Moje lata dziewięćdziesiąte: Impresje motoryzacyjne, wiejskie i inne

 

Impresje rozproszone


Budki telefoniczne. Telefony na (kolejno) monetę (choć głowy nie dam, czy to jeszcze nie lata 80.), żeton, kartę. Na osiedlu były takie automaty, przez które kolega potrafił rozmawiać za darmo. Znalazł metodę, która chyba polegała na odpowiednio umiejętnym naciskaniu widełek aparatu w odpowiednim momencie i siup! Darmowa rozmowa gotowa! Nie wiem, czy (za)działałoby to na połączenia międzynarodowe. Potem zaczęto instalować na potęgę telefony w domach. Pytania na korytarzach szkolnych i podwórkach: "Jaki masz numer?". I dzwonienie dla żartu do kolegów. Każdy dostawał do skrzynki książkę telefoniczną z – o ile pamiętam – nazwiskami i numerami (nieumieszczanie trzeba sobie było specjalnie zastrzec – z automatu jako abonent znajdowałeś się w publicznym wykazie nazwisk i numerów). W dobie "ochrony danych osobowych" nie do pomyślenia!


Publiczne reklamy papierosów. Żeby na końcowych etapach ośmioklasowej podstawówki większość uczniów paliła? – chyba nie. Ale już w liceum – "przynajmniej podczas imprez" ("palił, ale się nie zaciągał") – już chyba tak. Temat zresztą do osobnego obszernego opracowania: Palące dzieci i młodzież. Jak, gdzie, ile i kiedy? Dobrze poinformowane źródła donoszą, że obecnie (mimo iż cena paczki fajek jest, zdaje się, relatywnie droższa niż w latach 90.) większość osób w wieku późnopodstawowoszkolnym (a na pewno licealnym) pali. Zdumiewające! 

 

Żebrzący na ulicach Rumuni. Niezapomnianej pamięci ksiądz (ksiądz-zagadka, jak wielu) Eugeniusz Ledwoch, który z ambony powiedział, żeby temu Rumunowi, co pod kościołem siedzi i wyciąga rękę po wsparcie nic nie dawać – bo proponował mu, że najmie go do pracy nad wznoszeniem budynku nowej świątyni, a ten leń odpowiedział, że nie.

 

Baraki kościelne. Budowanie świątyń etapami. Na Kabatach do dziś istnieje świątynia pw. o. Pio – w trzech wcieleniach. Trilokacja. Początkowy barak z pustaków (obecnie pewnie siedziba jakiejś firmy meblarskiej czy innej pogrzebowej). Świątynia numer 2. Świątynia numer 3 (na zdjęciu jeszcze w fazie budowy; do tekstu wpisu z oryginalnego WiWo należałoby wprowadzić erratę, polegającą na podkreśleniu, że nieomylność Kościoła dotycząca beatyfikacji oraz kanonizacji wynika w ostateczności z autorytetu papieża, który publicznie i nieomylnie błogosławionych i świętych ogłasza – nie zaś z takich czy innych procedur stosowanych w ramach procesów).

 

Dość charakterystyczne, że na pobaracznym etapie budowy zazwyczaj koncentrowano się na początek niekoniecznie na nowej świątyni, ale na domu parafialnym. Gdy ten był już gotowy i odpicowany (odeleganciony, chciałoby się rzec, gdyby nie sugerowało to opacznego rozumienia słowa: że był elegancki i przestał taki być), przystępowano do wznoszenia przybytku Novus Ordo. Z drugiej strony: o ile dobrze pamiętam, x. Ledwoch nawet po wzniesieniu gigantycznej świątyni i domu parafialnego wciąż mieszkał w przybaracznej salce.


Na przyblokowych parkingach – luzy. Parę aut na krzyż. Dziś samochodów taki natłok, że kosmici/ufoki spoglądający na naszą planetę z dystansu (z lotu ufoka) mogliby nabrać przekonania, że na ziemi rządzą automobile. Gdzie się upchnąć?


Ikarus, który kończył wjeżdżanie na Belwederską ledwie zipiąc na drugim biegu. 

 

Rok 1995. Otwarcie metra.  Kolejna wielka budowa socjalizmu. Józef O. na stacji Wilanowska. Trasa kończy się na Politechnice.

 

Dekalog Kieślowskiego i Piesiewicza. Obrazy jeszcze z lat 80., ale już zapowiadające lata dziewięćdziesiąte. W kolejności części: X (genialna!), I i V (znana w dłuższej wersji jako Krótki film o zabijaniu; pod względem formalnym klasa wszechświatowa; wymowa, niestety, fałszywa i manipulatorska). Reszta serii dziwaczna, wydumana i szkodliwa. Lata 90. pełniej ukazane w Trzech kolorach: Białym.

 

W naszych wspomnieniowych rozważaniach brak może nieco perspektywy wiejskiej – komentujemy zasadniczo z punktu widzenia mieszkańców miast lub przymieści. A były krowy, pola – uprawne nie tylko z nazwy, ale uprawiane – dziesiątki (no, może przesadzam, ale zjawisko wyglądało na masowe) małych przydomowych tartaków – pewnego roku się pojawiły. Nie: jeden, wielki tartak na całą wieś – ale "rozproszone", zindywidualizowane, (prawie?) każdy miał swój. Miał – bo niedługo potem przyszło "prosperity" (potaniało; "wszystko można kupić" – no, nie wszystko, jak się okazuje); szopy z narzędziami też poburzono. Po co to trzymać, skoro wszystko można kupić?


Kościół we wsi wznoszony własnymi siłami mieszkańców. Dziś najmuje się do tego Ukraińców...

 

Trabanty. Wartburgi. Mercedes symbolem luksusu – firma taksówkarska reklamująca się (prawdziwie, o ile się zdaje): "U nas tylko mercedesy!".


Ludzie en bloc zrobili się w latach 90. i późniejszych po prostu wygodni. Nie orzekam tu, czy to dobrze, czy źle – opisuję. Jak by nie było – specjalizacja, dostępność (lub pozorna dostępność) dobrych dóbr – zrobiły swoje. Kto dziś jeszcze robi własne przetwory?


Pan Toniewicz


P.S. Trudno mieć do społeczeństwa pretensje, że się bogaci (Kisiel twierdził, że społeczeństwu zasobnemu łatwiej zaangażować się w sprawy Wiary, gdyż potrzeby cielesne ma już "zaopatrzone" – czas chyba nie przyznaje mu racji), lecz może w imię równowagi między rzeczywistościami cielesną a duchową należałoby wykazać gotowość podejmowania trudności (postów itp.) zadawanych samym sobie – nie z musu, lecz z ochoty. Ad maiorem Dei gloriam. I ku pożytkowi naszemu.

Lata 90. i wcześniejsze: Meandry polityczne

 

Czy uznajemy, że III RP jest (jak wskazuje nazwa) kontynuatorką II RP czy przekształconym PRL?


Jeśli kontynuatorką II RP, to poprzednikiem Wałęsy był, oczywiście, R. Kaczorowski, a nie Jaruzelski. Jednak wtedy pojawia się problem natury prawa międzynarodowego, gdyż III RP przejmuje tradycje prawa II RP, a nie PRL, a, co za tym idzie, wszelkie umowy międzynarodowe, wszelkie zapisy prawne stają się nieaktualne. Na dobrą sprawę należałoby wtedy rozpocząć procedurę ponownego uznania na arenie międzynarodowej łącznie z podpisaniem nowych traktatów o uznaniu granic (II RP straciła akceptację międzynarodową w czerwcu/lipcu 1945, z wyjątkiem Watykanu oraz Irlandii i Hiszpanii. Watykan do końca życia Piusa XII honorował ambasadora Polski londyńskiej, a Hiszpania do śmierci Franco, czyli do 1975 r., uznawała rząd londyński za reprezentanta Polski – aczkolwiek od lat 60. istniały nieoficjalne przedstawicielstwa PRL w Hiszpanii, głównie handlowe). Uznano więc, że to niebezpieczny ambaras, a zatem III RP będzie prawną sukcesorką PRL i przejmuje wszelkie jej zobowiązania. Gierek nabrał pożyczek; gdyby teraz powiedzieć, że III RP nie poczuwa się do zobowiązań PRL, myślę, że nie wszystkich na świecie by to zadowoliło. Jeśli jednak prawnie III RP jest sukcesorką PRL (a nie II RP), powstaje pytanie o moment "wyparowania" państwa pod nazwą II RP. Czy było to wycofanie uznania na arenie międzynarodowej w 1945 r.? Jeśli tak, to znaczy, że państwo istnieje wtedy, gdy inni je uznają. Ale, jak pisałem, niektórzy uznawali rząd londyński po 1945 r. A może konstytucja kwietniowa (która obowiązywała w Polsce od 1935 r.) "wyparowała" wraz z rozpisaniem wyborów w PRL, w roku 1989? Ale w samej konstytucji nie ma mowy o takiej sytuacji. Uznano więc, że prezydent na wychodźstwie, R. Kaczorowski, uzna wybór Wałęsy i zda na jego ręce zachowane w Londynie insygnia prezydenckie RP. Jednak sam wybór Wałęsy został dokonany na podstawie poprawki do konstytucji PRL z 1952 r., a nie legalnie obowiązującej konstytucji kwietniowej z 1935 r.; można więc powiedzieć, że wybór Wałęsy był nielegalny, a jedynie zalegalizowany uznaniem przez Kaczorowskiego. Nie rozwiązuje to jednak sprawy, bo Wałęsa, podobnie jak i cała administracja państwa (zakładając, że Kaczorowski zalegalizował ten wybór), po wyborze na prezydenta funkcjonował nadal według prawa konstytucji ’52. Wśród emigracji był zresztą spór o moment uznania władz w Warszawie. Kaczorowski chciał je uznać pod byle pretekstem, gdyż bał się, że rząd emigracyjny stanie się parodią (nie wszyscy w Polsce wiedzieli nawet o jego istnieniu). Ale w takim razie po co było w ogóle trwać po 1945 r. i twierdzić, że konstytucja II RP wciąż obowiązuje – bo niby dlaczego miałaby przestać obowiązywać? Aby pogłębić mętlik, należy pamiętać, że sama konstytucja kwietniowa również była kontestowana, gdyż przyjęcie jej w 1935 r. przez władze sanacyjne (na miesiąc przed śmiercią Piłsudskiego) odbyło się z rażącym naruszeniem obowiązującego wtedy prawa (chodziło o to, że wybory sanacyjne odbywały się w atmosferze prześladowania opozycji i dokonywano ewidentnych fałszerstw). Takiej argumentacji używali komuniści po wojnie, tłumacząc nieaktualność stanu prawnego sprzed wojny i jeśli powoływali się na stan prawny, to odnosząc się do konstytucji marcowej z roku 1922.


Całość problemu dotyczy tak naprawdę kluczowych pojęć: Jaka jest definicja państwa? Co to jest państwo i jaki moment uznać za jego początek, a jaki za koniec? Dlaczego coś, co jest legalne, staje się nieobowiązujące i lekceważone przez ogół? Co dezaktualizuje stan prawa? Jeśli ktoś zna jakiegoś konstytucjonalistę lub choćby prawnika, zapraszam do dyskusji. Nie ukrywam, że historia ciągłości władzy polskiej na emigracji po 1945 r. – gdy jeszcze w latach 50. było dla ludzi oczywiste, że to oni dzierżą legalną sukcesję Polski – bardzo mnie ciekawi. Powoli, powoli ta oczywistość zanikała i w 1989 r. tylko fantaści zwracali uwagę, że mamy problem dotyczący sukcesji. Jeśli tak, czy oznacza to, że każde prawo i konstytucja może sobie z biegiem czasu po prostu "wyparować"? Czy względy praktyczne (na pewno w 1989 r. zachowanie ciągłości prawnej PRL z III RP było po prostu łatwiejsze i prostsze niż zanegowanie całości prawodawstwa 1945–1989) mogą brać górę nad względami dbałości o stan prawdziwy? Przecież kontynuacja prawna PRL oznacza de facto uznanie legalności władzy, która w 1944 r. została zamontowana nielegalnie – wskutek najazdu obcej armii, którą wtedy za uzurpatorską uznawały wszystkie czynniki władzy polskiej, przecież wtedy – w 1944 – legalnej i uznawanej przez społeczność międzynarodową.


Jerzy Juhanowicz

C.d. impresji na temat impresji: Bez żadnej bojaźni? Bez Bożej na pewno (Otwartym tekstem)


Ja nikogo się nie boję!
Choćby Pan Bóg... to dostoję.

Śladem naszych publikacyj:


W odpowiedzi na nasze spostrzeżenia dotyczące elementów nagrobków mogących świadczyć o wyrazie postępującej niewiary w nieśmiertelność duszy Komentator uznał naszą interpretację za niesłuszną, pisząc: "Zarówno podobne rzeźby, jak i  podobne, marne zresztą na ogół, wiersze, występują na polskich grobach z czasów przed Sob. Wat. II – i nie sądzę, żeby wyrażały jakikolwiek świadomy sprzeciw wobec tej jednej z głównych prawd wiary. Stanowią raczej wyraz ziemskiego smutku żywych. Osobna kwestia, że wiara w Polsce i w XIX wieku była, jak to ujął Norwid, «na stanowisku entuzjazmu i mazurka» (cytuję z pamięci), ale od tego, że poziom świadomości religijnej sytuował się w dolnej strefie stanów niskich, do zaprzeczenia wierze, jeszcze daleka droga. Norwid niezawodny oczywiście wyrażał wiarę w nieśmiertelność duszy i w świętych obcowanie – w szczególności w wierszu Do zeszłej... (Na grobowym głazie)".

Cóż, być może umieszczenie w ramach nagrobka postaci lub napisu podobnych przedstawionym na zdjęciach rozpaczliwym (tu dobitniejszy i bardziej jednoznaczny przykład) nie musi automatycznie świadczyć o negowaniu jednej z głównych prawd wiary. Niemniej jednak zachodzących na masową skalę zmian cmentarnych nie da się ukryć. Kto dziś prosi (w imieniu zmarłego) w ramach nagrobnego napisu o "westchnienie do Boga", kto prosi "o Ave Maria"? Zamawiający zawartość nagrobnych płyt coraz częściej w centrum stawiają własne przeżycia ("zostawiłeś nam ból i rozpacz"; "brakuje nam ciebie"; "nikt nam ciebie nie zastąpi") i nawet jeśli prawdy o życiu wiecznym wprost nie negują, to co najmniej ją przemilczają.

Nagrobny krzyż z silnikiem to przykład tyleż poruszający, co znamienny. I jeszcze te stopnie naukowe, wojskowe i inne wiadomości ze świata doczesnego: "Tu leży mgr inż. kapitan major" (to też nie nowość: iluż mamy na Powązkach tajnych radców stanu itd.). I – z przeproszeniem pamięci zmarłych, którzy uczciwie realizowali swoje powołania w ramach opisanych na swoich grobach pól – co z tego? Może jeszcze napisy mówiące, że "był mężem / była żoną" tego a tego człowieka albo że był księdzem mają swoje głębsze uzasadnienie, bo dotyczą zachodzącej w człowieku zmiany ontycznej. Ale magister inżynier? Nikt nie pisze przecież na grobie "Pan Janek, śmieciarz" mimo że p. Janek być może dostąpił zbawienia m.in. wskutek sumiennego realizowania swojego powołania jako wywózca odpadów?

Oczywiście, i dawniej mogły zdarzać się na grobach gafy. Do dziś żałuję, że nie uwieczniłem na fotografii mogiły z cmentarza przy kościele pw. św. Walentego w Lubiążu. Szczegółów nie pamiętam, ale napis nagrobny stał w takiej sprzeczności z prawdami wiary, że wydało się to nie do wiary. Efekt ów był zresztą zapewne skutkiem niewłaściwego zastosowania zasad gramatycznych języka polskiego – nie zaś świadomym zabiegiem jakiegoś heretyka czy innego apostaty.

Charakterystyczne również, że obok imienia i nazwiska zmarłego coraz częściej pojawia się jego płaskorzeźbiony konterfekt.

Dodajmy do wszystkiego powyższego powtarzane jak mantra (i zaliczane przez nas bez cienia wątpliwości do ludowych głupot) powiedzenie: "Zmarły żyje dopóty, dopóki żyje w naszej pamięci" i mamy jeszcze pełniejszy obraz obecnej sytuacji duchowej narodu (społeczeństwa?) polskiego. To społeczeństwo spoganiałe do szpiku leżących w grobie kości. (Aha, psy latające po cmentarzu luzem też już widziałem).

To jest, niestety, społeczeństwo niemal zupełnie rozłożone na łopatki – samo się rozłożyć dało przez niewiarę i, w konsekwencji, bardzo grzeszne życie.

Znamienne może okazać się w tym kontekście przyjrzenie się danym statystycznym dotyczącym liczby nienarodzonych dzieci zamordowanych w PRL. My do lat "przełomu" doszliśmy jako naród i społeczeństwo pokancerowani powszechnym poczuciem zagrożenia (bo jak czuć się bezpiecznie tam, gdzie mojego małego bliźniego, brata, siostrę, potencjalnego kolegę z podwórka wolno bezkarnie zamordować?) – i to bez wątpienia przyczyniło się i przyczynia do powszechnego poczucia bezsensu życia. "Zmiana", "przełom" – a to przecież wszystko proces i nie tak łatwo poradzimy sobie z faktem, że tak wiele ojców (czego nigdy dość podkreślać – głównych odpowiedzialnych za zbrodnie na nienarodzonych) i matek przy współsprawstwie "lekarzy" targnęło się na życie własnego potomstwa.

W związku z powyższym pozwalam sobie odnieść się do części okołoeklezjalnych uwag Obywatela K. z Listu bardzo otwartego. Tytułem wprowadzenia link do zdjęcia przestawiającego m.in. jednego z (anty?)bohaterów naszej dyskusji:


Kwestia prawa każdego niewinnego człowieka do życia należy niewątpliwie do kategorii niezwykle ważnych, czemu zresztą staraliśmy się na naszych łamach dawać wielokrotnie wyrazy. [Nb. gdyby mierzyć kondycję narodów i społeczeństw kategorią stosunku do życia człowieka nienarodzonego – to traktowane en bloc naród polski i społeczeństwo zamieszkujące nasze terytorium zawiodły już dużo wcześniej niż w roku 1989 czy nawet 1956 – co najmniej w dwudziestoleciu międzywojennym]. Niemniej jednak pamiętajmy, że przykazanie pierwsze Pan Bóg chyba nieprzypadkowo postawił przed piątym... Ortodoksja zaś obowiązuje nas w każdym calu – tj. dotyczy całej nauki Kościoła, nie tylko wybranych jej elementów.

Zagadnienie, jakie rozważamy, dotyczy nie tyle pytania: "Czy ten a ten papież był od Karola Wojtyły lepszy/gorszy?", ale: "Czy Karol Wojtyła w ogóle był papieżem?". I odpowiadamy zgodnie z prawdą.

Zasadnicza obserwacja Obywatela K. dotycząca nieheterodoksyjnej zawartości dokumentów zbójeckiego SWII prowadzi do zadania zasadniczego pytania: skoro wiemy, że Kościół jest nieomylny, a jego nauka nie może prowadzić nikogo do zatracenia, to jak wytłumaczyć fakt, że dokumenty soborowe są z magisterium sprzeczne? Nasuwają się dwie możliwości: albo Kościół jednak nieomylny (przynajmniej czasowo) nie jest, zaś jego nauka może prowadzić (przynajmniej czasowo) choćby jedną duszę do zatracenia – a pierwszy lepszy człowiek w sutannie (Atanazy Schneider na przykład) albo świecki (np. dowolny "tradycjonalista") ma prawo naukę takiego omylnego "Kościoła" "poprawiać" – albo ci, którzy (z dobrej czy złej woli – tego nie rozstrzygamy, tego nie wiemy) przyjmują i głoszą błędną naukę, Kościołem nie są. Mimo wszelkich pozorów. Tertium non datur.

Wróćmy jeszcze na chwilę do poruszonego już tematu poczucia bezsensu życia i zapowiedzianych mottem obserwacji dotyczących obaw współczesnego Polaka – w trzydzieści lat po "zmianie".
 
Znajomy kapłan stwierdził, że ludzie mają potrzebę bać się czegoś – a skoro wiarę w piekło sam Szatan przy współudziale sług swoich dość skutecznie z umysłów i dusz ludzkich wyrugował – to w miejsce lęku przed wiecznym potępieniem oraz zdrowo rozumianej bojaźni Bożej człowiek współczesny wstawia sobie inne przestrachy. Może stąd bierze się też niejaka popularność horrorów? "Och, jak ja lubię się bać"*.

Na koniec tej z lekka-nielekka chaotycznej zbieraniny myśli i komentarzy stawiamy przed Czytelnikiem zagadnienie następujące – z kategorii zastanowienia nad duchowo-moralną kondycją Polaków "trzydzieści (jeden) lat później": gdyby na "naszej" scenie politycznej pojawiła się partia, która na poczesne miejsce swojego programu wpisałaby dwa najzupełniej katolickie postulaty: ograniczenie "wolności słowa" oraz zakaz cywilnych "małżeństw" i rozwodów – czy mogłaby liczyć na poparcie choćby garstki spośród tych, którzy się za katolików uważają?

Pan Toniewicz

P.S. Ze wspomnień osobistych z lat 90. nie sposób też zapomnieć (akurat sobie z okazji naszego trzeciego tekstu związanego z tą tematyką przypomnieliśmy) Komiksu GIGANTA (głównie wcześniejszych serii) z brawurowymi tłumaczeniami autorstwa Jacka Drewnowskiego. Cytat oznaczony gwiazdką * pochodzi z jednego z disnejowskich komiksów, choć, o ile pamiętam, chyba raczej z cotygodniowego wydania pt. Kaczor Donald.

P.S. 2. W kontekście przywoływanych przez Obywatela K. piłkarzy oraz ich ewentualnych deklaracji religijnych:


i fotografia mogąca pretendować do miana podsumowującej powyższe:


P.S. 3. Lego z Pewexu. Pewex w ogóle, ale zasadniczo pamiętam zeń duńskie klocki. Ale to chyba jeszcze wspomnienie sprzed roku 1989. Potem można je było kupić już chyba praktycznie wszędzie. Gumy Donald oraz Hubba Bubba.

P.S. 4. Z roku 1990 – roku kampanii wyborczej – pamiętam też wrażenie niesamowitej, nienawistnej wręcz, nagonki na Stanisława Tymińskiego. Lata później przeczytałem jego programową książkę pt. Święte psy i skonstatowałem, że spośród ubiegających się wówczas o urząd prezydenta był być może najmniej nieodpowiednim kandydatem.

Impresje: List bardzo otwarty

 

O K. Staszewskim, „Kulcie” i Gołocie wspomniałem z lekką ironią, jako o zjawisku oddającym klimat tamtych czasów. Prawdę mówiąc, jedyne utwory KS, które poznałem nieco wnikliwiej, to piosenki z płyt „Tata Kazika” (1 i 2). O ile tata wydaje mi się poetą, o tyle synalek – hm, wątpię. Zresztą nie odnajduję się w konwencji rockowej, odruchowo unikam wszystkiego, co zdominowane przez miarowo dudniącą perkusję i wyjące gitary elektryczne.


Kapliczka w teledysku Ciechowskiego wydaje mi się czymś więcej niż tylko elementem dekoracji. Już samo ujęcie kamery kolidowało z peerelowską, świecko-laicko-ateistyczną konwencją i wymagało pewnej odwagi operatora oraz piosenkarza, nawet jeśli uznać, że film kręcono w okresie rozkładu komuny. Zgoda, to nie jest „na wskroś polska kapliczka”. Tyle że i Ciechowski nieprzypadkowo napisał wiersz pt. Nie pytaj o Polskę.


Nb. przypominam sobie, że pod koniec lat 80. przetoczyła się przez oficjalne media fala krytyki piłkarzy, którzy wykonywali znak krzyża przy wejściu na boisko bądź po strzeleniu gola. Zdaje się, że rozważano jakieś zakazy, a przynajmniej wydanie instrukcji, by kamera nie utrwalała „religianctwa” i „klerykalizmu”. Co ciekawe, w podobnym kierunku poszły później – już po upadku (?) komuny – zalecenia FIFA czy UEFA, ale z tego, co widzę, odstąpiono od nich. Inna rzecz, że chyba najgorliwiej żegnają się ci, którzy z Kościoła katolickiego przeszli do jakichś sekt protestanckich, jak np. genialny Leo Messi czy kapryśny Neymar Jr paradujący niegdyś w koszulce z napisem „I love Jesus”. Zresztą polityczna poprawność gryzie się tu we własny ogon, bo wydanie przez FIFĘ czy UEFĘ zakazu „religianckich” gestów uderzałoby również w tych piłkarzy, którzy – jak Mohamed Salah z Liverpoolu – radują się ze zdobycia bramki po muzułmańsku (czołem w murawę), a to już podpadałoby pod paragraf pt. „dyskryminacja mniejszości etnicznych i religijnych”. A z islamem, jak wiadomo, lepiej nie zadzierać, na czym korzystają niekiedy chrześcijanie czy postchrześcijanie.


Do kwestii teologicznych nie potrafię odnieść się w sposób rzeczowy i miarodajny. Poprzestanę na ogólnikowej konstatacji, że Kościół przeżywał upadki, a na tle osobliwych papieży z przeszłości ci posoborowi mogą jawić się jako ostoje pobożności – i nie całkiem przekonuje mnie argument, że renesansowi degeneraci nie ingerowali w doktrynę, a papieże posoborowi ingerują, a więc są jeszcze gorsi. Albo taki Klemens XIV, już bliższy naszych czasów, który lekką ręką rozwiązał Towarzystwo Jezusowe, kładąc podwaliny pod państwową edukację i indoktrynację… Proponuję uznać, że zawiłości te może osądzić tylko Bóg.


Zestawienie Lutra z Wojtyłą razi mnie, a nawet gorszy, bo ten pierwszy świadomie dążył do zniszczenia Kościoła, a nie da się tego powiedzieć o drugim. Ekscesy – w rodzaju modłów z animistami – można jednak odczytywać jako próbę niesienia Dobrej Nowiny oraz nawracania i jestem prawie pewien, że tak właśnie widział to św. Jan Paweł II. W kwestiach fundamentalnych – jak w przypadku życia ludzkiego – św. Jan Paweł II pozostawał niezłomny i mężnie stawiał opór medialnej opresji. Luter aprobował bigamię, jak to porównywać do nauczania św. Jana Pawła II o świętości rodziny?! Mam wrażenie, że obrońcy Tradycji (szczególnie z kręgu lefebrystów) chcieliby widzieć św. Jana Pawła II gorszym niż był naprawdę. To zaś nasuwa skojarzenia z przypowieścią o belce w oku…


Ogłaszając Papieża-Polakiem świętym zapewne zakładano, że jego dusza nie przebywa w piekle. Chyba że uznajemy proces kanonizacji za nieważny, a wszystkich papieży po Piusie XII za nielegalnych. I podcinamy gałąź, na której siedzimy – pyszni bądź smutni, skutek ten sam. Owszem, mam poczucie tragizmu sytuacji, bo przebieg Soboru Watykańskiego II sprawia wrażenie „wrogiego przejęcia” i „wymuszenia rozbójniczego” [przykładem deklaracja Nostra aetate, która równie dobrze mogłaby wyjść spod pióra powieściowego pana Settembriniego, orędownika postępu ludzkości i ogólnoświatowej republiki (oczywiście po zniszczeniu „Wiednia” itp., czyli przeciwników postępu i republiki)]. Zapomina się przy tym, że soborowi „puczyści” nie spadli z księżyca, lecz dorastali i dojrzewali – upominani wprawdzie, lecz nie ekskomunikowani – w czasach Piusa X, Benedykta XV, Piusa XI, Piusa XII. Wybór Jana XXIII na papieża, mimo teorii spiskowych, doprawdy trudno uznać za nielegalny; większa część kardynałów na niego właśnie oddała głos, być może nieświadoma konsekwencji.


Wiara katolicka znajduje się w głębokim kryzysie? To zbyt mało powiedziane. Europa dechrystianizuje się. Za życia jednego pokolenia katolicka Irlandia czy Hiszpania przestała być katolicka. Bez terroru, rozstrzeliwań, burzenia kościołów. Nawiasem mówiąc, o czymś takim marzył A. Hitler – o świecie, w którym chrześcijaństwo wreszcie okaże się zbędne, bez wbijania do głów kolbami takiego czy innego weltanschauungu, bo jako człowiek nowoczesny Führer akurat w tej kwestii wolałby uniknąć przemocy, przynajmniej na terenie Niemiec; niemniej jednak cieszył się, że alianci, równając z ziemią niemieckie miasta, niszczą przy okazji kościoły, co poniekąd rozwiązywało problem i przyśpieszało postęp.


Patrzę na to z rozpaczą. Pytanie, czy bez św. Jana Pawła II wiara nie znajdowałaby się w stanie agonalnym. Przynajmniej w Polsce. Czy los Hiszpanii, Irlandii, Włoch byłby inny, gdyby nie SWII i posoborowe pontyfikaty? A co ze społeczeństwem masowym, skupionym w coraz większej mierze w gigantycznych miastach, odciętym od korzeni, siłą rzeczy nastawionym na teraźniejszość, obojętniejącym na duchowość, zarazem podatnym na quasi-naukowe gusła („genderyzm” itp.)? Co z globalizacją, która zrelatywizowała czas i przestrzeń, a do tego wymusiła poniekąd egalitaryzm i konsumpcjonizm jako remedium na wojny? Rewolucja kulturalna, która przeorała Zachód w latach 60., rozpoczynała się nim jeszcze SWII się skończył, a taki czy inny wynik SWII prawdopodobnie nie miałby na nią większego wpływu, tym bardziej że aktywem rewolucyjnym była głównie postprotestancka młodzież.


Tu zaś wracamy do głównego wątku naszej dyskusji o (wczesnych) latach 90. – marzenia, pragnienia i postulatu, by w Polsce było tak jak na Zachodzie, im szybciej, tym lepiej. I tu fundamentalna kwestia: „przeciętny” Polak nie zastanawiał się, że ów Zachód już dawno wypaczyła rewolucja protestancka. Niestety, w 1989 r. wpadliśmy z deszczu pod rynnę, uciekliśmy z „roku 1984”, by znaleźć się w „nowym wspaniałym świecie”, o którego istnieniu nie mieliśmy jednak pojęcia, szczególnie w dobie rządów neokonserwatystów i torysów, kiedy pozornie wszystko się zgadzało – wiara, idee, postęp, dobrobyt… Historię świata pisał Paul Johnson, Ameryką władał Reagan, a po nim jego zastępca Bush, Anglią – pani Thatcher, Sowiety upadały, w Watykanie Papież-Polak… Wydawało się, że świat wraca na swoją orbitę, nawet teoria o końcu historii mogła uchodzić za sensowną czy wręcz oczekiwaną. To zresztą tragiczny paradoks: w 1989 r. łączyliśmy się z pozornie kontrrewolucyjnym anglosaskim Zachodem, nie tym z lat 60. i 70.! W moim przypadku to jeszcze jedno ze źródeł złudzeń, rozczarowań, mętliku.


Obserwacje cmentarne – rewelacja! Temat na kolejny cykl foto/reportaży. Wprawdzie obrazki paraeklezjalne nie wydają mi się całkiem nowe, nawiązują bowiem do motywów znanych z dawniejszych epok (hipoteza: Père-Lachaise jako ich kolebka), niemniej ujawniają współczesne postrzeganie śmierci jako beznadziejnego końca, zarazem dążenie do jej estetyzacji i racjonalizacji (taśmociąg: szpital/przytułek, zakład pogrzebowy, urna).


Teza Pana Toniewicza, że „na kondycję społeczeństw i narodów należy patrzeć przede wszystkim przez pryzmat duchowy” wydaje mi się arcysłuszna. Z racji zawodowych przyszło mi zajmować się przez wiele lat tzw. historią społeczną – i nie od razu uświadomiłem sobie jej skrajny materializm. Moment przełomowy? Chyba stanowczy sprzeciw pewnego wybitnego i poważanego profesora wobec używania określenia „charytatywny” łącznie z jednoczesnym opowiedzeniem się przez niego za koniecznością stosowania „pomocy społecznej”. Albo sugestia, że marksizm czy chrześcijaństwo to ideologie, których rozpoznanie wymaga podobnych narzędzi badawczych. Tu zresztą otwiera się kolejny ciekawy temat: współczesna humanistyka. Laicka/ateistyczna w przeważającej mierze, dla której spory o to, czy św. Jan Paweł II to prawowity papież byłyby śmieszne, niezrozumiałe, byłyby w ogóle stratą czasu. Inna rzecz, że św. Janem Pawłem II owa humanistyka pogardza – taki Benedykt XVI to przynajmniej książki pisał, no i Niemiec do tego, a nie jakiś prowincjonalny Polak-katolik – co tym bardziej nastraja mnie obronnie, po stronie Papieża-Polaka.


Obywatel K.

Od Rzymian do Włochów, czyli rzecz o narodach


Skąd się wzięli Włosi? Co się stało z Rzymianami? Jaki określić w historii moment, w którym naród, czyli istniejąca zbiorowość, znika, a pojawia się inna?

Czym jest zatem naród? Wspólnotą krwi? Jak ją określić? Za pomocą badań genetycznych każdego z osobna? Jak wygląda genotyp Polaka i kiedy zaczął się różnić od czeskiego? Przecież tysiąc lat temu różnice między Polakami a Czechami miały charakter raczej plemienny i nie były odmienne od różnic między mieszkańcami Wielkopolski a Mazowsza. Ci jednak, podlegając innej władzy, rozwijali się inaczej, zajmowali się innymi sprawami, podlegali innym wpływom kulturowym. Z biegiem czasu Polacy i Czesi „odjechali” od siebie. Zatem to, co kształtuje narody, to przede wszystkim sprawa kultury, istniejącego w danej wspólnocie poczucia, że należymy do zbiorowości, którą absorbują podobne sprawy. Im bardziej specyficzne są dla danej wspólnoty te sprawy, tym bardziej skonsolidowany staje się naród, a różnice kulturowe, językowe zarysowują się wyraźniej. Oczywiście, fundamentalne znaczenie ma tu kwestia wiary i języka, gdyż wiara determinuje poczucie wspólnoty wartości, a język pomaga we wspólnym doświadczaniu związanych z nimi przeżyć. Podobny typ urody to element, który pomaga doświadczać poczucia wspólnoty jedynie na poziomie mentalnym.

Czy zatem istnieje naród szwajcarski? Osobiście śmiem wątpić. Szwajcarzy są raczej wspólnotą polityczną. Połączyły ich tylko wspólne dążenia polityczne, ale różnice języka i wiary spowodowały na przestrzeni wieków brak zacieśnienia więzi. Pozostali na etapie wspólnoty politycznej, która utworzyłaby skonsolidowany naród, gdyby nie istniejące różnice; pozwoliło to jedynie na utrzymanie konfederacji. Ale konfederacji kogo? Małych, górskich narodów? Raczej wspólnot, które nie stały się narodami, gdyż zbyt mocno łączyły się wspólnotą polityczną z kompletnie odmiennymi sąsiadami z pobliskiej alpejskiej doliny.

Naród istnieje również w czasie, gdyż w czasie rozłożony jest proces przekazywania spuścizny, dziedzictwa przodków. Umiłowanie tego dziedzictwa to nic innego jak patriotyzm, który nakazuje przekazanie go kolejnym pokoleniom, czyniąc się obowiązkiem, odpowiedzialnością, która determinuje przynależność do owego dziedzictwa. A społeczeństwo? To dana zbiorowość tu i teraz, będąca etapem i elementem istniejącego narodu. Społeczeństwo nie może więc decydować za cały naród, gdyż część nie jest całością. Zachowanie sztafety nie jest kaprysem społeczeństwa, lecz jego obowiązkiem. Stopień świadomości tego obowiązku określa skalę więzi narodowej. Społeczeństwo jest wycinkiem narodu i na poziomie czasu jest czymś węższym od niego. Na poziomie przestrzeni jest z kolei czymś szerszym, gdyż w jego skład wchodzą także ci, którzy do narodu nie przynależą, ponieważ więzi kulturowe nie łączą ich z dziedzictwem przodków tego narodu, a, co za tym idzie, nie mają poczucia obowiązku jego kontynuowania. Społeczeństwo to, właściwie przypadkowa, poniekąd zbiorowość ludzi, zajmująca pewien obszar i związana ze sobą kwestiami najczęściej jedynie politycznymi, chociaż też nie zawsze. Więzy te, nazywane społecznymi, mogą być mocniejsze bądź luźniejsze. Jeżeli są mocniejsze, prowadzą do integracji poszczególnych części społeczeństwa i wtapiania go we wspólnotę narodu. Jeżeli są lżejsze, mogą doprowadzić do zerwania tego łańcucha sukcesji narodu. Dochodzi wtedy do wynarodowienia. Naród zaczyna zanikać, gdyż jego linia życia słabnie. Jeżeli w społeczeństwie ta jego część, która nie należy do narodu, zaczyna górować kulturowo, politycznie czy w jakikolwiek inny sposób nad częścią społeczeństwa związanego z narodem, w dłuższej perspektywie, po wynarodowieniu jej, pod wpływem własnej wytworzonej kultury lub innych czynników może dać początek nowemu narodowi.

Historia świata to niekończąca się plątanina takich nici.

Gdzież są zatem Rzymianie? Nigdy nie zaistnieli jako naród. Plemię Rzymian rozszerzyło swą kulturę i język na całe Imperium, lecz etnicznie rozmyło się w morzu ludów zamieszkujących Italię i sam Rzym. Imperium było tak różnorodne językowo, kulturowo i religijnie, że społeczeństwo to nie było w stanie utworzyć jednego narodu. Różnice kulturowe i językowe na Wschodzie uniemożliwiły nawet utrzymanie jednego państwa, czyli wspólnoty politycznej. Zachód zaś pogłębił plątaninę nici, w której to nić rzymska została stłamszona do poziomu kultury i języka oraz wiary. Za dużo, aby ci, którzy się z nią identyfikowali, porzucili swą tożsamość. Za mało, aby mogli zawiązać nić, która byłaby narodem rzymskim. Nigdy taki nie powstał. Rzymskość istniała więc jako kultura, jako wiara, jako język. Rzymska była średniowieczna Christianitas. Rzymskość oznaczała więc cywilizację. Mieszkańcy Italii zaś, którzy tę rzymskość utrzymali w najbardziej klasycznej formie (z racji geograficznych), w wyniku niekończących się przemarszów i osiedleń obcych przybyszów stali się etniczną mieszaniną budowaną na poczuciu odrębności od świata za Alpami, poczuciu odpowiedzialności za spuściznę cywilizacji rzymskiej, przywiązaną do języka zbyt osadzonego w kulturze, aby dał się przygnieść mową przybyszów. Wywierała ona wpływ na mieszkańców Italii, którzy jednak nigdy nie utworzyli jednego organizmu państwowego, gdyż powstający w takich warunkach naród włoski był słabszy od swych, w pełni już ukształtowanych, sąsiadów. Tamci po prostu na gruzach Imperium szybciej utworzyli swe państwa, które pozwoliły im na scementowanie i zakonserwowanie powstałych nici narodu. I tak Włosi pozostali ogarniającym całą Italię narodem "o luźnej więzi"; więź tę wzmocniłoby stworzenie jednego państwa. Północ Italii przez całe wieki poddana zwierzchnictwu niemieckiemu i francuskiemu nie interesowała się mieszkańcami Południa – podobnie jak oni utożsamiającymi się z kulturą rzymską mieszkańcami Północy. Południe przez wieki martwiło się najazdami muzułmańskimi, normańskimi, poddane bywało także zwierzchnictwu hiszpańskiemu. Gdyby nie niewielkie obszarowo, lecz silne kulturą i pieniędzmi państwa tubylców – jak Genua, Wenecja, Florencja czy leżące w samym centrum Italii Państwo Kościelne – wspólnota włoska nie osiągnęłaby nawet tego poziomu, który dzisiaj uzasadnia określanie jej narodem. Ale i tak jest to poziom płytki. Istniejące od 150 lat jedno, scentralizowane państwo włoskie z pewnością jest czynnikiem umacniającym włoską narodowość. Lecz nie jest to wciąż konsolidacja na tyle silna, by przetrwała ewentualny rozpad Włoch. Włosi to przeciwieństwo Szwajcarów. Przez wieki istnieli jako wspólnota tego wszystkiego, co Szwajcarów dzieli, a to, co Szwajcarów łączyło, u Włochów nigdy, aż do XIX wieku, nie zaistniało.

Jerzy Juhanowicz

Moje lata dziewięćdziesiąte: Impresji ciąg dalszy


Facepalm: Angel

Nie należy chyba wykluczać, że Kazik, zagrzewając Gołotę do boju w taki sposób, w jaki to zrobił, chyba trochę się z boksera podśmiewał. Całokształt twórczości Kazimierza Staszewskiego i jego Kultu trudno zresztą traktować do końca poważnie. Chyba sam autor tekstów zespołu w ten sposób go nie traktuje.

Przyszła mi do głowy kiedyś taka szalona idea: zrealizować film w jednej konwencji, ale w jego ostatniej scenie całkowicie ją zmienić, zupełnie zaskakując widza. Na przykład: kręcimy dwugodzinny melodramat, a w ostatniej scenie element całkowicie komediowy, który nijak pasuje do konwencji melodramatu. Gran Torino, w którym w ostatniej scenie Walt zmartwychwstaje i za pomocą uzi wywiera pomstę na złych Hmongach. Prosta historia, w której wpatrujący się wspólnie w gwiazdy bracia zostają w ostatniej scenie "wzięci" przez ufoki czy inne ufoludki. Wszystko fajnie. Tylko czemu miałoby to służyć (poza zaskoczeniem dla zaskoczenia, czyli efektem dla efektu)? Więc zamiast tego są (na dobry początek) Żeńcy.

Pozostając w "transformacyjnych" klimatach muzycznych dodałbym tylko, że w teledysku do piosenki G. Ciechowskiego kapliczka stanowi element smutnego, szarego krajobrazu. To nie jest na wskroś polska kapliczka w na wskroś polskim krajobrazie ze zdjęcia E.S.. U Ciechowskiego figura Matki Bożej służy po prostu jako jeszcze jeden rekwizyt w tańcu widm i upiorów.

Koszykówka zaczęła się w Polsce na dobre chyba właśnie na początku lat 90., po nadawanym raz w tygodniu w telewizorni programie poświęconym rozgrywkom NBA. To wtedy zapoznano nas z nowymi bohaterami masowej świadomości: wszystkimi tymi Jordanami, Pippenami i Barkleyami.

W sprawie "małego solo": powinienem był napisać: Pamiętam zastosowane jeszcze w liceum wyrażenie/wyzwanie: "Pójdziemy na małe solo?". Bardziej niż o konkretną nazwę na określenie czynności polegającej na poparciu swojego zdania siłą fizyczną chodziło mi o zwrócenie uwagi na fakt, że około roku 2000 taka idea rozstrzygania sporów (a przynajmniej dobitnego wyrażania swojego zdania) nie została jeszcze zapoznana (w znaczeniu: zapomniana), mimo szerzącej się już propagandy "antyprzemocowej", głoszącej, że "każda przemoc jest zła".


O propos "gejów" – bardzo celny wydał mi się tekst Lecha Stępniewskiego z roku 2003: 

W kontekście rozważań okołoeklezjalnych wpadamy niniejszym na chwilę
Z dygresji w dygresję

[Na Agrykoli '91 i "beatyfikacji" '99 byłem, a choć pozostawałem (do czasu) wiernym kibicem poczynań Józefa Ratzingera, na "masówkę" z jego udziałem w 2005 r. już nie poszedłem].

Na początek pozwalam sobie zauważyć, że Karol Wojtyła mnie również utwierdził w wierze katolickiej. W inny jednak zapewne sposób niż Obywatela K. "Ekscesy" JP2, na przykład w postaci wielokrotnego uczestnictwa w communicatio in sacris z niekatolikami (choćby wspólna modlitwa z animistami) stanowiące rezultat ("to nie kryzys – to rezultat") jego przylgnięcia do heretyckich nauk SW2 o "wolności religijnej" i "ekumenizmie", poprowadziły mnie do głębszego i uczciwego zapoznania się z nauką Kościoła na temat jego samego oraz prawd wiary i moralności. Oraz przyjęcia ich z pokorą i wdzięcznością.

Dwa z brzegu przykłady świadczące o tym, że Karol Wojtyła był heretykiem (dobra czy zła wola nie mają tu nic do rzeczy, gdyż nie znamy motywacji JP2; przyglądamy się faktom):

W Catechesi Tradendae (1979) w punkcie 32 czytamy, że w ramach katechezy: "jest rzeczą niezmiennie ważną, aby lojalnie i poprawnie zostały przestawione inne Kościoły ["Et unam... Ecclesiam → przyp. PT] i wspólnoty kościelne, za pomocą których Duch Chrystusa nie wzbrania się przynosić zbawienia". 

W katechezie podczas audiencji generalnej 14 kwietnia 1982 r. Karol Wojtyła zaprzecza wyższości stanu bezżennego nad "żennym".

Przepraszam niniejszym za szarganie nerwów Obywatela K. i śpieszę wyjaśnić, czemu konsekwentnie piszę "Karol Wojtyła" miast stosować powszechnie stosowaną terminologię. Otóż Marcin Luter, podobnie jak (anty)bohater naszej dyskusji, też był ważnie wyświęconym księdzem, lecz dziś raczej nikomu nie przyjdzie na myśl, by pisząc o owym arcyherezjarsze nazywać go "księdzem Marcinem Lutrem". Wygląda na to, że właśnie ze względu na jego publiczne odstępstwo od Wiary.
(O kardynale Wyszyńskim pozwoliliśmy sobie niegdyś napomknąć tutaj:
W sprawie obecnego miejsca przebywania duszy Karola Wojtyły prawowita władza kościelna dotychczas się nie wypowiedziała, więc nie mamy podstaw, by uznawać go za świętego i takim go tytułować.

Wiara katolicka w Polsce w sześćdziesiąt lat po "nowej wiośnie Kościoła", a w jej ramach po ponad ćwierćwieczu "pontyfikatu" "papieża"-Polaka znajduje się... chciałoby się powiedzieć: w głębokim kryzysie (na wyrażenie: "w stanie agonalnym" nie ważymy się) – ale fakty są takie, że katolików tzw. integralnych, czyli po prostu katolików – osób przyjmujących całą naukę Kościoła bez wyjątków – jest zaledwie garstka. I nie chodzi o to, że każdy musi znać całą naukę Kościoła we wszystkich jej szczegółach – nie, tego Kościół od każdego nie oczekuje. Ale to, co z nauki Kościoła zna, o czym wie – przyjąć musi, musi to wyznawać – a wobec tego, czego z doktryny Kościoła nie zna, musi wyrażać wewnętrzną zgodę i mieć wolę przyjęcia owej nauki, jeśli ją pozna. Czy jesteśmy w stanie wskazać dziś (na przykład wśród bliskich) kogoś takiego, kto przyjmuje i wyznaje, że extra Ecclesiam nulla salus, że Kościół jest nieomylny, że papieża należy nie tylko uznawać, ale i słuchać w jego nauczaniu nadzwyczajnym oraz zwyczajnym (zgodnie z orzeczeniem Soboru Watykańskiego tzw. Pierwszego), że prozelityzm jest jak najbardziej pożądany, że diabeł i piekło istnieją, że święci z nami obcują, że Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia, że ważnie zawarte małżeństwo jest nierozerwalne, że metoda zapłodnienia in vitro jest niedopuszczalna, że kara śmierci jest jak najbardziej dopuszczalna, że dusza ludzka jest nieśmiertelna...

Bardzo znamiennym objawem niewiary albo przynajmniej wątpienia w ostatnią z wymienionych prawd (a przypominamy, że do automatycznego wykluczenia się z Kościoła wystarczy negować lub wątpić w jedną choćby z podawanych przezeŃ do wierzenia prawd) jest to, co można zaobserwować coraz częściej na polskich cmentarzach. Oto co (przykłady z brzegu z ekspozycji firmy kamieniarskiej):







Bez~nadziejne


Obrazek paraeklezjalny z lat "przełomu":
Na początku lat 90. kolega z podstawówki (regularnie uczęszczający do kościoła ministrant!) pokazywał mi swój zeszyt ze spisanymi własnoręcznie tekstami piosenek, które najwyraźniej cenił, skoro zadał sobie trud przeniesienia ich na papier (chyba też własnoustnie je śpiewał). W notatniku na poczesnym miejscu znajdowała się piosenka Pawła Kukiza pt. ZCHN zbliża się...

Końcową deklarację ostrożności Obywatela K. można odczytać jako swego rodzaju zachętę do powstrzymywania się od pochopnych osądów, a zniechętę do formułowania "zbyt radykalnych" wniosków.
Sam Obywatel K. pisze: "kierowałbym podejrzenia wobec de facto puczystów, którzy zdołali przejąć kontrolę nad Soborem Watykańskim II". Innymi słowy: sam Obywatel K. dokonuje swego rodzaju "osądu" teologiczno-historycznego [co więcej, sprzecznego z narracją tego, co powszechnie uważa się za Chrystusową oblubienicę – moderniści okupujący obecnie struktury Kościoła twierdzą przecież, że "hermeneutyka ciągłości", "to nadal ten sam Kościół, co dawniej", że żadnego "puczu" nie było i nie ma i wszystko jest w najlepszym Ordo. Novus ordo missae. Novus ordo seclorum. Do wyboru, do koloru]. I, zgodnie z tym co pięknie wyłożył w obdarzonej pochwalną recenzją samego Watykanu książce pt. Liberalizm jest grzechem ksiądz Félix Sardà y Salvany, Obywatel K. ma do formułowania takiego "osądu" pełne prawo. Pan Bóg, za przeproszeniem, mózgami obdarzył nas nie od parady.


Moja osobista grzeszność nie ma wpływu na prawdziwą obserwację dotyczącą czyjegoś odstępstwa od nauczania Kościoła. Mogę być ostatnim grzesznikiem na ziemi i pozostawać członkiem Kościoła z tytułu integralnego wyznawania Wiary. Choćbym za moje niecne czyny miał wylądować bezpośrednio po śmierci w piekle. Za moją wiarą nie szły uczynki, ale wiarę miałem. Byłem członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa.

Jeśli natomiast ktoś prowadzący "kryształowe" życie przeczy choć jednej prawdzie podawanej przez Kościół do wierzenia, członkiem Kościoła nie jest. W związku z tym nie może piastować w nim żadnej godności. Albo uzyskał ją tylko pozornie – albo, uzyskawszy ją prawowicie, utracił następnie z powodu odstępstwa od Wiary.

Nasuwa się z jednej strony myśl, by przeprosić za poświęcanie tak dużej części tekstu kwestii Wiary, lecz w istocie rzeczy (takie żywię przekonanie) na kondycję społeczeństw i narodów należy patrzeć przede wszystkim przez pryzmat duchowy. Poszczególne zwycięstwa  poszczególnych ludzi nad grzechem. Wierność nauce Kościoła aż do heroizmu. A dominujący na danym obszarze model polityczny czy kształt gospodarki (której "mordowanie" stało się w tzw. publicznym dyskursie ostatnich czasów tematem godnym daleko większej uwagi niż na przykład mordowanie nienarodzonych dzieci) to pochodne tego, jak wielu zostaje wiernych Bogu i Kościołowi*.


Vade mecum? Którędy do Nieba?
(Czyżby Pan Jezus nie wiedział, dokąd i jak nas poprowadzić?)
Zdjęcie i podpis do gruntu moralizatorskie (ale prawdziwe):
Pan Jezus, Jego Kościół i Jego namiestnik na ziemi, Papież, zgodnie z gwarancją daną przez samego Zbawiciela, nie są w stanie nauczać fałszu i prowadzić wiernych do zatracenia.

Pan Toniewicz


Wspomnieniowe P.S.

Pistolety na kapiszony. Petardy odpalane w miejscach doprawdy najróżniejszych. BMXy z obowiązkową gąbką na ramie i kierownicy. Nieszczęsne Bravo. Jojo. Oranżada w proszku spożywana "na sucho". Zasłuchiwanie się w listy, pożal się Boże, przebojów programów radiowych.

* P.S. 2. W kontekście zastanowienia nad hierarchią ważności zastanawiamy się, czy nie należałoby dokonać lekkiej korekty deklaracji KTLa w niniejszym wpisie:

i połączyć dwa punkty w jeden, pisząc: "Jestem mężem i ojcem", albo – dając wyraz wierności nauczaniu Kościoła w zakresie hierarchii celów małżeństwa – lepiej: "Jestem ojcem i mężem"...

Moje lata dziewięćdziesiąte: Impresje II


Zafiksowałem się na latach 1988-1993, gdyż był to dla mnie czas zwrotów akcji, złudzeń, rozczarowań, marzeń, uniesień, upadków, podnoszenia się itd. No i zapomniałem o Gołocie. Przecież w 1996 r. (i później) to było zbiorowe szaleństwo. Również wspomniany przez Pana Toniewicza „Kazik” zagrzewał do boju: „Andrzej Gołota, Gołota, Gołota, Gołota”. Na poprawkowej liście egzaminacyjnej wywieszonej na korytarzu w IH UW jesienią 1997 r. dopisali się „Andrzej Gołota” oraz „Andrew Golota”. Fryzura na Gołotę, fascynacja gangsterką („Pershing”!), sporty walki, American Dream – tak, to współtworzyło atmosferę tamtych lat. A przy tym w karierze Gołoty ujawniał się polski los – wielkie oczekiwanie, już, już blisko szczytu, i sromotna klęska. Wprawdzie nie oglądałem walk Gołoty (z braku telewizora czy transmisji), niemniej wyczekiwałem na komunikat o wyniku pojedynku z Lewisem, jakże żałosny zresztą.

Legia… Dzięki Panu Toniewiczowi uświadomiłem sobie, że przecież jej skład z 1995 r. pamiętam niemal w całości do dzisiaj. Najbardziej lubiłem Jacka Bednarza. Mecz ze Spartakiem, zima, na boisku błoto z solą, i znowu żal, że i tym razem porażka. Owszem, tamta Legia była bardziej autentyczna od tej z początku XXI w. Pamiętam mecz Legii sprzed kilku lat; grało trzech Polaków (w tym bramkarz) i ośmiu cudzoziemców. Nawet kiczowate stroje z Daewoo miały swój urok, zarazem wpisywały się w stylistykę wczesnych lat 90. A propos: zapomnieliśmy o Daewoo! Kupno Matiza, a tym bardziej Lanosa, nie wspominając już o Nubirze, to przecież był dla wielu pierwszy krok na drabinie tzw. awansu społecznego… (W przypadku Nubiry już dwa kroki).

Gra w kapsle: wydaje mi się, że moda przemijała pod koniec lat 80., ale wcześniej grała większość chłopców. Sam miałem cały worek kapsli, przeważnie po piwie lub oranżadzie, przy czym chyba większą frajdę niż sama gra sprawiało mi rękodzieło: wydłubywanie gumowej uszczelki, mocowanie na jej wewnętrznej stronie flagi jakiegoś państwa, otaczanie folią i wklejanie na powrót całości w kapsel, dzięki czemu flaga widoczna była z daleka, a kapsel zyskiwał odpowiednie wyważenie. Najchętniej grałem kapslem z flagą Nepalu (!). Ciekawostka polityczna: pamiętam, że unikano flagi sowieckiej, niemniej na schodkach prowadzących do szkoły przy Promienistej odbył się któregoś dnia pojedynek mistrzów, z których jeden grał kapslem z flagą USA, a drugi – właśnie z czerwoną. Zimna wojna w wersji podstawowej. Ale to wspomnienie z połowy lat 80., później amatorów ubywało, a mistrzowie nie znajdowali następców. Mam wrażenie, że w latach 90. na krótko powróciła moda na „zośkę”.

Jeśli chodzi o kolekcje, to warto dodać ulotki agencji towarzyskich z pierwszej połowy lat 90.; jeden ze znajomych zapełnił nimi gruby album, zresztą w celach quasi-socjologicznych, nie konsumpcyjnych.

W mojej podstawówce koszykówka była praktycznie nieznana, nie przypominam sobie kosza na sali gimnastycznej. Nie zapamiętałem też rozmów o koszykówce, choć nie jestem tu miarodajny, bo sportem, nie licząc może piłki nożnej, interesowałem się umiarkowanie. Moda na koszykówkę pojawiła się w moich czasach licealnych, ale nie od razu, chyba ok. 1990/1991 r. Jeden z kolegów brał nawet udział w jakichś zawodach. Przypominam też sobie dalszych znajomych, którzy jeździli na Agrykolę, by pograć w kosza.

W latach 80. mówiło się „solówa”, nie słyszałem o „małym solo”. „Solówa” oznaczała pojedynek zwaśnionych młodych mężczyzn, przeważnie w otoczeniu kibiców i komentatorów. I tu dość żywe wspomnienie: wiosną 1989 r. na boisku szkolnym we Włochach doszło po lekcjach do pojedynku dwóch kolegów z mojej klasy. Nie pamiętam, czego dotyczył spór, najwyraźniej przeciwnicy też nie byli tego pewni, ciosy wymieniali niemrawo, doping przygasł, nagle nastroje się odmieniły i wprawdzie nie padło gromkie „kochajmy się”, niemniej rzucone przez kogoś hasło pójścia na piwo – dla większości inicjacyjne – wzbudziło aplauz, a nawet euforię. Sprawa nie była jednak prosta. Byliśmy nieletni, ale to akurat bez znaczenia, bo wskutek ogólnych niedoborów piwa i tak brakowało. Rzucano je (Warkę lub Królewskie) od czasu do czasu do jedynego spożywczaka w okolicy, znikało w mgnieniu oka. W tych warunkach ostatni nieraz okazywali się pierwszymi. Przywództwo objął „Tyka”, niezbyt lotny, drugoroczny (kiblował, jak to określano w języku szkolno-więziennym), za to dzięki koneksjom rodzinnym mający dojścia. Poszliśmy na Rybnicką, do legendarnego Sarapatego, o którym wspominał Leszek Płażewski w swoich opowiadaniach włochowskich z lat 60. czy 70. Dostępu do Sarapatego nie miał byle kto – i trudno się dziwić; bodajże dwa lata później, zapewne wskutek utraty czujności, zatłukli go żołnierze na przepustce. „Tyki” też by nie przyjął, ale „Tyka” znał kręcącego się w pobliżu „Karalucha”. Wręczył mu składkowe pieniądze i niebawem „Karaluch” wychynął z naręczem Królewskich. „Pijaczkowie” – skonstatował z szelmowskim uśmieszkiem, przekazując pałeczkę młodszemu pokoleniu. Piliśmy ukryci, o zgrozo, między nasypami kolejowymi, a potem pijani czy półpijani zaczepialiśmy jakieś dziewczyny, ale słabo to pamiętam, już bardziej to, że wracałem do domu z duszą na ramieniu, na szczęście Rodzice czymś byli zajęci, więc zdążyłem wytrzeźwieć w spokoju.

Ominęła mnie akcja sprzątania świata, choć w 1993 r. chyba już się odgrażano. Za to w podstawówce przymusowo znosiłem makulaturę, co odnotowywano w zeszycie pt. „Aktywność społeczna”.

Geje”! Ostatnio zastanawiałem się, kiedy po raz pierwszy usłyszałem to słowo. Raczej na pewno nie przed 1993 r., w każdym razie z początku sprawiało wrażenie egzotycznego i zupełnie obcego polszczyźnie. W drugiej połowie lat 90. narastała presja, by składać „gejom” hołdy. Pamiętam jeden z pierwszych numerów „Dziennika” (choć to już rok 2006) – wielu wyczekiwało na tę gazetę z utęsknieniem, bo niby stwarzała szansę na złamanie monopolu „Agory” – a w nim artykuł na całą stronę o nadzwyczajności „gejów” jako koneserów najlepszych marek, niedoścignionych w modzie, nabywców luksusowej elektroniki, no w ogóle trendsetterów. Autorka jednak przesadziła, a redakcja czy niemiecka oberredakcja uznała, że wyprzedziła określoną mądrość etapu i ją zdjęli. To zresztą temat na (niezależną) pracę badawczą: gotowanie Polaków na tęczowo.

Słowo „partner” zyskiwało na popularności, zdaje się, od ok. 1992 r., przy czym w moim liceum używało się go w tonacji ironicznej. Poza tym mężczyzna w roli „partnera” wydawał się figurą nieco podejrzaną (jak wyżej).

Gdybyż kapitał miał tylko wyznanie! Hm, chciałbym chyba żyć w XV wieku…

Piosenki: akurat w teledysku Obywatela GC widać kapliczkę na podwórku (przypuszczalnie) praskiej kamienicy, pojawia się też Papież-Polak w okienku telewizora.

W ocenie św. Jana Pawła II pozostaję pół- czy ćwierć-tradycjonalistą, pewnie dlatego, że mnie akurat utwierdził w wierze katolickiej. Gdyby nie był Polakiem, i gdyby nie kontekst komunizmu, być może patrzyłbym inaczej. Niemniej sądzę, że jego „ekscesy” nie wynikały ze złej woli. W każdym razie z uwagi na własne wspomnienia i doświadczenia – pielgrzymki do ojczyzny to był święty czas – nie potrafię odnaleźć się w konwencji lekceważącej, a samo mówienie „Karol Wojtyła”, zamiast „Jan Paweł II” czy raczej „św. Jan Paweł II”, szczerze mówiąc, działa mi na nerwy, mimowolne nasuwając skojarzenia z czasami, w których o Prymasie Wyszyńskim mówiło się „obywatel Wyszyński” czy zgoła „Wyszyński”. Tak czy inaczej nie Papieża-Polaka obwiniałbym za chaos w Kościele, lecz kierowałbym podejrzenia wobec de facto puczystów, którzy zdołali przejąć kontrolę nad Soborem Watykańskim II. Na wszelki wypadek pozostaję jednak ostrożny w sądach i wypowiedziach, bo brak mi wiedzy, a łatwo tu o błąd, zwłaszcza że samemu przecież nie jest się bez winy.

Obywatel K.




Moje lata dziewięćdziesiąte: Na styku dwóch światów


A na stołach czekolada razem z piwem przywieziona...
Dziś tę czekoladę (podobnie jak chemię) sprzedaje się już z murowanych budek na bazarze, ale mający stanowić synonim wysokiej jakości przymiotnik "niemiecka" pozostał


Myślę, że każde pokolenie ma taki czas, który odciska na nim piętno. Czas, który potrafi zrozumieć tylko ono, bo przypada on na jeden, niepowtarzalny moment. Dla mojego pokolenia był to z pewnością okres tzw. „transformacji ustrojowej”. Ujmijmy go cezurą czasową – od 1988 do 1994 roku. Kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Ale to nie jest zarzut. Ja nie zrozumiem lat powojennych, chociaż mogę je poznawać w źródłach. Nie chodzi mi o realia polityczne. Chodzi mi o świat późnego dzieciństwa, gdy życie toczy się od wieczora na podwórku do wieczora na podwórku. Nie biegałem po gruzach, nie byłem na pogrzebie kolegi, który w gruzach szukał skarbu, a znalazł niewybuch. Nie widziałem prania suszącego się w mieszkaniu, któremu brakowało pół ściany. Moje „późne dzieciństwo” przypadło na lata późniejsze, zderzenie dwóch światów – umarłego PRL, który zdechł, i rodzącej się na jego truchle III RP, mutanta powstałego z adaptacji trupa.


Epoka przed-cyfrowa, świat analogowy, gdy kaseta magnetofonowa była technicznym skarbem. A jeśli kaseta magnetofonowa, to ta, o której pamiętam z sentymentem – TeDeKa. Brak internetu, komputerów, telewizji jaką znamy dzisiaj. Magnetowid i olbrzymie do niego kasety VHS, na których filmy robione w technice analogowej, bez komputerowych animacji. A na co dzień bieganie po podwórku. Pamiętam piłkę „biedronkę”, grę w „eliminacje warszawskie”, czyli strzelanie karnych na bramkę, którą był mur bloku. Uciekanie przed osiedlowym społecznikiem, który z kijem biegał za dziećmi za granie w piłkę. Pamiętam trampki oraz jeżdżenie po dalekich osiedlach na rowerach – Wigry 3, dla starszych Jubilat. Siedzenie na ławeczce przy czymś, co w zamyśle architektów miało być placem zabaw dla dzieci, a w istocie było śmierdzącą, obrobioną przez koty i psy hałdą brudnego piachu ze spróchniałymi drewnianymi elementami, które chyba miały służyć do zabawy. Na parkingach stały maluchy, duże fiaty, skody i zastawy. Marek samochodowych było zresztą mnóstwo – polonezy, trabanty, łady, ciężarowe tarpany. Ale maluchów i dużych fiatów było najwięcej. Pamiętam jazdy do szkoły autobusem szkolnym, nieodżałowanej pamięci ikarusem; bo był to czas, gdy ten autobus królował na polskich drogach. Charakterystyczny stukot szyb, porżnięte i pomazane siedzenia wypchane żółtą gąbką i barierka na przegubie, na której siedzieć było frajdą. Z kolegami liczyliśmy, ile po drodze do lub ze szkoły miniemy na ulicy żuków i nys. Rekordem było chyba 32. Wszechobecny upadek starego systemu wytwarzał iście apokaliptyczną scenerię. Pofabryczne zabudowania upadłych przedsiębiorstw. Chodniki z przedwojennej jeszcze płyty chodnikowej, nigdy nie remontowanej, krzywej i dziurawej. Sklepy spożywcze z drucianymi koszykami, z których pamiętam dwa bodźce – przeraźliwy skrzyp skrzynek ciągniętych na żelaznym haku przez „sklepową” w obrzydliwym fartuchu oraz kałuże rozlanego mleka przed sklepem, wokół których kłębiło się stado oszalałych, przywiązanych przez właścicieli psów, które wyły, piszczały, obszczekiwały wchodzących i wychodzących ze sklepu ludzi lub przerażone wizją porzucenia siedziały z boku. W sklepie kasy z hałaśliwie wysuwaną szufladą na pieniądze i gdy PRL jeszcze dychał, plik kartek żywnościowych pracowicie wycinanych nożyczkami przez sprzedawczynię.


Z tamtego, jeszcze PRL-owskiego okresu, pamiętam zakup cukru. Przyjechał do osiedlowego sklepu cukier. A że nic innego w sklepie nie było, wiadomo, że każdy poszedł go kupić. Jednak żeby dla wszystkich starczyło, każdy mógł kupić tylko kilogram. Ustawiła się kolejka, w której ja jako dziecko odgrywałem rolę osobnego klienta; każdy podchodził, kładł 1000 zł i bez słowa brał 1 kg cukru. Prosta procedura. Bez słów. Wszystko jasne, przecież i tak nic innego nie było.


Później, już po „zmianie”, zaroiło się od warzywniaków. Pamiętam jak nauczyłem się, czym jest dewaluacja. Rano byłem w warzywniaku i widziałem tekturkę z ceną przy kartoflach – 3200 zł. Wieczorem w tym samym warzywniaku widniała cena 4000 zł.


Chodniki zastawiano straganami. Sprzedawano wszystko i na wszelkie możliwe sposoby. Od rzeczy rozłożonych wprost na chodniku, poprzez ustawienie ich na łóżkach polowych, aż do prawdziwego symbolu tamtego czasu – blaszanych szczęk. Szczęki miały formę otwieranej klapą skrzyni z blachy, która po otwarciu przybierała formę sklepiku. Na łóżkach polowych można było kupić puszki po piwie. Puste puszki po piwie, wygrzebane w Niemczech na śmietniku, umyte i przywiezione jako atrakcja, bo piwo w puszce było synonimem „zachodniości” (dzisiaj powiedziano by: "europejskości"). Chodzi o puste, zużyte puszki po piwie. Byli tacy, co zbierali puszki po piwie. Tego akurat nigdy nie umiałem zrozumieć.


Wtedy wydawało się, że ludzie ubrani są normalnie. Dopiero z perspektywy czasu widać ten niepowtarzalny styl. Dżinsy marmurki przywożone z Turcji. Plastikowe kurtki imitujące skórę, charakterystyczne wąsy w stylu Marka Leśniaka i długie włosy na karku jak u Tomasza Wałdocha. Piłka naprawdę była główną atrakcją. Nie tylko żeby w nią grać na podwórku; oglądanie meczów raz na kilka tygodni było przeżyciem, które elektryzowało całe osiedla. Meczów było po prostu niewiele i dlatego stanowiły one atrakcję niezwykłą. Meczem Polska–Anglia w 1993 żył cały kraj. Ludzie rozmawiali o tym w szkole, w pracy, w sklepach, w autobusach. Piłka wciąż była domeną męską. Piękne czasy…


Nieprawdopodobny brak gustu w ubiorze. Zielone lub czerwone marynarki, które kupowano na ulicy, prosto „z żuka”, wąskie krawaty typu „rzemyk” – to wszystko robiło za szyk odświętny. Pamiętam swoją pierwszą jazdę w życiu trolejbusem i późniejszy nowoczesny tabor zakupiony w Szwajcarii. Nigdy ich nie przemalowano, nie wiem dlaczego, więc jeździły zielone. Niektóre miały doczepioną przyczepę (autentycznie, z dyszlem jak do ciągnika) i jazda w tej przyczepie dawała największą radość. W tamtym czasie zrezygnowano też z podczepiania trzech wagonów tramwajowych, ograniczając się do dwóch.


Ze swoich ursynowskich okolic pamiętam krajobraz jednej wielkiej budowy, tylko że na tej budowie nikt nie pracował. W efekcie po całej okolicy walały się olbrzymie drewniane szpule i porozrzucane bez ładu i składu betonowe kręgi. Skopane hałdy ziemi, błoto i pola tam, gdzie dzisiaj są skrzyżowania i osiedla.


Wszechobecny obraz upadku utkwił mi w pamięci zwłaszcza przy okazji szkolnych wyjazdów na basen. Nieprawdopodobnie zniszczony autokar (chyba marki autosan) zawiózł dzieci na basen gdzieś pod Warszawą; basen mieścił się w budynkach przypominających scenerię filmów o zagładzie jądrowej. Szatnia basenu z drewnianymi ławeczkami, którym brakowało niektórych desek, nasze płócienne (bo innych nie było) kąpielówki, w których chłopiec czuł się zawstydzony faktem, że wszystko widać jak na dłoni i sam basen potwornie zajeżdżający chlorem, z oberwanymi luksferami i panią (tak, to była chyba kobieta) przypominającą terminatora, która egzekwowała wszelkie czynności wrzaskiem i groźbami. Nie dało się w tych warunkach nauczyć pływać.


Jakże zafascynowani byliśmy, gdy w tę ponurą rzeczywistość wchodziły kolorowe atrakcje, a za takie uchodziły czapki z daszkiem, które w tylnej części głowy miały plastikową siateczkę oraz charakterystyczny plastikowy pasek na regulację wielkości. Czapki były żółte (ja miałem żółtą), czerwone i – bodajże – niebieskie.


Gdy podrośliśmy, a tamten czas przeminął, tkwił w moim pokoleniu głęboko zakorzeniony głód posiadania tego, czego wcześniej nie było. Jedni poddali mu się, zamieniając w karierowiczowskich dorobkiewiczów. Inni nauczyli się dystansować od tych żądz, bo zobaczyli, jak szybko to się zmienia. Wymarzony walkman w parę lat stał się przeżytkiem. O discmanach mało kto dziś już pamięta.


W tamtej rzeczywistości zdobycie czegokolwiek było bardzo trudne. Przepływ informacji opierał się głównie na prasie papierowej (jakaż miałaby być inna?). Cotygodniowe sprawdzanie wyników lig zagranicznych, szukanie nazw tych drużyn, których gry nigdy nie można było zobaczyć, nawet w telewizji, stawało się zabawą samą w sobie. Przecież i tak nigdy nie podano wszystkich. W telewizji pokazywano zdjęcia z walk w Bukareszcie. Na szklanym ekranie widać było rząd trupów ludzkich leżących na ulicy. Dzisiaj takie zdjęcia nie mogłyby się ukazać. Za brutalne. Chociaż w filmach dla młodzieży pokazuje się znacznie brutalniejsze sceny. Później relacje z Jugosławii. Śledziłem, co tam się dzieje, i pamiętam jak pierwsze relacje mówiły o demonstracjach, zamieszkach. Później pokazywali już czołgi jeżdżące po ulicach, a parę miesięcy później podawano relacje z regularnej wojny. Ostatniej konwencjonalnej wojny w Europie.


Dla Polski to był straszny czas. Gra transformacji, przebranie się jednego systemu w drugi i spacyfikowanie społeczeństwa w białych rękawiczkach. Wydawało się wtedy, że nigdy nie będzie tak, jak starsze pokolenie marzyło, że być powinno. Miliony sfrustrowanych marzących tylko o tym, żeby wyjechać i umyć w Niemczech szybę w samochodzie. Władze „transformacyjne” porzuciły rodaków na wschodzie, tych, których w 1945 odcięła linia Curzona. Za to cieszyły się z powstania zjednoczonej Rzeszy.


Tak pamiętam tamten okres historii. Nałożył się na niego czas niezapomnianego dzieciństwa, co zawsze wywołuje sentyment, choć obiektywnie były to momenty upadku nadziei na odcięcie czerwonej pępowiny. Zamiast odrodzonej Polski narodził się mutant tak silnie połączony ze swym pasożytem, że już nie do oddzielenia. A wtedy oddzielić jeszcze można było, ale to już temat na osobne opowiadanie. Dzieciństwo przemija bezpowrotnie i tamten etap historii przeminął także. Ciekawe, jakie sentymenty i wspomnienia mają kolejne pokolenia, w czasach, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a świat internetu wydaje się nawet ciekawszy od rzeczywistości.

Jerzy Juhanowicz
Fot. i podpis pod fot.: Red. z inspiracji Autora z inspiracji Kazika

Moje lata dziewięćdziesiąte: Miało być "Tytułem wstępu", a wyszło na to, że "Kapitał ma wyznanie"

W nawiązaniu do wspomnieniowej gawędy Obywatela K.:

Godne i wygodne, a właściwie to nawet wygódkowe upamiętnienie jednego z bohaterów lat 90., który w czasie nocnej zmiany '92 wyczuł bluesa

Tytułem wstępu pragnę zaznaczyć, że poniższe quasi-wspomnienia mogą mieć posmak pewnej wtórnej oceny rzeczywistości Polski lat dziewięćdziesiątych, niekoniecznie zaś pamiętanych wyraźnie wydarzeń. Łączą się w nich nie do końca jasne przebłyski świadomości z okresu, jak się wydawało, przełomu oraz wspomnienia innych osób, przedstawione również w formie dzieł literatury, filmu etc.

Lata dziewięćdziesiąte dla człowieka, który rozpoczął uczęszczanie do szkoły podstawowej w roku 1988, to była gra w kapsle (szczególnym uznaniem cieszyły się mityczne "maściówy" – obie części opakowania chińskiej "maści tygrysiej"). Zbieranie "turbosów", czyli obrazków dołączanych do tureckiej gumy do żucia. Potem przyszedł czas na gumę płaską w opakowaniu o większym rozmiarze – każde opakowanie zawierało trzy karty do gry – były z piłkarzami i z samochodami. Grano też (później, o ile pamiętam) w kulki. W szkole, ale i w osiedlowym sadku.

Donoszono, że niektórzy uczniowie po zakończeniu roku szkolnego palili wszystkie oworoczne zeszyty (książki chyba nie?). Otóż jeden z kolegów, zebrawszy całą serię "turbosów" numerowaną od 51 do 120... spalił ją. Co miało to oznaczać? Pamiętam, że mnie ten akt destrukcji zdziwił. Inny stracił swoją i kolegi (zbierali wspólnie) kolekcję niechcący. Mama włożyła spodnie z obrazkami do pralki...

Aha, ponieważ nie było z góry wiadomo, jaki obrazek znajduje się w opakowaniu z gumą, prowadzono wymianę. Ze szczególnym zapałem polowano na Lancię (nr 118 w kolekcji). Przypominam sobie przy tej okazji jakieś zajścia z pogranicza gangsterskich prób pozyskania pożądanego obiektu od kolegi, który nim dysponował. Cóż, nikt jednak nie zginął, czego nie da się powiedzieć o niektórych spośród współczesnych graczy komputerowych, gotowych zamordować innego za to, że sprzedał ich wirtualny cybermiecz.

Gry komputerowe, no właśnie. Kiedy grano w popularnych Rycerzy (Warlords), ośmiu kilkunastoletnich chłopa zbierało się u jednego z nas – około roku 1995 pecety typu 386 czy 486 nie były już w mieszkaniach prywatnych czymś wyjątkowym – i siedząc przed jednym ekranem uczestniczyło w rozgrywce, która była turowa, która toczyła się na jednej tylko niezmiennej mapie, w której każdy z graczy mógł obserwować posunięcia pozostałych (nikt nie wychodził ani nie wypraszał z pokoju). Były kiedyś takie trzy obrazki: na pierwszym członkowie rodziny siedzieli wokół stołu i prowadzili ze sobą rozmowę; na drugim członkowie rodziny siedzieli na kanapie i wspólnie wgapiali się w telewizornię (ale wciąż patrzyli w jednym kierunku, choć sami nie byli już nadawcami, jak przy stole); na trzecim: każdy siedział już osobno wlepiając się w swój własny laptop/smartfon/co tam jeszcze (niepotrzebne skreślić). Wtedy trzeba było się fizycznie spotkać, żeby wspólnie zagrać w choćby najprymitywniejszą (pod względem graficznym) gierkę. Dziś mogę siedzieć wyizolowany w swoim pokoju i na moim najnowocześniejszym sprzęcie komputerowym toczyć online rozgrywkę z innymi anonimowymi graczami. (Jak u Johna Fogerty'ego). To nawet dość zabawne: w świecie roku 2020 może zdarzyć się, że zamieszczam coś w Sieci, czyta to z wypiekami na twarzy na swoim sprzęcie sąsiad piętro niżej, ale pozostajemy względem siebie anonimowi; mogę przesłać maila koledze z bloku obok; mail leci najpierw tysiące kilometrów na serwery zaoceaniczne, a przesłaną tym sposobem korespondencję czyta kolega znajdujący się fizycznie kilkanaście metrów ode mnie.

Zamiast komputerowoekranowej FIFY mieliśmy "klasowce". Pamiętam, jak ze zgrozą skonstatowałem pewnie gdzieś około roku 2010, że mój młody rozmówca – uczeń podstawówki – nie wie, co to jest "klasowiec"! [A my około roku 1990 toczyliśmy regularne boje piłkarskie na boisku-klepisku szkolnym; potem z niepamiętanych przeze mnie do końca przyczyn przenieśliśmy się gremialnie na tzw. "dęby" {dziś "dębów" już nie ma; jest «ucywilizowana» pod linijkę "Aleja Dębowa"}; potem zaczął padać deszcz; potem wróciliśmy na boisko szkolne, (czemu, nie pomnę), po jakichś trzech godzinach kopania mecz się zakończył – chyba niektórzy zaczęli przebąkiwać coś o tym, że muszą iść do domu; za obodrużynową zgodą zakończyliśmy więc spotkanie]. Ciekawe, czy podobny los spotkał już koncepcję "solówy"? Pamiętam stosowane jeszcze w liceum wyrażenie/wyzwanie: "Pójdziemy na małe solo?".

Futbol w latach 90. to były występy Legii w Lidze Mistrzów w sezonie 95/96. Obejrzeć mistrza Polski z samymi Polakami w składzie ogrywającego mistrza Anglii to było coś! Niemal doskonała homogeniczność rasowo-narodowa zespołów piłkarskich to zresztą dość charakterystyczny rys tamtych czasów. Na przykład Niemcy na Euro '92 to byli Haessler, Sammer, Moeller, Kohler i Brehme – no i "Klinser", oczywiście. A nie Mustafi, Boateng i Khedira. (Niemców oczarnoskórzenie, oturczenie i zmuzułmanienie reprezentacji "narodowej" dotknęło chyba w stopniu najwyższym sposród wszystkich drużyn). Było to jakoś prawdziwsze...

Aha, no i koszykówka. To znaczy: NBA. W pewnym momencie pojawiły się czapeczki (nomen omen) baseballowe z logo amerykańskich zespołów koszykarskich. Szczególnym szacunkiem i popularnością cieszyła się czapeczka ze znaczkiem Charlotte Hornets – w pewnej mierze zapewne dzięki nowoczesnemu na owe czasy przedstawieniu maskotki zespołu: odbijającego piłkę niebiesko-fioletowego szerszenia.

Pamiętam kolegę, który na dzień przed siódmym meczem finałów w roku 1994 przyszedł w koszulce głoszącej już zwycięstwo nowojorczyków: Knicks Champions!, by w dzień później dowiedzieć się, że mistrzem został jednak zespół z Houston. Miał problem.

Trzeba przyznać, że wskutek propagandy NBA na podwórkach zaczęły powstawać kosze. Właściwie każde podwórko na osiedlu miało swój kosz. Wzniesiony dobrowolnie własnymi siłami przez młodocianych mieszkańców tego podwórka – ewentualnie z pomocą dozorcy, o ile pamiętam. We wspomnianym już osiedlowym sadku dozorca rokrocznie wylewał lodowisko, na którym toczyły się m.in. rozgrywki hokejowe. Gdzie te czasy! Teraz zniwelowano już nawet pas ziemi okalający niegdyś taflę. Wszystko się "sprofesjonalizowało" i po co komu osiedlowe lodowisko?

Wracając do kolekcjonerstwa: powszechnie zbierano naklejki do albumów ze zwierzętami firmowane przez (dziś już to wiemy) oszołomów z WWF (wtedy to był dla nas tylko "album ze zwierzakami", w Polsce nie rozpętano jeszcze takiej jak dziś krzykaniny o o prawach "istot czujących").

[Drugi był album z samochodami; też spotykaliśmy się przy osiedlowej księgarni (gdzie można było nabyć nalepki) i wymienialiśmy się nalepkami; potem namnożyło się tych albumów i każdy mógł już zbierać, co mu w duszy zagrało].

Początki ekokomanii dawały się już jednak zauważyć: chyba w 1994 r. w ramach tzw. "Dnia Ziemi" zaczęto gremialnie zapędzać uczniów podstawówki na tzw. "Sprzątanie Świata" tj. imprezę polegającą na tym, że nieletni zbierają z miejsc publicznych (lasów np.) śmieci – których przecież (zakładamy) sami tam nie zostawili.

Aha, wracając do zbieractwa nieśmieciowego, choć w pewnym sensie śmieciowego: u kolegi na szafie stacjonowała potężna kolekcja puszek po zagranicznych piwach. Teraz to się chyba w młodym wieku nic już nie zbiera, bo wszystko się ma (choćby wirtualne – na ekraniku swojego telefonu – tego "okna", a właściwie to "ogranicznika na świat")...

Klasyczny prezent na Pierwszą Komunię: deskorolka. Kosztowała chyba równowartość dzisiejszych 100 zł, a może to już było po tzw. denominacji. Pamiętam powszechne nabywanie w pewnym okresie korków do gry w piłkę za 51.000 "złotych". Pewnego razu pomysłowy kolega, zapomniawszy trampek na zmianę, obciął korki ze swoich korków i tym sposobem uzyskał obuwie kwalifikujące się do zastosowania na szkolnych korytarzach.

Jak wspominam szkołę? Zasadniczo podobnie jak bohater naszego Mikołajka:


Oczywiście, może być tak, że autor owych autentycznych bez wyjątku wspomnień szkolnych akurat źle trafił – zarówno na podstawówkę, jak i liceum (obie szkoły państwowe) – ale jakoś nie chce nam się w to wierzyć...

Chłopcy grali na piaszczystych placach zabaw w pikuty – z użyciem noża, o zgrozo! Na przerwach w pewnym momencie popularna stała się gra w karty (zasadniczo w pana); niekiedy graliśmy też piłką tenisową w piłkę nożną na szkolnym korytarzu. Co ciekawe, był okres, kiedy chłopcy zapalili się do skakania w gumę i całkiem sprawnie sobie radzili – choć czy w konkurencji z dziewczętami, nie pomnę – chyba obowiązywała w tej mierze rozdzielnopłciowość: wy skaczecie osobno, my osobno.

Ze wspomnień okołoszkolnych w pamięć zapadło mi jeszcze jedno: autobusy szkolne (były takie!) z demobilu po ORBISIE (wciąż z czerwoną nazwą firmy na burtach); autokary jakiejś wyższej, zdawało nam się wtedy klasy – dla trzecioklasisty szczyt marzeń i elegancji; koleżanka, widząc je po raz pierwszy podjeżdżające w naszą stronę, z zachwytem powiedziała: "Ach, gdyby takimi wożono nas do szkoły!" – myślała, że to turystyczne, a ikarusy znała jak zły szeląg – a tu trzy owe orbisiaki zatrzymują się koło nas i kierowcy zapraszają nas do środka...

Opowiadano kawały o pedałach, ale "in genere" – to znaczy nikt z nas, uczniów, nie potrafiłby chyba wskazać z imienia i nazwiska jakiegoś gejocelebryty – nie było ich jeszcze? Na pewno nie było ich jeszcze w powszechnej świadomości, na tym polu media jeszcze Polaków nie urabiały. "Ty pedale!" – uchodziło za obrazę dość ciężką. Z kawałów o żydach też się śmiano.

Pojawia się wideo (a zatem filmy z "Zachodu") i do szkoły przychodzi kolega, który po raz pierwszy prezentuje i wyjaśnia nam znaczenie wyciągniętego środkowego palca.

Oznaką pewnego rodzaju prestiżu była motorynka.

Inny powiew "Zachodu": Mak, czyli McDonald's. Zbudowany przez Raya Kroca, podobnie jak liczne spośród wspomnianych przez Obywatela K. fortun postpeerelowskich, na kłamstwie i łupiestwie.

W kontekście gospodarczej strony zagadnienia "transformacji" skłaniałbym się ku określeniu, że KAPITAŁ MA WYZNANIE – raczej niż że "ma narodowość". Innymi słowy: może z większym zapałem odniósłbym się do idei, że Niemiec-katolik, Rosjanin-katolik, czy Amerykanin-katolik bierze bezpośredni i aktywny udział w życiu gospodarczym Polski, inwestuje, kupuje, handluje tutaj – gdyby był jednej wiary z nami – niż do koncepcji, w ramach której Polak-ateista zostaje u nas rekinem biznesu. Inna sprawa, że rzucenie Polaków-"szaraków" na zbyt głębokie i zetatyzowane wody pseudokonkurencji, w której z góry przewidziano zwycięzców (wspominanych przez Obywatela K. oligarchów i innych przyjaciół władzy), to był "trochę gangsterski chwyt”, by zacytować klasyka myśli i działalności politycznej lat dziewięćdziesiątych i późniejszych.

Krótkie prześledzenie historii zdobywania bogactwa przez notowanych na listach najzamożniejszych pozwala stwierdzić, że ich kariery finansowe prowadziły właściwie bez wyjątku przez salony władzy i formalne czy nieformalne związki z funkcjonariuszami państwowymi (również, a może głównie tymi tajnymi). Także wspomniany przez Obywatela K. Roman Kluska został przyhamowany w chwili, gdy zamierzał "sięgać po kontrakty rządowe". Czyli synonimem sukcesu w życiu gospodarczym stała się skuteczna próba pozyskania środków uzyskanych drogą podatkowej grabieży. Lata później ten sam R. Kluska bez zmrużenia oka i bez żenady twierdzi, że program 500+ jest genialny. Dziwny doprawdy jest ten świat...

W kontekście rozpoczętej poprzednim zdaniem części muzycznej, wspomnijmy o wspomnianym przez Obywatela K. Nie pytaj o Polskę tudzież utworach Polska oraz Jeszcze Polska Kazimierza Staszewskiego. Znamienne, że w znanych i promowanych do dziś piosenkach obraz Polski jest jednostronnie negatywny – zaś wspomniani autorzy utożsamiają Polskę niemal wyłącznie z jej ówczesnym/obecnym stanem polityczno-gospodarczym i to przedstawianym w sposób niepełny. Nie było i nie ma w Polsce modlących się szczerze na różańcu? Nie jest Polską, czymś polskim do szpiku kości to wszystko, co stanowi nasze dziedzictwo od pokoleń – tysiące kapliczek na rozstajach dróg, husaria, polskie drzewa, gościnność, wyciąganie szabel na ewangelię – choć tak wielu się od tego odżegnało?

A propos żegnania się, Wiary i Matki Boskiej w klapie: trudno zgodzić się ze zdaniem Obywatela K., który upatruje w osobie Karola Wojtyły obrońcy Wiary i Kościoła w Polsce, skoro ów właśnie Karol Wojtyła (podobnie jak skuteczniej chyba maskujący się bohater wielu "pół-tradycjonalistów" – Józef Ratzinger) – modernista par excellence uporczywie głosił i praktykował herezje, ochoczo wdrażając w życie postulaty zrodzonego formalnie podczas tzw. Soboru Watykańskiego II "Kościoła równoległego", którego istnienie i zasady działania zaczynają dostrzegać nawet szukający uczciwie prawdy jego członkowie (Carlo Maria Vigano, na przykład). Pamiętajmy również – w kontekście uczestnictwa we Mszy tzw. trydenckiej – że do zbawienia koniecznie potrzebna jest nieskażona żadnym odstępstwem Wiara – natomiast regularne korzystanie z sakramentów, choć chwalebne i pożądane – nie jest warunkiem dostąpienia wiecznej szczęśliwości w Niebie sine qua non. Przekonuje nas o tym w piękny sposób choćby casus japońskich katolików, pozbawionych księży przez dwa z górą wieki. Niektórzy spośród owych herosów Wiary (wśród nich licznych męczenników) zostali nieomylną decyzją Kościoła ogłoszeni świętymi. A z sakramentów mieli dostęp jedynie do chrztu i małżeństwa. A zatem: bez uczestnictwa w choćby jednej Mszy w życiu, bez przyjęcia choć raz Pana Jezusa w Komunii świętej, bez spowiedzi, bez bierzmowania, bez namaszczenia chorych, bez dostępu do kapłana przez całe życie – dostępują łaski oglądania Boga Trójjedynego twarzą w twarz.

"Szkolne" Wigilie i Wielkanoce? Nieodmiennie przywodzą mi na myśl "korporacyjny opłatek". O ile pamiętam, starałem się nie uczestniczyć.

Religia w szkole zamiast w salce przy kościele? Prowadzona najczęściej przez (nawiedzone nierzadko) "panie katechetki" albo mdłych i niekoniecznie przekonanych do Prawdy kapłanów? Ostatecznie doprowadziła do wymiecenia z umysłów rzesz młodych osób jakiegokolwiek pojęcia o religii katolickiej. Przecież dziś na porządku dziennym jest choćby używanie przez młodych (i coraz starszych) słowa "partner" na określenie zarówno współmałżonka, narzeczonego, "chłopaka", "dziewczyny", jak i osób pozostających w pseudozwiązku jednopłciowym – totalny i rozległy upadek pojęcia o moralności odzwierciedlony w języku.

Pewien obraz rzeczywistości początku lat 90. do pewnego stopnia można budować za pomocą dzieł takich jak:

Trzy kolory. Biały – scena całowania ziemi po powrocie do ojczyzny wspaniała pod względem formalnym, ale cały film raczej pokazuje "nową Polskę" (i chyba Polskę w ogóle) jako coś niewartego zbytniej uwagi.

Psy – skomentowane tutaj przez Jerzego Juhanowicza:

Pieprzony los kataryniarza – powieść zaliczyłbym do pierwszej dwudziestki, jeśli nie pierwszej dziesiątki polskiej literatury wszechczasów; najbliżej mi chyba do interpretacji lat 90. w wykonaniu Ziemkiewicza.

Pan Toniewicz