Moje lata dziewięćdziesiąte: Miało być "Tytułem wstępu", a wyszło na to, że "Kapitał ma wyznanie"

W nawiązaniu do wspomnieniowej gawędy Obywatela K.:

Godne i wygodne, a właściwie to nawet wygódkowe upamiętnienie jednego z bohaterów lat 90., który w czasie nocnej zmiany '92 wyczuł bluesa

Tytułem wstępu pragnę zaznaczyć, że poniższe quasi-wspomnienia mogą mieć posmak pewnej wtórnej oceny rzeczywistości Polski lat dziewięćdziesiątych, niekoniecznie zaś pamiętanych wyraźnie wydarzeń. Łączą się w nich nie do końca jasne przebłyski świadomości z okresu, jak się wydawało, przełomu oraz wspomnienia innych osób, przedstawione również w formie dzieł literatury, filmu etc.

Lata dziewięćdziesiąte dla człowieka, który rozpoczął uczęszczanie do szkoły podstawowej w roku 1988, to była gra w kapsle (szczególnym uznaniem cieszyły się mityczne "maściówy" – obie części opakowania chińskiej "maści tygrysiej"). Zbieranie "turbosów", czyli obrazków dołączanych do tureckiej gumy do żucia. Potem przyszedł czas na gumę płaską w opakowaniu o większym rozmiarze – każde opakowanie zawierało trzy karty do gry – były z piłkarzami i z samochodami. Grano też (później, o ile pamiętam) w kulki. W szkole, ale i w osiedlowym sadku.

Donoszono, że niektórzy uczniowie po zakończeniu roku szkolnego palili wszystkie oworoczne zeszyty (książki chyba nie?). Otóż jeden z kolegów, zebrawszy całą serię "turbosów" numerowaną od 51 do 120... spalił ją. Co miało to oznaczać? Pamiętam, że mnie ten akt destrukcji zdziwił. Inny stracił swoją i kolegi (zbierali wspólnie) kolekcję niechcący. Mama włożyła spodnie z obrazkami do pralki...

Aha, ponieważ nie było z góry wiadomo, jaki obrazek znajduje się w opakowaniu z gumą, prowadzono wymianę. Ze szczególnym zapałem polowano na Lancię (nr 118 w kolekcji). Przypominam sobie przy tej okazji jakieś zajścia z pogranicza gangsterskich prób pozyskania pożądanego obiektu od kolegi, który nim dysponował. Cóż, nikt jednak nie zginął, czego nie da się powiedzieć o niektórych spośród współczesnych graczy komputerowych, gotowych zamordować innego za to, że sprzedał ich wirtualny cybermiecz.

Gry komputerowe, no właśnie. Kiedy grano w popularnych Rycerzy (Warlords), ośmiu kilkunastoletnich chłopa zbierało się u jednego z nas – około roku 1995 pecety typu 386 czy 486 nie były już w mieszkaniach prywatnych czymś wyjątkowym – i siedząc przed jednym ekranem uczestniczyło w rozgrywce, która była turowa, która toczyła się na jednej tylko niezmiennej mapie, w której każdy z graczy mógł obserwować posunięcia pozostałych (nikt nie wychodził ani nie wypraszał z pokoju). Były kiedyś takie trzy obrazki: na pierwszym członkowie rodziny siedzieli wokół stołu i prowadzili ze sobą rozmowę; na drugim członkowie rodziny siedzieli na kanapie i wspólnie wgapiali się w telewizornię (ale wciąż patrzyli w jednym kierunku, choć sami nie byli już nadawcami, jak przy stole); na trzecim: każdy siedział już osobno wlepiając się w swój własny laptop/smartfon/co tam jeszcze (niepotrzebne skreślić). Wtedy trzeba było się fizycznie spotkać, żeby wspólnie zagrać w choćby najprymitywniejszą (pod względem graficznym) gierkę. Dziś mogę siedzieć wyizolowany w swoim pokoju i na moim najnowocześniejszym sprzęcie komputerowym toczyć online rozgrywkę z innymi anonimowymi graczami. (Jak u Johna Fogerty'ego). To nawet dość zabawne: w świecie roku 2020 może zdarzyć się, że zamieszczam coś w Sieci, czyta to z wypiekami na twarzy na swoim sprzęcie sąsiad piętro niżej, ale pozostajemy względem siebie anonimowi; mogę przesłać maila koledze z bloku obok; mail leci najpierw tysiące kilometrów na serwery zaoceaniczne, a przesłaną tym sposobem korespondencję czyta kolega znajdujący się fizycznie kilkanaście metrów ode mnie.

Zamiast komputerowoekranowej FIFY mieliśmy "klasowce". Pamiętam, jak ze zgrozą skonstatowałem pewnie gdzieś około roku 2010, że mój młody rozmówca – uczeń podstawówki – nie wie, co to jest "klasowiec"! [A my około roku 1990 toczyliśmy regularne boje piłkarskie na boisku-klepisku szkolnym; potem z niepamiętanych przeze mnie do końca przyczyn przenieśliśmy się gremialnie na tzw. "dęby" {dziś "dębów" już nie ma; jest «ucywilizowana» pod linijkę "Aleja Dębowa"}; potem zaczął padać deszcz; potem wróciliśmy na boisko szkolne, (czemu, nie pomnę), po jakichś trzech godzinach kopania mecz się zakończył – chyba niektórzy zaczęli przebąkiwać coś o tym, że muszą iść do domu; za obodrużynową zgodą zakończyliśmy więc spotkanie]. Ciekawe, czy podobny los spotkał już koncepcję "solówy"? Pamiętam stosowane jeszcze w liceum wyrażenie/wyzwanie: "Pójdziemy na małe solo?".

Futbol w latach 90. to były występy Legii w Lidze Mistrzów w sezonie 95/96. Obejrzeć mistrza Polski z samymi Polakami w składzie ogrywającego mistrza Anglii to było coś! Niemal doskonała homogeniczność rasowo-narodowa zespołów piłkarskich to zresztą dość charakterystyczny rys tamtych czasów. Na przykład Niemcy na Euro '92 to byli Haessler, Sammer, Moeller, Kohler i Brehme – no i "Klinser", oczywiście. A nie Mustafi, Boateng i Khedira. (Niemców oczarnoskórzenie, oturczenie i zmuzułmanienie reprezentacji "narodowej" dotknęło chyba w stopniu najwyższym sposród wszystkich drużyn). Było to jakoś prawdziwsze...

Aha, no i koszykówka. To znaczy: NBA. W pewnym momencie pojawiły się czapeczki (nomen omen) baseballowe z logo amerykańskich zespołów koszykarskich. Szczególnym szacunkiem i popularnością cieszyła się czapeczka ze znaczkiem Charlotte Hornets – w pewnej mierze zapewne dzięki nowoczesnemu na owe czasy przedstawieniu maskotki zespołu: odbijającego piłkę niebiesko-fioletowego szerszenia.

Pamiętam kolegę, który na dzień przed siódmym meczem finałów w roku 1994 przyszedł w koszulce głoszącej już zwycięstwo nowojorczyków: Knicks Champions!, by w dzień później dowiedzieć się, że mistrzem został jednak zespół z Houston. Miał problem.

Trzeba przyznać, że wskutek propagandy NBA na podwórkach zaczęły powstawać kosze. Właściwie każde podwórko na osiedlu miało swój kosz. Wzniesiony dobrowolnie własnymi siłami przez młodocianych mieszkańców tego podwórka – ewentualnie z pomocą dozorcy, o ile pamiętam. We wspomnianym już osiedlowym sadku dozorca rokrocznie wylewał lodowisko, na którym toczyły się m.in. rozgrywki hokejowe. Gdzie te czasy! Teraz zniwelowano już nawet pas ziemi okalający niegdyś taflę. Wszystko się "sprofesjonalizowało" i po co komu osiedlowe lodowisko?

Wracając do kolekcjonerstwa: powszechnie zbierano naklejki do albumów ze zwierzętami firmowane przez (dziś już to wiemy) oszołomów z WWF (wtedy to był dla nas tylko "album ze zwierzakami", w Polsce nie rozpętano jeszcze takiej jak dziś krzykaniny o o prawach "istot czujących").

[Drugi był album z samochodami; też spotykaliśmy się przy osiedlowej księgarni (gdzie można było nabyć nalepki) i wymienialiśmy się nalepkami; potem namnożyło się tych albumów i każdy mógł już zbierać, co mu w duszy zagrało].

Początki ekokomanii dawały się już jednak zauważyć: chyba w 1994 r. w ramach tzw. "Dnia Ziemi" zaczęto gremialnie zapędzać uczniów podstawówki na tzw. "Sprzątanie Świata" tj. imprezę polegającą na tym, że nieletni zbierają z miejsc publicznych (lasów np.) śmieci – których przecież (zakładamy) sami tam nie zostawili.

Aha, wracając do zbieractwa nieśmieciowego, choć w pewnym sensie śmieciowego: u kolegi na szafie stacjonowała potężna kolekcja puszek po zagranicznych piwach. Teraz to się chyba w młodym wieku nic już nie zbiera, bo wszystko się ma (choćby wirtualne – na ekraniku swojego telefonu – tego "okna", a właściwie to "ogranicznika na świat")...

Klasyczny prezent na Pierwszą Komunię: deskorolka. Kosztowała chyba równowartość dzisiejszych 100 zł, a może to już było po tzw. denominacji. Pamiętam powszechne nabywanie w pewnym okresie korków do gry w piłkę za 51.000 "złotych". Pewnego razu pomysłowy kolega, zapomniawszy trampek na zmianę, obciął korki ze swoich korków i tym sposobem uzyskał obuwie kwalifikujące się do zastosowania na szkolnych korytarzach.

Jak wspominam szkołę? Zasadniczo podobnie jak bohater naszego Mikołajka:


Oczywiście, może być tak, że autor owych autentycznych bez wyjątku wspomnień szkolnych akurat źle trafił – zarówno na podstawówkę, jak i liceum (obie szkoły państwowe) – ale jakoś nie chce nam się w to wierzyć...

Chłopcy grali na piaszczystych placach zabaw w pikuty – z użyciem noża, o zgrozo! Na przerwach w pewnym momencie popularna stała się gra w karty (zasadniczo w pana); niekiedy graliśmy też piłką tenisową w piłkę nożną na szkolnym korytarzu. Co ciekawe, był okres, kiedy chłopcy zapalili się do skakania w gumę i całkiem sprawnie sobie radzili – choć czy w konkurencji z dziewczętami, nie pomnę – chyba obowiązywała w tej mierze rozdzielnopłciowość: wy skaczecie osobno, my osobno.

Ze wspomnień okołoszkolnych w pamięć zapadło mi jeszcze jedno: autobusy szkolne (były takie!) z demobilu po ORBISIE (wciąż z czerwoną nazwą firmy na burtach); autokary jakiejś wyższej, zdawało nam się wtedy klasy – dla trzecioklasisty szczyt marzeń i elegancji; koleżanka, widząc je po raz pierwszy podjeżdżające w naszą stronę, z zachwytem powiedziała: "Ach, gdyby takimi wożono nas do szkoły!" – myślała, że to turystyczne, a ikarusy znała jak zły szeląg – a tu trzy owe orbisiaki zatrzymują się koło nas i kierowcy zapraszają nas do środka...

Opowiadano kawały o pedałach, ale "in genere" – to znaczy nikt z nas, uczniów, nie potrafiłby chyba wskazać z imienia i nazwiska jakiegoś gejocelebryty – nie było ich jeszcze? Na pewno nie było ich jeszcze w powszechnej świadomości, na tym polu media jeszcze Polaków nie urabiały. "Ty pedale!" – uchodziło za obrazę dość ciężką. Z kawałów o żydach też się śmiano.

Pojawia się wideo (a zatem filmy z "Zachodu") i do szkoły przychodzi kolega, który po raz pierwszy prezentuje i wyjaśnia nam znaczenie wyciągniętego środkowego palca.

Oznaką pewnego rodzaju prestiżu była motorynka.

Inny powiew "Zachodu": Mak, czyli McDonald's. Zbudowany przez Raya Kroca, podobnie jak liczne spośród wspomnianych przez Obywatela K. fortun postpeerelowskich, na kłamstwie i łupiestwie.

W kontekście gospodarczej strony zagadnienia "transformacji" skłaniałbym się ku określeniu, że KAPITAŁ MA WYZNANIE – raczej niż że "ma narodowość". Innymi słowy: może z większym zapałem odniósłbym się do idei, że Niemiec-katolik, Rosjanin-katolik, czy Amerykanin-katolik bierze bezpośredni i aktywny udział w życiu gospodarczym Polski, inwestuje, kupuje, handluje tutaj – gdyby był jednej wiary z nami – niż do koncepcji, w ramach której Polak-ateista zostaje u nas rekinem biznesu. Inna sprawa, że rzucenie Polaków-"szaraków" na zbyt głębokie i zetatyzowane wody pseudokonkurencji, w której z góry przewidziano zwycięzców (wspominanych przez Obywatela K. oligarchów i innych przyjaciół władzy), to był "trochę gangsterski chwyt”, by zacytować klasyka myśli i działalności politycznej lat dziewięćdziesiątych i późniejszych.

Krótkie prześledzenie historii zdobywania bogactwa przez notowanych na listach najzamożniejszych pozwala stwierdzić, że ich kariery finansowe prowadziły właściwie bez wyjątku przez salony władzy i formalne czy nieformalne związki z funkcjonariuszami państwowymi (również, a może głównie tymi tajnymi). Także wspomniany przez Obywatela K. Roman Kluska został przyhamowany w chwili, gdy zamierzał "sięgać po kontrakty rządowe". Czyli synonimem sukcesu w życiu gospodarczym stała się skuteczna próba pozyskania środków uzyskanych drogą podatkowej grabieży. Lata później ten sam R. Kluska bez zmrużenia oka i bez żenady twierdzi, że program 500+ jest genialny. Dziwny doprawdy jest ten świat...

W kontekście rozpoczętej poprzednim zdaniem części muzycznej, wspomnijmy o wspomnianym przez Obywatela K. Nie pytaj o Polskę tudzież utworach Polska oraz Jeszcze Polska Kazimierza Staszewskiego. Znamienne, że w znanych i promowanych do dziś piosenkach obraz Polski jest jednostronnie negatywny – zaś wspomniani autorzy utożsamiają Polskę niemal wyłącznie z jej ówczesnym/obecnym stanem polityczno-gospodarczym i to przedstawianym w sposób niepełny. Nie było i nie ma w Polsce modlących się szczerze na różańcu? Nie jest Polską, czymś polskim do szpiku kości to wszystko, co stanowi nasze dziedzictwo od pokoleń – tysiące kapliczek na rozstajach dróg, husaria, polskie drzewa, gościnność, wyciąganie szabel na ewangelię – choć tak wielu się od tego odżegnało?

A propos żegnania się, Wiary i Matki Boskiej w klapie: trudno zgodzić się ze zdaniem Obywatela K., który upatruje w osobie Karola Wojtyły obrońcy Wiary i Kościoła w Polsce, skoro ów właśnie Karol Wojtyła (podobnie jak skuteczniej chyba maskujący się bohater wielu "pół-tradycjonalistów" – Józef Ratzinger) – modernista par excellence uporczywie głosił i praktykował herezje, ochoczo wdrażając w życie postulaty zrodzonego formalnie podczas tzw. Soboru Watykańskiego II "Kościoła równoległego", którego istnienie i zasady działania zaczynają dostrzegać nawet szukający uczciwie prawdy jego członkowie (Carlo Maria Vigano, na przykład). Pamiętajmy również – w kontekście uczestnictwa we Mszy tzw. trydenckiej – że do zbawienia koniecznie potrzebna jest nieskażona żadnym odstępstwem Wiara – natomiast regularne korzystanie z sakramentów, choć chwalebne i pożądane – nie jest warunkiem dostąpienia wiecznej szczęśliwości w Niebie sine qua non. Przekonuje nas o tym w piękny sposób choćby casus japońskich katolików, pozbawionych księży przez dwa z górą wieki. Niektórzy spośród owych herosów Wiary (wśród nich licznych męczenników) zostali nieomylną decyzją Kościoła ogłoszeni świętymi. A z sakramentów mieli dostęp jedynie do chrztu i małżeństwa. A zatem: bez uczestnictwa w choćby jednej Mszy w życiu, bez przyjęcia choć raz Pana Jezusa w Komunii świętej, bez spowiedzi, bez bierzmowania, bez namaszczenia chorych, bez dostępu do kapłana przez całe życie – dostępują łaski oglądania Boga Trójjedynego twarzą w twarz.

"Szkolne" Wigilie i Wielkanoce? Nieodmiennie przywodzą mi na myśl "korporacyjny opłatek". O ile pamiętam, starałem się nie uczestniczyć.

Religia w szkole zamiast w salce przy kościele? Prowadzona najczęściej przez (nawiedzone nierzadko) "panie katechetki" albo mdłych i niekoniecznie przekonanych do Prawdy kapłanów? Ostatecznie doprowadziła do wymiecenia z umysłów rzesz młodych osób jakiegokolwiek pojęcia o religii katolickiej. Przecież dziś na porządku dziennym jest choćby używanie przez młodych (i coraz starszych) słowa "partner" na określenie zarówno współmałżonka, narzeczonego, "chłopaka", "dziewczyny", jak i osób pozostających w pseudozwiązku jednopłciowym – totalny i rozległy upadek pojęcia o moralności odzwierciedlony w języku.

Pewien obraz rzeczywistości początku lat 90. do pewnego stopnia można budować za pomocą dzieł takich jak:

Trzy kolory. Biały – scena całowania ziemi po powrocie do ojczyzny wspaniała pod względem formalnym, ale cały film raczej pokazuje "nową Polskę" (i chyba Polskę w ogóle) jako coś niewartego zbytniej uwagi.

Psy – skomentowane tutaj przez Jerzego Juhanowicza:

Pieprzony los kataryniarza – powieść zaliczyłbym do pierwszej dwudziestki, jeśli nie pierwszej dziesiątki polskiej literatury wszechczasów; najbliżej mi chyba do interpretacji lat 90. w wykonaniu Ziemkiewicza.

Pan Toniewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz