiła mnie mechanika i to, jak co działa. Byłem tym po prostu zafascynowany. A ponieważ dorastałem w miasteczku zamieszkałym głównie przez pracowników fizycznych; tak wielu jego mieszkańców zajmowało się różnymi mechanizmami, motocyklami i rowerami, które mnie fascynowały. Tak więc nieodmiennie chciałem przyglądać się ich pracy, uczyć się, a oni pokazywali mi działanie mechanizmów i uczyli mnie. Ale zawsze zadawałem jedno pytanie – pytanie, odpowiedź na które ciekawiła mnie bardziej niż wszystkie inne odpowiedzi – zresztą, istnieje coś takiego jak intelektualna satysfakcja z rozwiązania problemu i świadomości, jak udało się to zrobić – a moje pytanie brzmiało: Skąd wiedział pan, że to właśnie należy naprawić? Skąd wiedział pan, że tu tkwi usterka? To pytanie z dziedziny epistemologii: jak dochodzimy do poznania prawdy? I od tego czasu zawsze mnie to fascynowało. I to właśnie doprowadziło do mojego zainteresowania nauką i medycyną z perspektywy filozofii – poza wspomnianą satysfakcją intelektualną – próbowałem znaleźć odpowiedź na owo filozoficzne pytanie: jak dochodzimy do poznania prawdy?



Mój ojciec naprowadził mnie na ważny trop. W trakcie wszystkich tych zmian, gdy świeccy zastąpili duchownych w roli nauczycieli katechizmu, gdy opowiadali o wszystkim tym, co ma się zmienić i jak mają zamiar to zmienić – spytałem Tatę: „Skoro wszystko to trzeba zmienić, dlaczego uświadomienie sobie tej potrzeby zajęło Kościołowi tyle czasu?”. A on odrzekł: „Te rzeczy nie mogą się zmienić”. Spytałem: „Dlaczego nie?”. „Bo prawda się nie zmienia”. I to był dla mnie kluczowy koncept filozoficzny. Stanowi on w istocie podstawę całej nauki, ponieważ nie ma sensu zajmować się nauką, jeśli prawda jest zmienna. Nauka stoi na metafizycznej podstawie, która mówi: prawda pozostaje niezmienna. I w ten sposób możemy dojść do poznania prawdy, choć w trakcie tego procesu możemy się do niej zbliżać, albo od niej oddalać, lecz prawda się nie zmienia, a zatem daje się poznać. Czym jest jednak proces, w ramach którego zbliżamy się do prawdy?



W toku mojej dalszej edukacji – mając na względzie moje umiejętności w zakresie rozwiązywania problemów i zainteresowanie mechaniką – nauki ścisłe wydały się wyborem całkiem naturalnym. Ale w liceum przedmiotów ścisłych uczy się w taki sposób, że właściwie nie dowiadujemy się o tym, jak uprawiać naukę, lecz na zasadzie: oto są pewne prawa, działa to tak a tak i uczysz się po prostu o danym procesie, o danej metodzie. Nie uczy się jednak o elementach filozofii – zacząłem się o nich dowiadywać dopiero w trakcie studiów.



Tym, co prawdziwie otworzyło mi na tę kwestię oczy, było... wybrałem w koledżu kurs zatytułowany Życie przez wieki. Dotyczył on ewolucji. W zamyśle miał się zacząć od zajęć na temat ewolucji chemicznej: skąd na całkowicie pustej i martwej planecie wzięły się podstawowe cząsteczki organizmów żywych? A następnie: jak przekształciły się one w organizmy żywe – coraz bardziej złożone. Kurs prowadził uznany paleontolog, dr Ernest Lundelius. Dr Lundelius rozpoczął wprowadzenie do kursu mówiąc, że zamierza przedstawić pewne zjawiska jako fakty, a pewne teorie jako prawdę – lecz to jest kurs naukowy, więc potrzeba, byśmy zrozumieli, że niektóre spośród przedstawianych przezeń faktów oraz teorii będą błędne. I nie wie, ile z nich jest błędnych, ani które. Część naukowego procesu polegała na tym, abyśmy kwestionowali to, co usłyszymy, i usiłowali znaleźć, gdzie tkwi błąd – byśmy pomogli profesorowi wskazać jego błąd. I to była postawa, której nie napotyka się w ramach studiów naukowych. Przedmiotów ścisłych zawsze uczono mówiąc: jest tak a tak, takie są fakty; albo je przyjmujesz albo nienawidzisz prawdy. Tak więc to był dla mnie kluczowy moment, ponieważ oto ten profesor prowadzący kurs na temat ni mniej ni więcej tylko ewolucji dostarczył mi hermeneutycznego klucza do pytania z dziedziny epistemologii brzmiącego: jak możemy dojść do prawdy? A odpowiedź brzmi: dzięki pokorze; tylko dzięki pokorze. Tak więc postawa doktora Lundeliusa wywarła na mnie ogromny wpływ, a jako że w tamtym czasie silnie wierzyłem w teorię ewolucji, naprawdę otworzyła mi oczy, bo profesor przeanalizował każde z fundamentalnych twierdzeń zwolenników teorii ewolucji i całkowicie je obalił. Nie dlatego, aby żywił „antyewolucyjne” poglądy albo sprzeciwiał się tej teorii na gruncie religijnym – był po prostu uczciwym naukowcem. Nade wszystko chciał poznać prawdę i uznawał, że największą przeszkodę na tej drodze stanowi nasza własna stronniczość, nasze uprzedzenia.



Doprowadziło mnie to do poczynienia pewnych spostrzeżeń z dziedziny filozofii – stałem się swego rodzaju kaznodzieją; głosiłem, że istnieją w nas dwa sprzeczne pragnienia: chcemy znać prawdę, ale jednocześnie chcielibyśmy nagiąć ją, by poddała się naszej woli; chcemy prawdę po naszemu zdefiniować; chcemy „zmusić” ją, by dopasowała się do naszej własnej upadłej woli. I bardzo rzadko zdarza się, że nasze umiłowanie prawdy przeważa nad egoistycznym pragnieniem, by była taka, jaką chcielibyśmy ją widzieć. A gdy tak się zdarza – gdy dochodzi do konfliktu między naszą wolą – naszą upadłą wolą – a prawdą – cóż, lekceważymy prawdę jako coś, co „nie działa”; usiłujemy zdegradować jej znaczenie; „to nie działa” – ubiczujemy ją i ukrzyżujemy. Tak więc to właśnie głosiłem, mając się jednocześnie za agnostyka, jeśli nie wręcz ateistę. To wydawało się kluczem do prawdziwego znaczenia, prawdziwego celu mojego życia: ukochać prawdę ponad wszystko.



Potem dalej zdobywałem uniwersyteckie wykształcenie, bo już wtedy – jako student bez tytułu – wiedziałem, że z filozoficznego punktu widzenia chcę zaangażować się w nauki ścisłe, bo po raz pierwszy w życiu spotkałem się z taką pokorą. Ponadto zaś nauki ścisłe są w stanie dowieść, że dają pewne pojęcie o prawdzie i mają argumenty na jej poparcie. Więc pomyślałem: to jest to – w ten sposób podchodzi się do nauki, która daje filozoficzny fundament, by naprawdę udzielić odpowiedzi na pytanie, które zawsze mnie nurtowało: jak dojść do poznania prawdy – jak się do niej zbliżyć? Podjąłem więc dalsze studia. Miałem wielkie szczęście, że udało mi się jednocześnie kształcić w kierunku medycznym oraz na studiach doktoranckich w ramach łączonego programu akademickiego. Mogłem podążać śladem moich zainteresowań filozoficznych spoglądając na rzeczywistość zarówno z punktu widzenia nauk medycznych, jak i biofizyki. Oczywiście, satysfakcja intelektualna z wykorzystania umiejętności, które rozwijałem w sobie od dzieciństwa, aby pomóc innym i zrobić coś dobrego – to też była część całości – ale najbardziej przyciągała mnie ta filozoficzna fascynacja epistemologią.



A więc studiuję biofizykę, którą można uważać za jedną z najbardziej niepodatnych na uprzedzenia dziedzin nauki – jeśli nawet nie najbardziej niepodatną na uprzedzenia spośród nich; nie ma tu zbyt dużo miejsca na stronniczość. Przyznaję, że byłem nieco naiwny, bo myślałem: „Zaangażuję się w nauki ścisłe, nauki ścisłe pozostają poza wpływem polityki”. Oczywiście, myliłem się w tej kwestii. Sądziłem, że zajmę się tematyką, w którą naprawdę będę mógł się wgryźć.



Zacząłem na Galveston cieszący się renomą program akademicki z zakresu biofizyki – dla potrzeb NASA zajmowano się tam mocno fizjologią człowieka w kosmosie – program cieszył się uznaniem. I prezentowano tam to samo podejście, które pokazał mi wspomniany profesor paleontologii. Więc czułem się naprawdę podekscytowany: znalazłem się na swoim miejscu! Przypominam sobie jednego z wykładowców, doktora Fishmana, który narzekał i biadał nad literaturą z zakresu biofizyki. Zanim doktor Fishman zajął się biofizyką, był inżynierem-elektrykiem. Doskonale znał się więc na przyrządzie elektronicznym używanym do przeprowadzania eksperymentów, wykonywania pomiarów – wiedział więc dokładnie jak działają takie urządzenia. Tym zajmuje się w wielkiej części biofizyk: mierzy przepływ, ruchy jonów na zewnątrz i do wewnątrz komórek – angażuje się w tego typu sprawy. Dr Fishman skarżył się, że większość literatury z zakresu biofizyki to fikcja. Twierdził, że to całkowita fikcja. W istocie użył na jej określenie barwniejszych słów, które dokładniej wyrażały jego ubolewanie nad tym faktem – mówił, że większość wspomnianej literatury nijak nie przystaje do rzeczywistości. A to dlatego – mówił – że obecnie badacze mogą kupić sprzęt, nie mając pojęcia o tym, jak on działa. A potem wszystko, co mają do zrobienia, to poruszyć pokrętłami i czekać, aż uzyskają pożądane wyniki. A potem je publikują. A więc to zupełna fikcja. Wszystko, co wspomniani badacze zrobili, to odpowiednio ustawili pokrętła i uzyskali potrzebne im rezultaty – nie mając bladego pojęcia o tym, skąd się wzięły. Dr Fishman całkiem jawnie powiedział o tym, co miałem nadzieję usłyszeć i o powodzie, dla którego poszedłem na studia, gotów przejść ten etap edukacji, a mianowicie: mamy do czynienia z olbrzymią stronniczością, nawet jeśli usiłujemy zająć się dziedziną pozornie tak obiektywną jak biofizyka. I tych uprzedzeń bardzo trudno nam się wyzbyć.



By wspomnieć o innym zwolenniku teorii ewolucji: Stephen Jay Gould, wyróżniający się wśród popularyzatorów owej teorii, napisał książkę zatytułowaną Błędna ocena człowieka [The Mismeasure of Man]. W publikacji tej dokumentuje i chronologicznie przedstawia jak badaniami naukowców wykonujących pomiary wielkości czaszek, rozmiaru mózgu u różnych ras wspierano teorię o wyższości jednej rasy nad drugą i tym podobne – i jak wyniki badań zostały wypaczone przez stronniczość badaczy. A naprawdę istotne jest w tej sprawie to, że wspomniani badacze wcale nie mieli zamiaru być stronniczy. Nie usiłowali celowo wypaczyć wyników swoich badań, ale i tak jakimś sposobem do tego doszło.



Na zajęciach uniwersyteckich mówi się o metodzie naukowej. Niektórzy wyznają metodę małych kroków: krok numer jeden, dwa, trzy, cztery – na każdym etapie prowadzi się obserwacje, przeprowadza eksperymenty... I choć da się wskazać pewne cechy wspólne metody naukowej, naukowcy nie idą tropem poszczególnych etapów – nie mówią: pierwszy już za nami – pora na drugi. Zajmują się wszystkimi etapami właściwie jednocześnie. Lecz daje to wrażenie, jakby nauka była pewną techniką: jeśli zastosujesz technikę, uzyskasz pożądane rezultaty. Lecz nawet Jay Gould argumentował w Błędnej ocenie człowieka, że zastosowanie odpowiedniej techniki nie gwarantuje uzyskania pożądanych wyników. Co więcej, podobnie jak dr Fishman, powiedział o literaturze z zakresu biofizyki, że badania z tej dziedziny ogłaszano, ponieważ badacze najwyraźniej zastosowali właściwą technikę – lecz w istocie nie uzyskano prawdziwego wyniku.



Jest bowiem coś jeszcze, coś bardzo ważnego – nawet jeśli poza tym jednym wszystko zrobisz prawidłowo, nawet jeśli postąpisz zgodnie z przepisaną metodą naukową, wciąż możesz całkowicie się mylić. W istocie: jeśli jesteś twórczy i bystry, możesz pomylić się jeszcze bardziej niż gdybyś tak inteligentny nie był. Istnieje coś takiego, o czym przypomina się doprawdy rzadko, lecz jest to najbardziej podstawowy, najistotniejszy aspekt zajmowania się nauką: a jest nim upokorzenie własnej stronniczości. I lubię o tym wspominać: na tym polega siła metody naukowej – na upokorzeniu własnych uprzedzeń. Część owego procesu polega na tym, by wyszedłszy z hipotezą, zbadać ją, pokazać kolegom po fachu. A najlepsza postawa polega w istocie na tym, by zapytać: czy mógłbyś mi pomóc wskazać moje błędy? W którym punkcie się mylę? Czy widzisz coś, co się nie zgadza? Naprawdę szukasz podejścia najbardziej z możliwych krytycznego. A gdy jest to już za tobą, prezentujesz swoją teorię przed całym wydziałem albo na forum całego uniwersytetu i masz nadzieję, że ktoś może dostrzeże błąd na tym etapie badań. Następnie przygotowujesz publikację o swoim odkryciu i znów żywisz nadzieję, że krytyczny odbiorca wskaże jakiś twój błąd. Zdałem sobie sprawę, że proces badania naukowego polega nie tyle na udowadnianiu danej hipotezy albo teorii, ale na próbie znalezienia w niej błędu; polega na usunięciu łusek z własnych oczu. To bowiem oczywiste, że Bóg obdarował ludzi niesamowitym intelektem: technologie, które jesteśmy w stanie stworzyć; odkrycia, których jesteśmy w stanie dokonać – problem nie tkwi w naszym intelekcie. Polega na tym, że ukrywamy przed samymi sobą prawdę – ze względu na nasze upadłe naturę i wolę. Odkrycie to faktycznie zaczęło wywierać na mnie wpływ, bo zacząłem się zastanawiać: no cóż, czy ta sprawa naprawdę przedstawia się tak, jak mi się wydaje?... I to, co zacząłem robić, to sporządzać listę i próbowałem notować przypadki, kiedy czyniłem założenie, że coś jest prawdziwe, a okazywało się, że nie jest – kiedy się oszukałem. Wydało mi się to niezwykle ważne. Zacząłem dostrzegać, jak co dzień raz po raz sam siebie oszukiwałem. W mojej głowie pojawiła się myśl – dotyczyła również moich badań biofizycznych, w trakcie których okazywało się, że moja ulubiona teoria... że coś przeoczyłem, bo tak bardzo chciałem, aby okazała się prawdziwa. Pomyślałem więc: skoro tak często zdarza mi się popełniać błędy w dziedzinie biofizyki – podobnie jak innym – i to w dziedzinie, o której nie pomyślelibyśmy, że jest narażona na dużą dozę stronniczości – w której zachowujemy obiektywizm – jak jest w takim razie z innymi dziedzinami, na przykład dotyczącymi pytań z zakresu moralności? I w tym momencie moja stronniczość naprawdę mocno dała o sobie znać; nie bardzo było jak ją pohamować: w jaki sposób uda ci się poskromić uprzedzenia, gdy prowadzisz rozważania na temat teorii moralnych? Więc naprawdę zacząłem stosować – usiłowałem stosować – tę samą postawę krytyczną oraz tę samą autorefleksję, których uczyłem się w ramach badań z zakresu biofizyki. I rzeczywistość zaczęła mi się jawić całkiem odmiennie niż dotychczas. Wybory moralne, zwłaszcza jeśli chodzi o relacje z kobietami i podobne sprawy... owe pytania moralne ujrzałem z całkiem innej perspektywy, z chwilą gdy podjąłem realny wysiłek, by trzymać swoje uprzedzenia na wodzy i ujrzeć prawdę taką, jaką jest, a nie taką, jaką chciałbym ją widzieć – i nie taką, jak przedstawiali mi ją inni, którzy też mieli w tym względzie swoje marzenia. Naprawdę zacząłem zachowywać się w inny niż dotychczas sposób. Jeśli miałem być szczery, nie mogłem być już taki sam jak wcześniej.



I wtedy mój przyjaciel, którego poznałem na uniwersytecie – właśnie ukończył studia na wydziale pielęgniarstwa – powiedział: „Mam powołanie do kapłaństwa”. I tyle. Pomyślałem: „O, nie! Nie powinieneś się w to pakować, bo, widzisz, ja już od dzieciństwa wiem, że religia katolicka to potworne oszustwo”. Powiedziałem więc: „O, nie, nie, nie, nie pakuj się w to”.



Wskutek tego wydarzenia zacząłem badać naukę Kościoła. Chciałem naprawdę wiedzieć, czego Kościół naucza, bo zależało mi na odciągnięciu go od fałszywej drogi i szalonego pomysłu zostania kapłanem – i przekonaniu go, że Kościół katolicki nie ma do zaoferowania niczego poza zwiedzeniem go na manowce.



W miarę jak coraz głębiej poznawałem naukę Kościoła, szczególnie tę dawniejszą – kwestie wiary, moralności oraz podobne – spotkało mnie prawdziwe zaskoczenie, ponieważ Kościół uczył tego, co ja zrozumiałem i do czego się przekonałem usiłując być uczciwym ateistą. Próbowałem po prostu być ze sobą szczery i nie widzieć rzeczywistości na sposób samolubny, nie patrzeć na nią stronniczo. Kościół uczył tego wszystkiego, do czego dochodziłem – z tą różnicą, iż Kościół uczył tego w sposób tak piękny i pełen wspaniałych sformułowań i o wiele pełniejszy niż ja. To była dla mnie wielka niespodzianka – wręcz wstrząs – nie tego się spodziewałem.



Zacząłem więc wspólnie z przyjacielem badać sprawę trochę głębiej, prowadzić dyskusje filozoficzne. Przyjaciel wstąpił do seminarium. Nie pobył tam długo, bo – co nikogo z tu obecnych nie powinno zdziwić – jego kierownik duchowy otwarcie głosił poglądy komunistyczne, w jawny sposób pastwił się nad klerykami. Więc mój przyjaciel, będąc człowiekiem uczciwym, nie mógł tego zaakceptować – powiadomił więc o tym odpowiednie organa – na coraz wyższych szczeblach – aż sprawą zajął się Rzym; ostatecznie to mój przyjaciel został upomniany za poruszenie sprawy. Opuścił więc seminarium, a był bardzo szczery w swoim przekonaniu o tym, do czego Pan Bóg go powołuje, więc wyzbył się wszelkich ziemskich dóbr – został z niczym. Cóż, w porządku. Możesz przyjść i mieszkać u mnie w domu; możesz się tu zatrzymać, możesz kontynuować studia w Uniwersytecie Św. Tomasza [w Houston]; możesz dalej studiować teologię, metafizykę i tak dalej, a gdy wrócisz z zajęć, możemy prowadzić głębokie rozmowy. I faktycznie tak było – prowadziliśmy fantastyczne rozmowy. Ale to wszystko pobudziło mnie też do zainteresowania się na nowo Mszą świętą, jako że zaczynałem zauważać, iż Kościół to coś bardzo ważnego, że Kościół ma coś bardzo istotnego do przekazania. Podobnie jak mój profesor paleontologii Kościół mówił w sposób pokorny i szczery – głosi on swoją naukę ze względu na jej prawdziwość, nawet jeśli nie chcemy jej słuchać.



W miarę jak zacząłem dowiadywać się o Kościele coraz to więcej, zacząłem pytać o Mszę. Pytałem o nią również w czasach, gdy byłem ministrantem; pytanie uznałem za tak istotne, że je zadawałem: O co chodzi we Mszy świętej? Czym ona jest? I nigdy nie udało mi się uzyskać odpowiedzi, która cokolwiek by mi wyjaśniała – czy to pod względem intelektualnym, czy duchowym. Słyszałem zazwyczaj: „Cóż, to ofiara Chrystusa” – takie dawano mi odpowiedzi, ale zdawało się, że nie mówiono tego z przekonaniem; zapytani wydawali się zakłopotani tym, że wytrwale usiłowałem Mszę pojąć. Zacząłem więc ponownie zadawać te pytania, wspólnie z przyjacielem. Chodziliśmy na poranną Mszę do pobliskiego kościoła Novus Ordo. Zbytnio nam to nie odpowiadało, ale dobrze było usłyszeć, jak czytana jest Ewangelia, a niekiedy trafiało się przyzwoite kazanie. Zacząłem więc pytać księży, zacząłem uczestniczyć w dysputach filozoficznych w Centrach Newmana, gdzie spotkałem co konserwatywniejszych kapłanów, których pytałem o Mszę: „Naprawdę chciałbym zrozumieć Mszę. To bez wątpienia coś bardzo ważnego. Czy może mi ją ksiądz wyjaśnić?”. I znów czegoś mi w ich wyjaśnieniach brakowało. Może czegoś nie potrafili przekazać, a może ja nie potrafiłem ich zrozumieć – tak czy inaczej ich tłumaczenia nie przemawiały do mnie. Niemniej jednak próbowałem dalej, aż w końcu mój przyjaciel – słysząc jak ciągle powtarzałem: „Zrozum, muszę pojąć Mszę świętą – to dla mnie bardzo ważne” – powiedział: „W porządku, trzymaj” – z tymi słowami wręczył mi mszalik księdza Stedmana. Nie wiedziałem, że gdzieś jeszcze odprawia się Msza tradycyjna. Otworzyłem mszalik i coś wskoczyło na swoje miejsce. Dostrzegłem, że coś w tym jest. Zacząłem więc poszukiwać Mszy tradycyjnych w mojej okolicy. Najpierw natrafiłem na kaplicę SSPX, a w końcu na kaplicę tradycyjnie katolicką. I w tej małej „niezależnej” kaplicy – miejscu bardzo niewielkim i skromnym – tam właśnie przeżyłem wielkie objawienie. Wszedłszy tam i zbadawszy swoje sumienie, modląc się o pokorę, a następnie będąc świadkiem tego, co już opisałem (jako ateista, starając się być uczciwym ateistą) – to jest naszej relacji do prawdy – stwierdziłem że polega ona na tym, iż my prawdę krzyżujemy. Zbliżamy się do niej lub coraz dalej od niej odsuwamy, ale wszystko – każda decyzja, którą podejmujemy, każda interakcja, w której uczestniczymy – jest naszą osobistą odpowiedzią na prawdę. I albo się wobec niej upokorzymy, a ona obdarzy nas błogosławieństwem i życiem – albo ją ukrzyżujemy. To był pierwszy raz, kiedy wszystko złożyło się w taką całość; bo gdy patrzyłem na składanie tej ofiary – i nie było żadnej wątpliwości, to było zupełnie jasne, że – w przeciwieństwie do mszy Novus Ordo – to, z czym miałem do czynienia, to było składanie ofiary. Coś było ofiarowywane. Coś było poświęcane. I właśnie tam to ujrzałem. Tak jak w moich naukowych dociekaniach dostrzegałem na wiele różnych niezauważalnych na pierwszy rzut oka sposobów, jak prawdę składa się w ofierze na ołtarzu – nawet jeśli tym ołtarzem był laboratoryjny stół. Widziałem więc, jak na moich oczach składa się w ofierze prawdę. Ale wtedy, gdy obserwowałem Mszę i zobaczyłem jak składa się w ofierze Prawdę we własnej osobie, stało się zupełnie jasne, że na ołtarz ofiarny zaprowadziły Ją właśnie wszystkie moje grzechy, cały mój egoizm. I wszystko to, co usiłowałem opisać starając się być uczciwym ateistą, przedstawiono w tak piękny sposób – właśnie tam, podczas Mszy: Prawdę ukrzyżowaną. To doświadczenie doprowadziło mnie do tego, że dziś znajduję się właśnie tu. Dostrzegłem, że w autentycznej nauce, w naprawdę uczciwie prowadzonych badaniach naukowych, oraz u naukowców, których spotkałem, i których postawa mnie przekonała, których uznałem za swoich mentorów – ich prawdziwym celem i prawdziwą miłością jest prawda.



W środowisku naukowym wielce docenia się pokorę. To ona bowiem stanowi klucz. To jedyny sposób, w jaki możemy do prawdy się przybliżyć – z pokorą. A niestety – więcej powiem o tym jutro – nauka została w pewien sposób zdeprecjonowana: dostała się w ręce szarlatanów i od tej pory nie jest już tym samym, co dawniej. Wiele z tego, co obecnie uchodzi za naukę – obecni tu zdają sobie, jak sądzę, naprawdę dobrze sprawę, jak bardzo teoria ewolucji sprzeciwia się nauce – jej zwolennikom nie chodzi o poznawanie faktów; oni już zdecydowali, jaka ma być prawda. I to właśnie przyciągnęło mnie do tradycyjnego katolicyzmu. Bo chodzi w nim o pokorę wobec prawdy. I choć czasem bardziej się do niej zbliżamy, a czasem od niej oddalamy – jak pozwala nam Duch – Prawda zawsze na nas czeka, gotowa na spotkanie z nami. I to się nigdy nie zmieni.



[2006]



Tłum. PASV & IZY


Michael Davies "Adrian Fortescue — kapłan i uczony"


Adrian Fortescue urodził się 14 stycznia 1874 roku. Jego ojciec, Edward Hawks Knottesford Fortescue, był głową mieszkającej w Midlands ziemiańskiej rodziny z długą genealogią i o wysokiej pozycji. Jego posiadłości znajdowały się w Warwickshire i obejmowały rezydencję Alvestone Manor w Stratford-on-Avon.
Podania mówią, że istnienie rodu Fortescue zaczyna się od bitwy pod Hastings (stoczonej w 1066 roku), podczas której Ryszard le Fort uratował życie Wilhelma Zdobywcy zasłaniając go tarczą, znaną odtąd jako Fort-Escu (mocna tarcza). Jego potomkowie przyjęli za motto słowa: Forte scutem salus ducum – „Mocna tarcza to bezpieczeństwo przywódców”.
W roku 1891 Adrian wstąpił do Kolegium Szkockiego w Rzymie, gdzie ze względu na swój wyjątkowy talent muzyczny wkrótce został mianowany organistą. W roku 1892 otrzymał stopień bakałarza teologii, gdy zaś w 1894 wstępował na Wydział Teologiczny Uniwersytetu w Innsbrucku, miał już tytuł doktora nauk humanistycznych. Na kapłana wyświęcił go 27 marca 1898 roku Szymon, książę-biskup Brixen.
W latach 1899–1905 ksiądz Fortescue zdał egzaminy doktoranckie z teologii moralnej, dogmatyki, historii Kościoła, prawa kanonicznego, języka arabskiego oraz nauk biblijnych – zdał też z wyróżnieniem egzamin z języków semickich, co było osiągnięciem rzadkim. Dziesiątego czerwca 1905 roku uzyskał tytuł doktora teologii, stając się tym samym posiadaczem trzech doktoratów – co było osiągnięciem niezwykle rzadkim.
Poziom jego erudycji był tak niespotykanie wysoki, że przyznano mu nagrodę wręczoną osobiście przez cesarza Franciszka Józefa. Nie powinno więc dziwić, że jego przyjaciele i parafianie mieli tendencję do nazywania go „Doktorem” – jakby z szacunku dla uczuć tych wszystkich, którzy słusznie uznawali w nim prawdziwego naukowca. W niniejszym artykule również będę go tak od czasu do czasu tytułować.

Prawdziwy geniusz

Doktor był człowiekiem o tak wielkich osiągnięciach, że słusznie można tytułować go geniuszem. Jego wiedza była rozległa, rzetelna i kochał ją całym sercem. Potrafił nie tylko mówić, ale również wykładać w jedenastu językach.
Miał wyjątkowo szerokie spektrum zainteresowań. Uwielbiał badanie Wschodu – jego języków, zwyczajów i religii. Poznał początki i historię Kościołów wschodnich, zarówno unickiego jak prawosławnego, znał tak dobrze jak niewielu w dziejach księży rytu rzymskiego; staje się to jasne po lekturze jego książek na ten temat. Studiowaniu historii Kościoła poświęcił wiele lat – był w tej dziedzinie inspirującym mistrzem.
Słuchanie wykładu księdza Fortescue było doświadczeniem, którego nie dało się zapomnieć. Sposób przedstawiania przezeń faktów był niesamowity w swym zdyscyplinowaniu i mocy, a sam przekaz był równie zdyscyplinowany. Mówił bez emocji, bez chwytów retorycznych i praktycznie bez gestykulacji, lecz potrafił spowodować, że uczestnicy jego wykładów słuchali urzeczeni. Był autorytetem w dziedzinie filologii klasycznej, jego erudycję zaś podziwiali niekatolicy, którzy tłumnie uczestniczyli w wykładach na temat autorów takich jak Platon czy Wergiliusz. Miał też specjalistyczną wiedzę o Dantem i Boecjuszu.
Ksiądz Fortescue był również nieprzeciętnego talentu artystą; pożytkował swój dar w rozmaity sposób – od tworzenia mistrzowskich studiów katedry w Chartres po projektowanie dla przyjaciół niezwykle pięknych ekslibrisów. Akwarele jego autorstwa znalazłyby miejsce w każdej galerii sztuki. Doktor był też uznanym autorytetem w dziedzinie heraldyki, a jego własne projekty herbów budziły powszechny podziw.
Był prawdopodobnie najwybitniejszym kaligrafem swojej epoki i jednym z najwspanialszych kaligrafów XX wieku. Wpłynął na odrodzenie sztuki drukarstwa, któremu przewodzili katolicy. Szczytowym osiągnięciem talentu kaligraficznego księdza Fortescue był skreślony przepięknym pismem i iluminowany zbiór utworów muzycznych wykonywanych w jego kościele; zebrał je do użytku organisty.
Był wybitnym muzykiem – nie tylko pełnym zapału badaczem hymnodii (zarówno metrycznej, jak i starożytnych łacińskich hymnów kościelnych), lecz także kompozytorem o niepoślednim talencie, który nie ograniczał się do dzieł o charakterze religijnym, ale obejmował również lżejsze, świeckie utwory.
W 1923 roku zorganizowano w Bibliotece Publicznej w Letchworth wystawę wspomnieniową poświęconą twórczości Adriana Fortescue; sama lektura jej katalogu napawa nas budzącym bojaźń podziwem dla tego człowieka. Są działy wymieniające kolejne książki i broszury jego autorstwa, notatki do wykładów, utwory muzyczne, prace z zakresu ornamentyki i kaligrafii, ekslibrisy, projekty heraldyczne i inne, zaprojektowane przezeń szaty liturgiczne, rysunki, szkicowniki z pracami wykonanymi akwarelą i ołówkiem oraz listy w wielu językach. Prawdę mówiąc wystawa obejmowała tyle eksponatów, że nie dało się pokazywać wszystkich naraz i trzeba było często je zmieniać.

Kapłan

W listopadzie 1907 roku ksiądz Fortescue – po okresie, w którym zajmował kilka stanowisk tymczasowych, z przerwami na składanie egzaminów doktoranckich – został ostatecznie mianowany rektorem misyjnej parafii w Letchworth w hrabstwie Hertfordshire. Był to wyjątkowa parafia dla wyjątkowego kapłana, lecz kościół mniej odpowiadający jego talentom i temperamentowi trudno byłoby sobie wyobrazić.
Letchworth było pierwszym na świecie miastem-ogrodem. Prace nad jego wzniesieniem rozpoczęto w roku 1904, a z Londynu ściągnięto wielką liczbę bezrobotnych, aby położyli kanalizację i zbudowali drogi oraz inne udogodnienia. Ponieważ brakło domów, władze komunalne wzniosły kilka drewnianych budynków zwanych „szopami”, aby zakwaterować robotników.
W roku 1907 Bernard Newdigate przeniósł do Letchworth swoje wydawnictwo Arden Press razem z jej kilkoma katolickimi pracownikami.
Możliwe, że to ich obecność uczyniła ustanowienie katolickiej misji koniecznością. Pierwszym zadaniem księdza Fortescue była organizacja budowy tymczasowego kościoła, a w trakcie jej trwania sprawował Mszę świętą w jednej ze wzniesionych wcześniej szop. Pierwszą Mszę świętą z udziałem wiernych ksiądz Fortescue odprawił w owym baraku 29 listopada 1907 roku.
W maju roku 1908 ksiądz Fortescue zdobył miejsce pod budowę nowego kościoła na Pixmore Way. Była to tymczasowa świątynia, którą wzniósł w większej części z własnych pieniędzy; ponadto własnym sumptem wyposażył jego wnętrze. Kościół poświęcono świętemu Hugonowi z Lincoln \PRZYPIS: Hugo z Lincoln (1140–1200), znany też jako Hugo z Avalon, urodził się we Francji; został benedyktynem, a następnie wstąpił do Wielkiej Kartuzji; organizator życia zakonnego kartuzów w Anglii i biskup Lincoln.\ Ksiądz Fortescue zawsze nalegał, aby jego kościół nazywano „święty Hugo” i bardzo gniewało go, gdy mówiono nań: „świętego Hugona”. Pierwszy kamień pod jego budowę pobłogosławił 21 czerwca 1908 roku, a pierwszą Mszę w nowym budynku odprawił 31 sierpnia. Kościół został poświęcony 6 września przez biskupa Amyclae \PRZYPIS: Do 1937 roku biskupstwo tytularne na Peloponezie; w 1908 roku biskupem Amyclae był Patrick Fenton.\, lecz nie mógł zostać konsekrowany, ponieważ był to budynek tylko tymczasowy.
Nowy kościół wzniesiono w latach sześćdziesiątych XX wieku, ale małą świątynię księdza Fortescue zachowano jako aulę parafialną; uważa się ją za jeden z najciekawszych pod względem historycznym budynków w Letchworth. Doktor był bardzo dumny ze swego pięknego kościółka, który w wielkim stopniu sam zaprojektował i za który zapłacił. „To jedyny kościół na wschód od Konstantynopola, na który warto spojrzeć” – zwykł twierdzić stanowczo.
Wyróżniającym się elementem świętego Hugona był skonstruowany w kwietniu roku 1911 piękny baldachim, który wciąż można oglądać w nowym kościele. Parafia księdza Fortescue była zbyt mała, aby sama się utrzymywać, więc sam zapewniał dużą część środków pozwalających na dalsze jej funkcjonowanie – zarabiał pisaniem, wykładami, sprzedażą swoich prac artystycznych i kaligraficznych, oraz datków od przyjaciół.
Trudno wyobrazić sobie uczonego legitymującego się w dziedzinie pisarstwa choć ułamkiem tego dorobku, co ksiądz Fortescue (nie mówiąc już o publicznych prelekcjach, pracy nauczyciela oraz innej działalności), który byłby w stanie w sumienny sposób podołać obowiązkom księdza parafialnego; lecz w istocie bardzo niewielu księży parafialnych, którzy kiedykolwiek żyli, zdołałoby wypełniać swoje obowiązki sumienniej od Adriana Fortescue.
Mimo jego osobistej skłonności ku życiu uczonego, silne poczucie obowiązku nigdy nie pozwoliło mu postawić dążeń naukowych ponad troskę o powierzone sobie dusze. Ubogim i chorym składał wizyty z najsumienniejszą regularnością, niezależnie od tego, jak bardzo był zajęty. Zwykł dawać potrzebującym parafianom ostatni grosz i wskutek swojej hojności często wpadał w finansowe tarapaty. Nie słyszano o tym, aby kiedykolwiek odmówił przyjęcia kogokolwiek, niezależnie od tego, jak niewygodne było dla niego przerywanie pracy.
W gabinecie księdza Fortescue stały cztery biurka, a on – pisząc na każdym z nich inną książkę – przemykał od jednego do drugiego w zależności od tego, co podpowiadała mu wena. Biurka miały blaty na wysokości klatki piersiowej, ponieważ ksiądz Fortescue wolał pisanie na stojąco, a nawet czytanie w tej pozycji. Mimo że duża część rutynowej pracy parafialnej była dla uczonego o jego temperamencie mało atrakcyjna, zawsze wykonywał ją skrupulatnie. Wszystko, co mógłby zrobić ksiądz parafialny, i wiele rzeczy, na które większość nigdy by nie wpadła i których by nie dokonała, zostało z poświęceniem zrealizowanych w trakcie piętnastu lat posługi księdza Fortescue w świętym Hugonie.
W liście napisanym do przyjaciela w Letchworth w sierpniu roku 1909 Doktor jasno napisał, za jak nieodpowiednią dla siebie uważa pracę w parafii i jak bardzo pragnąłby, aby przełożeni rozpoznali jego uzdolnienia naukowe i w interesie Kościoła umożliwili mu kontynuację studiów – co stałoby się, gdyby nie był kapłanem diecezjalnym, ale członkiem zakonu:

Dalibóg, niewielki ze mnie pożytek w pracy na parafii. Jest mnóstwo ludzi, którzy naprawdę to lubią i są w tym dobrzy, którzy głęboko wciągają się w sprawy dotyczące ich wiernych, dzieci i nauczania. Nic nie poradzę na to, że nie jestem do tego stworzony (choć zdaje mi się, że mógłbym się przymusić to wykonywania takich obowiązków, gdybym nie miał wyjścia). W głębi serca nie czuję entuzjazmu na myśl o ubogich, o budowaniu kwitnącej parafii, o klubach dla młodzieży, ani o szkołach. Oczywiście, chciałbym go czuć. Słowo daję, ilekroć muszę zaangażować się w którąś z tych spraw, w głębi duszy chcę z nią skończyć, abym mógł powrócić do moich książek. Z drugiej strony: potrafię wykonywać pracę pisarską i jestem w tym dobry. To w Anglii rzadziej spotykane (mam na myśli: wśród katolików) i jest na to pewne zapotrzebowanie. Jestem pewien, że wśród księży nadal znalazłoby się miejsce dla kilku kapłanów-uczonych – nigdy nie będzie nas więcej niż garstka.

Przełożeni nie spełnili tego życzenia, a ksiądz Fortescue zmuszony był przeżyć swoje krótkie życie jako ksiądz parafialny. Świadomość tego, za jak nieodpowiednie uważał to zadanie, musi zwiększać nasz podziw dla sposobu, w jaki je wykonywał; mimo zaś zapatrywań wyrażonych w cytowanym przed chwilą liście, nie ma wątpliwości, że przed swoją przedwczesną śmiercią w 1923 roku (zmarł w wieku 49 lat) pokochał swoją parafię i jej wiernych, na co bezsprzecznie wskazuje fakt, że nalegał, aby pochowano go wśród nich.
Msza sprawowana przez księdza Fortescue to coś godnego zapamiętania. Toczyła się wolno – każde przewidziane do wypowiedzenia słowo musiało zostać wypowiedziane perfekcyjnie. Wszystko, co znajdowało się wokół ołtarza, było w nienagannym porządku. Przed wielkimi świętami ksiądz Fortescue spędzał ze swoimi ministrantami godziny, ćwicząc każdy szczegół ceremonii. Obrzędy Wielkiego Tygodnia, dla których miał wielką pobożność, odprawiały się bez pominięcia najdrobniejszej choćby ceremonii.
Muzyka u świętego Hugona stała na wyjątkowo wysokim poziomie. Być członkiem parafialnego chóru, oznaczało otrzymać od Doktora oraz jego oddanego chórmistrza Wilfryda Willsona gruntowne wykształcenie muzyczne. Pan Willson, gorliwy anglikanin i doświadczony muzyk, przybył do Letchworth w 1908 roku i znalazł kwaterę u katoliczki, która powiedziała mu, że jej parafia potrzebuje organisty-ochotnika, aby grał na fisharmonii. Pan Willson zgłosił się do księdza Fortescue i zaproponował swoją pomoc, ale postawił sprawę jasno: nigdy nie zostanie katolikiem. Nie minął rok, a został przyjęty do Kościoła!
Willson został ostatecznie mianowany zarówno chórmistrzem, jak i organistą. Udał się wspólnie z Doktorem, by wybrać dla tymczasowego kościoła pozytyw, który został potem przeniesiony do stałej świątyni; zaprojektował też do organów pomysłową szafę ekspresyjną. Ci dwaj blisko się zaprzyjaźnili, a w każdy piątek po ćwiczeniach chóru spędzali razem wieczór w gabinecie księdza Fortescue, paląc cygara, pijąc kawę i omawiając wszystko pod słońcem.
Ich celem była muzyczna doskonałość i bez wątpienia zbliżyli się do jej osiągnięcia bardziej niż jakikolwiek parafialny chór kiedykolwiek zdołał się zbliżyć. Zgodnie z życzeniem Piusa X wszyscy wierni potrafili zaśpiewać stałe części mszy na sposób chorałowy. W roku 1913 ksiądz Fortescue sporządził dla swoich wiernych zbiór łacińskich pieśni kościelnych z własnym prozatorskim tłumaczeniem na angielski. We wstępie napisał:

Zebrałem wszystkie hymny i pieśni, które zazwyczaj śpiewamy, mając na względzie podwójny cel. Po pierwsze: aby każdy, kto zna melodię, mógł dołączyć do śpiewaków; po drugie: aby ci, którzy nie śpiewają, byli w stanie śledzić wykonywany utwór – mieli świadomość, co się śpiewa. Każdy tekst ma na stronie obok angielskie tłumaczenie. Jeśli ktoś nie rozumie łaciny, może skorzystać z tłumaczenia jako swojej osobistej modlitwy i tak na sposób intencjonalny dołączyć do śpiewających. […] Nie powstała jeszcze i według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie powstanie w żadnym miejscu na świecie jakakolwiek poezja religijna godna porównania z hymnami łacińskiego oficjum. […] nasze stare łacińskie pieśni są nieporównanie piękniejsze niż inne, które kiedykolwiek skomponowano. Wszystkie wspólnoty religijne wszystkie swoje najlepsze hymny czerpią od nas. Haniebne byłoby, gdybyśmy my, katolicy, pozostali jedynymi ludźmi, które nie doceniają tego, co stanowi naszą własność. I pod każdym względem my, wywodzący się ze świętego, powszechnego, apostolskiego Kościoła nie możemy zrobić nic lepszego, niż śpiewać Bogu tak, jak śpiewali Mu nasi ojcowie przez wszystkie długie wieki, które minęły. Nie znajdziemy też lepszego wyrazu katolickiej pobożności niż te właśnie słowa, uświęcone przez wieki posługiwania się nimi i wydające przyjemną woń pamięci o świętych, którzy napisali je w owym złotym wieku, w którym praktycznie całe chrześcijaństwo było katolickie.

Ksiądz Fortescue katechizował swoich parafian z nadzwyczajną gorliwością. Z pewnością nie istniała w Europie żadna inna parafia, w której wierni byliby lepiej wykształceni w zakresie swojego wyznania, liturgii, żywotów świętych i wszystkiego, co dotyczy oddawania czci Bogu.
Dokładał wszelkich starań, aby zagwarantować, że każdy wierny w jego parafii będzie rozumiał, w co wierzy, i doceniał liturgię. Każdego sobotniego wieczora poświęcał dwie cenne godziny, aby sporządzić swoim niezwykłej urody charakterem pisma stronicę z ogłoszeniami parafialnymi na kolejny tydzień. W wielkie uroczystości stronice te ozdabiał iluminacjami. Nic nie było zbyt dobre dla Kościoła, który kochał.

Człowiek

Adrian Fortescue, choć umiał budować serdeczne i trwałe przyjaźnie, był z natury człowiekiem nieśmiałym i wrażliwym. Nigdy nie okazywał jak głębokie są jego uczucia religijne. To była sprawa między nim a jego Bogiem – sfera, w którą nikt nigdy nie wkraczał.
Można było usłyszeć od niego słowa szalonego entuzjazmu w odniesieniu do liturgii, cudowności Wielkiego Tygodnia, konkretnych modlitw mszalnych, muzyki kościelnej, dla męczenników pierwszych wieków, dla świętego Augustyna, dla tysiąca spraw, które dotyczą Kościoła katolickiego i jego historii. Ale nigdy dla głębszych spraw duchowych; ksiądz Fortescue nie potrafił zmusić się do publicznego mówienia w bezpośredni sposób o swojej ognistej żarliwości dla Chrystusowej sprawy i pełnej czci bojaźni wobec Bożych spraw. Lecz nie dało się tego ukryć przed obecnymi na Mszy albo tymi, którzy widzieli choćby jak przyklękał. Niechęć księdza Fortescue do zewnętrznego wyrażania czegokolwiek, co trąciłoby w najmniejszym choć stopniu emocjami, znajdowała odbicie w jego kazaniach, które zawsze były krótkie, pieczołowicie przygotowane i po brzegi wypełnione wskazówkami. Wielkopostne kazania na temat Męki Pańskiej przyciągały wielu niekatolików. Wtedy i niemal tylko wtedy ksiądz Fortescue odkładał na bok swą powściągliwość w mowie i przemawiał słowami, które wzruszały słuchaczy do łez i prowadziły ich do nawrócenia. W Letchworth nawrócił naprawdę wielu i dokładał wszelkich starań, aby porządnie nauczyć ich wiary. W kaznodziejstwie nie chodziło mu o krasomówstwo. Był zbyt uczciwy intelektualnie i zbyt przezorny, by ryzykować, że jego słowa wywołają emocje, które mogłyby przeszkodzić w skorzystaniu z rozumu w sposób wolny.
Adrian Fortescue był mężczyzną pełną gębą: potężnym, obdarzonym wielką siłą fizyczną i prawdziwie męską prawością w klasycznym tego słowa rozumieniu. Cechy te okazywały się bardzo przydatne w trakcie podróży do dzikich i odludnych miejsc, które tak kochał. Przynajmniej raz walczył na śmierć i życie. Innego razu uczestniczył w walce wręcz z grupą fanatycznych albańskich żołnierzy w Hebronie; on i jego towarzysze musieli przebić się do swoich koni z użyciem buzdyganów i pocwałować w dal – z czego Adrian ze złamanym obojczykiem. Kiedy indziej karawana, z którą podróżował w Azji Mniejszej przebrany za Araba, została zaatakowana przez rozbójników, a ksiądz Fortescue w obronie własnej zabił jednego z nich strzałem z pistoletu. Wspomniał o tym zdarzeniu w liście do swojego bliskiego przyjaciela, księdza Harolda Burtona, w roku 1907:

Właśnie wróciłem po roku spędzonym w Syrii, Mezopotamii, Azji Mniejszej i Grecji. Widziałem wiele rzeczy – i to wspaniałych. Jechałem długie dni przez wielką syryjską pustynię, sam wśród Arabów. Stałem wśród ruin niesamowitych wymarłych greckich miast w Azji Mniejszej i spałem na gołej ziemi pod zwalonymi kolumnami, gdzie niegdyś panowała jako wielka bogini Diana efeska. Widziałem też lasy, wspinałem się w górach i przemykałem głębokimi parowami w sercu Azji Mniejszej. Udałem się też pielgrzymować do świętych miejsc; odprawiłem Mszę u Świętego Grobu, spędziłem wielkoczwartkową noc na Górze Oliwnej i oglądałem wielkanocne słońce wschodzące nad złotymi ścianami świątyni Heroda. Potem był Damaszek, wolno płynące brązowe wody Eufratu, sady Galilei, Cypr (rajska wyspa), ogorzałe kolumny ateńskiego Akropolu, żyzne równiny i niesamowite bizantyńskie klasztory w Tesalonice oraz – bez wątpienia najwspanialszy ze wszystkich – ów szpaler kopuł i minaretów – promieniejących, białych, wyrzynających się jak rzeźbiona kość słoniowa na gorącym szaroniebieskim firmamencie – minaretów, które stanowią prawdziwie cesarskie ukoronowanie nowego Rzymu Konstantyna nad Bosforem. Zatem, jak widzisz, bawiłem się setnie. Nauczyłem się mówić całkiem nieźle syryjskim arabskim i trochę po turecku. Greckim już władam; teraz tyram jak wół nad perskim, mając wielką nadzieję, że za rok czy dwa zdołam wyjechać ponownie i dotrzeć do Teheranu i Szirazu. Zrobiłem też kupę rysunków i nauczyłem się wiele o koncepcjach Mahometa. Lecz doświadczyłem wielkiego głodu, pragnienia i spiekoty, strzelali do mnie kilka razy rabusie i Beduini; raz dla ocalenia życia salwowałem się ucieczką i zostawiłem cały mój bagaż na pastwę łupieżcy; raz zastrzeliłem człowieka (makabryczne wspomnienie); ramię strzaskano mi podczas walki w Hebronie; sześć tygodni leżałem ciężko chory we francuskim szpitalu w Jerozolimie; prawie umarłem na malarię w Aleppo. To zarys moich przygód. Aby usłyszeć więcej, musisz przyjechać i się ze mną zobaczyć, na co mam wielką nadzieję. Nie wrócę teraz do Maldon, ale mam zacząć nową misję w Letchworth w Hertfordshire – tam gdzie znajduje się to nowe miasto-ogród. Naprawdę bardzo podoba mi się ta koncepcja.

Księdza Fortescue cechowało bardzo żywe poczucie humoru, a niekiedy lubił grać rolę enfant terrible i szokować przyjaciół. „Co różni Iksa (jednego z wiernych) i oślicę Balaama? Odpowiedź: Nic ich nie różni”. Gdy zganiono go za porównanie parafianina do osła, zgodził się, iż wykazał się brakiem życzliwości – względem osła. Szczególną przyjemność sprawiało mu oczernianie Watykanu z użyciem możliwie najbardziej szokujących określeń. Gdy dowiedział się, że Stanley Morison planuje odwiedzić Rzym, zaadresował do niego następujące rady:

Nie rozmawiaj z żadnymi urzędnikami Kurii i w ogóle z żadnym z nich się nie zadawaj. Spośród tych, którzy się ostali, to ludzie najgorszego sortu. Jeśli do nich podejdziesz, najpewniej okradną cię albo będą próbowali sprzedać ci odpust. Pozdrów ode mnie aktualnego Ordynariusza, jeśli się z nim spotkasz. W moich czasach był nim Leon XIII.

Zdarzyło się, że kardynał Bourne zdecydował, aby wymagać od wszystkich księży posługujących w jego diecezji a wyświęconych za granicą, aby poddali się egzaminowi. Dla Adriana Fortescue, najbardziej uczonego kapłana w diecezji, posiadacza trzech doktoratów, nie zrobiono wyjątku. Wszyscy egzaminowani w stosownym czasie ukończyli pisanie i wyszli – poza księdzem Fortescue, który dalej pisał i pisał.
Kanonik, który nadzorował egzamin, zaczął odczuwać głód, lecz, ku jego przerażeniu, pozostający w sali egzaminowany wyciągnął zawiniątko z kanapkami, które począł z wielką rozkoszą zajadać – nie przerywając pisania. W końcu głodny kanonik nie zdołał już tego wytrzymać. Podszedł do egzaminowanego i spytał, czy zbliża się już do końca. Z wyrazem zdumienia na twarzy ksiądz Fortescue odparł, że nie, ponieważ odpowiada na pytanie: „Napisz, co wiadomo tobie na temat herezji ariańskiej”.
Ksiądz Fortescue nie miał cierpliwości do wielomówstwa i niepotrzebnie zawiłego języka, co jasno pokazał – posługując się swym unikalnym, skrzącym się od dowcipu stylem – w przedmowie do najbardziej znanej swojej książki – Opisu ceremonii rytu rzymskiego (którą napisał nie z zamiłowania do tematu, ale celem uzyskania trzystu funtów, których pilnie potrzebował na prace wykończeniowe w kościele).
Do momentu, gdy ukazała się książka Fortescue, katolickie duchowieństwo w Anglii polegało na dokonanym przez wielebnego J.D. Dale’a tłumaczeniu włoskiej książki napisanej w roku 1839 przez wielebnego G. Baldeschiego, ceremoniarza w Bazylice Świętego Piotra.
„Niechętnie – pisał Fortescue – mówi się źle o pracy, która przez tak wiele lat stanowiła główny przewodnik dla katolickich ceremonii w Anglii”. Następnie przystąpił z wielką swadą do krytykowania jej w swoim najlepszym stylu:

Mawia się, że sprawdzianem dobrego tłumaczenia jest to, czy brzmi tak jak oryginał. Przykładając ten wzorzec do Dale’a, jawi się ono jako bardzo słabe. Dale ma taką manię używania włoskich słów, że olbrzymia część książki w rzeczywistości napisana jest wcale nie po angielsku i niemal niezrozumiała do czasu, gdy przełoży się ją z powrotem na włoski. Dale nie tylko używa nazw włoskich przy każdej możliwej okazji; angielskie słowa, na które natrafia czytelnik, to tłumaczone przezeń z bezlitosną dokładnością wystawne frazy w kipiącym wspaniałością stylu włoskim. U Dale’a na przykład celebransowi się nie „kłaniamy”, ale „czynimy przed nim zwyczajową rewerencję”, nie „stoimy”, lecz „pozostajemy w pozycji stojącej”. Wszyscy „przestrzegają” wszystkich przepisanych zachowań: „przestrzega się” zakazu klękania; „przestrzega się” zalecenia pozostania w pozycji klęczącej. Ceremoniarz nie wydaje polecenia, aby ktoś coś zrobił, lecz „powiadamia go”, że należy zadanie wykonać. Celebrans „wykańcza” Credo; przyklęka w koniunkcji z diakonem i subdiakonem – następnie „przestrzega” zasady przewidującej zachowanie w koniunkcji z nimi pozycji stojącej. Ceremoniarz z kolei podejmuje się wystosowania względem innych powiadomień oraz stosownego zachowania – aż do chwili, gdy przestrzega przepisu dotyczącego wykonania zwyczajowej rewerencji. Subdiakon przekazuje znak pokoju w ten sam sposób, w jaki mu go zakomunikowano. Wszyscy prezentują pełen powagi sposób poruszania się. Wyobraźmy sobie, że ktoś mówi w ten sposób. Wyobraźmy sobie kogoś, kto mówi, że powinniśmy prezentować pełen powagi sposób poruszania się. Musimy, rzecz jasna, „wstępować” po stopniach; błogosławieństwo jest za każdym razem „benedykcją”; „szkodliwe” staje się „zgubnym” i tak dalej. Szczerze: nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek czytał książkę napisaną równie potwornym stylem. Jedyny pozytywny jej aspekt to ten, że jest niesamowicie śmieszna. Jednak ze względu na to, iż pozycja ta miała być w zamierzeniu na serio, wielka szkoda, że nikt nie powiadomił Dale’a, by zachował zwyczajowy sposób użycia języka w koniunkcji z ludźmi, którzy piszą po angielsku.

Pewnego razu księdzu Fortescue pokazano jeden z pierwszych samochodów. Delikatnie nacisnął klakson i na jego hałaśliwy dźwięk odskoczył jak oparzony.
– Wielkie nieba! – wykrzyknął. – To brzmi jak kanonicy ze Świętego Piotra, śpiewający tercję.
To, że nie miał zbyt wysokiej opinii o standardach panujących w Bazylice Świętego Piotra, nie oznaczało jednak, że nie potrafił okazać równej zgryźliwości w stosunku do własnego chóru – którego członkowie uwielbiali księdza Fortescue i przyjmowali jego komentarze w duchu, w którym je wygłaszał. Z Sycylii, gdzie przebywał na wakacjach w 1913 roku, wysłał chórmistrzowi kartkę – napisał, że przyszło mu do głowy, aby zastanowić się, co takiego obecnie porabia; ksiądz uczestniczył akurat w liturgii w rycie bizantyńskim i pan Willson przyszedł mu na myśl „w pośrodku ich dziwacznych zawodzeń”.
W podobnym tonie zauważył, że niesłychanie intryguje go pewien werset, który odkrył w siedemnastowiecznym hymnie protestanckim: „Nawet bydlęta śpiewają Jego chwałę”.
– Sądzę – wyjaśniał – że owemu autorowi w istocie chodzi o czworonogi (choć niewiele z nich naprawdę śpiewa; John – tak). Ale czyż to nie boski werset? Powinien zostać zapisany na naszym chórze jako motto. Słuchając was wszystkich w trakcie komplety, za każdym razem będę o nim myślał.
John, do którego odnosił się Doktor, to jego kot. Ksiądz Fortescue bardzo lubił koty i niemal zawsze jakiś kot leżał zwinięty w kłębek w jego gabinecie. Gdy ksiądz dowiedział się o nadchodzącej śmierci, ostatnie słowa, jakie skierował do jednej z parafianek brzmiały: „Jeśli sytuacja zmieni się ze złej na jeszcze gorszą, zaopiekuje się pani Johnem”.

Ostatnie dni

Nieoczekiwanie, w pośrodku życia, ów niesamowity uczony został odwołany przez Boga, a większość jego prac pozostała niedokończona. Dwudziestego grudnia 1922 roku jego lekarz, doktor Fiddian, zdiagnozował raka i wysłał księdza Fortescue do specjalisty w Londynie. Następnego dnia Doktor usłyszał, jak sam to określił, „wyrok śmierci” wydany nań przez sir Charlesa Gordona z Harley Street. W liście do prezydenta College’u św. Edmunda, gdzie był profesorem historii Kościoła, ksiądz Fortescue napisał:

Spotkało mnie to, co z początku wydało się bardzo wielkim wstrząsem. Po niezłej dawce dolegliwości oraz pewnej dawce bólu udałem się z wizytą do specjalisty w Londynie, sir Charlesa (katolika, jak się okazuje). Wygląda na to, że mam raka – w dość poważnym i zaawansowanym stadium, jak się zdaje. Wybieram się do szpitala w Dollis Hill, prawdopodobnie 3 stycznia. Będzie operacja.
Jeśli się powiedzie, przewidują, że przedłuży mi to nieco życie, ale uczyni moje ciało straszliwie okaleczonym i połatanym. Szanse na radykalną poprawę są, jak się zdaje, niewielkie. W każdym razie sir Charles uprzedził mnie, że obecnie mogę mieć nadzieję na bardzo już niedługie życie. Zaiste, wyobrażanie sobie tego, co zamierzają mi zrobić, budzi we mnie odrazę większą niż śmierć, tak że nie mam teraz odczucia, jakby bardzo zależało mi na utrzymywaniu się przy życiu.
Z początku był to wstrząs. Tydzień temu, według mojej najlepszej wiedzy, byłem okazem zdrowia – poza tym, co brałem za lekką niestrawność. Wyszedłem z domu sir Charlesa po trwającym około kwadrans badaniu. W kroplach mżącego deszczu powędrowałem skąpanymi w szarym świetle Harley Street i Wimpole Street; skręciłem w Oxford Street wśród tłumów ludzi kupujących świąteczne prezenty; przez cały czas słyszałem głośny plusk wioseł przewoźnika dusz.
Pierwszy dzień czy dwa były dość straszne. Błąkałem się po moim pokoju, brałem do ręki książkę i próbowałem czytać stronę czy dwie, potem ją odkładałem. Nie potrafiłem usiąść do Boecjusza, ani do porządkowania notatek, ani do niczego. Cóż to wszystko teraz dla mnie znaczy? Przeżyłem więc wszystkie uroczystości Bożego Narodzenia, muzykę Matutinum, Mszę o północy, świąteczne wianki, przysyłane prezenciki i kartki – cały czas mając śmierć przed oczyma.
Teraz przyzwyczajam się już do myśli, że wkrótce umrę. Najgorszym, co może się zdarzyć, gdy mnie rozetną, będzie moja rychła śmierć. Dziś jestem już z tą myślą za pan brat i znieść mi ją dużo łatwiej niż mógłbym sądzić.
Sądzę, że to głupota robić raban w sprawie tak nieuniknionej jak śmierć; nie chcę też doprowadzać się do kryzysu emocjonalnego. Spędzam te ostatnie dni, sporządzając testament, czyniąc przygotowania dla mojego następcy, porządkując papiery. Sądzę, że przebolałem już to, iż rozstaję się z pracą wykonaną do połowy i zbyt wieloma zainteresowaniami, które w życiu miałem.
Pozwól, że powiem tylko tyle: jeśli nie wrócę z Dollis Hill, jeśli zabierze mnie Azrael, chcę teraz pamiętać o tym, jak bardzo uprzejmi i dobrzy byliście dla mnie zawsze ty, Vance, Flynn, George Smith i wszyscy inni […] Dzień poprzedzający pójście do szpitala mam zamiar spędzić u dominikanów na Haverstock Hill. (Nie chcę żadnego molinizmu, dziękuję bardzo. Powiedz Vance’owi, że jestem mocno przekonany, iż jeśli moja istota straci swój byt, byt ów pójdzie swoją własną drogą. To właśnie uważam za autentyczne nauczanie świętej pamięci wielebnego Tomasza z Akwinu OP). Potem odbędę spowiedź generalną i wtedy się przygotuję. Przypuszczam, że przed operacją przyniosą mi Komunię. Potem pozostając w Bożych rękach osunę się w głębinę nieświadomości i zostawię Mu resztę: czy będzie to jeszcze trochę życia z okaleczonym ciałem, czy też z miejsca Azrael. Jeśli ma to być Azrael, pragnąłbym mniemać, że wszyscy będziecie o mnie z życzliwością pamiętać i odprawicie Mszę za duszę, która nie ma żadnej nadziei poza miłosierdziem Bożym.

Trzydziestego pierwszego grudnia ksiądz Fortescue wygłosił do swojej trzódki ostatnie kazanie; nosiło ono tytuł: Chrystus – nasz przyjaciel i pocieszyciel. Wyjaśnił znaczenie Narodzenia, używając słów głębokich, lecz prostych:

Spośród wszystkich innych narodzin wybrałem te jedne godne pamięci – bo to nie tylko narodziny dziecka, ale szczególne nawiedzenie ziemi przez Boga. Taki był zamysł Objawienia – „Niebo nawiedziło ziemię” – stanowiący podstawę i duchową nutę religii chrześcijańskiej. Poprzez te narodziny i życie wszystko w Niebie stało się wcielone.

Religia chrześcijańska – mówił dalej – to nie system skomplikowanych wierzeń; wszystko, czego potrzebujemy, to kochać Chrystusa i być Mu posłusznym. Nie potrzebujemy być wybitnymi filozofami, ani martwić się o zawiłe tajemnice wiary; mamy nasze Ewangelie, a w nich sportretowanego naszego Przyjaciela. Każdy pragnie mieć przyjaciela, a Chrystus to najserdeczniejszy z przyjaciół. Nikt nie może być pewien nawet swoich własnych przyjaciół; zapominają oni o nas albo odchodzą; ale cokolwiek się zdarzy, Chrystus nas nie opuści; dotrzyma nam towarzystwa nawet w smutku i w śmierci. Nie usunie całego zła z sytuacji, w których się znajdujemy, ani tego, co doświadcza nas w życiu. To są warunki, na jakich zostajemy umieszczeni w świecie, i mylimy się, oczekując prawa do bezpieczeństwa albo roszcząc sobie do niego pretensje; dla niczego śmiertelnego podległego prawom natury nie istnieje żadna gwarancja bezpieczeństwa. Służba Chrystusa polega na pocieszaniu nas w sytuacji tych wszystkich doświadczeń, bo sam przez nie wszystkie przeszedł. Nasz największy ciężar nie będzie ani trochę większy od ciężaru, który nosił On; ani też droga naszego życia trudniejsza niż Jego droga, po której stąpały Jego święte stopy. Poprzedził nas w drodze do wszystkich mrocznych doświadczeń i umocni nas w obliczu tych, które musimy przejść.

Doktor zakończył kazanie słowami: „To wszystko, co mam do powiedzenia”. W perspektywie zbliżającej się śmierci były one głęboko prawdziwe w znaczeniu, którego najpewniej nie zamierzył.
Mimo że erudycja tego wspaniałego kapłana mogła budzić bojaźń i podziw, jego wiara była prosta w swej istocie, podobnie jak wiara tak wielkich świętych jak proboszcz z Ars czy Pius X. Opierała się na głębokiej i osobistej relacji z Chrystusem, naszym Przyjacielem i Pocieszycielem. Wszystko, czego potrzebujmy, by zbawić nasze dusze, to kochać Go i być Mu posłusznym, nawet jeśli wzywa nas do wejścia za Nim na ścieżkę cierpienia, po której stąpały dla naszego zbawienia Jego święte stopy.
To wszystko, co miał do powiedzenia, a cóż więcej mógłby dodać on sam lub inny kaznodzieja do tego prostego przesłania? Ksiądz Fortescue miał teraz doświadczyć w swojej śmierci tego, co głosił w życiu.
Trzeciego stycznia 1923 roku opuścił Letchworth i pojechał do szpitala w Dollis Hill, gdzie 11 lutego zmarł. Poprzedniego wieczora przybył do rodziny Willsonów, aby się pożegnać. Dzieci nie miały świadomości, że choroba księdza jest tak poważna i zdał się im bardzo radosny. Adrian (nazwany tak na cześć Doktora) Willson, syn kierownika chóru, pamięta, jak ksiądz Fortescue udał się do przyległego pokoju, aby na osobności zamienić słowo z panią Willson, a gdy na powrót pojawili się w drzwiach, matka Adriana ocierała z policzków łzy.
Każdy po kolei ściskał ręce Doktora i życzył mu wszystkiego najlepszego; następnie ksiądz odwrócił się i poszedł ogrodową ścieżką w ciemność. Gdy zobaczyli go ponownie, leżał już w trumnie.
Przed opuszczeniem po raz ostatni w życiu (o czym wiedział) świętego Hugona, by udać się pociągiem do Londynu, pożegnał się ostatecznie w samotności ze swoim kościółkiem; widziano, jak w ciszy całuje kamień ołtarzowy, na którym tak często sprawował Najświętszą Ofiarę, o której pisał w sposób tak głęboki. Wiernych jego parafii, modlących się w jego intencji bez ustanku, w najmniejszym stopniu nie zdziwiło, gdy dowiedzieli się od osób towarzyszących mu w ostatniej chorobie, że w trakcie tych tygodni męki jego umysł bezustannie pracował, rozmyślając nad cierpieniami naszego Pana i że wielokroć odmawiał przyjmowania morfiny – zdecydowany, by wytrwać na „królewskiej drodze bólu” – to wyrażenie stosował rokrocznie podczas wygłaszanych w Letchworth kazań poświęconych Męce Chrystusa. Głosić nauki o „królewskiej drodze” to jedno; kroczyć nią – to coś zupełnie innego.
Pogrzeb księdza Fortescue musiał być najbardziej okazałym, jaki kiedykolwiek wyprawiono w Anglii księdzu parafialnemu, i był świadectwem, jak wielkim szacunkiem cieszył się on zarówno wśród katolików, jak niekatolików.
Peter Willson, drugi z synów kierownika chóru, nie mógł uczestniczyć w pogrzebie, ponieważ chorował na ospę; pamięta jednak dokładnie, jak pozwolono mu obserwować z okna na górze kondukt zmierzający przez Letchworth na cmentarz. Cała wioska, rozciągająca się na długość niemal mili, zapełniła się licznymi biskupami, rzeszami duchowieństwa, chórem katedry westminsterskiej, śpiewakami, księżmi i niektórymi wychowankami College’u św. Edmunda, przedstawicielami arystokracji oraz innymi dygnitarzami, członkami rodziny Fortescue i niezliczonymi mieszkańcami Letchworth.
Zaledwie kilka tygodni wcześniej, mimo niepokoju wywołanego zbliżającą się śmiercią i troską o pozostawienie swojemu następcy parafii w dobrym stanie, ksiądz Fortescue nie zapomniał, aby w bożonarodzeniowy ranek jako niespodziankę wysłać dzieciom kierownika chóru prezenty.
Życie i śmierć Adriana Fortescue mogą być dla nas większą nauką o najgłębszej rzeczywistości naszej wiary, którą jest Krzyż, niż wszystkie jego książki. Jego całkowita szczerość, wysokie poczucie honoru, hojność i surowość życia osobistego zyskały mu powszechny szacunek wśród wyznawców wszystkich religii w Letchworth.
Wbrew życzeniom swojej rodziny, która chciała, by spoczął w grobie razem z przodkami, Adrian Fortescue zdecydował, by pochowano go w Letchworth, wśród parafian, i poprosił, aby na pamiątkowym obrazku pogrzebowym umieszczono wizerunek Dobrego Pasterza.
Żaden człowiek nie jest doskonały. Adrian Fortescue też miał swoje kaprysy, uprzedzenia i napady niecierpliwości, które nie zawsze obliczone były na przypodobanie się bliźnim. Jako człowiekowi o nadzwyczajnej wiedzy trudno było mu znosić bezrozumnych \PRZYPIS: Por. 2 Kor 11, 19: „Albowiem radzi znosicie bezrozumne, będąc sami rozumnymi”.\, a niektórzy sądzili, że ma aroganckie przeświadczenie o swojej wyższości. Jego kąśliwe poczucie humoru szczególnie znienawidzili ci, w których stronę kierował jego ostrze, lecz jeśli uświadomił sobie, że zachował się okrutnie, nie spoczął, póki nie naprawił sytuacji.
Był uczonym, którego pisarstwo ma trwałą wartość najwyższej próby. Był nauczycielem o rozległej wiedzy i takim uroku osobistym, że z łatwością przykuwał uwagę i zdobywał sympatię swoich uczniów. Był księdzem parafialnym, który nie szczędząc wysiłku pracował dla swojej trzódki i nagrodzony został jej oddaniem. Jako lingwista był uzdolniony w stopniu niezwykłym, niemal niespotykanym. Plasował się w pierwszym szeregu twórców w dziedzinach kaligrafii i heraldyki.
Ksiądz Fortescue spoczywa w katolickiej części cmentarza w Letchworth, otoczony mogiłami swoich parafian. Nie jest niespodzianką, że zaraz obok niego leżą Wilfryd i Klara Willsonowie, jego najbliżsi przyjaciele. Na kamieniu nagrobnym księdza Fortescue wyryto herb jego rodziny oraz słowa:

HIC IACET
ADRIANUS A FORTI SCUTO
PRESBYTER
WESTMONASTERIENSIS
BEATEM SPEM EXPECTANS \PRZYPIS: Tu leży Adrian z rodu Fortescue, kapłan westminsterski, oczekując błogosławionej nadziei.\

Wokół samego kamienia nagrobnego wyryto piękne słowa z Psalmu 25, znamionujące całe jego życie kapłańskie:

DOMINE. DILEXI DECOREM
DOMUS TUAE, ET LOCUM
HABITATIONIS GLORIAE TUAE. \PRZYPIS: „Panie, umiłowałem ochędóstwo domu twego, i miejsce mieszkania chwały twojej” (Ps 25, 8).\

[1999]

Tłum. Łukasz Makowski