Mam nadzieję,
że uda mi się przedstawić powody tego, że ktoś z moją
przeszłością i wykształceniem – które według powszechnego
mniemania powinno odsuwać człowieka od wiary – doświadczył
czegoś przeciwnego. To wskutek mojego wykształcenia naukowego i
medycznego oraz wpływowych profesorów, których spotkałem na
swojej drodze, ostatecznie przyjąłem wiarę nie tylko katolicką,
ale tradycyjną wiarę katolicką, którą przedstawia się jako
bardziej niż cokolwiek innego przeciwstawną rozumowaniu naukowemu i
prawdzie naukowej.
W samym środku
Soboru [Watykańskiego II] i obietnic nowej wiosny Kościoła
urodziłem się w szpitalu Sióstr Miłosierdzia, a ochrzczony
zostałem w kościele pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia,
wybudowanym przez Leonarda Giblina Seniora, mojego dziadka. Gdy nieco
podrosłem i zacząłem uczyć się religii, już wprowadzano
zasadnicze zmiany. A zatem edukacja, jaką odebrałem, była bardziej
nauczaniem o tym, co miało się zmieniać niż tradycyjną nauką
katolicką. Pamiętam, że na początku było całkiem sporo osób
duchownych – jak na nasze doprawdy niewielkie miasteczko –
istniała duża wspólnota religijna: między innymi siostry
miłosierdzia […
– 1'53].
Ale bardzo szybko osoby duchowne zaczęły znikać, a nauczaniem
religii zajęli się świeccy. Pamiętam pewne pobożne damy jak moją
matkę chrzestną – pamiętam ich poczucie straty i zawodu. Ciężko
było na to patrzeć. Ale wciąż uczestniczyłem w życiu Kościoła.
Byłem naprawdę bardzo zainteresowany Mszą. Mocno mnie przyciągała.
Wydawała mi się czymś bardzo ważnym: gromadziła się cała
społeczność; był rytuał. Msza odgrywała w życiu wszystkich
jakąś niezwykle istotną rolę.
Zgłosiłem
się na ministranta, ale wcale nie polecono mi przyjść, bym nauczył
się posługi, ani nie pozwolono wyjść do Mszy. Zacząłem więc
nękać Mamę. Nękałem ją tak, a ona z kolei zaczęła nękać
księdza, aż w końcu powiedziano mi: „Przychodź do zakrystii co
dzień o piątej trzydzieści, a będziesz mógł służyć do
porannej Mszy przed lekcjami”. Więc choć od wczesnego dzieciństwa
miałem nawyk chowania się w moim pokoiku i czytania do późnej
nocy, Msza była dla mnie na tyle ważna, że wstawałem rano i
służyłem do niej. Gdy po raz pierwszy przybyłem do zakrystii w
charakterze ministranta, wspomniałem księdzu, że nikt mnie nie
uczył służenia – nie miałem pojęcia, co należy robić –
zielonego pojęcia. Odpowiedział, że nie ma to znaczenia; na jego
sygnał mam mu przynieść wodę i wino – i to wszystko, czego
potrzeba. W porządku – zrobiłem tak. Pojawiałem się regularnie,
co dzień, aby służyć do Mszy – choć byłem zmęczony – ale
wydawało mi się to ważne. A potem nauczyłem się ministrantury
obserwując innych posługujących, szczególnie w niedzielę.
Nauczyłem się, kiedy uderzać w dzwonki – tylko na podstawie
obserwacji. Ale później, gdy nadeszły zmiany – zaczęło się od
sutann – choć żaden z ministrantów nie chciał nosić nowych
wkładanych przez głowę sutann z poliestru i wszyscy wkładali te
tradycyjne – tradycyjne sutanny koniec końców po prostu zniknęły
z zakrystii. Więc nie mieliśmy wyboru. A potem zaczęły znikać
dzwonki – coraz to trudniej było je znaleźć. Zasadniczo
wszystkie elementy tradycyjnej Mszy zaczęły znikać – na moich
oczach.
Była też
pewna chwila, którą zapamiętam na zawsze: siedziałem na
najwyższym stopniu ołtarza, a właściwie na najwyższym ze stopni
prowadzących do miejsca, w którym ołtarz niegdyś się znajdował;
siedziałem na honorowym miejscu przeznaczonym dawniej do śpiewania
Ewangelii, po mojej lewej stronie siedział ksiądz, a obok niego
drugi ministrant; rozejrzałem się i poczułem niezmierną dumę, bo
oto znajdowałem się tu właśnie: oczy wszystkich były w nas
utkwione – to oczywiste, że byliśmy kimś ważnym, kimś
szczególnym. Pamiętam to niesamowite poczucie dumy: ależ jestem
wyjątkowy! Ale później nabrałem z tego powodu okropnego poczucia
winy i obrzydzenia: bo czemu niby miałbym być wyjątkowy? Nie
robiłem niczego wyjątkowego – tylko siedziałem tam na stopniach.
Czemu miałbym czuć się kimś tak szczególnym? Nie było po temu
żadnego powodu. To wszystko zdało mi się jakąś straszliwą
farsą. Poczułem takie obrzydzenie, że odmówiłem jakiejkolwiek
pomocy w służeniu do Mszy. Powiedziałem o tym moim rodzicom: nie
będę miał już z tym nic wspólnego. Ale wciąż chodziłem razem
z nimi na Mszę – tak jak tego ode mnie wymagali – i obserwowałem
jak niepoprawni publiczni grzesznicy, dobrze znani w tak małym jak
nasze miasteczku, urządzili skuteczną inwazję na prezbiterium ze
swoimi gitarami i mdłymi piosneczkami z gatunku pop – pełni tej
samej pychy, którą dostrzegłem u siebie, gdy siedziałem na
miejscu, w którym niegdyś znajdował się ołtarz.
W umyśle
zaczęła mi kiełkować myśl – szczególnie w obliczu reakcji
moich rodziców na to wszystko – że katolicyzm to jakieś potworne
oszustwo, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego; wydał mi się
tak nieuczciwy, nieszczery, że nie chciałem mieć z nim absolutnie
nic wspólnego. Tak więc w owym momencie porzuciłem całe moje
zaangażowanie religijne. I być może – chrzest pociąga za sobą
łaskę, łaskę niezacieralną – ale jeśli poza tym towarzyszyła
mi jakakolwiek łaska uświęcająca – przejawiła się ona w tym,
że jako dziecko bardzo mocno ciekawiła mnie mechanika i to, jak co
działa. Byłem tym po prostu zafascynowany. A ponieważ dorastałem
w miasteczku zamieszkałym głównie przez pracowników fizycznych;
tak wielu jego mieszkańców zajmowało się różnymi mechanizmami,
motocyklami i rowerami, które mnie fascynowały. Tak więc
nieodmiennie chciałem przyglądać się ich pracy, uczyć się, a
oni pokazywali mi działanie mechanizmów i uczyli mnie. Ale zawsze
zadawałem jedno pytanie – pytanie, odpowiedź na które ciekawiła
mnie bardziej niż wszystkie inne odpowiedzi – zresztą, istnieje
coś takiego jak intelektualna satysfakcja z rozwiązania problemu i
świadomości, jak udało się to zrobić – a moje pytanie
brzmiało: Skąd wiedział pan, że to właśnie należy naprawić?
Skąd wiedział pan, że tu tkwi usterka? To pytanie z dziedziny
epistemologii: jak dochodzimy do poznania prawdy? I od tego czasu
zawsze mnie to fascynowało. I to właśnie doprowadziło do mojego
zainteresowania nauką i medycyną z perspektywy filozofii – poza
wspomnianą satysfakcją intelektualną – próbowałem znaleźć
odpowiedź na owo filozoficzne pytanie: jak dochodzimy do poznania
prawdy?
Mój ojciec
naprowadził mnie na ważny trop. W trakcie wszystkich tych zmian,
gdy świeccy zastąpili duchownych w roli nauczycieli katechizmu, gdy
opowiadali o wszystkim tym, co ma się zmienić i jak mają zamiar to
zmienić – spytałem Tatę: „Skoro wszystko to trzeba zmienić,
dlaczego uświadomienie sobie tej potrzeby zajęło Kościołowi tyle
czasu?”. A on odrzekł: „Te rzeczy nie mogą się zmienić”.
Spytałem: „Dlaczego nie?”. „Bo prawda się nie zmienia”. I
to był dla mnie kluczowy koncept filozoficzny. Stanowi on w istocie
podstawę całej nauki, ponieważ nie ma sensu zajmować się nauką,
jeśli prawda jest zmienna. Nauka stoi na metafizycznej podstawie,
która mówi: prawda pozostaje niezmienna. I w ten sposób możemy
dojść do poznania prawdy, choć w trakcie tego procesu możemy się
do niej zbliżać, albo od niej oddalać, lecz prawda się nie
zmienia, a zatem daje się poznać. Czym jest jednak proces, w ramach
którego zbliżamy się do prawdy?
W toku mojej
dalszej edukacji – mając na względzie moje umiejętności w
zakresie rozwiązywania problemów i zainteresowanie mechaniką –
nauki ścisłe wydały się wyborem całkiem naturalnym. Ale w liceum
przedmiotów ścisłych uczy się w taki sposób, że właściwie nie
dowiadujemy się o tym, jak uprawiać naukę, lecz na zasadzie: oto
są pewne prawa, działa to tak a tak i uczysz się po prostu o danym
procesie, o danej metodzie. Nie uczy się jednak o elementach
filozofii – zacząłem się o nich dowiadywać dopiero w trakcie
studiów.
Tym, co
prawdziwie otworzyło mi na tę kwestię oczy, było... wybrałem w
koledżu kurs zatytułowany Życie
przez wieki.
Dotyczył on ewolucji. W zamyśle miał się zacząć od zajęć na
temat ewolucji chemicznej: skąd na całkowicie pustej i martwej
planecie wzięły się podstawowe cząsteczki organizmów żywych? A
następnie: jak przekształciły się one w organizmy żywe – coraz
bardziej złożone. Kurs prowadził uznany paleontolog, dr Ernest
Lundelius.
Dr Lundelius rozpoczął wprowadzenie do kursu mówiąc, że zamierza
przedstawić pewne zjawiska jako fakty, a pewne teorie jako prawdę –
lecz to jest kurs naukowy, więc potrzeba, byśmy zrozumieli, że
niektóre spośród przedstawianych przezeń faktów oraz teorii będą
błędne. I nie wie, ile z nich jest błędnych, ani które. Część
naukowego procesu polegała na tym, abyśmy kwestionowali to, co
usłyszymy, i usiłowali znaleźć, gdzie tkwi błąd – byśmy
pomogli profesorowi wskazać jego błąd. I to była postawa, której
nie napotyka się w ramach studiów naukowych. Przedmiotów ścisłych
zawsze uczono mówiąc: jest tak a tak, takie są fakty; albo je
przyjmujesz albo nienawidzisz prawdy. Tak więc to był dla mnie
kluczowy moment, ponieważ oto ten profesor prowadzący kurs na temat
ni mniej ni więcej tylko ewolucji dostarczył mi hermeneutycznego
klucza do pytania z dziedziny epistemologii brzmiącego: jak możemy
dojść do prawdy? A odpowiedź brzmi: dzięki pokorze; tylko dzięki
pokorze. Tak więc postawa doktora Lundeliusa wywarła na mnie
ogromny wpływ, a jako że w tamtym czasie silnie wierzyłem w teorię
ewolucji, naprawdę otworzyła mi oczy, bo profesor przeanalizował
każde z fundamentalnych twierdzeń zwolenników teorii ewolucji i
całkowicie je obalił. Nie dlatego, aby żywił „antyewolucyjne”
poglądy albo sprzeciwiał się tej teorii na gruncie religijnym –
był po prostu uczciwym naukowcem. Nade wszystko chciał poznać
prawdę i uznawał, że największą przeszkodę na tej drodze
stanowi nasza własna stronniczość, nasze uprzedzenia.
Doprowadziło
mnie to do poczynienia pewnych spostrzeżeń z dziedziny filozofii –
stałem się swego rodzaju kaznodzieją; głosiłem, że istnieją w
nas dwa sprzeczne pragnienia: chcemy znać prawdę, ale jednocześnie
chcielibyśmy nagiąć ją, by poddała się naszej woli; chcemy
prawdę po naszemu zdefiniować; chcemy „zmusić” ją, by
dopasowała się do naszej własnej upadłej woli. I bardzo rzadko
zdarza się, że nasze umiłowanie prawdy przeważa nad egoistycznym
pragnieniem, by była taka, jaką chcielibyśmy ją widzieć. A gdy
tak się zdarza – gdy dochodzi do konfliktu między naszą wolą –
naszą upadłą wolą – a prawdą – cóż, lekceważymy prawdę
jako coś, co „nie działa”; usiłujemy zdegradować jej
znaczenie; „to nie działa” – ubiczujemy ją i ukrzyżujemy.
Tak więc to właśnie głosiłem, mając się jednocześnie za
agnostyka, jeśli nie wręcz ateistę. To wydawało się kluczem do
prawdziwego znaczenia, prawdziwego celu mojego życia: ukochać
prawdę ponad wszystko.
Potem
dalej zdobywałem uniwersyteckie wykształcenie, bo już wtedy –
jako student bez tytułu – wiedziałem, że z filozoficznego punktu
widzenia chcę zaangażować się w nauki ścisłe, bo po raz
pierwszy w życiu spotkałem się z taką pokorą. Ponadto zaś nauki
ścisłe są w stanie dowieść, że dają pewne pojęcie o prawdzie
i mają argumenty na jej poparcie. Więc pomyślałem: to jest to –
w ten sposób podchodzi się do nauki, która daje filozoficzny
fundament, by naprawdę udzielić odpowiedzi na pytanie, które
zawsze mnie nurtowało: jak dojść do poznania prawdy – jak się
do niej zbliżyć? Podjąłem więc dalsze studia. Miałem wielkie
szczęście, że udało mi się jednocześnie kształcić w kierunku
medycznym oraz na studiach doktoranckich w ramach łączonego
programu akademickiego. Mogłem podążać śladem moich
zainteresowań filozoficznych spoglądając na rzeczywistość
zarówno z punktu widzenia nauk medycznych, jak i biofizyki.
Oczywiście, satysfakcja intelektualna z wykorzystania umiejętności,
które rozwijałem w sobie od dzieciństwa, aby pomóc innym i zrobić
coś dobrego – to też była część całości – ale najbardziej
przyciągała mnie ta filozoficzna fascynacja epistemologią.
A
więc studiuję biofizykę, którą można uważać za jedną z
najbardziej niepodatnych na uprzedzenia dziedzin nauki – jeśli
nawet nie najbardziej niepodatną na uprzedzenia spośród nich; nie
ma tu zbyt dużo miejsca na stronniczość. Przyznaję, że byłem
nieco naiwny, bo myślałem: „Zaangażuję się w nauki ścisłe,
nauki ścisłe pozostają poza wpływem polityki”. Oczywiście,
myliłem się w tej kwestii. Sądziłem, że zajmę się tematyką, w
którą naprawdę będę mógł się wgryźć.
Zacząłem
na Galveston cieszący się renomą program akademicki z zakresu
biofizyki – dla potrzeb NASA zajmowano się tam mocno fizjologią
człowieka w kosmosie – program cieszył się uznaniem. I
prezentowano tam to samo podejście, które pokazał mi wspomniany
profesor paleontologii. Więc czułem się naprawdę podekscytowany:
znalazłem się na swoim miejscu! Przypominam sobie jednego z
wykładowców, doktora Fishmana, który narzekał i biadał nad
literaturą z zakresu biofizyki. Zanim doktor Fishman zajął się
biofizyką, był inżynierem-elektrykiem. Doskonale znał się więc
na przyrządzie elektronicznym używanym do przeprowadzania
eksperymentów, wykonywania pomiarów – wiedział więc dokładnie
jak działają takie urządzenia. Tym zajmuje się w wielkiej części
biofizyk: mierzy przepływ, ruchy jonów na zewnątrz i do wewnątrz
komórek – angażuje się w tego typu sprawy. Dr Fishman skarżył
się, że większość literatury z zakresu biofizyki to fikcja.
Twierdził, że to całkowita fikcja. W istocie użył na jej
określenie barwniejszych słów, które dokładniej wyrażały jego
ubolewanie nad tym faktem – mówił, że większość wspomnianej
literatury nijak nie przystaje do rzeczywistości. A to dlatego –
mówił – że obecnie badacze mogą kupić sprzęt, nie mając
pojęcia o tym, jak on działa. A potem wszystko, co mają do
zrobienia, to poruszyć pokrętłami i czekać, aż uzyskają
pożądane wyniki. A potem je publikują. A więc to zupełna fikcja.
Wszystko, co wspomniani badacze zrobili, to odpowiednio ustawili
pokrętła i uzyskali potrzebne im rezultaty – nie mając bladego
pojęcia o tym, skąd się wzięły. Dr Fishman całkiem jawnie
powiedział o tym, co miałem nadzieję usłyszeć i o powodzie, dla
którego poszedłem na studia, gotów przejść ten etap edukacji, a
mianowicie: mamy do czynienia z olbrzymią stronniczością, nawet
jeśli usiłujemy zająć się dziedziną pozornie tak obiektywną
jak biofizyka. I tych uprzedzeń bardzo trudno nam się wyzbyć.
By
wspomnieć o innym zwolenniku teorii ewolucji: Stephen Jay Gould,
wyróżniający się wśród popularyzatorów owej teorii, napisał
książkę zatytułowaną Błędna
ocena człowieka [The
Mismeasure of Man].
W publikacji tej dokumentuje i chronologicznie przedstawia jak
badaniami naukowców wykonujących pomiary wielkości czaszek,
rozmiaru mózgu u różnych ras wspierano teorię o wyższości
jednej rasy nad drugą i tym podobne – i jak wyniki badań zostały
wypaczone przez stronniczość badaczy. A naprawdę istotne jest w
tej sprawie to, że wspomniani badacze wcale nie mieli zamiaru być
stronniczy. Nie usiłowali celowo wypaczyć wyników swoich badań,
ale i tak jakimś sposobem do tego doszło.
Na
zajęciach uniwersyteckich mówi się o metodzie naukowej. Niektórzy
wyznają metodę małych kroków: krok numer jeden, dwa, trzy, cztery
– na każdym etapie prowadzi się obserwacje, przeprowadza
eksperymenty... I choć da się wskazać pewne cechy wspólne metody
naukowej, naukowcy nie idą tropem poszczególnych etapów – nie
mówią: pierwszy już za nami – pora na drugi. Zajmują się
wszystkimi etapami właściwie jednocześnie. Lecz daje to wrażenie,
jakby nauka była pewną techniką: jeśli zastosujesz technikę,
uzyskasz pożądane rezultaty. Lecz nawet Jay Gould argumentował w
Błędnej
ocenie człowieka,
że zastosowanie odpowiedniej techniki nie gwarantuje uzyskania
pożądanych wyników. Co więcej, podobnie jak dr Fishman,
powiedział o literaturze z zakresu biofizyki, że badania z tej
dziedziny ogłaszano, ponieważ badacze najwyraźniej zastosowali
właściwą technikę – lecz w istocie nie uzyskano prawdziwego
wyniku.
Jest
bowiem coś jeszcze, coś bardzo ważnego – nawet jeśli poza tym
jednym wszystko zrobisz prawidłowo, nawet jeśli postąpisz zgodnie
z przepisaną metodą naukową, wciąż możesz całkowicie się
mylić. W istocie: jeśli jesteś twórczy i bystry, możesz pomylić
się jeszcze bardziej niż gdybyś tak inteligentny nie był.
Istnieje coś takiego, o czym przypomina się doprawdy rzadko, lecz
jest to najbardziej podstawowy, najistotniejszy aspekt zajmowania się
nauką: a jest nim upokorzenie własnej stronniczości. I lubię o
tym wspominać: na tym polega siła metody naukowej – na
upokorzeniu własnych uprzedzeń. Część owego procesu polega na
tym, by wyszedłszy z hipotezą, zbadać ją, pokazać kolegom po
fachu. A najlepsza postawa polega w istocie na tym, by zapytać: czy
mógłbyś mi pomóc wskazać moje błędy? W którym punkcie się
mylę? Czy widzisz coś, co się nie zgadza? Naprawdę szukasz
podejścia najbardziej z możliwych krytycznego. A gdy jest to już
za tobą, prezentujesz swoją teorię przed całym wydziałem albo na
forum całego uniwersytetu i masz nadzieję, że ktoś może
dostrzeże błąd na tym etapie badań. Następnie przygotowujesz
publikację o swoim odkryciu i znów żywisz nadzieję, że krytyczny
odbiorca wskaże jakiś twój błąd. Zdałem sobie sprawę, że
proces badania naukowego polega nie tyle na udowadnianiu danej
hipotezy albo teorii, ale na próbie znalezienia w niej błędu;
polega na usunięciu łusek z własnych oczu. To bowiem oczywiste, że
Bóg obdarował ludzi niesamowitym intelektem: technologie, które
jesteśmy w stanie stworzyć; odkrycia, których jesteśmy w stanie
dokonać – problem nie tkwi w naszym intelekcie. Polega na tym, że
ukrywamy przed samymi sobą prawdę – ze względu na nasze upadłe
naturę i wolę. Odkrycie to faktycznie zaczęło wywierać na mnie
wpływ, bo zacząłem się zastanawiać: no cóż, czy ta sprawa
naprawdę przedstawia się tak, jak mi się wydaje?... I to, co
zacząłem robić, to sporządzać listę i próbowałem notować
przypadki, kiedy czyniłem założenie, że coś jest prawdziwe, a
okazywało się, że nie jest – kiedy się oszukałem. Wydało mi
się to niezwykle ważne. Zacząłem dostrzegać, jak co dzień raz
po raz sam siebie oszukiwałem. W mojej głowie pojawiła się myśl
– dotyczyła również moich badań biofizycznych, w trakcie
których okazywało się, że moja ulubiona teoria... że coś
przeoczyłem, bo tak bardzo chciałem, aby okazała się prawdziwa.
Pomyślałem więc: skoro tak często zdarza mi się popełniać
błędy w dziedzinie biofizyki – podobnie jak innym – i to w
dziedzinie, o której nie pomyślelibyśmy, że jest narażona na
dużą dozę stronniczości – w której zachowujemy obiektywizm –
jak jest w takim razie z innymi dziedzinami, na przykład dotyczącymi
pytań z zakresu moralności? I w tym momencie moja stronniczość
naprawdę mocno dała o sobie znać; nie bardzo było jak ją
pohamować: w jaki sposób uda ci się poskromić uprzedzenia, gdy
prowadzisz rozważania na temat teorii moralnych? Więc naprawdę
zacząłem stosować – usiłowałem stosować – tę samą postawę
krytyczną oraz tę samą autorefleksję, których uczyłem się w
ramach badań z zakresu biofizyki. I rzeczywistość zaczęła mi się
jawić całkiem odmiennie niż dotychczas. Wybory moralne, zwłaszcza
jeśli chodzi o relacje z kobietami i podobne sprawy... owe pytania
moralne ujrzałem z całkiem innej perspektywy, z chwilą gdy
podjąłem realny wysiłek, by trzymać swoje uprzedzenia na wodzy i
ujrzeć prawdę taką, jaką jest, a nie taką, jaką chciałbym ją
widzieć – i nie taką, jak przedstawiali mi ją inni, którzy też
mieli w tym względzie swoje marzenia. Naprawdę zacząłem
zachowywać się w inny niż dotychczas sposób. Jeśli miałem być
szczery, nie mogłem być już taki sam jak wcześniej.
I
wtedy mój przyjaciel, którego poznałem na uniwersytecie –
właśnie ukończył studia na wydziale pielęgniarstwa –
powiedział: „Mam powołanie do kapłaństwa”. I tyle.
Pomyślałem: „O, nie! Nie powinieneś się w to pakować, bo,
widzisz, ja już od dzieciństwa wiem, że religia katolicka to
potworne oszustwo”. Powiedziałem więc: „O, nie, nie, nie, nie
pakuj się w to”.
Wskutek
tego wydarzenia zacząłem badać naukę Kościoła. Chciałem
naprawdę wiedzieć, czego Kościół naucza, bo zależało mi na
odciągnięciu go od fałszywej drogi i szalonego pomysłu zostania
kapłanem – i przekonaniu go, że Kościół katolicki nie ma do
zaoferowania niczego poza zwiedzeniem go na manowce.
W
miarę jak coraz głębiej poznawałem naukę Kościoła, szczególnie
tę dawniejszą – kwestie wiary, moralności oraz podobne –
spotkało mnie prawdziwe zaskoczenie, ponieważ Kościół uczył
tego, co ja zrozumiałem i do czego się przekonałem usiłując być
uczciwym ateistą. Próbowałem po prostu być ze sobą szczery i nie
widzieć rzeczywistości na sposób samolubny, nie patrzeć na nią
stronniczo. Kościół uczył tego wszystkiego, do czego dochodziłem
– z tą różnicą, iż Kościół uczył tego w sposób tak piękny i
pełen wspaniałych sformułowań i o wiele pełniejszy niż ja. To była dla mnie wielka niespodzianka – wręcz
wstrząs – nie tego się spodziewałem.
Zacząłem
więc wspólnie z przyjacielem badać sprawę trochę głębiej,
prowadzić dyskusje filozoficzne. Przyjaciel wstąpił do seminarium.
Nie pobył tam długo, bo – co nikogo z tu obecnych nie powinno
zdziwić – jego kierownik duchowy otwarcie głosił poglądy
komunistyczne, w jawny sposób pastwił się nad klerykami. Więc mój
przyjaciel, będąc człowiekiem uczciwym, nie mógł tego
zaakceptować – powiadomił więc o tym odpowiednie organa – na
coraz wyższych szczeblach – aż sprawą zajął się Rzym;
ostatecznie to mój przyjaciel został upomniany za poruszenie
sprawy. Opuścił więc seminarium, a był bardzo szczery w swoim
przekonaniu o tym, do czego Pan Bóg go powołuje, więc wyzbył się
wszelkich ziemskich dóbr – został z niczym. Cóż, w porządku.
Możesz przyjść i mieszkać u mnie w domu; możesz się tu
zatrzymać, możesz kontynuować studia w Uniwersytecie Św. Tomasza
[w Houston]; możesz dalej studiować teologię, metafizykę i tak
dalej, a gdy wrócisz z zajęć, możemy prowadzić głębokie
rozmowy. I faktycznie tak było – prowadziliśmy fantastyczne
rozmowy. Ale to wszystko pobudziło mnie też do zainteresowania się
na nowo Mszą świętą, jako że zaczynałem zauważać, iż Kościół
to coś bardzo ważnego, że Kościół ma coś bardzo istotnego do
przekazania. Podobnie jak mój profesor paleontologii Kościół
mówił w sposób pokorny i szczery – głosi on swoją naukę ze
względu na jej prawdziwość, nawet jeśli nie chcemy jej słuchać.
W
miarę jak zacząłem dowiadywać się o Kościele coraz to więcej,
zacząłem pytać o Mszę. Pytałem o nią również w czasach, gdy
byłem ministrantem; pytanie uznałem za tak istotne, że je
zadawałem: O co chodzi we Mszy świętej? Czym ona jest? I nigdy nie
udało mi się uzyskać odpowiedzi, która cokolwiek by mi wyjaśniała
– czy to pod względem intelektualnym, czy duchowym. Słyszałem
zazwyczaj: „Cóż, to ofiara Chrystusa” – takie dawano mi
odpowiedzi, ale zdawało się, że nie mówiono tego z przekonaniem;
zapytani wydawali się zakłopotani tym, że wytrwale usiłowałem Mszę
pojąć. Zacząłem więc ponownie zadawać te pytania, wspólnie z
przyjacielem. Chodziliśmy na poranną Mszę do pobliskiego kościoła
Novus Ordo. Zbytnio nam to nie odpowiadało, ale dobrze było
usłyszeć, jak czytana jest Ewangelia, a niekiedy trafiało się
przyzwoite kazanie. Zacząłem więc pytać księży, zacząłem
uczestniczyć w dysputach filozoficznych w Centrach Newmana, gdzie
spotkałem co konserwatywniejszych kapłanów, których pytałem o
Mszę: „Naprawdę chciałbym zrozumieć Mszę. To bez wątpienia
coś bardzo ważnego. Czy może mi ją ksiądz wyjaśnić?”. I znów
czegoś mi w ich wyjaśnieniach brakowało. Może czegoś nie
potrafili przekazać, a może ja nie potrafiłem ich zrozumieć –
tak czy inaczej ich tłumaczenia nie przemawiały do mnie. Niemniej
jednak próbowałem dalej, aż w końcu mój przyjaciel – słysząc
jak ciągle powtarzałem: „Zrozum, muszę pojąć Mszę świętą –
to dla mnie bardzo ważne” – powiedział: „W porządku,
trzymaj” – z tymi słowami wręczył mi mszalik księdza
Stedmana.
Nie wiedziałem, że gdzieś jeszcze odprawia się Msza tradycyjna.
Otworzyłem mszalik i coś wskoczyło na swoje miejsce. Dostrzegłem,
że coś w tym jest. Zacząłem więc poszukiwać Mszy tradycyjnych w
mojej okolicy. Najpierw natrafiłem na kaplicę SSPX, a w końcu na
kaplicę tradycyjnie katolicką. I w tej małej „niezależnej”
kaplicy – miejscu bardzo niewielkim i skromnym – tam właśnie
przeżyłem wielkie objawienie. Wszedłszy tam i zbadawszy swoje
sumienie, modląc się o pokorę, a następnie będąc świadkiem
tego, co już opisałem (jako ateista, starając się być uczciwym
ateistą) – to jest naszej relacji do prawdy – stwierdziłem że polega
ona na tym, iż my prawdę krzyżujemy. Zbliżamy się do niej lub
coraz dalej od niej odsuwamy, ale wszystko – każda decyzja, którą
podejmujemy, każda interakcja, w której uczestniczymy – jest
naszą osobistą odpowiedzią na prawdę. I albo się wobec niej
upokorzymy, a ona obdarzy nas błogosławieństwem i życiem – albo
ją ukrzyżujemy. To był pierwszy raz, kiedy wszystko złożyło się
w taką całość; bo gdy patrzyłem na składanie tej ofiary – i
nie było żadnej wątpliwości, to było zupełnie jasne, że – w
przeciwieństwie do mszy Novus Ordo – to, z czym miałem do
czynienia, to było składanie ofiary. Coś było ofiarowywane. Coś
było poświęcane. I właśnie tam to ujrzałem. Tak jak w moich
naukowych dociekaniach dostrzegałem na wiele różnych
niezauważalnych na pierwszy rzut oka sposobów, jak prawdę składa
się w ofierze na ołtarzu – nawet jeśli tym ołtarzem był
laboratoryjny stół. Widziałem więc, jak na moich oczach składa
się w ofierze prawdę. Ale wtedy, gdy obserwowałem Mszę i
zobaczyłem jak składa się w ofierze Prawdę we własnej osobie,
stało się zupełnie jasne, że na ołtarz ofiarny zaprowadziły Ją
właśnie wszystkie moje grzechy, cały mój egoizm. I wszystko to,
co usiłowałem opisać starając się być uczciwym ateistą,
przedstawiono w tak piękny sposób – właśnie tam, podczas Mszy:
Prawdę ukrzyżowaną. To doświadczenie doprowadziło mnie do tego,
że dziś znajduję się właśnie tu. Dostrzegłem, że w
autentycznej nauce, w naprawdę uczciwie prowadzonych badaniach
naukowych, oraz u naukowców, których spotkałem, i których postawa
mnie przekonała, których uznałem za swoich mentorów – ich
prawdziwym celem i prawdziwą miłością jest prawda.
W
środowisku naukowym wielce docenia się pokorę. To ona bowiem
stanowi klucz. To jedyny sposób, w jaki możemy do prawdy się
przybliżyć – z pokorą. A niestety – więcej powiem o tym jutro
– nauka została w pewien sposób zdeprecjonowana: dostała się w
ręce szarlatanów i od tej pory nie jest już tym samym, co dawniej.
Wiele z tego, co obecnie uchodzi za naukę – obecni tu zdają
sobie, jak sądzę, naprawdę dobrze sprawę, jak bardzo teoria
ewolucji sprzeciwia się nauce – jej zwolennikom nie chodzi o
poznawanie faktów; oni już zdecydowali, jaka ma być prawda. I to
właśnie przyciągnęło mnie do tradycyjnego katolicyzmu. Bo chodzi
w nim o pokorę wobec prawdy. I choć czasem bardziej się do niej
zbliżamy, a czasem od niej oddalamy – jak pozwala nam Duch –
Prawda zawsze na nas czeka, gotowa na spotkanie z nami. I to się
nigdy nie zmieni.
[2006]
Tłum.
PASV & IZY