Nieznajomi z rowerów: Raport z oblężonego świata. Sen, ale nie koszmar*

Na szlaku Armii Doga – na szlaku światłocienia – Światłocienisty szlak

 


Nieznajomi z rowerów: Raport z oblężonego świata. Sen, ale nie koszmar*



(Opowiadanie i RedInterpretacja w jednym)


Innymi słowy Uwagi końcowe trylogii (trydogii):

http://wiwopowiwo.blogspot.com/2020/07/mieczysaw-nadmiejski-wprawki-migawki.html

http://wiwopowiwo.blogspot.com/2020/09/nieznajomi-z-rowerow-w-niewidzialnej.html


Puszcza Jodłowa, dzień jak co dzień


Cóż Prymityw zdoła poradzić na górski prymityw? Taki, który łazi po szlakach tabunami, nieustannie gaworzy przez komórki i, oczywista, prowadzi ze sobą psy? A może: daje im się prowadzić? Zgodnie bowiem z najnowszymi tryndami pies to istota wolna; w imię czegóż więc mielibyśmy psa ograniczać? Chce podbiec do obcego dziecka? – Widocznie tego potrzebuje. Kimże ja jestem, by osądzać? Chce się załatwić pod lub na krzaczek jagód? Jak wyżej.


Zgodnie z zarysowaną już obserwacjo-zasadą: w piątek, a zatem jeszcze przed sobotnio-niedzielnym szczytem, napotkał na jednym tylko czterdziestopięciominutowym odcinku trasy dwa psiule na smyczy. Na smyczy! Ho-ho! Tego wilczura to po prawdzie nawet na łańcuchu – takim, że kwalifikowałby się do denuncjacji (łańcuch, a raczej właściciele wilczura ze względu na fakt jego zastosowania). Gdyby tylko Prymityw miał w zwyczaju kogokolwiek denuncjować...


Zamiast denuncjować (albo wydrapywać w tutejszej kapliczce swoje dane osobowe) miał w zwyczaju garbować. Skórę. Trochę dziwnie się czuł interweniując w sprawie małego białego kudłatego łajna, dla którego być może dostateczną karą za szwendanie się po szlaku miał być poważnie chory za dwa lata kręgosłup – cena (leczenia też) niebagatelna! Tyle że właściciele łajna nie brali tego absolutnie pod uwagę. Przyzwyczajeni do myślenia o "tu i teraz", "chcesz – masz", natychmiastowa gratyfikacja.


Tak jak posiadacze psów, którzy trzymają w blokowych mieszkaniach stwory doprawdy potężnych rozmiarów. Ale obroże i smycze wkładają im przepisowe – więc nie męczą! Teoretycznie więc psy kochają i dlatego są gotowi do takich poświęceń. Miejsca, czasu, atencji, pieniędzy. Nie tylko swoich – co to, to nie. Każdy sąsiad musi przecież znosić to, co pies w swoich czterech ścianach, na balkonie, na dworze wyrabia. Musi. Musi – inaczej jest niehumanitarny. Chyba nieanimalny. Parafrazując Leona XIII: "Świat nasłuchał się już o prawach zwierząt. Czas, aby posłuchał wreszcie trochę o prawach ludzi". Zresztą, ci, którzy trzymają psiaki w miastach, również im wyświadczają niedźwiedzią przysługę. Tak perorują o "tolerancji" wobec swoich pupili, a sami męczą je trzymaniem w miejskich mieszkaniach. W pozłacanej klatce, z której wypuszczają je na dziki gon po okolicy, terroryzując tych, którzy nie są w stanie im się przeciwstawić. Któż zdoła to zrobić? Kto (s)próbuje?


Cóż Prymityw zdoła poradzić na (nie tylko górski) prymityw?


Czy wyciągnięcie ludzi z toni psiolubnego absurdu wymaga cudu na miarę przejścia przez Morze Czerwone? Przejdźmy zatem na chwilę nad morze. Przejdźmy się nad morzem. Prymityw się tamtędy przejedzie.


Prognozy pogody nie sprawdzał. Żył w przekonaniu, że w kwestii meteorologii należy działać tak jak znany pacjent: "Najpierw idę do lekarza – on też musi żyć; potem idę do apteki – pigularz też musi żyć; następnie wylewam lekarstwo do rynsztoka – ja też muszę żyć". Już trzeci dzień z rzędu prognozy się nie sprawdzały. I dobrze. Zamiast deszczu – znów pełne słońce.


Deszcz, no właśnie. Czy uczciwy człowiek ma tylko taką możliwość: iść na plażę wyłącznie przy złej pogodzie, kiedy plebs się leni, bo jest wygodny i nie przyjdzie? Nie chce sobie siebie i swoich psiuleńków pomoczyć mżawką albo wystawić na działanie pochmurnego nieba. Czy na rozbestwiony motłoch metodę mamy jedynie taką? A może pójść za głosem świata i starać się z gracją omijać bydlaki oraz ich bydlaki, kładąc uszy po sobie?


Jest alternatywa rodem z solidnych filmów klasy B. Jeśli nie chcemy jeszcze wraz z bliskimi przesiadać się do opancerzonego domu na kołach, w nim żyć, poruszać się i być – niczym w jakimś dystopicznym, przedapokaliptycznym filmie drogi... Jeśli nie chcemy wraz z rodziną barykadować się na własnej posesji za podłączonym do prądu drutem kolczastym... Jeśli – dopóty dopóki każda piędź ziemi nie będzie miała swojego określonego prywatnego właściciela bądź grupy właścicieli – chcemy przemieszczać się po miejscach zwanych publicznymi z duszą na swoim miejscu zamiast na ramieniu (na ramieniu zawsze można nieść karabin)... Jeśli nie życzymy sobie, żeby zabawa naszych dzieci w piaskownicy albo na plaży równała się grzebaniu w kuwecie...


...zróbmy tak jak Prymityw. Albo znajdźmy kogoś, kto byłby gotów to zrobić. Wesprzyjmy modlitwą, groszem, dobrym słowem. Wyposażmy w cały potrzebny arsenał.


Szerokie opony Prymitywowego roweru z łatwością wgryzły się w lizany co rusz delikatnymi falami piasek. Byli wszyscy: kolonijne dzieci, dla których świat pełen psów na plaży jest już ich. Kobieta z bydlęciem większym i cięższym od siebie (powinno się wydawać specjalne "pozwolenia wagowe", gwarantujące, że właściciel w razie potrzeby zdoła psa – nawet osmyczowanego i okagańcowanego – utrzymać). Był młody labrador, przywiązany do plażowego domku, przy którym umościła się jego ludzka rodzina. Labradorek właśnie zdecydował, że znudziło mu się już szczekanie na smyczy, i ruszył w stronę sąsiedniego parawanu. A że przy okazji pociągnął za sobą cały plażowy domek? Silny jest, ot co. Niech ćwiczy. O ile jego właściciele w ogóle cokolwiek zauważyli. Leżeli przecież plackami z zamkniętymi oczami absorbując promienie UV. Tymczasem płowowłosy psiul postanowił zawrzeć doprawdy bliską znajomość z lokatorami przyległej miejscówki na plaży. (Plażowiczów nie było tego dnia zbyt wiele – gęsto upakowani, ale tylko jedna warstwa). Nie namyślając się wiele wspiął się na siedzącą sobie na kocyku panią. Towarzyszący jej mężczyzna (pewnie mąż) nie reagował. Patrzył tylko. Prymityw czekał przez chwilę, oczekując jakiejś-jakiejkowiek wręcz reakcji ze strony mężczyzny. Nie doczekał się. Doczekał jednak chwili, gdy właścicielka psa ocknęła się z opaleńczego letargu, skonstatowała, że plażowy domek gdzieś razem z psem powędrował i przywołała napastliwe zwierzę – czyżby do porządku? Jeszcze chwilę pohasał po tułowiu napastowanej plażowiczki, po czym niechętnie, ciągnięty za smycz, wrócił na pozycję wyjściową.


Gdyby Prymityw spotkał się z podobną próbą agresji, byłby skłonny udusić gołymi rękami – najpierw psa, a w następnej kolejności jego właścicieli.


Czy w opisanej powyżej sytuacji winien reagować i ratować zaatakowaną kobietę, biernego mężczyznę i sytuację? Trochę się wstrzymał. Liczył na to, że zaistniała sytuacja wywoła sprzeciw męża niewiasty. No, to się przeliczył. Powinien się zresztą był z tym liczyć. Z psem i jego właścicielami policzył się chwilę później. Ale któż zaatakowanej czysty kostium kąpielowy, niepodrapane plecy (a może i niepogryzione członki) oraz poczucie bezpieczeństwa powróci?


Ratownicy wodni nie zajmują się w sumie ratowaniem plażowiczów przed agresją psów. Ale cała scena rozegrała się na plaży (teoretycznie) strzeżonej, na którą czworonogów wprowadzać – o dziwo! – (teoretycznie) się nie dozwala. Ale cóż to! Tu "Kuuuuukurydza prażona!", tu ciało przy ciele, tu przegrzebacze w pełnej krasie, a zaraz za stanowiskiem ratowników psia kolonia – jeden przy drugim. Ale co tam! My jesteśmy ratownicy, hopsasa, hopsasa! My robimy sobie zdjęcia, hopsasa, hopsasa – na tle sprzętu tudzież morza, hopsasa, hopsasa! Jeden z nas właśnie zapalił [papierosa], hopsasa! hopsasa! Nie będziemy wcale ruszać – tego psa, tego psa. Ani jego właściciela, hopsasa! hopsasa! Jeszcze by nas czasem pogryzł, hopsasa, hopsasa! (Śpiew na melodię: My jesteśmy krasnoludki...).


Palący papierosa ratownik – źle to wygląda. Zamiast dać dwóch niedoświadczonych i jednego zaprawionego w nadmorskich bojach, wstawili na plażę trójkę żółtodziobów, która nie ma pod czyim okiem zdobywać szlifów, tylko się wspólnie i w porozumieniu wygłupia.


A z psami na plaży (nawet i strzeżonej, czyli teoretycznie bezzwierzęcej) jak z nowo wprowadzonym podatkiem – wprowadzić łatwo, wycofać – już nie.


*** ****** ** ***** *******

*** ****** ** ***** *******


Pięć minut później Prymityw pedałował już dziarsko w odległości kilku kilometrów dalej. Wbrew bowiem przypuszczeniom (no bo w końcu "Prymityw"), nie gardził nowszymi zdobyczami technologii. Specjalnie podrasowany silnik elektryczny jego roweru niósł go wzdłuż linii brzegowej jak na skrzydłach. Zdezaktywowanie znienawidzonej blokady prędkości pozwoliło mu uzyskać nad wrogami nowe przewagi. Zajadły slalomista Prymityw wił się niekiedy ze swoją maszyną między tabunem nadmorskich spacerowiczów i plażowiczów, ale cele osiągał. A co!


A co, zakażą nam jazdy rowerem po plaży?


Nam? – jak to? Ano tak to-to: Prymityw nie był sam. Od chwili rozpoczęcia inwazji – nie, nie kosmitów; i nie psów – od chwili rozpoczęcia inwazji ludzi normalnych, którzy postanowili orężnie przeciwstawić się terroryzującej Polskę psiej tłuszczy, namnożyło się nas, oj! namnożyło. Od Bałtyku aż do Tatr. A rejsy czy też rajdy (zwane nieraz nalotami) wśród wybrzeża urządzało już wielu. Wakacyjny rajd po Polsce śladem psich łap oraz właścicieli tychże też nie był już rzadkością.


Dla niektórych polowania nabrały charakteru zgoła rozrywkowego: byli tacy, którzy dla samej frajdy praktycznego zastosowania własnoręcznie konstruowanych samopowtarzalnych kusz, proc i tym podobnych przyznawali im absolutne pierwszeństwo nad innego rodzaju orężem. W dobie internetu i trójwymiarowych drukarek każdy, kto poświęcił nieco czasu na domowe lub przydomowe warsztaty, mógł się na tych naszych dzikich polach wykazać.


Hołota pakująca się w każde dostępne jej miejsce samochodami, z muzyką, a raczej gniewnymi dźwiękami na pełen regulator, nie ściszanymi i nie wyłączanymi, gdy zgaszono już silnik, puszczająca wolno swoje krzykactwo i zwierzactwo – słowem: chamstwo – przestało czuć się bezkarne.


Niejeden już pies puszczony plażą, "żeby się wybiegał", nie wracał do właścicieli. Jak mógłby rzec Sherlock Holmes: "Nie wrócił? To był właśnie ten osobliwy wypadek". I, mając na względzie przekrojowy ogląd czasów dzisiejszych, faktycznie mogłoby to wydać się dziwne. Niemniej jednak coraz bardziej popularne. Szła zmiana.



Cóż Prymityw zdoła poradzić na (nadmorski i inny) prymityw, któremu zdaje się, że "the great leveler" to nazwa wybitnego gracza komputerowego zaliczającego w błyskawicznym tempie kolejne ich poziomy?


Pan Bóg obiecał, że potopu już nie będzie. Czyli raczej wielka woda nie zaleje całego tego dziadostwa z ich psami – piesku, gdzie jesteś?


Słowo "potop" moglibyśmy raczej odnieść do tego, co obserwujemy dziś. Pies w wodzie się pluska – ludzie mają zakaz. "Publiczny" staw – mój prywatny folwark; nic mnie nie obchodzi; ja – pan. Wszystko jest dla ludzi? Pies na bazarze sądzi zapewne inaczej, też się chyba z błogosławieństwem swoich właścicieli do człowieczeństwa poczuwa, bo obwąchuje, obślinia i ociera się o wiktuały.


"Miasta są nasze" – wmawiają nam. "Jak chcecie, aby wyglądały nasze miasta?". Chcemy – to mamy. Być może masa krytyczna została już osiągnięta i jest za późno, by zalew tępych człekopodobnych wyposażonych w psy opanować metodami uprzejmo-cywilno-prawnymi. Spośród policjantów i inni urzędników państwowych, których chcielibyśmy może zaprząc do zwalczania rozpanoszonych obywateli, właściciele psów też się rekrutują. Trzeba więc kogoś innego i działań całkowicie pozasystemowych. Zdaje się, że tylko te mogą okazać się skuteczne.


Zalew. Ulewa. Powódź. It's Raining Dogs...


Ale od początku nie było tak. Jak do tego doszło? Postępujące wygodnictwo + łatwość dostępu do (zdawałoby się) wszystkiego + nierozsądnie pożytkowany wolny czas = coraz więcej psów. Dawniej może jeszcze ze względów ekonomicznych zakazywano, ograniczano dostęp, stosowano "miękkie prześladowanie" – ale kiedy przestało się to opłacać, kiedy (kiedy?) masa krytyczna została osiągnięta – hulajże, psie, hamulców nie ma. Mało kto będzie próbował nas powstrzymać, bo to się finansowo przestaje opłacać. Biznes jest biznes, Winnetou, i nic na to nie poradzisz. Stąd potop psów, a zasadniczo ich głupich właścicieli.


A zatem: co po potopie? Klasyczne pytanie: Wieczna opozycja zdobywa władzę. Co robi? Wdaje się panika, bo nikt nie przygotował się na niespodziane przejęcie sterów. Krytykować (nawet słusznie) – to jedno, mądrze budować, organizować – to drugie. Jak na dobry początek normalność odbudować? Jak ją odzyskać?


Można by pokusić się o stworzenie czegoś w rodzaju azylu na terenie wokół jakiegoś maryjnego sanktuarium. Utrudnić maksymalnie dostęp na jego teren (na przykład zerwać asfalt z prowadzącej doń dotychczas jezdni; wprowadzić obowiązek legitymowania się dokumentem od ortodoksyjnego proboszcza poświadczającym ortodoksję wiernego, który chce się na obszar sanktuarium dostać itp. itd.).


Ale jak to zrobić, skoro Prymityw na Świętym Krzyżu nie dalej jak wiosnę temu... Zaczął od tego, że omiótł wzrokiem obszar sanktuarium. Bezpieczne miejsce? nie bardzo. Znak z zakazem psów ustawiony przed bramą – i co z tego? Wejdziemy do środka i co nam zrobicie? Indagowany o to przedstawiciel tamtejszej kustodii tłumaczy: "No tak, musimy tolerować, bo inaczej się zniechęcą, przestaną przychodzić". To samo w sprawie niedoodzianych mężczyzn i niewiast. A co tam: niech Trójca Święta, Matka Boża i pomniejsi lokatorzy Królestwa Niebieskiego potolerują sobie w zbezczeszczonym niegdysiejszym przybytku Pańskim szorty, stringi i ramiączka.


Ale już sam napis "Zakaz psów" na terenie kościelnym to porażka. Podobnie jak napis Silentium w zakrystii. I tak oto niegdysiejsze Bogo- i (przez to) samowystarczalne ośrodki religijno-gospodarczo-kulturalne na skalę regionów jako to Lubiąż czy Tyniec zmieniły się w centra rozrywkowo-gastronomiczno-hotelowe o ograniczonym zasięgu oddziaływania, utrzymywane dzięki "unijnym" "dotacjom" i tolerancji dla rozwydrzonej gawiedzi.


Lub też trzeba wszystko mieć swoje. Swoje własne.


Chcę w tym spsiałym światku mieć własny kawał – ale naprawdę kawał – ziemi, na który wpuszczam kogo i co chcę. I co? Mogę sobie kupić – oho! – hektar. No, chyba że legitymuję się papierami rolniczymi. Bo rolnikiem jestem nie dlatego, że uprawiam ziemię i hoduję trzodę, ale dlatego, że mam papieren.


Chcę mieć własny smętarz, ale nawet na to mi nie pozwalają. Z higienicznego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, abym pochował bliskich na odpowiednio zabezpieczonym miejscu – opodal mego domostwa. Ale nie – "prawo" nie pozwala. Mogę za to złożyć zwłoki ziomków na koncesjonowanym cmentarzu parafialnym. Zarządzanym przez parafię, której "katolicki" "proboszcz" pozwala na poświęconym niegdyś terenie chować np. jehowych. Pecunia non olet, a Polska – elegancja!


Wszystko trzeba mieć swoje. Swoje – jak okiem sięgnąć – wszystko swoje!


Kupić trudno dostępną działkę w górach. Zbudować dom przy ulicy, którą nazwę Rzymskokatolicką. Gdzie mieszkasz? Rzymskokatolicka 1, 00-000 Trudno Dostępne Góry. Nieźle, co?


Najlepiej niech sąsiednie działki kupią ludzie myślący podobnie jak my. Nasz mały kontrrewolucyjny dystrybutyzm. Od tego zacząć.


Czy zatem Prymityw zdoła zaradzić w ten sposób upowszechnianiu się prymitywu?

Cóż zdoła poradzić na takowy prymityw zanim sprawy zajdą tak daleko jak zarysowano w powyższym akapicie?


Wiele mógłby. Mógłby zrobić krzywdę i przy tej okazji wystosować pouczenie. Po zakończonych w ten sposób interwencjach spotykał się (oczywiście, chciałoby się napisać, gdyby nie fakt, że dla człowieka normalnego nie jest to wcale oczywiste) z gwałtownym protestem tych, którzy jako pierwsi powinni go pochwalić.


A więc coś takiego Prymityw zdoła poradzić na powszechnie dostępny prymityw?

A inni?


"Pokaż im i pokarz ich" – czy pozostaje nam wyłącznie się modlić i liczyć na to, że "do mnie nie podejdzie lub nie mnie obwącha"? Prosić o zmiłowanie Boskie i najniższy wymiar prześladowania ze strony psich właścicieli oraz ich psich pupilków?


Koniec już uciekania. Nie chcemy już więcej uciekać. Nie będziemy już więcej uciekać w tym pozornie tolerancyjnym społeczeństwie, w którym człowieka można sponiewierać, a gdy ktoś dotknie szarżującego czworonożnego pupilka, to zaraz podnosi się raban i gewałt.


Naszych synów, wbrew obowiązującym kanonom politpoprawności, nauczymy agresji. Tak – agresji wobec zagrażających im niebezpieczeństw. Nauczymy ich prewencji, a nie tylko biernego czekania na to, co zrobi przeciwnik.


Prymityw już zaczął swego siedmioletniego Prymitywka wprowadzać w niełatwe zagadnienia sztuki wojennej. Ma oręż i wie, jak go użyć. Pytanie tylko, czy dojrzeliśmy już go tego, by się z tym obnosić, czy wciąż lepiej uderzać z zaskoczenia?


Może więc i synaczek zdoła na prymityw wiele poradzić?


A prymityw jest doprawdy prymitywny. Świadczą o tym choćby zasłyszane na ulicy rozmowy. Wystarczy przysłuchać się temu, z jaką dezynwolturą przedstawiciele-obywatele tego oświeconego, a w rzeczywistości "ociemniałego", ściemniaczałego narodu (czy to jeszcze naród?) czy społeczeństwa rozmawiają na temat dzieci poczętych metodą in vitro. Jak o bułkach, które kupuje się w supermarkecie (bo przecież nie w piekarni przecie). Społeczeństwo do cna zdebilałe (z przeproszeniem autentycznych debili, którzy nic za to nie mogą). A prawdziwa tragedia polega na tym, że ludzie skądinąd "normalni", sympatyczni, uczynni, przyjaźni, niekiedy podający się za – letnich, bo letnich – ale katolików, również nierzadko w in vitro nie widzą nic złego. I jak tu się dziwić rozpanoszeniu kretynów (z przeproszeniem prawdziwych kretynów), skoro dla dużej części społeczeństwa dusza i ciało człowieka nienarodzonego – warta więcej niż świat cały stworzony, łącznie z wszystkimi zwierzakami – są gucio warte w porównaniu z ich rozkoszną psiną i jej doczesnym dobrostanem. To jest prawdziwa komuna mentalna. Myślenie, na kształt rolnictwa, zostało zaorane.


Cóż tedy zdoła Prymityw poradzić na takowy niesamowity prymityw?


Zahamowań wyzbył się już dawno. Skoro te prymitywy nie wahają się zaatakować kobiety w ciąży, która tak jak umie broni siebie i dziecka przed niechcianym kontaktem ze zwierzęciem, to o czym tu gadamy?

No Pet Hate Project – oto odpowiedź. Z półpauzą na środku i akcentem na No Pet.

Jak w serialu z i o Miami (2x2): Whatever Works. Cokolwiek zadziała.


Jakby ktoś powiedział: uczynię was myśliwymi psów. I nieodpowiedzialnych właścicieli psów.


Coś więc zdoła Prymityw poradzić na wszechogarniający świat prymityw?


Współczesne wcielenie krzyżowca – obrońca wdów, sierot i potrzebujących. Nawet nieźle pasuje, bo uczestnicy krucjat też nierzadko stosowali zakrywanie ust, nosa, a nawet całej głowy. Czegóż więcej trzeba? No chyba tylko wlewającego w serca otuchę hasła: "Bóg pozna swoich".


I tak będziemy was zwalczać. Do samego końca.


Tak nam dopomóż Panie Boże wszechmogący w Trójcy Świętej jedyny.

I wszyscy święci.


Mieczysław P. Pozamiejski


Nad morzem, dzień jak każdy inny


_____________________


P.S. (to jeszcze nie koniec!): Cóż tedy Prymityw zdoła poradzić na taki prymityw? Ano wiele. Sięga właśnie do kabury...


M.P.


_______


* Aluzja do podtytułu Człowieka, który był Czwartkiem GKC: A Nightmare.



REdInterpretacja (winna nosić tytuł): Co tu dużo mówić? I co robić? (Poza biciem i patrzeniem czy równo puchnie) [Concluding remarks (all of the above)]


Zdjęcia podsumowujące:

Nomen omen: moderniści, sami się oskarżacie! (Wiary już na macie, a na okupowany teren wszystkich i wszystko wpuszczacie). Kyrie eleison!

 

Na granicy / Przekraczanie granic? / Na granicy szlaku / Szlak na granicy

 

Bez zahamowań? Bez pytajnika.

 

 (The whole world is my playground).

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz