ROZDZIAŁ 7
Homestead, Floryda • 1978–82
• Walka i religia
Im bardziej na południe, tym
bardziej tułów Florydy zwęża się – tworząc szpic. Dalej
niczym ogon rozciąga się w turkusowej barwy wodzie Morza
Karaibskiego łańcuch wysepek zwanych Florida Keys. Dokładnie w
punkcie spotkania tułowia i ogona znajduje się anus Ameryki –
mieścina ochrzczona mianem Homestead. Moja rodzina przeprowadziła
się do Homestead jesienią 1978 roku. Miałem wtedy prawie dwanaście
lat.
Nie pamiętam żadnych
szczegółów przeprowadzki. Oto, co sobie przypominam: wkrótce po
niedoszłych przenosinach do portu lotniczego w San Francisco mój
ojciec stracił pracę w TWA. Mniej więcej w tym samym czasie
przyłączyliśmy się do pochodzącego z Wirginii
kaznodziei-oszusta, który organizował w Homestead nową wspólnotę.
Otyły, rozlazły, wściekle rudowłosy pastor Bez dopiero co
ukończył seminarium. Kupił już działkę i potrzebował
inwestorów – „rodzin-założycieli”, jak je nazywał.
Zaangażowaliśmy się w jego inicjatywę, lokując kapitał w to, co
miało ostatecznie nazywać się Skalnym Kościołem, a później, po
tym jak pastora Beza pozwano za naruszenie praw do nazwy, skończyło
jako Przybytek Saleha. Przez cały rok, nim zaczęto szykować wykopy
pod fundamenty, pastor Bez golił coraz liczniejszą trzódkę pod
osłoną starego namiotu cyrkowego, który ustawił w polu kawałek
na północ od miasta.
Z towarzyszeniem sporej liczby
jęków i odgłosów zgrzytania zębami załadowano nas, dzieci, do
kombiaka zmierzającego do Homestead. Jechaliśmy płatną autostradą
zwaną Florida Turnpike w dolne rejony półwyspu – kierowaliśmy
się na południe, by odegrać rolę jednej z „rodzin-założycieli”
pastora Beza. Z każdą przebytą milą miny mieliśmy coraz
smutniejsze.
Tata stracił pracę i nasza
rodzina zaliczała się teraz do klasy ubogich. Byliśmy zmuszeni
zamieszkać wśród gnieżdżącej się na Ósmej Alei białej
niewykształconej biedoty z dołów społecznych – w śmierdzącym
kocim moczem domu o zielonej barwie wymiocin. Dom znajdował się na
niewłaściwym miejscu w sensie całkiem dosłownym – stał
bezpośrednio za torami kolejowymi. To była prawdziwa rudera. Obok
torów stały wiekowe, rozkładające się przepakownie płodów
rolnych. Mieszkające nieopodal dzieci pochodziły z rozbitych domów:
nieobecny ojciec; matka-alkoholiczka; rodzic pracujący na część
etatu w fast foodzie albo domu starców. Nasi sąsiedzi mieszkali w
obskurnych bliźniakach, wśród stosów opakowań po hamburgerach i
brudnych ciuchów. Te rodziny wychowywały gniewne dzieci, z których
wiele miało na koncie wyroki w poprawczaku hrabstwa Dade.
Powszechnie używano narkotyków. Trawa, ludy, koka, anielski pył –
wszystko, co dostało się w ich ręce, wędrowało do nosów, żył
i gardeł. A mówimy tu o dzieciach dwunastoletnich. Smarkacze dla
zabawy kradły motocykle i z kładki nad autostradą zrzucały
pustaki na przejeżdżające samochody. Pewnego szczególnie nużącego
dnia podpaliły pobliski magazyn.
Nim tańsza żywność z
Trzeciego Świata wygrała konkurencję cenową z miejscowymi
rolnikami, farmerzy z Homestead dostarczali na amerykański rynek
większość owoców mango i awokado. Wciąż uprawiano tu fasolę
tyczną, kabaczki i pomidory, ale stare sady mango i awokado wycięto,
a grunt podzielono na mniejsze poletka. Całą ziemię poprzecinano
kanałami nawadniającymi, dostarczającymi płytkiej skalistej
glebie słodkiej wody z Everglades. Dwie mile na południe znajdowało
się osiedle mieszkań socjalnych – jedno z najniebezpieczniejszych
miejsc na ziemi. Gdy przychodziły deszcze, woda niosła kanałami
zwłoki.
Pamiętam pierwsze spotkanie z
jednymi z owych zwłok. Myślałem, że to nadmuchiwana lalka
unosząca się na wodzie twarzą do góry. Moi bardziej doświadczeni
towarzysze oświecili mnie. „To trup” – powiedział jeden z
nich. – „Czujecie ten smród? O, rajuśku!”. Dokładnie w tej
samej chwili uderzył mnie odór tak straszliwy, że aż się
cofnąłem. Zza zaciśniętych zębów wydostały się wymiociny i
zaczęły spływać mi z kącików ust. Ktoś poszedł po gliny, a my
staliśmy zatykając nosy i gapiąc się na ciało.
Godzinę później przyjechał
samotny gliniarz i kombiak koronera. Stanęli koło nas na brzegu
kanału dyskutując na temat tego, jakim sposobem najlepiej będzie
wydobyć ciało z wody. Śledczy z urzędu koronera nie chcieli
moczyć sobie nóg. Sfrustrowany brakiem inicjatywy gliniarz chwycił
w końcu kij i przyciągnął zwłoki na brzeg kanału. Jednym końcem
liny obwiązał kostkę trupa, a drugą przymocował do zderzaka
swojego samochodu. BRUUM – BRUUM – wrzucił bieg w radiowozie i
pociągnął napuchnięte ciało po żwirowatym brzegu. Samochód
zarzucił wywłóczonymi na brzeg zwłokami – wprost na moich
oczach. Widok był niezapomniany.
Staliśmy gapiąc się na
trupa. Był to czarnoskóry człowiek – choć należałoby raczej
powiedzieć, że czarnoskórnym człowiekiem był za swoich lepszych
czasów. Od przebywania w wodzie obrzękł tak, że stał się
dwakroć większy niż normalnie – napuchnięte ciało wylewało
się z ubrań, palce u jego rąk wyglądały jak grube kiełbaski. W
klatce piersiowej zionął mu ciemny otwór – w miejscu, w którym
przedziurawiło ją ostrze noża czy też kula. Szare, pozbawione
życia oczy wpatrywały się w przestrzeń bez wyrazu. Rój much
plujek natychmiast ruszył w stronę trupa, na przemian wlatując w
jego otwarte usta i wylatując z nich.
– Na co umarł? – spytałem
gościa z trupowozu.
– Pewnie na brzydotę –
odparł z chichotem.
Włożyli ciało do torby,
przypięli je pasami do noszy na kółkach i wpakowali na tył
karawanu. Potem odjechali. Kolejny zwykły dzień pracy. Wciąż
patrzyłem na miejsce, gdzie chwilę wcześniej leżał trup, i na
muchy poszukujące zabranego już ciała.
* * *
W Ft. Lauderdale byłem
świadkiem napięć na tle rasowym, ale tam konflikt pozostawał
niejako w ukryciu. Granice, których przekroczenie skutkowało
agresją, leżały od siebie dość daleko. Jeśli nie wypuszczałeś
się poza swoją okolicę, mogłeś uniknąć większości problemów.
Homestead było inne. Dzielnice zamieszkałe przez ludzi odmiennych
ras położone były bliżej siebie, szkoły pod względem rasowym
silnie zróżnicowano, a konflikt na tle rasowym widać było gołym
okiem.
Pod koniec lat
siedemdziesiątych Homestead znajdowało się na granicy między
wiejskimi polami uprawnymi a rozbudowującymi się bez ustanku
przedmieściami Miami. Obszar Redlands, na którym znajdowały się
gospodarstwa białych z klasy średniej, rozciągał się aż do
grobli, które chroniły go przed zarośniętymi kłocią bagnami
Everglades. Redlands wyglądały jak Południowa Floryda z lat
czterdziestych [XX wieku – przyp. ŁM]. Na wschód od Redlands
leżała nowa Floryda, misz-masz etniczno-rasowych enklaw, które
wrzynały się aż na teren samego Miami. Zaraz na północ od
Homestead znajdował się obóz meksykańskich imigrantów
pracujących na farmach. Na terenie Florida City, Goulds i Modello
stały osiedla socjalne zamieszkałe przez czarnych. W Leisure City
prym wiodły społeczności kubańska i haitańska. A między to
wszystko wciśnięto spłachetki, na których żyła biała biedota.
Każda grupka miała poczucie własnej tożsamości i nienawidziła
wszystkich pozostałych z zapamiętałością rasowych ksenofobów.
Tak wyglądało Miami w latach bezpośrednio poprzedzających
zamieszki w Liberty City.
Campbell Junior High, podobnie
jak większość szkół państwowych w hrabstwie Dade, stanowiła w
istocie pole bitewne zwaśnionych stron. Szkoła przypominała
więzienie – pozbawione okien betonowe pudło ze stalowymi
drzwiami i korytarzami patrolowanymi przez strażników wyposażonych
w radiotelefony. Gangi reprezentujące poszczególne rasy
kontrolowały swoje terytoria i brutalnie karały intruzów. Aby
przetrwać, trzeba było wiedzieć, gdzie usiąść, którędy
chodzić i gdzie obowiązuje zakaz oddychania.
Pierwszego dnia zajęć
popełniłem błąd – usiadłem w sektorze przeznaczonym dla
czarnych. Siedzący za mną dzieciak miał na głowie afro, na nogach
zaś sięgające za kostkę tenisówki Converse'a, które oparł o
tył mojej głowy. Nie spodobało mi się, że opiera buty o moją
głowę, więc zmiotłem je szybkim ruchem ręki. Ale dzieciak kładł
je tam raz po raz na nowo.
– Masz ołówek, białasie?
– spytał.
– Ta – odparłem,
strącając jego stopy z mojej głowy.
– Pożycz mi.
Pomyślałem, że pożyczenie
mu ołówka może przyczynić się w istotny sposób do wyjaśnienia
naszego małego nieporozumienia związanego z jego stopami.
Odwróciłem się więc w jego stronę i dałem mu jeden z moich
nowych, świeżo zatemperowanych ołówków HB. Do końca zajęć nie
próbował już używać mojej głowy jako podnóżka. „Problem
rozwiązany” – pomyślałem.
Zadźwięczał dzwonek
wzywający nas na kolejną lekcję. Spakowałem książki.
– Czy mogę poprosić mój
ołówek z powrotem? – spytałem, wyciągając rękę. Popatrzył
na nią przez moment.
– Chcesz swój ołówek?
Proszę! – chwycił go i z wielką siłą wbił w moją otwartą
dłoń. Zgiąłem się z bólu w pół, wpatrując w ołówek
sterczący ze środka mojej ręki. Oczekiwałem, że nauczycielka
zrobi coś w sprawie tej jawnej napaści, ale spojrzała tylko
pobieżnie na moją rękę, napastnikowi nic nie powiedziała, a mnie
wysłała do szkolnej pielęgniarki. Zamiast tego poszedłem do domu.
Znów w potrzasku – w
kolejnej okropnej szkole – zacząłem wagarować. Pojawiałem się
na porannym apelu, a następnie wymykałem bocznymi drzwiami.
Czekałem przy okolicznym kanałku pod mostkiem aż lekcje się
skończyły.
Zdołałem pokonać szkolny
system w zakresie frekwencji, pozorując obecność na lekcjach, ale
opanowania przewidzianego materiału udać nie zdołałem. Pod koniec
roku okazało się, że nie zdałem do ósmej klasy. Ale przetrwałem,
a dla mnie liczyło się tylko to.
Gdy przed drzwiami naszego
domu pojawił się funkcjonariusz zajmujący się wagarowiczami, Mama
prawie zemdlała. Nie miała pojęcia, że miałem tyle nieobecności.
– Dlaczego uciekasz z
lekcji? – spytał funkcjonariusz.
– Bo ta szkoła to nie jest
szkoła – odrzekłem. – To więzienie. Co dzień toczą się
bijatyki. Nie jestem w stanie niczego się tam nauczyć.
Zgodził się z mną. Nie
mogłem w to uwierzyć. Mama też nie. Zapisał coś w swoim
notatniku; następnie ostrzegł mnie, że jeśli dalej będę
wagarował, ktoś doniesie na mnie władzom poprawczaka w hrabstwie
Dade. – To miejsce gorsze niż Campbell Junior, możecie mi państwo
wierzyć – powiedział. Zasugerował, abym zaczął chodzić do
szkoły prywatnej. – Powodzenia – powiedział na koniec i
odjechał.
Choć nadwyrężyło to nasz
budżet, rodzice zapisali mnie do małej prywatnej szkoły w
północnej części Homestead. Colonial Christian był typową dla
owego okresu szkołą południowej konwencji baptystów. Po tym jak w
latach sześćdziesiątych związek zawodowy nauczycieli wespół z
lewicowymi biurokratami zniszczył szkoły państwowe, konserwatywni
baptyści zaczęli otwierać prywatne szkoły takie jak Colonial, by
wypełnić lukę w systemie edukacji. Silny nacisk kładziono na
przewiwdziałanie wpływom kontrkultury. Zanim Colonial zgodziła się
przyjąć mnie w poczet uczniów, musiałem podpisać zobowiązanie
zawierające długą listę rzeczy nakazanych i zakazanych. Zgodziłem
się nosić krótkie włosy, czytać Biblię i oddawać honory fladze
Stanów Zjednoczonych oraz chrześcijańskiemu sztandarowi
ekumenicznemu. Zakazy obejmowały używanie alkoholu oraz narkotyków
i noszenie pacyfki. Szkoła wyznaczyła sobie misję wpojenia uczniom
podstawowej wiedzy oraz cnót chrześcijańskich. Klasy były niezbyt
liczne. Nękająca szkoły południowej Florydy wojna rasowa nie
miała w Colonial racji bytu, ponieważ uczęszczali tam bez wyjątku
biali.
Przez wszystkie lata szkolnej
edukacji państwowej zostawałem daleko w tyle z opanowaniem
wymaganego materiału. Trudno było mi również realizować program
nauczania w Colonial Christian. Ale próbowałem. Przez pierwszy
miesiąc co dzień spodziewałem się, że wywalą mnie ze szkoły
albo wyślą, bym gnił na zajęciach wyrównawczych. Po tym jak
oddałem pierwsze wypracowanie z angielskiego, nauczycielka poprosiła
mnie, bym został po lekcjach. „No i masz” – powiedziałem
sobie. – „Wiedziałem, że nie potrwa to długo”.
Poszedłem do nauczycielki po
lekcjach spodziewając się, że z miejsca poinformuje mnie o
relegacji. Kazała mi usiąść i krok po kroku przeanalizowała moją
pracę, wskazując błędy i podpowiadając jak je poprawić.
Zupełnie osłupiałem. Oto tu była nauczycielka, która poświęcała
mi czas poza godzinami zajęć, żeby mnie czegoś nauczyć.
Niewiarygodne!
Lecz wiedziałem już, że nic
dobrego nie trwa wiecznie. Mój czas w Colonial Christian skończył
się po zaledwie jednym semestrze. Rodziców nie było już stać na
czesne. Przez ten jeden semestr zdołałem poprawić oceny na tyle,
że zdałem do ósmej klasy. W przyszłym roku będę musiał wrócić
do szkoły-więzienia – chyba że znajdę sposób na ucieczkę z
Homestead.
* * *
Homestead nie było złe do
samego cna. Znów uciekałem w sport. Na pustyni pełnej dragów i
przemocy znalazłem oazę radości na boiskach baseballowych Harris
Field. Położone obok autostrady numer 1 Harris Field przyciągało
mnóstwo dzieciaków z Redlands oraz całkiem pokaźną grupę
wysokiej klasy trenerów. Pasowałem tam jak ulał. Gdy pierwszy raz
wyszedłem na plac w roli miotacza, rzucałem tak, że przeciwnicy
nie zdobyli ani jednej bazy. Gdy ukończyłem dwanaście lat,
osiągnąłem wiek nie pozwalający mi występować już w Little
League. Nabrałem masy i wzrostu – byłem więc w stanie rzucać
naprawdę szybkie piłki i nie musiałem już polegać wyłącznie na
podkręconych.
Pierwszego roku Drużyna
Gwiazd Homestead odpadła z rozgrywek na poziomie okręgowym. Ale w
następnym sezonie, gdy kwalifikowaliśmy się już do kategorii
trzynastolatków, etap rozgrywek okręgowych hrabstwa Dade
przeszliśmy jak burza. W żadnym z meczów nasza dominacja nie
podlegała najmniejszej nawet dyskusji. Mieliśmy nad rywalami taką
przewagę, że trener kazał nam celowo nie trafiać w piłkę, aby
mecze w ogóle mogły mieć pozór starcia. W finale złoiliśmy
North Miami piętnaście do zera.
Ze wszystkich miejsc, w
których turniej mógł zostać rozegrany na poziomie stanowym,
musiało paść na Ft. Lauderdale. Kilka zaledwie dni przed naszym
pierwszym meczem w Liberty City wybuchły największe w historii
Miami zamieszki na tle rasowym. Ich uczestnicy strzelali do
właścicieli sklepów i wyciągali kierowców z samochodów;
niektórych zatłukli na śmierć kijami bejsbolowymi. Całe kwartały
miasta spowijały płomienie. Jadąc w kolumnie samochodów
ominęliśmy Miami korzystając z płatnej autostrady Florida
Turnpike.
Nasz zespół nigdy wcześniej
nie występował na tak olbrzymim obiekcie. Stadion, na którym swoje
mecze w lidze stanowej rozgrywał zespół Ft. Lauderdale Yankees,
przytłoczył nas. Murawa wewnętrznej części boiska była
doskonale równa, linie łączące bazy doskonale proste, a trybuny
zdawały się sięgać nieba. Najpierw przyszło się nam zmierzyć z
drużyną Oakland Park – jednym ze starych rywali z okresu, gdy
grywałem na Southwest. Sędzia wyznaczył mikroskopijnych rozmiarów
strefę strike'ów. Nasi rzucający nie bardzo umieli w nią trafić.
W ofensywie szło nam niewiele lepiej. Wysokie piłki rzucane
skutecznie przez rywala i nędzny występ naszych pałkarzy sprawiły,
że od samego początku spotkania znaleźliśmy się w opałach, z
których nie zdołaliśmy już wyjść obronną ręką.
My graliśmy, a Miami płonęło.
Przez cały mecz spoglądałem raz po raz na trybuny, poszukując
wzrokiem Mamy i brata, którzy mieli przyjechać obejrzeć nasz
występ. Ale nie było ich tam. Nie zdawałem sobie zupełnie sprawy,
że znaleźli się w epicentrum zamieszek.
Mama nie posłuchała naszej
rady, by okrążyć Miami. Zamiast tego podjęła próbę
przedostania się przez miasto międzystanówką numer 95. Bardziej
pechowo trafić nie mogła. Nieświadoma faktu, że większość
stacji benzynowych w Miami właściciele zamknęli z obawy przed
ewentualną napaścią, nie miała jak kupić paliwa. Znalazła się
w samym środku zamieszek i właśnie wtedy jej toyocie coronie
skończyła się benzyna.
Zjechawszy na pobocze
autostrady, ujrzała w dole wzdłuż ulic płonące budynki.
Zatrzymanie kogokolwiek na autostradzie machaniem ręką okazało się
zadaniem ponad miarę. Mamie i bratu pozostawała jedynie nadzieja na
dotarcie do pobliskiego Holiday Inn; na parkingu przez motelem
obozowała gromada gliniarzy. Motel znajdował się jednak aż w
Liberty City. Mama i brat musieli dostać się tam biegiem. Ruszyli
więc w dół zjazdem z autostrady. Banda uzbrojonych w kije
ulicznych rozrabiaków spostrzegła tę dwójkę i ruszyła w pogoń.
Mama i brat pędzili na łeb, na szyję. Gdy dobiegli do policyjnego
kordonu, od dyszącej żądzą mordu tłuszczy dzieliły ich ledwie
kroki. Niezdolny zaspokoić swojej żądzy krwi rozwścieczony
motłoch zaczął rzucać kamieniami i butelkami. Policja próbowała
opanować sytuację – miała pełne ręce roboty. Mama musiała
cierpliwie czekać aż do świtu, nim udało jej się odzyskać
samochód.
* * *
W Skalnym Kościele pastor Bez
głosił typ pokory graniczącej z samozaparciem. Jego przesłanie
brzmiało: pozwól, by świat traktował cię jak słomiankę. Bóg
odda ci sprawiedliwość w przyszłym świecie – twierdził.
Zostawcie brzemiona doczesnego świata; zapewnijcie sobie zbawienie
i przygotujcie się na ponowne przyjście Jezusa
– wszystko inne to marność.
Według wierzeń
zielonoświątkowców nie wystarczy, aby człowiek przyjął
chrześcijańskie dogmaty i przestrzegał Dziesięciu Przykazań. To,
czy zostaniesz zbawiony, uzależnione jest od nadprzyrodzonej,
osobistej relacji z Jezusem, którą opisać są w stanie tylko
wtajemniczeni. Ponieważ więź każdego człowieka z Jezusem ma
charakter osobisty, jej treść jest z konieczności subiektywna. Dla
jednego człowieka Jezus może być surowym nadzorcą, dla innego zaś
– osobą bardzo tolerancyjną, dozwalającą na wszelkiego rodzaju
zachowania. Jezus pastora Beza nie miał najwyraźniej nic przeciw
jego cudzołożnemu związkowi z własną sekretarką, ani używaniu
przezeń pieniędzy z funduszu budowlanego na prowadzenie wystawnego
życia. Jako że wszyscy ludzie są grzesznikami, podjęcie na
poważnie próby przestrzegania praw Bożych w istocie nie ma sensu.
Wszystko, czego potrzebujesz, to odklepać „modlitwę grzesznika”
i wychlipać przed ołtarzem parę razy wyznanie win – a
zbawienie masz zapewnione. Wszystkie twoje grzechy – przeszłe i
przyszłe – zostają odpuszczone. Z chwilą, gdy zyskujesz pewność
zbawienia, masz ją już zawsze. Niezależnie od tego, ile grzechów
popełnisz w przyszłości, możesz spać spokojnie: bilet wstępu do
Nieba masz jak w banku. Nie musisz brać za swoje grzechy
odpowiedzialności. Jezus zrobił to za ciebie na krzyżu. W ujęciu
zielonoświątkowców Jezus to wyłącznie kozioł ofiarny złożony
w ofierze za ludzkość. Jedyne obiektywne standardy obowiązujące w
grupie pastora Beza miały swoje źródło w zawartości Biblii Króla
Jakuba. Ponieważ jednak wszyscy wierni mieli prawo interpretować
Pismo Święte, każda interpretacja była równie uprawniona.
Racjonalna teologia Tomasza z Akwinu równała się w tym ujęciu
majaczeniom dowolnego prostaka. W Skalnym Kościele jedynym
sprawdzianem na to, czy zbawienie masz zapewnione, było posiadanie
„daru Ducha”.
Pastor Bez rzadko nauczał
jakiejkolwiek doktryny. Nigdy nie próbował opierać swoich kazań o
rozum czy doświadczenie. Sporadycznie poruszał zagadnienie
moralnych dylematów, przed którymi stają chrześcijanie we
współczesnym świecie. Polityczne i społeczne krzywdy, do których
dochodziło w Stanach Zjednoczonych, mogłyby zaś, jeśli o niego
chodzi, równie dobrze dziać się na innej planecie. Życie jest
zbyt krótkie, by żyć w rzeczywistości. W Skalnym Kościele
chodziło o to, by upoić się Duchem Świętym – to była duchowa
palarnia opium. Nabożeństwa zaczynały się od śpiewania i muzyki,
a niedługo później następowało krótkie kazanie – wszystko to
miało na celu zaktywizować „dary Ducha”. Niektórzy bezustannie
wymachiwali rękami w kierunku sufitu. Inni histerycznie krzyczeli.
Spora grupka tańczyła jak wirujący derwisze. Wielu mówiło w
niezrozumiałym narzeczu, nazywanym przez nich „językami”.
Pamiętam gościa, który miał zwyczaj robić biegiem rundki wokół
zgromadzonych. Między ławkami zaś i na całej szerokości
pomieszczenia przed ołtarzem leżeli plackiem ludzie, którzy
potracili świadomość – popadali w Duchu.
Kościół pastora Beza
przyciągał uciśnione ofiary społeczeństwa. Właściwie każdy
okazywał się byłym kimś: byłym narkomanem, byłym członkiem
motocyklowego gangu, byłym więźniem. I, na Boga, o tym, jakie
życie dawniej prowadzili, to lubili opowiadać. Ludzie ze
szczególnie ohydną przeszłością cieszyli się swoistą sławą.
„Och, nie wiesz o bracie takim to a takim?” – mówił jeden
drugiemu. – „Był kiedyś największym handlarzem kokainą w
Miami... Aż odnalazł Pana... Tak, to prawda, miał w zwyczaju
ściągać kreski z brzuchów dziwek, przypalając jednocześnie małe
zwierzęta lampą lutowniczą”. Godzinami gadali o najbardziej
intymnych i wywołujących zażenowanie szczegółach swoich
życiorysów. W dawnym życiu odurzali się narkotykami albo
alkoholem – teraz odurzali się Jezusem. Po każdym kolejnym pełnym
frustracji tygodniu w świecie realnym gromadzili się i zatracali w
ekstazie uwielbienia.
Rdzeń Skalnego Kościoła
stanowiły kobiety. Pastor Bez opracowywał być może choreografię
tanecznych kroków, ale całości ton nadawały panie. Kobiety z
dziećmi przybywały na nabożeństwa zazwyczaj bez mężów. Jeśli
ci w ogóle się pojawiali, to zwykle pod przymusem. Powietrze
przepojone było zapachem tanich perfum. Całość pachniała na milę
kobiecą grupą wsparcia – seminarium treningowym Erharda
opatrzonym krzyżami.
Jako świadek tego wszystkiego
siedziałem z kamienną twarzą i założonymi rękami – tego, co
widziałem, nienawidziłem z całego serca. Jako jedna z
rodzin-założycieli Skalnego Kościoła hojnie wspieraliśmy fundusz
budowlany pastora Beza. A byliśmy ubodzy. Tata, zmuszony podjąć
pracę jako budowlaniec w miejskim zoo w South Miami dzień w dzień
pracował niewolniczo w palącym słońcu. Wracał do domu wieczorem
widocznie zmęczony – jego opalona twarz przypominała skórzaną
sakwę. Wkrótce nabawił się czerniaka. Moje rodzeństwo i ja
cierpieliśmy w szkołach nękanych narkotykami i przemocą, bo nie
stać nas było na edukację prywatną. Ale oto czwartą część
dochodów oddawaliśmy na budowę sławetnej tancbudy pastora Beza.
To było zupełnie bez sensu.
Chciałem uciec. Puszczałem
wodze fantazji i widziałem się zaszywającego na Everglades z moją
wiatrówką colemana – żywiłem się ustrzelonymi królikami lub
czymś podobnym. Ale to były tylko marzenia. Nie miałem dokąd
uciec.
[wydanie
trzecie, 2015]
Tłum. Łukasz Makowski