Mieczysław Nadmiejski "Wprawki / Migawki: NIEZNAJOMI Z ROWERÓW"


AutoKomentarz/RedInterpretacja:
http://rediwiwo.blogspot.com/2020/07/redinterpretacja-truciciele-psow.html

 



Twierdzą, że jeśli nie wiadomo jak rozpocząć, należy zacząć od drugiego zdania. Ale co zrobić, gdy pomysłów na pierwsze jest tyle, że nie bardzo wiadomo, które wybrać?




* AD * AD * AD *




Wyruszał już nawet o zmierzchu. Większość wciąż wybierała godziny późniejsze. Niedługo potem miało okazać się, że okoliczności zaczęły wybitnie sprzyjać również działalności w pełnym świetle dnia. Ogłoszona przez rząd pandemoniczna histeria spowodowała, że nikogo nie dziwił już widok rowerzysty w masce czy kominiarce. Baldwin wywinął swoją w ten sposób, że na razie złociste wielkie litery A i D pozostały niewidoczne. Army of Dog – gdzie on to po raz pierwszy usłyszał?




* AD * AD * AD *




Albo tak:




Na tego starczyły dwie kulki. Na ziemi poświęconej nie było przebacz. Walter nawet nie potrzebował niczego więcej wyjaśniać. Właściciel czworonoga, który jeszcze sekundy wcześniej radośnie pląsał między mogiłami, wziął nogi za pas. Dzień chylił się już ku zachodowi, ale był słoneczny, a cmentarna ścieżka piaszczysta, więc aż się za nim kurzyło. Cóż z tego, że prowadził Pucziego na smyczy, a nawet – to ci niespodzianka! – w kagańcu. To była kwestia zasad.

To również z powodu zasad Walter na czas akcji zsiadł z bicykla. Dosiadł go ponownie dopiero minąwszy cmentarną bramę.




* AD * AD * AD *




Albo jeszcze inaczej:




– Jak można nie lubić psa? – tak Marta pytała na głos jeszcze całkiem niedawno. Jej zaślubiony nie tak znowu dawno temu mąż, Robert, psów rozpanoszonych w mieście nie znosił. Prawdę mówiąc, od dnia, w którym się pobrali, kategoria "znosił – nie znosił" w kwestii czworonożnych bestii nie znajdowała w domu Roberta i Marty zastosowania. Było jasne, że każde zwierzę powinno znajdować się na swoim miejscu. Robert, widząc pląsające na schodach kolejnych pięter bloku jamniki i pamiętając o ich niszczonych kręgosłupach, w środku aż się trząsł. Spotkawszy sąsiadkę, która na niespełna trzydziestu metrach trzymała siedemdziesiąt kilo niemieckiego doga, nie omieszkał powiedzieć jej, co o tym myśli. A raczej: co myśli o niej. Zaczęło się całkiem niewinnie:

– Jak może pani tak męczyć to Bogu ducha winne zwierzę?

– Psy duszy nie mają, więc co pan mi tu...?

Potem padły sformułowania trochę ostrzejsze. Sąsiadka do dziś nie mówi Robertowi nawet "dzień dobry".




* AD * AD * AD *




Albo w odmienny sposób:




Pyskowała, jak zazwyczaj to czynią. Floryny to nie zdeprymowało. Poradziła sobie z psiarą – jak zwykle. Nawet nie angażowała aparatu mowy w wyjaśnianie, o co dokładnie chodzi. Powiedziała tylko jedno słowo: "Odwet". I użyła kamieni. I gazu.

Ktoś kiedyś zarzucił jej:

– To, co robisz, jest trochę mało katolickie.

– A kompania "Zemsta" z południowej ściany świętego Benona?




* AD * AD * AD *




Hugon należał do eLPeeRu. To on nadał ton. Tak stało też w Internecie: LPR. Lotny Patrol Rowerowy. Ale z czasem to się zmieniło. Nie wszyscy stosowali już do akcji rowery. Jurek jeździł hulajnogą elektryczną, Wacek najczęściej wybierał deskorolkę, Antek przesiadł się na rolki. W komentarzach pod relacjami z kolejnych akcji złośliwi i życzliwi pospołu zaczęli wpisywać: "Żaden «Rowerowy», tylko «Rakarski»". I tak już zostało. Niezmienne pozostało za to umieszczone na nieaktywnej od dawna stronie głównej hasło "Strzeż się eLPeeRu".




Potem przyszła kolej na AoD. Always on display. Albo lepiej: Always on duty. Pasowało jak ulał. Army of Dog. Po angielsku – fakt – ale konotacja właściwa. Szczególnie ta druga. Po prawdzie przyznających się oficjalnie do działalności inspirowanej Armią Doga nie było na razie więcej niż z pięć mendli, ale nic to. Nie wszyscy się przyznawali.




Każdy starał się działać na własnym odcinku. Szanujący się i dbający o nadawanie rozgłosu Sprawie działacze starali się działać skutecznie i w Sieci. Choć trzeba przyznać, że najskuteczniejsi działali tak skutecznie, że mogli w całości poświęcić się działaniu bezpośredniemu. Nie musieli informować o własnych dokonaniach. Robili to za nich inni. Odnosili się do nich różnorako. Nie tak ważne jednak było, czy dobrze czy źle – byle bez nazwiska.




* AD * AD * AD *




Marta dziwiła się sama sobie. Też tego nie rozumiała, dopóki nie urodziła dzieci i nie zaczęła wychodzić z nimi na spacer. To, co wcześniej wydawało się normalnością – zwierzęta, które się do ciebie łaszą, łaszczą, ślinią, wąchają, podchodzą, obszczekują i nigdy nie gryzą – teraz stało się koszmarem. Poczuła się w obowiązku stosowania autocenzury. Stronić od miejsc, w których spotkanie z psem jest nieuniknione. Przejeżdżać wózkiem na drugą stronę ulicy, jeśli grozi natknięcie się na Burka. Czekać we własnym mieszkaniu, nie otwierając drzwi i gotując dzieci w ubraniach zimowych, gdy sąsiad właśnie prowadzi czworonoga klatką (nazwa iście więzienna, bez dwóch zdań). Zaczęła pytać sama siebie:

– Żeby czuć się bezpiecznie, musiałabym chyba chodzić wszędzie z Robertem... Ale jak to zrobić? Przecież on wychodzi do pracy, a to też ma swoje zalety...




* AD * AD * AD *




"Znowu wszystko positane" – pomyślał, a raczej ze stoickim niepokojem zauważył Baldwin – "I posikane przy okazji". Zdecydowanym ruchem kierownicy skręcił w wąską uliczkę. Chodnik-odchodnik. Teren okupowany. Psie stolce leżały nie tylko na trawnikach, na które dzieciom i rowerom wstęp był, oczywiście, surowo zakazany. Kał pysznił się też na jezdniach i przejściach dla pieszych.




Przejścia dla pieszych! Kultura kierowców. To, co tak chwalono na Zachodzie. O, pieszego tam szanują! Wszyscy go przepuszczą! Trochę marna pociecha w kraju, w którym człowiek nienarodzony, starszy lub politycznie niepoprawny nie może być pewien ani dnia ani godziny.




A w Polsce? U nas też takie tuzy kultury się zdarzają. To Mewa kiedyś mu odpowiedziała na (konstatację następującą):

– Ten Powiatowy to skłania ludzi, żeby ujawnili wszystko, co mają w sobie najgorszego, i się z tym obnosili.

– Ale widziałam, jak kiedyś zatrzymał się swoim porszakiem przed zebrą. I przepuścił pieszą!

No proszę! W takim razie "nie może być taki zły!". Zaraz, zaraz! W ogóle nie jest zły. W sumie to anioł wcielony.




Ale, ale – czy to nie on właśnie? Baldwin nie uchronił się przed zapoznaniem z tą facjatą, mrugającą do milionów porozumiewawczo nie tylko z okienka telewizorni, której z zasady nie oglądał, ale i z licznych plakatów na mieście.




Powiatowy opuścił właśnie ze swoim zezowatym buldożkiem i najnowszą zdobyczą z działu płci tak zwanej pięknej plac zabaw dla psów. Tak, niemało placów zabaw dla dzieci likwidowano, zasiewając w ich miejsce trawę i rośliny. Powstawały za to specjalne miejsca dla czworonogów oraz ich właścicieli – żeby Pikuś mógł się w mieście wybiegać. Ludzie nie chcą mieć dzieci, w ich miejsce załatwiają sobie psy.




"Załatwię go jak malowanie" – Baldwin ucieszył się na myśl o takiej szansie: utrze nosa gwiazdorkowi-błazenkowi. I to nie byle jak, tylko własnymi fekaliami jego własnego piesia, który właśnie zostawił po sobie na trawniczku kupę kału. I poleciał dalej samopas przy wtórze zachwytów z ust Powiatowego i jego, pożal się Boże!, tegotygodniowej "partnerki".




Baldwin tym razem zrobił wyjątek i skomentował puszczanie psa bez smyczy i kagańca. Aby jednak wyzyskać element zaskoczenia, najpierw zrobił to, co do niego, jak sądził, bez dwóch zdań należało. Liczył się z tym, że za Powiatowym krążą jak sępy za ścierwem szukające taniej sensacyjki dziennikarzyny. Tym lepiej. Niech sfotografują to, co się zaraz wydarzy. Chwycił starzejącego się szatańsko pięknie gwiazdorka za fraki, to znaczy: wymiętą koszulkę i wymierzył solidnego kopniaka w czułe miejsce. Mordkę znieczulonego tym sposobem Powiatowego utytłał w tym, co jego pupilek zostawił przed chwilą na murawie.

Dokonawszy dzieła skupczenia na odchodne rzucił jeszcze tylko:

– Na smyczy, w kagańcu, przy nodze!




* AD * AD * AD *




Ryszard zwany Wielkim psów nienawidzil. W ogóle nienawidził zwierząt. Właściwie to organicznie. Trudno spodziewać się czegoś innego po człowieku, którego brat został w dzieciństwie zagryziony przez psa. Oczywiście przez takiego, który nie gryzie.



Trzynastoletni Rysiek – oprócz tego, że postanowił zostać najsilniejszym człowiekiem na ziemi, w wodzie i w powietrzu – za cel swojego istnienia postawił sobie zwalczanie zwierzyny. Psa, kota, co chcesz. Nie robiło mu to różnicy.



Barbarzyńca w narodzie. Tak by go zapewne nazwała większa część tego światłego, europejskiego społeczeństwa, która w przeciągu nie nazbyt wielkiej liczby pokoleń dała się przerobić na kręcących się w kołowrotku narzucanych im codziennie zdarzeń i szufladkowań niewolników mediów i przyjemności.



Duch w narodzie nie ginie – zwykło się mawiać. "Ta, jasne!" – myślał Rysiek. Po pierwsze: co to za naród, to najlepiej można się przekonać, wyprawiwszy latem nad Bałtyk. Popatrzeć na te niemalże nagie popstrzone tatuażami męskie i kobiece ciała spoczywające rzędami i warstwami na zasikanym przez ich psy nadmorskim piachu. Posłuchać tych rozmów. Tego odtwarzania tego, co powiedziały im wczoraj, dziś, przed sekundą przekaziory. Ach, szkoda gadać.




Mógłby się tak zapędzić w tej agresji wobec tego, co tak nienormalne. Ryszard wszelako dbał o równowagę. Wiedział, że to nie całość obrazu. Ale jak wytłumaczyć to, że nawet wśród, zdawałoby się, ludzi normalnych, nie znalazł się nikt – normalnie nikt! – kto wykazałby odrobinę inicjatywy w sprawie tak palącej jak eliminacja fotoradarów? Stoją te żółte skrzynki, sprowadzają niebezpieczeństwo w ruchu pojazdów, które naraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pod wpływem znaku "kontrola prędkości" zaczynają zachowywać się nienormalnie. Stoją. I stoją. I nikt ich nie niszczy. To już nawet nie upadek moralności w narodzie – o to zadbano już dawno – to całkowity upadek jakiegokolwiek morale!




Morale i moralność. Moralność i morale. Jak tu mówić o jakichkolwiek moralności i morale w społeczeństwie, które masowo przyczepia sobie na samochodach nalepki o niekrzywdzeniu rozpanoszonych zwierząt i które bardziej interesuje los sówki oregońskiej gdzieś za oceanem niż życie ludzi narodzonych i nienarodzonych tu i teraz?



Czy można dostać czapę za znęcanie się nad świerszczem? A za zabicie komara? Kto idzie do więzienia za zdeptanie pająka albo innego padalca? Ale już w przypadku psa – "nie krzywdź". W czymże pies lepszy od mrówki czy muchy? Że jest większy? – Rysiek nie potrafił dojść z tym do ładu. – Że mrówka nie szczeka, kiedy ją zabijamy? Że świerszcza nie prowadzi się na smyczy? – Co to: tylko dlatego, że coś jest większy, pozwalamy temu żyć, a nawet hołubimy kosztem ludzi?




– W sumie coś w tym jest – skonstatował półgłosem, mijając nieczynne tego lata fontanny na Podzamczu. – Jak z ludźmi: jak jest mniejszy i widać tylko na USG albo pod mikroskopem, to zabić można.




A fontanny faktycznie stały bezczynnie. To zapewne w myśl zasady, że dla psa kiełbasa, a nie dla Polaczków fontanny. Ruch turystyczny osłabł. Cudzoziemcy w stolycy składali się zasadniczo z Hindusów rozwożących żarcie na skuterach. I ukraińskich budowlańców. Plus okazjonalny Azjata. Ale przyjezdnych ani dudu. A tubylcom po co fontanny? A jeszcze może koncertów szopenowskich w Łazienkach by im się zachciewało...




* AD * AD * AD *




Prymityw, w przeciwieństwie do swojego świętego patrona, męczennikiem chyba zostać nie miał. W jego umyśle funkcjonowała prosta zasada: "Ty dopuszczasz do mnie swoje zwierzę, ja duposzczam do ciebie i psa mój but, mój kij, moją giwerę". "Ty obszczekujesz – ja gazem traktuję". Że pies niczemu nie winien, tylko właściciel? Dlatego właścicielowi zazwyczaj dostawało się bardziej. Nieraz w ramach odszkodowania Prymityw zabierał winnym portfel, plecak, telefon, co chcesz.




I choć zdawał sobie sprawę, że, gdyby został przez funkcjonariuszy państwowych złapany, mógłby – "mógłby"; niekoniecznie "musiałby" – mieć kłopoty, istniała na to skuteczna kontrmetoda: nie dać się złapać.




* AD * AD * AD *




Marta była słuchowcem. I właśnie teraz usłyszała za oknem deszcz. Zmyje z ulic całe to dziadostwo. Całą tę mierzwę. Psy z ławek, na których już nie może bezpiecznie z dziećmi siadać, bo nur fur Hunde. Psy ze stołów, krzeseł i stolików kawiarni, ogródków piwnych, restauracji. W ogóle ze świeżego powietrza, które pachniało tego parnego letniego dnia ożywczą wilgocią. W oddali usłyszała grzmot.

– Jak ja lubię burzę! – powiedziała na głos i, zapaliwszy gromnicę, otworzyła na oścież okno.

"Hau, hau!" – dobiegło Martę radosne szczekanie z sąsiedniego pionu mieszkań. Po chwili dołączyły do niego Burki, Rexy i Zdzisławy z innych loków. Końca ujadaniu nie było słychać.

– Przekleństwo! Zaraz obudzą Marcinka!




* AD * AD * AD *



Jordan też uderzenie pioruna usłyszał. Wypedałowywał właśnie nie niepokojony z osiedla chronionego. Tak – chronionego! Tak chronionego, że każdy mógł wejść i wyjść. Każdy mógł dokonać na jego terenie każdego właściwie aktu wandalizmu. Włamać się. Bezkarnie dokonać napadu.



U wjazdu i wyjazdu pyszniły się budki ochroniarzy. Do ich obowiązków należało wydawanie i podbijanie kwitów dla wjeżdżających na teren osiedla samochodów. Aha, i otwieranie im szlabanu. Pilnowanie, żeby nikt niepowołany nie wprowadzał na osiedle auta dłużej niż na sześćdziesiąt minut zero sekund. No, chyba że opłacił abonament za parkowanie pod własnym blokiem. Ale jak nie opłaciłeś – i wjechałeś własnym samochodem pod własną klatkę – i ośmieliłeś się o minutę przekroczyć dopuszczalny czas parkowania bezabonamentowców – płacisz frycowe i nie ma zmiłuj! Aha, i w czynszu płacisz za to prześladowanie samego siebie kilkaset zeta rocznie.



Akurat dzisiaj szlaban się popsuł. Jordan z kłamaną satysfakcją przyglądał się jak pracownik ochrony musi się przy każdym opuszczającym teren osiedla aucie nauwijać ręcznie podnosząc i opuszczając szlaban. Ale zaraz: nad szlabanem biedziła się ochrony pracownica! Ochroniarz płci (zdawałoby się) męskiej siedział wygodnie w swojej kanciapie i komenderował (najwyraźniej) podwładną.



Jordan bywał tu często-nieczęsto. Na tyle często, by dokonać rzetelnego rozpoznania terenu. Na tyle nieczęsto, by zminimalizować szanse, że ktoś zacznie się nim i jego obecnością nadmiernie interesować. Z zasady nie podejmował działań operacyjnych w dzielnicy, w której mieszkał. Gdy wyjeżdżał na kolejny rekonesans swoim oklejonym czarną taśmą specem, zawsze zmieniał nieco swój wygląd. To przeciwsłoneczne okulary, to bejsbolówka, to inny komin. Mimo wirusopaniki, mimo maseczek, mimo wszystko: przezorny bardziej ubezpieczony.



Choć teraz szansa na to, że ktoś się nim zainteresuje, była raczej podwójnie niewielka. Ewentualnych potencjalnych świadków jego działań rozpoznawczych w zdecydowanej większości pochłaniały wywieszone na płotach, bilbordach i wszystkim, co się rusza i nie rusza, ryje kandydatów wyborczych i towarzyszące im puste hasła. Pedałoluby. Złodzieje. Rozwodnicy. Narodowi socjaliści. Jakiś palant deklarujący się jako "człowiek środka" i usiłujący zadowolić wszystkich, nie rozumiejący, że w ten sposób nie zadowoli nikogo innego poza takimi samymi jak on bezkręgowcami, a Pana Boga przy okazji rozsierdzi. Kto pozwala te pyski wywieszać u siebie na domu? Na swoim terenie? Zapraszać w swoje progi i jeszcze w dodatku stręczyć przechodniom? Dość tych rozważań. Musi się pośpieszyć, jeśli chce zdążyć się oddalić i przeczekać ulewę w pobliskim lesie.



Nie ukrywajmy, że gdy Jordan tam jechał, coś wprawiło go w nieco lepszy nastrój. Nawet się z cicha roześmiał. Na przystanku autobusowym ktoś najwyraźniej nieprzejęty demokratycznym bożyszczem świętej Frekwencji dokonał obywatelskiej interwencji. W ramach naganiającego do udziału w elekcji hasła na plakacie widniały już tylko rozpoczynające je słowa: "Kto głosuje...". Pierwotną wersję ciągu dalszego pokrywała gruba warstwa spreju. W miejscu oryginalnego "ten się liczy", nad którym pracował zapewne cały sztab ekspertów od urabiania opinii publicznej, pyszniło się dosadne: "Ten jest ch...".



* AD * AD * AD *



Marta, jak to kobieta, z początku usiłowała załatwić sprawę panoszących się właścicieli psów polubownie, metodycznie, drogą urzędową. Pisała pisma, petycje, telefonowała, słała mejle. Tytułem odpowiedzi słyszała i czytała klasyczne "nie da się", "rozumiemy pani niepokój, ale inni widzą to inaczej" (tak, szczególnie Robert uwielbiał to nowomodne robienie kryterium z czyjegoś subiektywnego odczucia czy opinii). Czemuż się zresztą dziwić? Urzędnicy też psy trzymają. I to coraz więcej. Swoje gniazdo będą kalać?



I jeszcze ta metoda stopniowego poszerzania zakresu chamstwa i prostactwa. Małymi krokami. Najpierw pies na smyczy na kocu na ławce na placu zabaw dla dzieci. Potem pies w tych samych okolicznościach, ale bez smyczy. Następnie Burek biega swobodnie na smyczy przywiązanej do ławki. Wreszcie: pełna swoboda: pies biega luzem; hulaj dusza – dzieci nie ma! to znaczy: jakby nie było – i dalej okupować cały plac, latać, tarzać się, sikać w krzaki i nie krzaki, oszczekiwać dwu- i trzylatki. Teoria wybitych szyb w praktyce.




I społeczeństwo nagminnie to toleruje. Nawet ta część gminu, której się rozpanoszenie psiarzy nie podoba, nie śmie się głośno odezwać. "W świetle prawa" – a raczej bezprawia! – dośpiewała sobie Marta czytając kolejną odpowiedź z ratusza czy też urzędu dzielnicy – "może Pani wyrazić najwyżej uprzejmą sugestię, żeby z psem na plac zabaw nie wchodzić".




* AD * AD * AD *




Baldwin z dawien dawna dość miał zakichanego poczucia "wyższości moralnej". Co za dziwaczny koncept – jesteś tym leżącym, kopią cię, a ty czujesz, że w sporze z kopiącymi racja jest po twojej stronie. I to ci wystarcza! Nie ma mowy. Dlaczego ktoś, po czyjej stronie jest prawda, ma błądzącemu chamstwu i głupstwu ustępować? Na własny użytek oraz pro publico bono Baldwin ukuł takie powiedzenie: Mądry głupiemu nie ustępuje, ale go karci i wychowuje. I tego starał się trzymać. A że krzyki i jęki o demokracji, prawach człowieka i tolerancji? Tolerancja wykazywana przez tak zasłużone instytucje jak husaria i Święte Oficjum też swoje granice miała.




Metody "oficjalne". "Droga cywilnoprawna", marsze, petycje. Zawodziły przez dekady. Zamiast "chodźmy i zróbcie" – WSZYSTKO TRZEBA ROBIĆ SAMEMU. I nie ustawać. Michael Collins też od nazbyt licznej armii nie zaczynał. Da się – na tym polega ten numer. Tylko żebyśmy na początek sami w to uwierzyli.



* AD * AD * AD *



"Ech, kiedy się to wariactwo z psiulami zaczęło?" – rozmawiała o tym nieraz z Robertem. "Dzieci w klatkach placów zabaw, gdzie i tak nie są bezpieczne". "Chciałabym iść na spacer spokojnie i bezpiecznie, a nie tylko liczyć na to, że akurat nie natknę się na psiarzy z psami". Kiedy i jak do tego doszło?



Dziś rozebrane kobiety i nie dbający o wygląd mężczyźni dominowali w krajobrazie miasta. Dawniej – a powie nam to każde zdjęcie z epoki – wszyscy w garach i wszystkie w kapeluszach. I co to zmieniło? Wojna i tak wybuchła, przeorała naród i zaorała nas na dziesięciolecia.




* AD * AD * AD *



Floryna nie bardzo wierzyła w moc sprawczą przepisów państwowych. Bardziej w inną – i tu poklepała się po udzie z kaburą. Eskadra kobieca – jej marzenie. Na razie stanowiła jej najsilniejsze i, po prawdzie, jedyne znane jej ogniwo. Co robiła wśród mężczyzn wymierzających sprawiedliwość – ona? Cóż – mężczyznom trudno było wymierzać sprawiedliwość kobietom. A że większość głupich bab z psami to były właśnie głupie baby, to i za nie ktoś musiał się zabrać. Każdy dżentelmen zrozumie, że do bicia pań najlepiej nada się pani, a nie pan. Taka sytuacja. Takie czasy. Floryna sięgnęła do kieszeni na lewym udzie. Gest sprawdzający. Jest! Wyczuła pod palcami chłodny metal.



* AD * AD * AD *



Rysiek jak na razie zdjął tylko jednego yorka z kawiarnianego stolika. Dzisiaj.



– Przecież on nie należy do ras agresywnych! – płaczliwym głosem oponował ubrany zgoła po niewieściemu psi opiekun. Za odpowiedź musiało odzianemu w obcisłe do granic dżinsy wystarczyć krótkie:



– Ale ja tak!



I cios. I drugi. I...



* AD * AD * AD *




Był czas. Taki tajemniczy czas. Trwał jakieś dwa tygodnie. Przez całe czternaście dni wszystkie właściwie psy chodziły na smyczy, niektóre dodatkowo w kagańcach, a nieledwie przy nogach właścicieli. Marta z Robertem zachodzili w głowę, jak to możliwe. Czyżby przeprowadzono jakąś niezwykle skuteczną "kampanię społeczną"? Pies pogryzł dziecko jakiegoś prominenta i na chwilę wszystkim nakazano przypomnieć sobie, że pies może być agresywny bez zrozumiałego dla nas powodu? Psiarnia, oczywiście, żadnych przepisów dotyczących przedstawicieli swojego własnego gatunku nie egzekwowała, więc sytuacja względnego uspokojenia czubków z psami wydawała się tym dziwniejsza. Czyżby szła zmiana?




Jak miało się okazać, dwa tygodnie to było wszystko. Potem wszystko wróciło do normy, to znaczy: nienormy.




Marta mimo wszystko nabrała nadziei: "Może będę mogła na chwilę wyjść bezpieczniej z dzieciakami na spacer". To prawda, Robert wyposażył ją w pewne środki ochrony osobistej, a sześcioletnie bliźniaki-rozrabiaki, którym ojciec przykazał opiekować się matką i rodzeństwem, to już coś – ale mimo wszystko nie czuła się z tym wszystkim dobrze. Szczególnie teraz, kiedy była w ciąży.




Jej kobieca myśl oscylowała nie tylko wokół niepokoju bieżącego. Marta troszczyła się i frasowała o wiele. I to nie bez przyczyny. Na przykład: jak ma na ławce w parku karmić dziecko piersią, skoro nie wiadomo, czy właściciel jakiegoś psiula nie zechce zezwolić mu na bliższy kontakt z karmiącą i niemowlęciem? Ręce zajęte, nawet nie bardzo jest jak odpowiedzieć siłą.



Wcześniej problem nie był aż tak palący. Od kiedy jednak na Trawiastej powstały nowe bloki – czarno-białe, a jakże, tak dla różnorodności – liczba napotykanych psiarzy dramatycznie wzrosła. Okolica stała się w praktyce deptakiem dla zwierząt, na którym ledwie toleruje się ludzi. A i to nie wszystkich.




* AD * AD * AD *




Wyglądało na to, że teren jest bezpieczny. Policja i straż miejska nie zapuszczałyby się przecież na obszar, gdzie coś by im groziło. Tu zaś było ich... jak mrówków? No, nie przesadzajmy. Jeden patrol raz na dwa tygodnie – to i tak wiele.




Dostali najwyraźniej rozkaz, aby strzec tak zwanych pi(e)suarów. Specjalnych oznaczonych betonowym słupkiem miejsc przeznaczonych na psi mocz. I stosownie opisanych. Specjalne miejsce do sikania dla psów. Na świeżym powietrzu. Świeżym zapachem świeżych zwierzęcych sików.




"Rewelacja!" – pomyślał Jordan, którego gęste liście kasztanowca uchroniły od jednej choćby kropli deszczu. – "Czemu nie zrobią czegoś podobnego dla ludzi? Taki betonowy słupek z napisem: «Obywatelu, nie żałuj sobie: nasikaj obficie na trawnik. A co tam: walnij sobie kloca – z poważaniem: Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy». O, to, to! I jeszcze portret zdjęciowy naszego dobroczyńcy el presidente".




Z pobliskiego sklepu dobiegły naszego bohatera końcowe takty The Final Countdown. Czy to już ostatecznie czasy ostateczne? Na całym świecie rewolty, strach, poruszenie. U nas – jeszcze – względny spokój. Tam: zamachy. W Polsce na szczęście atak terrorystyczny w wykonaniu muslima to jeszcze rzadkość. Ale w ramach serialu pod tytułem Oblicza terroru codziennego terror właścicieli psów był na porządku dziennym.



Jordan pedałował niestrudzenie. Od kiedy zaczął regularnie jeździć, dystans kilkudziesięciu kilometrów dziennie nie robił na nim żadnego wrażenia. Pewne wrażenie robiły za to na nim nieodmiennie wszystkie mijane przezeń auta, domy, osiedla. Te nowe, rzecz jasna. Skąd ludzie mają na to kasę? Czyżby cała ta potęga świata współczesnego zbudowana została na długach? Sam stosował Pawłową zasadę, aby nikomu nie być nic winnym – poza wzajemną miłością. Tej nigdy za wiele.




A dalej znów bilbordy i plakaty. Więcej plakatów.




Politycy. Ci faceci w garniturach. Ci dzisiejsi i ci sprzed stu lat. Takie same łachudry wtedy, jak i teraz. "Klasa polityczna". Rondo Jarka, Plac Donalda – za sto lat naszym zstępnym może wydawać się, że to byli prawdziwi mężowie stanu. Przecież byle kogo patronem ulicy by nie robili! Byle komu pomników by nie stawiano!




A osób pokroju świętej Elżbiety Węgierskiej czy świętych królów ze świecą szukać! – tu Jordanowe inklinacje monarchistyczne dały o sobie znać ze zdwojoną siłą. Podgolone łby. Zaścianek. Polska szlachecka. Dawni bohaterowie. Byliśmy potęgą nie za darmo. Pogaństwa publicznie u nas nie głoszono. Byli łotrzy, grzesznicy. Ale ktoś musiał też być bardzo święty, skoro Polska potęgą była i basta.



Jak do tego wrócić? Jak to odbudować?



Jak?




* AD * AD * AD *




Jak. Z dziećmi.




Matki z dziećmi z psami też są i chodzą. I to jest przepiękne, i to jest normalne: kocham przecież psy i dzieci. Dzieci i psy. W jakiej to szło kolejności?




Baldwin z oddali obserwował jak jakaś paniusia obściskuje swoją suczkę. "Pewnie to jedna z tych, co to całują męża równie namiętnie jak psa" – pomyślał bez opóźnienia.




* AD * AD * AD *




Gibelin dobrze widział, jak młoda matka z dwójką dzieci na nogach, trzecim w wózku, a czwartym w brzuchu pośpiesznie schodzi z drogi dwóm rosłym psom oraz ich właścicielce. Psy przemieszczały się w często spotykanym układzie. Jeden puszczony wolno, choć w kagańcu. Drugi – teoretycznie trzymany przez babsko na smyczy, choć tak naprawdę to pies trzymał na smyczy właścicielkę. Łaska pieska na pstrym koniu jeździ, ot co!




Marta, bo ona to była, zobaczywszy babsko z kundlami, odruchowo już zwolniła kroku i zaczęła się rozglądać: którędy by tu przejść przez jezdnię? Ach, chodnik po drugiej stronie! Tak blisko, a tak daleko! A do spotkania ze zwierzakami już tylko dwa mgnienia oka.




– Nie trzeba przechodzić na drugą stronę – odezwał się spokojny głos srebrnowłosego rowerzysty. W chwilę później oparł swój pojazd o pobliski klon, a w jego ręku pojawiła się czarna teleskopowa pałka. Skierował się prosto w stronę kobiety ze zwierzyną. Łowną – jak ją określał.




– Ratunku! Wariat!




Podniósł pałkę. Nie trzeba było więcej. Baba z psami błyskawicznie przebiegła na drugą stronę jezdni.




Zwał to sportem stosunkowo bezkontaktowym.




Marta nie wiedziała, jak mu dziękować. A wdzięczna była wdzięcznością wielką. Już, już spontanicznie ubierała jej wyrazy w słowa, już miała je wypowiedzieć, ale Gibelin pedałował już zawzięcie na południe ulicą Borsuczą. Tam, gdzie swoje łapy skierował jeden z rosłych psów – ten bez smyczy.




* AD * AD * AD *




Stado przerażonych kaczek zerwało się do lotu. A Burek dalej krążył po brzegu. Burek – to dobre! Pięćdziesięciokilowe bydlę prowadzone, a raczej puszczone wolno przez podobne sobie, a nawet głupsze bydlęta. W pewnej chwili – chlup! – dał susa do wody. Wymoczył się, wyskoczył, wytrząchnął z sierści wodę na okolicznych spacerowiczów, którzy ani śmieli pisnąć. Jak tu zresztą dyskutować z cetnarowym zwierzęciem i z jego dwucetnarowym właścicielem? A oto znalazł sobie podobnego sobie kompana. Drugi agresywny mieszaniec już krążył przy placu zabaw. Psy postanowiły bliżej się zapoznać – na początek ze sobą – a opiekunowie poszli za ich przykładem. Zbliżyli się przy tym do zamkniętej na zasuwkę furtki placu zabaw.




Plac zabaw. Kto przychodzi tu wieczorami, kto rzuca pety, kto rozbija butelki? Bydło, do cholery. Żeby jeszcze uraczyli się alkoholem i wywalili szkło do kosza. Ale nie. Rozbić, rozwalić. Nie sprzątnąć. Bydło.

No i piaskownica. Taa, chyba pieskownica. Kto wprowadza tu zwierzęta, żeby swobodnie sikały dzieciom do piasku? Kto pozwala sadzać je na ławkach?




Na tych ławkach, na których tymczasem banda gnojków oglądała na telefonie jakiś filmik. Oglądała tak głośno, że wszyscy musieli to słyszeć. Nikt, oczywiście, na rozszczekane oglądactwo szczeniaków nie reagował. Ani obecni na placu opiekunowie dzieci. Ani pani przedszkolanka. Ani kolejna już obiegająca plac niedoubrana biegaczka z wystającymi spod szortów pośladkami. The runner, my ass. Polska roku Pańskiego 2020, tak jest!

Biegaczce towarzyszył pies. Można było go z początku, a może raczej z końca nie zauważyć. Rudy seter znajdował się to tu, to tam, wyprzedzał, kluczył między drzewami, na wprost, po ścieżce, po drugiej, to znowu przez mostek. Latał jak zawszony poza jakimkolwiek zasięgiem – wzrokowym, słuchowym czy krzykowym – właścicielki obnażonego tyłka.




Smarkaczom również towarzyszył czworonóg. Małe rozszczekane gówno, doprowadzające wszystkich poza nimi samymi do szału. A ci tylko zaśmiewali się bezkarnie.




Marta też wahała się, czy zareagować. Przecież i tak zaraz mieli już stąd iść. Po co robić sobie dodatkowe kłopoty? Ale prymitywy, to fakt.




A Prymityw zachował się tym razem doprawdy miłosiernie. A przynajmniej starał się tak zachować. Mógł przecież z miejsca sprać smarkaczy na kwaśne jabłka. Tymczasem na dobry początek z wielką jak na swoją masę lekkością przesadził okalający plac płot, przyskoczył do siedzącego na ławeczce piesiunia, niedźwiedzimi łapami chwycił go za kark i zdecydowanym ruchem wpakował do stojącego opodal ławki kosza na śmieci.




– Jak pan śmie? – oburzyła się przedszkolanka.

– Jak tak można traktować dzieci? – ozwała się inna mądra.

Gnoje milczały. I nie śmiały się ruszyć. Nawet ten ze łzami w oczach nie zdecydował się podejść do kosza, by pupilka wyjąć.




A tymczasem Prymityw omiatał już wzrokiem kolejną połać parku.

Wszyscy puścili psy luzem. Jakby się umówili. Żeby się wybiegały. Tak to bywa, tak to jest z wejściem durnia z psem do parku: automatycznie się go spuszcza. Nie patrząc, nie licząc się z tym, że są tu inni. Ja – panisko, ja – pani!




Ileż to razy Baldwin był świadkiem podobnych scen. Zdarzało mu się reagować z użyciem broni w różnej postaci. Zasada pozostawała jednak niezmienna: ty automatycznie spuszczasz psa; ja automatycznie spuszczam wam manto. I na to zanosiło się i tym razem.




Ale tym razem było ich chyba zbyt wielu. Od psów i psiarzy aż się roiło. Może trzeba będzie tym razem odpuścić? Ale co to? Z alejki po zachodniej stronie parku zjechał prędziutko rowerzysta w czarnej kominiarce ze złotymi literami A i D. Był to Jordan.




Jak spod ziemi wyrosło też dwóch innych zamaskowanych mścicieli.




Floryna nie była jeszcze pewna, czy to nie jakaś prowokacja. Tylu nas naraz w jednym miejscu? Ale nie – nasi zaczynali już pracę.




Rysiek ułamał sporych rozmiarów gałąź i na dobry początek cisnął w najgęstszą ciżbę psiolubów. Aport, buraki!




Zobaczywszy sprzymierzeńców, nasi bohaterowie jednocześnie ruszyli w strony nieodpowiedzialnych psiarzy i ich zwierząt.




Jakby się umówili. Pałki, nogi, pięści, gaz i inne narzędzia poszły w ruch.




Bez słowa komentarza. I bez litości.




Najstraszliwszy był chyba Prymityw. Siał zniszczenie na prawo, lewo, w dół, do góry, z przodu i z tyłu. Inni nie pozostawali daleko w tyle. Lali aż się kurzyło. W minutę dwadzieścia było po ptakach. A raczej po psach i ich właścicielach. Ptaki, uwolnione od hałaśliwego i napastliwego towarzystwa, również mogły odetchnąć z ulgą.




To nie była jakaś zmyślanka o superherosach i heroinach, które pojawiają się znienacka w długim płaszczu i załatwiają wroga za pomocą im tylko znanych sposobów oraz broni... Batman it ain't.



A dogoarmiści? Cóż, zza kominiarek i pod maskami uśmiechali się szeroko. Floryna, Baldwin, Prymityw, Rysiek, Jordan i dwóch innych, których tożsamości i my sami nie znamy.

Poniekąd się znali. Poniekąd. Czytali przecież te same strony w Internecie. Po prawdzie to sami je tworzyli. A teraz spotkali się w realu. "Pojawić się jak mgła, dokonać dzieła, a potem w mgnieniu oka się rozproszyć" – tak się uczyli, wszyscy to czytali. Ale – chcieli spojrzeć sobie prosto w twarze, choćby na chwilę. Wszyscy jak jeden mąż. Floryna może najbardziej. A nuż któryś spośród zamaskowanych okaże się którąś? Czuli to teraz jak nigdy: "Nie jesteśmy sami i wiemy o tym. Ten drugi, trzeci i czwarty to mój druh. Stróż braci swojej".




Już, już mieli uchylić nakryć głowy, masek i kominiarek. Chwila wahania. Wszyscy pamiętali Uliusa Amossa, Eryka Rudolpha, Tomasza Morusa: opór bez przywódcy; działam sam, więc nikt mnie na pewno nie wsypie; tego, czego ci nie powiem, nie mogą przeciw tobie wykorzystać. To było małe wspólne zwycięstwo w wojnie, w której dopiero zaczęliśmy się na poważnie odwijać. Nie, nie mogli sobie na to pozwolić. Jeszcze nie tym razem. Nakrycia twarzy pozostały na swoich miejscach, ręce powędrowały z powrotem na kierownice. A nogi na główki pedałów.




Warszawa, A.D. hic & nunc


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz