Schody, które święty Józef zbudował w Nowym Meksyku



 

W kaplicy loretańskiej w Santa Fe w stanie Nowy Meksyk znajduje się wyjątkowe rękodzieło


Ze słynnymi kręconymi schodami we wspomnianej kaplicy loretańskiej wiążą się przynajmniej dwie zagadki: nie do końca jasnej tożsamości konstruktora oraz sposobu ich wykonania.


Nikt nie potrafi w pełni zrozumieć, jak ta konstrukcja stoi stabilnie bez żadnego wspornika na środku. Pod tym względem stanowi ona istotnie cud architektury. Być może istnieje jeszcze trzecia tajemnica: choć wiemy o tym, że schody zrobiono z drewna świerkowego, nikt nie umie stwierdzić ani z jakiego konkretnie gatunku świerku zostały wykonane, ani nawet jak drewno dostało się do kaplicy.


W 1852 r. na polecenie ówczesnego biskupa Santa Fe, Jana Baptysty Lamy, zbudowano kaplicę Naszej Pani Światłości [Our Lady of Light] (wzorowanej na Saint Chapelle w Paryżu). Pieczę nad nią sprawowały siostry loretanki, które miały przybyć z Kentucky, by założyć szkołę dla dziewcząt.


Kiedy kaplica była gotowa, budowniczowie musieli zmierzyć się z niespodziewanym problemem: nie było jak dostać się z nawy na chór na piętrze. Niektórzy twierdzą, że był to przykry błąd w projekcie – błąd, którego architekt, Antonio Mouly, nie mógł naprawić, ponieważ umarł. [...] Kiedy zakonnice nalegały na wybudowanie spiralnych schodów, robotnicy powiedzieli im, że to niemożliwe, a proste schody zajęłyby zbyt dużo miejsca.


Wreszcie poradzili siostrom, by zburzyły chór. Zakonnice zdecydowały, żeby odmówić nowennę do św. Józefa, patrona cieślów, prosząc o inne rozwiązanie.


Według świadectw przekazywanych od połowy dziewiętnastego wieku z pokolenia na pokolenie po skończeniu nowenny w drzwiach kaplicy zjawił się mężczyzna, który powiedział, że może skonstruować schody, pod jednym wszakże warunkiem: będzie pracował niewidziany przez nikogo.


Nieznajomy zamknął się w kaplicy na trzy miesiące, mając do dyspozycji piłę, ekierkę i kilka innych prostych narzędzi, a gdy tylko praca została ukończona, zniknął nie prosząc wcale o zapłatę.



Schody, które mają około sześciu metrów wysokości, zakręcają dwa razy wokół własnej osi zanim doprowadzą do chóru. Zbudowano je bez żadnych gwoździ, kleju, ani jakiegokolwiek centralnego wspornika. Należą do kategorii "niemożliwych do zbudowania". Zdaniem niektórych schody powinny były zawalić się zaraz po wejściu na nie; uznaje się co prawda, iż spiralne schody są wystarczająco wąskie, aby pełnić rolę centralnego wspornika – w rzeczy samej to wspaniałe osiągnięcie architektoniczne.



W każdym razie pierwotnie schody nie były przymocowane do żadnej ściany przez dziesięć lat, aż do roku 1887, kiedy dodano balustradę, zewnętrzną stronę schodów zaś przymocowano do pobliskiego filara.



Według przekazów zagadka tożsamości wykonawcy schodów nie została nigdy rozwiązana w satysfakcjonujący sposób i nie ma nawet dokumentu dostawy, który pozwoliłby ustalić pochodzenie drewna. Przez trzy miesiące nikt nie widział, aby żywa dusza przekraczała próg kaplicy.



Ponieważ cieśla zniknął nim matka przełożona zdołała mu zapłacić, siostry loretanki ustanowiły nagrodę, dla tego, kto ujawni jego tożsamość, lecz nikt się nie zgłosił. A zatem od tamtej pory schody uznaje się za dzieło samego świętego Józefa.






Tłum. XYZŹŻ




Eryk Rudolph "Nie najprostszą drogą – Wspomnienia bojownika" (9)


 


  


ROZDZIAŁ 9

Nantahala, Karolina Północna • 1974-82 • Powab gór


Dopóki dorastałem na przedmieściach Ft. Lauderdale na Florydzie, nigdy nie widziałem prawdziwej dziczy. Rząd za rzędem domki jak wycięte z foremki do ciastek, podwórka całe w kostrzewie i roślinach prosto ze szkółek leśnych – południowa Floryda to był sztuczny świat. Jedyne miejsca w sąsiedztwie, które moja wyobraźnia zdołała przekształcić w coś dzikiego, to drzewa awokado w tyłu domu i nieuprawiane pola ambrozji nieopodal podstawówki. Podobnie jak wielu młodych chłopców, marzyłem o przygodzie na łonie natury. Gdy miałem osiem lat, moja rodzina wybrała się do zachodniej części Karoliny Północnej. Odwiedzaliśmy Toma Branhama, starego przyjaciela rodziny. To było lato roku 1974. Tom przeprowadził się do Nantahali rok wcześniej. Na położonej w górach działce o powierzchni dwóch i pół hektara wznosił swój dom.


Tom, mający jakieś dwadzieścia pięć lat, był krzepkim facetem z brodą jak u Gwiazdora, noszącym trapery w rozmiarze 47. Został mocno doświadczony przez kontrkulturę i przeprowadził się w góry usiłując rozpocząć nowe życie. Tom, którego można by nazwać wciąż niemal młodocianym, był takim gościem, który pozwala dziesięciolatkowi brać się za piłę łańcuchową i strzelać z dubeltówki. W jego towarzystwie zawsze świetnie się bawiliśmy.


W tamtych czasach wybieraliśmy się na rodzinną wycieczkę mniej więcej raz w roku. Mój Tata pracował dla Trans World Airlines (TWA) i dzięki temu lataliśmy jak za darmo. Tamtego roku mieliśmy wybrać się do Karoliny Północnej. Zwykle wyjeżdżaliśmy sami; tym razem zabieraliśmy ze sobą rodzinę Henselów.


Samotna matka, Karolina Hensel, miała czterech synów, wszystkich mniej więcej w wieku moich trzech starszych braci. Kiedykolwiek chłopcy łączyli siły, groziło to kataklizmem. Któryś zawsze rzucał innym wyzwanie, twierdząc na przykład, że nie skoczą z estakady na autostradzie do rojącej się od rekinów wody; ktoś coś sobie łamał; wzywano policję; wymierzano klapsy. Zabawa była przednia. Teraz lecieliśmy w miejsce, które zapowiadało przygodę jeszcze większą – w Appalachy.


Dolecieliśmy do Chattanoogi w Tennessee późno w nocy. Nasza samochodowa karawana wyruszyła w ciemność, wijąc się powoli po stromych górskich drogach. Przykleiłem twarz do szyby, usiłując dojrzeć choćby troszkę dziczy, ale było zbyt ciemno, aby cokolwiek zobaczyć.


Świt nadszedł szybko – po bezsennej nocy, którą spędziliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce na podłodze wynajętej dla nas przez Toma chatynki nad Jeziorem Nantahala. Po śniadaniu mamy spuściły nas na łono natury. Poranek był mglisty. Za chatką płynął strumyk. Woda aż do dna była czysta, a w dotyku lodowata. – Możesz z niego pić – powiedział mi starszy brat. Nigdy wcześniej nie widziałem prawdziwego potoku, a z pewnością takiego, z którego można by pić. Wskoczyłem w środek strumienia i zacząłem chlapać wodą. Byłem w raju.


Panie narzekały, że chatka jest za mała, więc przeniosły oba nasze klany na teren gospodarstwa Toma. Domostwo Toma, jedno z trzech na końcu pełnej zakrętów żwirowej drogi, było głęboko ukryte w rezerwacie Nantahala National Forest. Działki wzdłuż drogi miały prywatnych właścicieli, ale cały pozostały dziewiczy obszar lasu stanowił park narodowy. Szlak Appalachów znajdował się nie dalej niż milę od posiadłości Toma.


Nocą Tom spał w prowizorycznej stodole, w dzień zaś pracował nad swoim domem. Dom ów składał się z niewielu więcej elementów ponad betonową płytę. Stodołę zbudowano z surowego drewna i pokryto rdzewiejącym blaszanym dachem. Obok stodoły znajdowały się wychodek oraz chlewik, gdzie dwa młode prosiaki ryły w czarnym błocie. Panie spytały, kiedy wyjeżdżamy. My, chłopcy, chcieliśmy tu zostać na zawsze. Przez kolejne dwa tygodnie penetrowaliśmy lasy, zabiliśmy dwumetrowego jadowitego mokasyna i zbudowaliśmy domek na drzewie. Na koniec dnia Tom wiózł całą naszą ekipę do rzeki Nantahala swoim zdezelowanym dodgem woody rocznik '55. Auto, które Tom pomalował na żółto, miało stopień, a z tyłu wielki zderzak. Gdy tylko znajdowaliśmy się poza zasięgiem opiekuńczego wzroku naszych mam, przystępowaliśmy do dręczenia Toma, żeby dał nam jechać na zewnątrz samochodu. Pięciu z nas stało na tylnym zderzaku, podczas gdy pozostała dwójka balansowała na stopniach trzymając się bocznych lusterek. Lecieliśmy drogą w dół wrzeszcząc: "Szybciej! Szybciej!".


Woda w rzece Nantahala była lodowata. Wcale nam to nie przeszkadzało. Pływaliśmy aż nasze ciała zrobiły się sine. Staliśmy w wąskim miejscu znajdującym się za wysokim wodospadem i patrzyliśmy na wodę spadającą jakieś dziesięć centymetrów od naszych twarzy. Jednego razu zanurkowaliśmy pod wodospadem. Pędząca woda przygważdżała nurkującego do dna i przed króciutką sekundę zdawało ci się, że utoniesz, ale później wypychała cię na powierzchnię wody po drugiej stronie kaskady.


Gdy po dwóch tygodniach wróciliśmy na Florydę, wiedziałem, że pewnego dnia wrócę w Appalachy.


* * *


Ten dzień nastąpił pięć lat później. Tym razem pojechałem sam. Od czasu wycieczki w roku 1974 nasza rodzina przeprowadziła się na południe od Miami do dziury zwanej Homestead. Przez cały rok szkolny błagałem rodziców, aby w wakacje pozwolili mi jechać do Karoliny Północnej. W końcu ustąpili. W lipcu wsiadłem na pokład brudnego jak nieboskie stworzenie autobusu zmierzającego do Andrews.


Na tę wycieczkę przybyłem oczekując polowania. Mój okres fascynacji Apaczami zakończył się. Obejrzałem niedługo wcześniej film o bandzie Jamesów i Youngerów pod tytułem Straceńcy i zdecydowałem, że zostanę kowbojem. Aby dobrze wypaść w tej roli, nosiłem kowbojski kapelusz i parę kowbojskich butów ze szpiczastymi nosami.


Nękałem Toma, żeby wziął mnie na polowanie.


Naprawdę chcesz iść polować? – spytał z rozbawieniem.


Tak! – odpowiedziałem.


Dobrze, chodźmy. – Wręczył mi rozładowany karabin Ruger 10/22 i pokazał, jak działa. Machnięciem ręki kazał mi iść za sobą. Wreszcie wybierałem się na polowanie. Ledwie zdołałem ukryć podniecenie.


Trasa skończyła się naprzeciw kurnika Toma, przed podjazdem. Stałem tam patrząc, jak kurczaki dziobią gołą ziemię i zastanawiałem, o co chodzi.


Widzisz tego białego koguta na środku? – spytał Tom. Skinąłem głową. – Jeśli go zastrzelisz, oskubiesz i zjesz, wezmę cię na polowanie.


Tomowi, jako niepolującemu wegetarianinowi, zdawało się, że chłopczykowi z przedmieść zabraknie jaj, żeby zastrzelić zwierzę – i że to wyleczy mnie z gorączki polowania. Włożyłem do lufy nabój i zacząłem skradać się w stronę koguta. Skazany na śmierć ptak zdawał się rozumieć, na co się zanosi. Gdakał [clucked czy kogut może gdakać czy tylko piać? – przyp. tłum.] i chodził to w tę, to we wtę, szukając drogi ucieczki. Ale żadnej nie było – podobnie jak dla mnie. Zabiłem koguta jednym strzałem.


Teraz zaczyna się zabawa – powiedział Tom. – Przynieś go do domu.


Zanurzywszy martwego ptaka we wrzącej wodzie, wyrwałem mu białe pióra używając czubków palców. Tom obserwował mnie bacznie, usiłując spostrzec jakieś oznaki zbytniej wrażliwości. Wciąż nieporuszony, wypatroszyłem koguta, ugotowałem i zjadłem. Tom był pod wrażeniem. Na polowanie mnie jednak nie zabrał.


* * *


Jesienią 1981 roku rozpocząłem naukę w ósmej klasie w Homestead. Tata przestał pracować dla linii lotniczych, a rozpoczął w ekipach budowlanych, które wznosiły nowy ogród zoologiczny w południowej części Miami. Plac budowy to była pustynia. Buldożery powaliły wszystkie drzewa i zerwały wierzchnią warstwę gleby, uwidaczniając biały koral, występujący pod ziemią na południowej Florydzie w obfitości. Było to jak praca wewnątrz piekarnika z termoobiegiem. Pamiętam, jak Tata wracał do domu; wyglądał na zmęczonego, wychudzonego i spalonego słońcem.


W owych czasach nikt nie mówił o raku skóry albo kremie z filtrem przeciwsłonecznym. Gdy u Taty zdiagnozowano czerniaka, z początku nie sądziliśmy, że to coś poważnego. Szybko wyzbyliśmy się tego lekceważącego podejścia. Czerniak to najbardziej zabójcza odmiana raka. Mama, troszcząca się o chorego Tatę i czwórkę mojego rodzeństwa, była przeciążona. Damian, najstarszy spośród dzieci, przestał z nami mieszkać kilka lat wcześniej. Kościół zielonoświątkowców, tak żarliwie wspierany przez naszą rodzinę, nie pomógł nam w żaden sposób. Wszystko się sypało. Mama spytała Toma, czy mógłbym pomieszkać u niego przez pewien czas. Wskoczyłem po raz kolejny do autobusu linii Greyhound zmierzającego w Appalachy.


Nantahala stanowiła dla mnie szok kulturowy. Na Florydzie chodziłem do podstawówki, a potem do liceum. W Nantahali była tylko jedna szkoła z około stu pięćdziesięciu uczniami – po piętnastu w klasie. Szkoły w południowej Florydzie były zróżnicowane rasowo i konflikt rasowy stanowił normę. Nantahala była rasowo jednolita; do bójek dochodziło rzadko.


Na Florydzie grałem w futbol amerykański i baseball. W Nantahali liczyła się tylko jedna dyscyplina. Niestety ta, w której byłem do bani: koszykówka. Na Florydzie białe dzieci w kosza po prostu nie grały. Tak czy inaczej dołączyłem do szkolnej reprezentacji koszykówki. Trzeba było grać w kosza, żeby zdobywać dziewczyny. Chodziłem "na poważnie" praktycznie ze wszystkimi ładnymi dziewczynami w mojej klasie – wszystkimi trzema.


Mecze koszykówki to była poważna sprawa. Cała chyba społeczność szkolna gromadziła się w sali gimnastycznej, by oglądać rozgrywki. Były trzy zespoły i trzy mecze. Gdy grały dwie pozostałe drużyny, my udawaliśmy się "korytarzem w dal" z wybraną przez nas dziewczyną – do ukrytego opodal toalet zakamarka. To wszystko było bardzo w stylu lat pięćdziesiątych; uwielbiałem to. \PRZYPIS: Ceniąc szczerość Autora, trudno nie wspomnieć, iż opisany przezeń przygodny nierząd (jeśli tak należy rozumieć to, o czym pisze) od niepamiętnych czasów łączy się w z mentalnością aborcyjną. Patrz też: https://rediwiwo.blogspot.com/2020/07/poscineczki-8-dlaczego-wszystko-sie.html\


Owej wiosny 1982 roku mój Tata przegrał starcie z rakiem. Był dobrym człowiekiem, który umarł zbyt wcześnie. Tata był opoką naszej rodziny i filarem, na którym Mama mogła zawsze polegać. Jego śmierć dotknęła nas wszystkich, ale szczególnie Mamę. Nasza rodzina nigdy już nie miała być taka sama.


Obiecałem sobie, że moja noga więcej nie postanie w żadnej szkole na Florydzie, lecz Mama chciała, żebym mieszkał razem z nią, więc pierwszą klasę liceum rozpocząłem w Homestead. Szkoła pełniła również rolę schronu na wypadek huraganu. Liceum w Homestead, przywodzące na myśl więzienie, było monolitycznym betonowym budynkiem pozbawionym okien.


Doświadczyłem życia poza rynsztokiem, jakim była południowa Floryda; uczęszczanie do nowej szkoły nie sprawiało mi przyjemności. Na szczęście nie musiałem chodzić na wszystkie lekcje. Zarząd zieleni miejskiej zatrudnił mnie dość szybko jako "ciągacza". (Jeden facet pracował piłą łańcuchową, a ja ciągnąłem konary, które ścinał). Praca była katorżnicza. Przynosiła jednak mojej rodzinie dodatkowy dochód i pozwalała mi wychodzić wcześniej ze szkoły w ramach zaliczania "praktyk zawodowych". A wszystko, co umożliwiało mi wcześniejsze opuszczenie szkoły, traktowałem jak błogosławieństwo.


Po czwartej lekcji, gdy inni uczniowie szli na kolejne zajęcia, siadałem na donicy przed szkołą czekając na podwózkę do pracy. Pewnego dnia, gdy czekałem w zwykłym miejscu, podeszło do mnie sześciu gości.

Hej, białasie – powiedział jeden z nich. – Co tu robisz?

Zanim zdołałem odpowiedzieć, walnął mnie w twarz. Przed oczami zobaczyłem mroczki. Cios spowodował, że wpadłem do donicy. Napastnicy wyciągnęli mnie z niej na beton, zaczęli kopać i bić pięściami. Zwinąłem się w kłębek, by chronić najważniejsze organy. Na szczęście akurat furgonetką podjechał mój brat, ratując mnie w ten sposób przed jeszcze gorszym pobiciem.


Przeżyłem napaść, podobnie jak inni. Nic mi nie połamali. Moje organy wewnętrzne wciąż funkcjonowały. Doświadczenie pobicia i zastraszenia stanowiło część rzeczywistości szkolnej na południowej Florydzie. Nic wielkiego. Ten konkretny atak uderzył jednak w czułą strunę. Na myśl o południowej Florydzie chciało mi się rzygać. Na północy czekało mnie lepsze życie. Postawiłem Mamie ultimatum: albo wyśle mnie do Nantahali albo wezwie pracowników poprawczaka, bo nigdy nie pójdę już do liceum w Homestead, ani żadnej innej szkoły państwowej. Wsadziła mnie do autobusu jadącego na północ.


* * *


Później, tej samej zimy, Mama odziedziczyła trochę pieniędzy z majątku Taty. Miałem szesnaście lat. W owym czasie Mama mieszkała w przyczepie na polu kempingowym w Princeton na Florydzie, kolejnej dziurze na północ od Homestead. Dan przekonał ją, by zainwestowała pieniądze kupując kawałek ziemi w Karolinie Północnej. Zaraz obok siedliska Toma znajdowała się trzyhektarowa działka wystawiona na sprzedaż. Stał już na niej dom w stanie surowym. Włożywszy weń sporo pracy, mogliśmy zrobić z niego miejsce do mieszkania. Wyglądało, jakby Niebo odpowiedziało na nasze modlitwy.


Mama zgodziła się nabyć posiadłość, ale pod jednym warunkiem: zanim jej stopa postanie w domu, Dan i ja mamy doprowadzić go do stanu używalności. Wróciwszy myślą do wychodka i chlewika Toma, nie zamierzała doświadczać życia na wsi w pełnej krasie.


Dan załadował swoją furgonetkę (dodge'a step-van rocznik '66) po brzegi narzędziami i zawiózł nas do Nantahali. Wspólnie zaczęliśmy wykańczać dom w dziczy. Pracowaliśmy nad domem w dzień, a nocą spaliśmy w środku. Zimą w nieocieplonym wnętrzu chłód przejmował do szpiku kości. Jedna ze ścian była otwarta na działanie żywiołów w całości. Nie mieliśmy żadnej kanalizacji, ani bieżącej wody. Korzystaliśmy z prowizorycznej wygódki, wodę zaś przynosiliśmy z płynącego nieopodal domu strumyczka.


Jedno z naszych pierwszych przedsięwzięć dotyczyło dostarczenia do domu bieżącej wody. Na granicy naszej działki biło źródełko. Zbudowaliśmy system grawitacyjny. W połowie drogi do domu umieściliśmy zbiornik i połączyliśmy źródło z domem za pomocą rury PVC. Cały system, włączając w to zbiornik o pojemności niemal dwóch tysięcy litrów, musiał zostać umieszczony poniżej poziomu zamarzania wody w glebie – w Karolinie Północnej to sześćdziesiąt centymetrów pod ziemią. Robiliśmy to wszystko ręcznie.


Większość pracy wykonywał Dan. Miał dwadzieścia jeden lat, ale w już był mistrzem budowlanki. Ja z kolei chciałem tylko jeździć moim trójkołowcem (hondą ATC 110). To był mały pojazd, ale miejscowi chłopcy nigdy wcześniej nie widzieli trzykołowca. Kilku tutejszych miało motocykle crossowe. W weekendy wspólnie jeździliśmy. Moja honda, skonstruowana do jazdy po bagnach, słabo prowadziła się w stromym terenie górzystym. Stałem się znany jako "chłopak z Florydy z trójkołowcem". Gdziekolwiek się pojawiłem, zawsze zaczynali od: "Daj się przejechać! Daj się przejechać!". Wszyscy bez wyjątku chcieli się przekonać, jak daleko zdołają wjechać na strome wzgórze, zanim trójkołowiec się na nich przewracał.


Ostatecznie w lecie Dan ukończył prace nad domem. Mama i najmłodszy brat przyjechali niedługo później. Reszta mojego rodzeństwa pozostała na Florydzie.


* * *


W Nantahali ludzie byli ze sobą bardzo zżyci. Całe rodziny żyły od pokoleń w tych samych miejscach. Relacje między krewnymi były zażyłe. Mieszkańcy pochodzili od ulsterskich protestantów, którzy osiedlili się na granicy cywilizowanego świata na początku XVII wieku. Gdy Czirokezi zostali z Appalachów wyparci na początku XIX wieku, ich miejsce zajęli ulsterscy protestanci i przebywają tam do dziś.


Nim w okolicę zawitały firmy zajmujące się wyrębem, społeczności takie jak Nantahala były bardzo wyizolowane. Nie było żadnych dróg szybkiego ruchu, ani torów kolejowych. Ludzie z gór poruszali się po szlakach dla mułów i cienko przędli żyjąc z kukurydzy uprawianej na zboczach wzgórz. Wieprze i bydło wypuszczano luzem, by pasły się żołędziami w prastarym lesie. Podstawę żywienia stanowiły chleb kukurydziany i wieprzowina. Krzywica była powszechna. Rodziny liczące sześć osób żyły w jednoizbowych chatach. Domowego wytworu wódka kukurydziana (tzw. bimber) służyła za rodzaj waluty. Później, pod koniec dziewiętnastego wieku, głęboko w góry wdarli się baptyści-abstynenci. Od tego czasu prohibicjoniści zdominowali lokalną politykę; dziś wiele górskich hrabstw jest "niepijących". Bimbrownicy pozostali nieporuszeni. Właściwie to prohibicja im odpowiadała, bo wskutek niej cena alkoholu utrzymywała się na wysokim poziomie i dawała im na lokalnym rynku pozycję monopolistów.


Pod koniec dziewiętnastego wieku firmy wyrębujące lasy kupiły większość położonej z dala od siedzib ludzkich ziemi w górach. Firmy te zbudowały pierwsze w regionie linie kolejowe, by transportować dziewicze dęby i kasztanowce tam, gdzie można było je sprzedać. W 1921 roku część wąwozu Nantahala wysadzono, by poprowadzić nim tory. W latach trzydziestych XX wieku rząd nabył ziemię od firm drzewnych. Do tego momentu większość rejonu została ogołocona z drzew. Państwowa firma energetyczna, Zarząd Doliny Tennessee [Tennessee Valley Authority (TVA)], zabrała się do kontrolowanego zalewania doliny celem wytwarzania energii hydroelektrycznej. Rzeka Nantahala była jedną z tych przeznaczonych do przegrodzenia zaporą.


Gdy przeprowadziłem się w okolicę na początku lat osiemdziesiątych XX wieku, większość mężczyzn pracowała w fabrykach mebli, ekipach budujących drogi stanowe lub dla firmy energetycznej Nantahala Power and Light Company. Było to środowisko stricte robotnicze.


Jedyni, którzy mieli tytuły naukowe, to garstka nauczycieli w szkole w Nantahali. Ci, którym powodziło się lepiej, mieszkali w domach z cegieł lub drewna; pozostali w "przydatkach" [add-ons]. "Przydatek" składał się z domku holenderskiego, któremu jedną ze ścian wycięto i przydano nieco szerokości. Górale jeździli pick-upami – amerykańskiej produkcji, rzecz jasna. W sezonie myśliwskim całkiem sporo osób polowało na niedźwiedzie, szopy pracze, indyki oraz jelenie; większość hodowała kurczaki, wieprze albo bydło. Latem na poletku o wymiarach 40 na 50 metrów uprawiano kukurydzę i ziemniaki. Nowymi podstawowymi artykułami żywnościowymi stały się kartofle, fasola, napoje gazowane i krojony chleb. Tytoniu używali niemal wszyscy: młodzi mężczyźni i kobiety palili papierosy, chłopcy zażywali tabakę, starsi mężczyźni żuli prymkę, starsze kobiety zaś wciągały tabakę drobno sproszkowaną. Rak i choroby serca były tak powszechne jak trądzik.


Zaznaczał się zdecydowany podział pokoleniowy. Młodsza generacja znała tylko pracę na etacie w fabryce. Nie bardzo zajmowała się rolnictwem czy polowaniem i zasadniczo krzywiła się na pędzenie bimbru. Gdy młodzi skończyli pracę, siadali przed telewizorem. Old timerzy byli innym gatunkiem ludzi. Mieli swoją dumę, byli niezależni, a na obcych patrzyli z podejrzliwością. Choć w różnych momentach życia zatrudniali się na etacie, nie byliby w stanie wyobrazić sobie pracowania w tej samej fabryce przez trzydzieści lat. Za młodu żyli praktycznie tak samo jak ich przodkowie-pionierzy sto lat wcześniej: zajmowali się rolnictwem, polowaniem i pędzeniem bimbru. Umundurowanie starej gwardii składało się z kitla roboczego, butów i kapelusza z rondem typu fedora. Mówili niezrozumiałym dialektem i nigdy nie wychodzili z domu bez pistoletu kalibru .38 w jednej kieszeni i ostrego jak brzytwa składanego noża w drugiej.


Ze względu na to, że tutejszy teren był stromy, Czirokezi nazwali go "Nantahala", co w ich języku oznacza "krainę południowego słońca". Nantahala to nie miasto; to wiejska społeczność rozciągająca się wzdłuż strumieni tworzących wododział rzeki Nantahala. Nasz dom znajdował się przy ujściu potoku Partridge Creek. Należeliśmy do ledwie garstki rodzin, które nie pochodziłe z tych okolic, a mieszkały w Nantahali na stałe. Tutejsi nazywali nas "obcymi" i "ludźmi z Florydy". Okolica zasłużenie cieszyła się renomą pięknej wśród mieszkańców stanu poszukujących miejscówek na lato. Owi "ludzie z Florydy", rekrutujący się w większości spośród wyższej klasy średniej, mieli wśród tubylców parszywą reputację. Budowali domki letniskowe nad Jeziorem Nantahala, jeździli cadillacami i zasadniczo traktowali biednych miejscowych jak buraków z zaścianka. A zatem miejscowi "ludzi z Florydy" nie znosili.


Ponieważ pochodziliśmy z Florydy, nie mieliśmy wśród górali dobrej opinii. Stanęliśmy przed niemożliwym zadaniem: postarać się, aby nie kojarzono nas z innymi ludźmi z Florydy. Nawet po dziesięciu latach mieszkania wśród tubylców, wciąż byliśmy traktowani jak postronni.


***


Tom był naszym jedynym bliskim przyjacielem i też pochodził z Florydy. (Tak naprawdę pochodził z New Jersey, ale dla miejscowych wszyscy nietutejsi byli "ludźmi z Florydy"). Za naszej młodości spędzaliśmy z Tomem mnóstwo czasu. Jego ideał stanowiło coś, co nazywał samowystarczalnością. Ogrzewał dom piecem na drewno. Cewki umieszczone w piecu podgrzewały wodę do kąpieli i zmywania. Kozy i kurczaki dostarczały mleka i jajek, ale żadnego mięsa, gdyż Tom był pół-wegetarianinem. Korzystał z kuponów rabatowych, które umożliwiały mu nabywanie w sklepach towarów za bezcen. Niekiedy przejeżdżał pięćset kilometrów, by zrobić zakupy w konkretnym spożywczaku, który właśnie oferował wykorzystanie talonów za dwukrotność lub trzykrotność nominalnej ich wartości. Tom, używając specjalnie dobranych bonów ze swego korespondencyjnego biznesu talonowego, doprowadzał czasami do tego, że to sklep musiał płacić mu za to, by zabrał zeń do domu towary. Poza kupowaniem i odsprzedawaniem kuponów drogą korespondencyjną, Tom dorabiał troszkę transportując aluminium na złom. Miejscowa elektrownia sprzedawała mu aluminiowe druty, on zaś uzyskiwał niewielki zarobek zawożąc je do zakładu przetwarzania odpadów w Asheville w Karolinie Północnej. Od czasu do czasu dołączaliśmy do niego w liczbie maksymalnie dwóch osób. Podróż do Asheville to było prawdziwe przeżycie.


Tom miał starego pickupa (marki dodge), którego przystosował do transportu aluminium. Burty skrzyni ładunkowej zostały obcięte i cały tył auta stał się płaski. Tom dospawał dodatkowy zestaw resorów, który miał pomóc w przewożeniu ciężkich ładunków. Po każdej ze stron zmodyfikowanej skrzyni Tom umieścił kawał starej blachy z szyldu agencji nieruchomości z rodzaju tych używanych do tablic reklamowych ustawianych przy autostradach. Podporę dla owej blachy stanowiły dwuipółmetrowe stalowe pręty. Gdy szyldy zostały zespolone za pomocą ręcznej wciągarki, przygotowania były skończone. Opony leciwego dodge'a pęczniały od wpompowanego powietrza tak, że wydawało się, iż zaraz pękną. Samochód praktycznie rzecz biorąc tonął w powodzi aluminium, był naładowany nad brzegi, jak w serialu Beverly Hillbillies.


Na krętych górskich drogach prowadzących do Asheville osiągaliśmy zawrotną prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Sznur samochodów ciągnął się za nami na odległość niemal kilometra. Auta nadjeżdżające z przeciwka zwalniały i zjeżdżały na krawężnik, jak gdyby mijały tira z prefabrykowanym domem na naczepie. Na zakrętach zdawało nam się, jakby auto za chwilę miało się przewrócić. Pamiętam, jak nerwowo wpijałem paznokcie w deskę rozdzielczą.


Samochód psuł się często. Tom, oczywiście, nie należał do Związku Transportowców. Pewnego razu spędziliśmy dwie doby dokonując poważnej naprawy silnika na poboczu autostrady; w nocy spaliśmy pod autem. Innym razem eksplozja opony niemal posłała nas na tamten świat. Wpadliśmy na przeciwny pas, samochody zatrzymywały się z piskiem opon, a później kierowcy wysiadali i przeklinali, podczas gdy Tom kończył łatanie flaka. Tom stanął przed piekielnie trudnym zadaniem przekonania mnie, abym na powrót wdrapał się do jego pułapki na kołach.


Czas na świętowanie przychodził wtedy, gdy w końcu wyładowaliśmy aluminium w Asheville. Tom miał na świętowanie pomysł następujący: bar sałatkowy Pizzy Hut, gdzie można jeść bez ograniczeń, a do tego, jeśli mieliśmy szczęście, film w kinie samochodowym. Po seansie rozwijaliśmy nasze śpiwory i ucinaliśmy sobie drzemkę pod gwiazdami. To właśnie Tom opowiedział nam o Wielkim Spisku. Istniało wiele wersji Spisku, zależnie od tego, na który biuletyn się trafiło. Biuletyny te wydawali patrioci; wysyłali je w zwykłych szarych kopertach z miejsc takich jak Arkansas czy Arizona. Wszystko to, rozumiecie, działo się na zasadzie "cicho-sza". Na ruch patriotyczny w latach osiemdziesiątych XX wieku składały się niezintegrowane ze sobą grupy oraz rozproszone jednostki mające wspólne poglądy na stan państwa. Ruch zrodził się jako odpowiedź konserwatystów na sposób prowadzenia polityki przez współczesnych lewicowców. Od zarania dwudziestego wieku potężne siły rozpoczęły systematyczny atak na naszą konstytucję oraz amerykański sposób życia. Krocząc pod sztandarami socjalizmu, postępu oraz liberalizmu siły te utrwaliły swoją władzę nad rządem federalnym w latach trzydziestych, nad mediami – w czterdziestych, nad uniwersytetami zaś – w sześćdziesiątych. Mając to wszystko do dyspozycji, zdołały zatruć swoimi ideami wszelkie dziedziny życia Amerykanów. W latach sześćdziesiątych organizowały kontrkulturę, rewolucję seksualną oraz ruchy antywojenne. Od tamtego czasu aż po dziś dzień amerykańscy konserwatyści znajdują się w defensywie. W obliczu nowego ustroju politycznego liderzy populistów oraz konserwatystów zdobyli się na chaotyczną reakcję. Huey Long rzucił populistyczne wyzwanie lewicującemu Franklinowi D. Rooseveltowi. Charles Lindbergh i Komitet "Najpierw Ameryka" dokładali wszelkich starań, by zapobiec sprzymierzeniu się Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Sowieckim i światowym komunizmem. Po tym, jak większa część Europy oraz Azji dostała się pod panowanie komunistów, patrioci tacy jak senator McCarthy i Stowarzyszenie Johna Bircha usiłowali ujawnić współpracę socjalistów w Moskwie z ich towarzyszami w Waszyngtonie. Niestety, wszystkie te szlachetne plany spełzły na niczym. Long został zamordowany w roku 1935. Tak zwani konserwatyści wsadzili Lindberghowi i McCarthy'emy nóż w plecy. Zdając sobie sprawę, że do pozbawienia socjalistów władzy potrzeba więcej niż tylko wyborów, Partia Republikańska oraz "umiarkowani" politycy tacy jak Dwight D. Eisenhower pracowali nad ugodą z nowymi władcami Ameryki. Zgodzili się na socjaldemokratyczne państwo opiekuńcze i oddali kulturę w pacht lewicy. Zmienili amerykański konserwatyzm w ciężkostrawny burke'owski typ klasycznego liberalizmu zamiast na realną alternatywę dla socjalizmu. Zabrakło im jaj, aby wzbić się ponad to. Marginalizowali konserwatystów takich jak McCarthy, którzy chcieli przeciwstawiać się lewicowemu reżimowi. Na ruch patriotyczny składa się resztka owych konserwatystów, którzy zostali w ramach czystki usunięci z głównego nurtu życia politycznego przez klikę zawiadującą Partią Republikańską.


Patrioci uważają, że kraj jest już stracony, wszystkie zaś konstytucyjne wysiłki odzyskania naszych swobód zawiodły. Ameryka znalazła się teraz pod kontrolą koterii socjalistów mających zamiar wtopienia naszego kraju w strukturę rządu światowego, który zostanie zorganizowany pod auspicjami ONZ. Patrioci różnili się tylko w sprawie tego, jak zaradzić tej potwornej sytuacji. Wielu zdecydowało się wycofać na odludzie w nadziei, że Waszyngton z jakiejś przyczyny o nich zapomni. (Tom Branham był tym typem patrioty). Całkiem sporo grupa oczekiwała, że lada dzień Jezus Chrystus przyjdzie powtórnie na ziemię. Niektórzy nadal wierzą, że da się wybrać jakiegoś człowieka spoza układu – populistycznego polityka, który pojedzie do Waszyngtonu jak pan Smith [z filmu Pan Smith jedzie do Waszyngtona], by usunąć stamtąd kupczących, podobnie jak Pan Jezus wyrzucił handlujących ze świątyni. Wreszcie mamy zdecydowaną mniejszość, która chciałaby odzyskać kraj z użyciem siły.


W ruchu silnie zaznacza się wpływ Jeffersonowsko-libertariański; właśnie on powoduje, że patrioci nigdy nie stanowili w naszym kraju siły politycznej. Ich przywiązanie do silnego indywidualizmu wyklucza tworzenie organizacji politycznej. A choć jasne jest, że praca zespołowa zawsze wygra z indywidualizmem, czy to w futbolu, czy w polityce, patrioci byli niezdolni do zorganizowania czegokolwiek ponad kiermasz dobroczynny.


Wielkie masy "chrześcijan głównego nurtu" przyłączyły się w latach siedemdziesiątych XX wieku do opozycji sprzeciwiającej się takim zjawiskom społecznym jak aborcja, uznawanie relacji homoseksualnych za normę oraz ogólna dechrystianizacja Ameryki. To w wielkim stopniu zwiększyło potencjał potrzebny do wzniecenia prawdziwej narodowej rewolucji. Patrioci, choć podzielają oburzenie chrześcijańskich aktywistów wobec wspomnianych wyżej zjawisk, mają tendencję do koncentrowania się na kwestiach takich jak podatek dochodowy, prawo własności oraz Organizacja Narodów Zjednoczonych. Dla patriotów bardzo istotnym zagadnieniem jest prawo do posiadania broni. Ojcowie-założyciele napisali Drugą Poprawkę do Konstytucji wyraźnie w tym celu, by obywatele mieli do dyspozycji broń jako narzędzie do trzymania w szachu rządu, który wyrywa się spod kontroli. Gdy pisano Poprawkę, ojcowie-założyciele mieli na myśli Lexington i Concord, gdzie dobrze uzbrojeni obywatele skierowali broń przeciw własnemu rządowi. Patrioci uważają, że utrata praw wynikających z Drugiej Poprawki to ostateczny element Wielkiego Spisku. Z chwilą gdy państwo przejmie naszą broń, nie możemy zrobić nic, by powstrzymać socjalistów przed zdemontowaniem reszty Konstytucji i przemienieniem nas w niewolników.


Spośród znanych przez cały naród polityków poza Patem Buchananem mało kto przyznaje się do prawdziwego konserwatyzmu. W rezultacie w działalność patriotów wkradła się inercja. Z braku kompetentnych przywódców patrioci pozwolili wypełnić powstałą pustkę szerzycielom teorii spiskowych. Każdy spośród owych szerzycieli wydaje swój własny "biuletyn" albo "raport" dokumentujący przebieg rozlewającego się coraz bardziej Spisku. Każdy, kto poświęcił czas na przestudiowanie historii dostrzeże, iż do kulturalno-politycznej transformacji Ameryki w przeciągu ostatnich osiemdziesięciu lat doszło w wyniku połączenia trzech zjawisk: wpływu lewicy na uniwersytety, działalności na polu prawa stanowionego oraz propagandy mass mediów. Historię politycznej rewolucji w Ameryce można przeczytać na stronach opisujących czasy od Nowego Ładu po projekt Wielkiego Społeczeństwa. Można obeznać się z historią antykonstytucyjnych działań sądów w dowolnej bibliotece prawniczej, gdzie przypatrzymy się niesprawiedliwym orzeczeniom od procesu Lochner kontra Nowy Jork po Roe versus Wade. Łatwo prześledzić przebieg transformacji kulturalnej kraju badając dzieje kontrkultury i rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych. Każdy prawdziwy postępak wysławia owych osiemdziesiąt lat zmian jako największą w historii rewolucję, która dokonała się bez przemocy. Nie ma tu żadnej tajemnicy. To sztampowe ujęcie historii. Jednak na nieszczęście rzeczywistość jest zbyt nudna dla większości ludzi, którzy zazwyczaj unikają książek historycznych. Użytek robią z tego szerzyciele teorii spiskowych. Lektura ich biuletynów oraz raportów przypominała lekturę pośledniej jakości kryminałów albo dreszczowców. Pewnemu facetowi w latach osiemdziesiątych udawało się przekonać ludzi, że na granicy z Meksykiem stacjonuje pół miliona rosyjskich żołnierzy gotowych do inwazji na Stany Zjednoczone. Dziś mamy czarne helikoptery, mandżurskich kandydatów \PRZYPIS: Por. powieść Richarda Condona pt. The Manchurian Candidate\, i tak zwane działania pod obcą banderą [false flag operations]. W biuletynach twierdzi się, że nad domami Amerykanów unoszą się czarne helikoptery wyposażone w specjalistyczny sprzęt zaprojektowany do ustalania liczby znajdujących się tam sztuk broni. Głęboko w trzewiach głównej siedziby CIA w Langley w Wirginii używa się technik prania mózgu do wytwarzania mandżurskich kandydatów. Jednostki owe zostają zaprogramowane na dokonywanie aktów przemocy, takich jak strzelanina w liceum w Columbine albo działania pod obcą banderą podobne atakowi na World Trade Center 11 września 2001 roku. Te wyreżyserowane wydarzenia mają dać spiskowcom pretekst do poszerzenia swojej władzy w postaci nowo uchwalanych praw. Zbudowano już obozy koncentracyjne, w którym internowani zostaną patrioci stawiający opór. Z chwilą gdy wszyscy patrioci zostaną aresztowani, spiskowcy mogą bez obaw wtopić Stany Zjednoczone w struktury rządu światowego. Wszystkim zostaną wszczepione do tyłków chipy, a wszelkie dokonywane przez nas transakcje finansowe będą monitorowane przez jakiegoś biurokratę w Brukseli. Istnieje wart miliony dolarów przemysł produkowania teorii spiskowych oraz cała klasa profesjonalnych patriotów, którzy specjalizują się w wytwarzaniu tych kłamstw. Niektórzy profesjonalni patrioci sprzedają po zawyżonych cenach "rajską ziemię" w Idaho. Inni wtryniają nabywcom złoto, jedzenie na ciężkie czasy, książki i sprzęt. Całkiem spora ich grupa odkryła lekarstwo na raka (członkowie Spisku nie chcą, oczywiście, abyś wiedział o jego istnieniu); sprzedadzą tobie ów medykament za drobną sumkę 2995 dolarów (płatność przy odbiorze, to jasne). Większość zawodowców sprzedaje durne pisemka, opowiadające rzekomo prawdziwe historie dotyczące najnowszych doniesień prasowych. Piętnaście lat temu najlepiej sprzedawały się gazetki opowiadające o tym, jak agenci federalni działali w porozumieniu z Timothym McVeighem przygotowującym zamach bombowy na budynek federalny w Oklahoma City. Dziś największym hitem jest opis tego, jak za zamachem na WTC stał George W. Bush. \PRZYPIS: Autor z dużą dozą naiwności wyśmiewa wszystkie właściwie teorie spiskowe. Zamiast przypisywać danemu opisowi rzeczywistości mającą go skompromitować łatkę "teorii spiskowej" warto pytać: "Czy ten opis jest prawdziwy?". W przypadku wybranych "teorii spiskowych" odpowiedź jest w oczywisty sposób twierdząca. Nie da się jednocześnie ukryć, że dla niejednego "szerzyciela teorii spiskowych" szerzenie ich faktycznie łączy się z prowadzeniem sprzedaży produktów mających stanowić pewne remedium na konsekwencje realizowanego spisku.\


Teorie spiskowe przemawiają do Amerykanów ze względu na ich nieufność do rządu w Waszyngtonie. To prosty sposób na tłumaczenie zjawisk historycznych. To samo zdarzyło się w latach 60. osiemnastego wieku. Podjęta przez parlament angielski próba opodatkowania amerykańskich kolonii została przez szarego człowieka odebrana jako pierwszy krok na drodze do odebrania protestantom swobód obywatelskich w ramach zakrojonego na szeroką skalę spisku. Miała za nim stać koteria Francuzów wyznania katolickiego. Twierdzono, że legiony francuskich katolików gromadzą się w Quebecu celem najechania kolonii. Różnica między przeszłością a teraźniejszością polega na tym, że obecnie nie ma absolutnie żadnych odpowiedzialnych przywódców, którzy nadaliby niezadowoleniu elektoratu jakikowiek kształt. Zamiast przekierowywać irracjonalne obawy w skuteczny aktywizm, tysiące szerzycieli teorii spiskowych zarabiają na życie wykoncypowując istnienie nowych, jeszcze dziwaczniejszych spisków. Strach i nieufność narastają, ale nikt nie ma planu rozwiązania prawdziwych problemów.


Macki Wielkiego Spisku sięgają wszędzie – tak mówią zawodowcy. Ufać nie można nikomu – nawet tym, którzy nazywają siebie patriotami. Ludzie zanurzeni w teorie spiskowe zostali politycznie zneutralizowani. Wrogowie nie muszą się ich obawiać. Członkowie Spisku nie potrzebują aresztować ich, ani wsadzać do obozów koncentracyjnych. Pamiętajmy, że celem istnienia obozu koncentracyjnego jest usunięcie potencjalnych przeciwników politycznych ze społeczeństwa, aby zapobiec tworzeniu przez nich siły opozycyjnej. Ale patrioci owi, skupieni przede wszystkim na teoriach spiskowych, sa niezdolni do zorganizowania czegokolwiek. Zbudowali sobie własny, wirtualny obóz koncentracyjny.


Patrioci stracili wiarę w przyszłość. Mają nadzieję, że wybawi ich jakiś cud. Bardziej religijni pokładają nadzieję w powtórnym przyjściu Chrystusa; inni wierzą w Upadek. Fantazja o Upadku pojawia się w kilku wersjach wydarzeń. Jedna ze szkół twierdzi, że chodzi o wywołany celowo kryzys (zwykle sądzi się, że ekonomiczny, podobny co do swojej natury Wielkiemu Kryzysowi) – jego celem ma być wprowadzenie społeczeństwa bezgotówkowego. Inna szkoła utrzymuje, że Upadek rozpocznie się od wojny, pandemii albo zamachu terrorystycznego podobnego do ataku na WTC. Dostarczą one pretekstu do ogłoszenia stanu wojennego i rozpoczęcia masowych aresztowań. Jeszcze inni stoją na stanowisku, że Upadek będzie miał skutki tak niszczące, iż doprowadzi do załamania porządku społecznego. W ostatecznym rozrachunku wyniszczy to obecne społeczeństwo, włączając w to uczestników Spisku. To scenariusz jak z filmu Człowiek Omega. Nieliczne grupki patriotów zjednoczą się wtedy i zaczną prowadzić życie jak pionierzy w początkach historii Ameryki.


Tom Branham znajdował się na radykalnie libertariańskim skrzydle ruchu patriotycznego. Tak naprawdę z nienawiścią odniósłby się do określania go mianem libertarianina – albo kogokolwiek innego, jeśli już o tym mówimy. Tom, cieszący się zbytnią swobodą, by należeć do którejkolwiek ze szkół myślenia, stanowił swój własny mały kraj. On również mocno wierzył w Upadek (w wersji Człowieka Omegi). Cywilizacja upadnie, a Toma wraz z jego kozami i kurczakami nie dotknie to w najmniejszym nawet stopniu.



[wydanie trzecie, 2015]

Tłum. Łukasz Makowski