Nantahala, Karolina
Północna
• 1974-82 • Powab gór
Dopóki
dorastałem na przedmieściach Ft. Lauderdale na Florydzie, nigdy nie
widziałem prawdziwej dziczy. Rząd za rzędem domki jak wycięte z
foremki do ciastek, podwórka całe w kostrzewie i roślinach prosto
ze szkółek leśnych – południowa Floryda to był sztuczny świat.
Jedyne miejsca w sąsiedztwie, które moja
wyobraźnia zdołała przekształcić w coś dzikiego, to drzewa
awokado w tyłu domu i nieuprawiane pola ambrozji nieopodal
podstawówki. Podobnie jak wielu młodych chłopców, marzyłem o
przygodzie na łonie natury. Gdy miałem osiem lat, moja rodzina
wybrała się do zachodniej części Karoliny Północnej.
Odwiedzaliśmy Toma Branhama, starego przyjaciela rodziny. To było
lato roku 1974. Tom przeprowadził się do Nantahali rok wcześniej.
Na położonej w górach działce o powierzchni dwóch i pół
hektara wznosił swój dom.
Tom,
mający jakieś dwadzieścia pięć lat, był krzepkim facetem z
brodą jak u Gwiazdora, noszącym trapery w rozmiarze 47. Został
mocno doświadczony przez kontrkulturę i przeprowadził się w góry
usiłując rozpocząć nowe życie. Tom, którego można by nazwać
wciąż niemal młodocianym, był takim gościem, który pozwala
dziesięciolatkowi brać się za piłę łańcuchową i strzelać z
dubeltówki. W
jego towarzystwie
zawsze
świetnie się bawiliśmy.
W
tamtych czasach wybieraliśmy się na rodzinną wycieczkę mniej
więcej raz w roku. Mój
Tata
pracował dla Trans
World Airlines (TWA)
i dzięki temu
lataliśmy jak za darmo. Tamtego roku mieliśmy wybrać się do
Karoliny Północnej. Zwykle
wyjeżdżaliśmy sami;
tym razem zabieraliśmy ze sobą rodzinę Henselów.
Samotna
matka, Karolina Hensel, miała czterech synów, wszystkich mniej
więcej w wieku moich trzech starszych braci. Kiedykolwiek chłopcy
łączyli siły, groziło to kataklizmem. Któryś zawsze rzucał
innym wyzwanie, twierdząc na przykład, że nie skoczą z estakady
na autostradzie do rojącej się od rekinów wody; ktoś coś sobie
łamał; wzywano policję; wymierzano klapsy. Zabawa była przednia.
Teraz lecieliśmy w miejsce, które zapowiadało przygodę jeszcze
większą
–
w Appalachy.
Dolecieliśmy
do Chattanoogi w Tennessee późno w nocy. Nasza samochodowa karawana
wyruszyła w ciemność, wijąc się powoli po
stromych górskich drogach. Przykleiłem twarz do szyby, usiłując
dojrzeć choćby troszkę dziczy, ale było zbyt ciemno, aby
cokolwiek zobaczyć.
Świt
nadszedł szybko – po bezsennej nocy, którą spędziliśmy
stłoczeni jak sardynki w puszce na podłodze wynajętej dla nas
przez Toma chatynki nad Jeziorem Nantahala. Po śniadaniu mamy
spuściły nas na łono natury. Poranek był mglisty. Za chatką
płynął strumyk. Woda aż do dna była czysta, a w dotyku lodowata.
– Możesz z niego pić – powiedział mi starszy brat. Nigdy
wcześniej nie widziałem prawdziwego potoku, a z pewnością
takiego, z którego można by pić. Wskoczyłem w środek strumienia
i zacząłem chlapać wodą. Byłem w raju.
Panie
narzekały, że chatka jest za mała, więc przeniosły oba nasze
klany na teren gospodarstwa Toma. Domostwo Toma, jedno z trzech na
końcu pełnej zakrętów żwirowej drogi, było głęboko ukryte w
rezerwacie Nantahala National Forest. Działki wzdłuż drogi miały
prywatnych właścicieli, ale cały pozostały dziewiczy obszar lasu
stanowił park narodowy. Szlak Appalachów znajdował się nie
dalej niż milę od posiadłości Toma.
Nocą
Tom spał w prowizorycznej stodole, w dzień zaś pracował nad swoim
domem. Dom ów składał się z niewielu więcej elementów ponad
betonową
płytę.
Stodołę zbudowano z surowego drewna i pokryto rdzewiejącym
blaszanym dachem. Obok stodoły znajdowały się wychodek oraz
chlewik, gdzie dwa młode prosiaki ryły w czarnym błocie. Panie
spytały, kiedy wyjeżdżamy. My, chłopcy, chcieliśmy tu zostać na
zawsze. Przez kolejne dwa tygodnie penetrowaliśmy lasy, zabiliśmy
dwumetrowego jadowitego mokasyna i zbudowaliśmy domek na drzewie. Na
koniec dnia Tom wiózł całą naszą ekipę do rzeki Nantahala swoim
zdezelowanym dodgem woody rocznik '55. Auto, które Tom pomalował na
żółto, miało stopień, a z tyłu wielki zderzak. Gdy tylko
znajdowaliśmy się poza zasięgiem opiekuńczego wzroku naszych mam,
przystępowaliśmy do dręczenia Toma, żeby dał nam jechać na
zewnątrz samochodu. Pięciu z nas stało na tylnym zderzaku, podczas
gdy pozostała dwójka balansowała na stopniach trzymając się
bocznych lusterek. Lecieliśmy drogą w dół wrzeszcząc:
"Szybciej! Szybciej!".
Woda
w rzece Nantahala była lodowata. Wcale nam to nie przeszkadzało.
Pływaliśmy aż nasze ciała zrobiły się sine. Staliśmy w wąskim
miejscu znajdującym się za wysokim wodospadem i patrzyliśmy na
wodę spadającą jakieś dziesięć centymetrów od naszych twarzy.
Jednego razu zanurkowaliśmy pod wodospadem. Pędząca woda
przygważdżała nurkującego do dna i przed króciutką sekundę
zdawało ci się, że utoniesz, ale później wypychała cię na
powierzchnię wody po drugiej stronie kaskady.
Gdy
po dwóch tygodniach wróciliśmy na Florydę, wiedziałem, że
pewnego dnia wrócę w Appalachy.
*
* *
Ten
dzień nastąpił pięć lat później. Tym razem pojechałem sam. Od
czasu wycieczki w roku 1974 nasza rodzina przeprowadziła się na
południe od Miami do dziury zwanej Homestead. Przez cały rok
szkolny błagałem rodziców, aby w wakacje pozwolili mi jechać do
Karoliny Północnej. W końcu ustąpili. W lipcu wsiadłem na pokład
brudnego
jak nieboskie stworzenie
autobusu zmierzającego do Andrews.
Na
tę wycieczkę przybyłem oczekując
polowania.
Mój okres fascynacji Apaczami zakończył się. Obejrzałem niedługo
wcześniej film o bandzie Jamesów i Youngerów pod tytułem
Straceńcy
i zdecydowałem, że zostanę kowbojem. Aby dobrze wypaść w tej
roli, nosiłem kowbojski kapelusz i parę kowbojskich butów ze
szpiczastymi nosami.
Nękałem
Toma, żeby wziął mnie na polowanie.
– Naprawdę
chcesz iść polować? – spytał z rozbawieniem.
– Tak!
– odpowiedziałem.
– Dobrze,
chodźmy. – Wręczył mi rozładowany karabin Ruger 10/22 i
pokazał, jak działa. Machnięciem ręki kazał mi iść za sobą.
Wreszcie wybierałem się na polowanie. Ledwie
zdołałem
ukryć podniecenie.
Trasa
skończyła się naprzeciw
kurnika
Toma,
przed podjazdem. Stałem tam patrząc,
jak kurczaki dziobią gołą ziemię i zastanawiałem, o co chodzi.
– Widzisz
tego białego koguta na środku? – spytał Tom. Skinąłem głową.
– Jeśli go zastrzelisz, oskubiesz i zjesz, wezmę cię na
polowanie.
Tomowi, jako
niepolującemu
wegetarianinowi,
zdawało się, że chłopczykowi z przedmieść zabraknie jaj, żeby
zastrzelić zwierzę – i że to wyleczy mnie z gorączki polowania.
Włożyłem do lufy nabój i zacząłem skradać się
w stronę
koguta. Skazany na śmierć ptak zdawał się rozumieć, na co się
zanosi. Gdakał [clucked
–
czy kogut może gdakać czy tylko piać?
– przyp. tłum.]
i chodził to w tę, to we wtę, szukając drogi ucieczki. Ale żadnej
nie było – podobnie jak dla mnie. Zabiłem koguta jednym strzałem.
– Teraz
zaczyna się zabawa – powiedział Tom. – Przynieś go do domu.
Zanurzywszy
martwego ptaka we wrzącej wodzie, wyrwałem mu białe pióra
używając czubków palców. Tom obserwował mnie bacznie,
usiłując spostrzec jakieś oznaki zbytniej wrażliwości. Wciąż
nieporuszony, wypatroszyłem koguta,
ugotowałem i zjadłem. Tom był pod wrażeniem. Na polowanie mnie
jednak nie zabrał.
* * *
Jesienią
1981 roku rozpocząłem naukę w ósmej klasie w Homestead. Tata
przestał pracować dla linii lotniczych, a rozpoczął w ekipach
budowlanych, które wznosiły nowy ogród zoologiczny w południowej
części Miami. Plac budowy to była pustynia. Buldożery powaliły
wszystkie drzewa i zerwały wierzchnią warstwę gleby, uwidaczniając
biały koral, występujący pod ziemią na południowej Florydzie w
obfitości. Było to jak praca wewnątrz piekarnika z termoobiegiem.
Pamiętam, jak Tata
wracał do domu; wyglądał na zmęczonego, wychudzonego i spalonego
słońcem.
W
owych czasach nikt nie mówił o raku skóry albo kremie z filtrem
przeciwsłonecznym. Gdy u Taty
zdiagnozowano czerniaka, z początku nie sądziliśmy, że to coś
poważnego. Szybko wyzbyliśmy się tego lekceważącego podejścia.
Czerniak to najbardziej zabójcza odmiana raka. Mama, troszcząca się
o chorego Tatę
i czwórkę mojego rodzeństwa, była przeciążona. Damian,
najstarszy spośród
dzieci, przestał
z nami mieszkać kilka lat wcześniej. Kościół zielonoświątkowców,
tak żarliwie wspierany przez naszą rodzinę, nie pomógł nam w
żaden sposób. Wszystko się sypało. Mama spytała Toma, czy
mógłbym pomieszkać u niego przez pewien czas. Wskoczyłem po raz
kolejny do autobusu linii Greyhound zmierzającego w Appalachy.
Nantahala
stanowiła dla mnie szok kulturowy. Na Florydzie chodziłem do
podstawówki, a potem do liceum. W Nantahali była tylko jedna szkoła
z około stu pięćdziesięciu uczniami – po piętnastu w klasie.
Szkoły w południowej Florydzie były zróżnicowane rasowo i
konflikt rasowy stanowił normę. Nantahala była rasowo jednolita;
do bójek dochodziło rzadko.
Na
Florydzie grałem w futbol amerykański i baseball. W Nantahali
liczyła się tylko jedna dyscyplina. Niestety ta, w której byłem
do bani: koszykówka. Na Florydzie białe dzieci w kosza po prostu
nie grały. Tak czy inaczej dołączyłem do szkolnej reprezentacji
koszykówki. Trzeba było grać w kosza, żeby zdobywać dziewczyny.
Chodziłem "na poważnie" praktycznie ze wszystkimi ładnymi
dziewczynami w mojej klasie – wszystkimi trzema.
Mecze
koszykówki to była poważna sprawa. Cała chyba społeczność
szkolna gromadziła się w sali gimnastycznej, by oglądać
rozgrywki. Były trzy zespoły i trzy mecze. Gdy grały dwie
pozostałe drużyny, my udawaliśmy się "korytarzem w dal"
z wybraną przez nas dziewczyną – do ukrytego opodal toalet
zakamarka. To wszystko było bardzo w stylu lat pięćdziesiątych;
uwielbiałem to. \PRZYPIS: Ceniąc szczerość Autora, trudno nie
wspomnieć, iż opisany przezeń przygodny nierząd (jeśli tak
należy rozumieć to, o czym pisze)
od niepamiętnych czasów łączy się w z mentalnością aborcyjną.
Patrz też:
https://rediwiwo.blogspot.com/2020/07/poscineczki-8-dlaczego-wszystko-sie.html\
Owej
wiosny 1982 roku mój Tata
przegrał starcie z rakiem. Był dobrym człowiekiem, który umarł
zbyt wcześnie. Tata był opoką naszej rodziny i filarem, na którym
Mama
mogła zawsze polegać. Jego śmierć dotknęła nas wszystkich, ale
szczególnie Mamę.
Nasza rodzina nigdy już nie miała być taka sama.
Obiecałem
sobie, że moja noga więcej nie postanie w żadnej szkole na
Florydzie, lecz Mama
chciała, żebym mieszkał razem z nią, więc pierwszą klasę
liceum rozpocząłem w Homestead. Szkoła pełniła również rolę
schronu na wypadek huraganu. Liceum w Homestead, przywodzące na myśl
więzienie, było monolitycznym betonowym budynkiem pozbawionym
okien.
Doświadczyłem
życia poza rynsztokiem, jakim była południowa Floryda;
uczęszczanie do nowej szkoły nie sprawiało mi przyjemności. Na
szczęście nie musiałem chodzić na wszystkie lekcje. Zarząd
zieleni miejskiej zatrudnił mnie dość szybko jako "ciągacza".
(Jeden facet pracował piłą łańcuchową, a ja ciągnąłem
konary, które ścinał). Praca była katorżnicza. Przynosiła
jednak mojej rodzinie dodatkowy dochód i pozwalała mi wychodzić
wcześniej ze szkoły w ramach zaliczania "praktyk zawodowych".
A wszystko, co umożliwiało mi wcześniejsze opuszczenie szkoły,
traktowałem jak błogosławieństwo.
Po
czwartej lekcji, gdy inni uczniowie szli na kolejne zajęcia,
siadałem na donicy przed szkołą czekając na podwózkę do pracy.
Pewnego dnia, gdy czekałem w zwykłym miejscu, podeszło do mnie
sześciu gości.
– Hej,
białasie – powiedział jeden z nich. – Co tu robisz?
Zanim
zdołałem odpowiedzieć, walnął mnie w twarz. Przed oczami
zobaczyłem mroczki. Cios spowodował, że wpadłem do donicy.
Napastnicy wyciągnęli mnie z niej na beton, zaczęli kopać i bić
pięściami. Zwinąłem się w kłębek, by chronić najważniejsze
organy. Na szczęście akurat furgonetką podjechał mój brat,
ratując mnie w ten sposób przed jeszcze gorszym pobiciem.
Przeżyłem
napaść, podobnie jak inni. Nic mi nie połamali. Moje organy
wewnętrzne wciąż funkcjonowały. Doświadczenie pobicia i
zastraszenia stanowiło część rzeczywistości szkolnej na
południowej Florydzie. Nic wielkiego. Ten konkretny atak uderzył
jednak w czułą strunę. Na myśl o południowej Florydzie chciało
mi się rzygać. Na północy czekało mnie lepsze życie. Postawiłem
Mamie
ultimatum: albo wyśle mnie do Nantahali albo wezwie pracowników
poprawczaka, bo nigdy nie pójdę już do liceum w Homestead, ani
żadnej innej szkoły państwowej. Wsadziła mnie do autobusu
jadącego na północ.
* * *
Później,
tej samej zimy, Mama
odziedziczyła trochę pieniędzy z majątku Taty.
Miałem szesnaście lat. W owym czasie Mama
mieszkała w przyczepie na polu kempingowym w Princeton na Florydzie,
kolejnej dziurze na północ od Homestead. Dan przekonał ją, by
zainwestowała pieniądze kupując kawałek ziemi w Karolinie
Północnej. Zaraz obok siedliska Toma znajdowała się trzyhektarowa
działka wystawiona na sprzedaż. Stał już na niej dom w stanie
surowym. Włożywszy weń sporo pracy, mogliśmy zrobić z niego
miejsce do mieszkania. Wyglądało, jakby Niebo odpowiedziało na
nasze modlitwy.
Mama
zgodziła się nabyć posiadłość, ale pod jednym warunkiem: zanim
jej stopa postanie w domu, Dan i ja mamy doprowadzić go do stanu
używalności. Wróciwszy myślą do wychodka i chlewika Toma, nie
zamierzała doświadczać życia na wsi w pełnej krasie.
Dan
załadował swoją furgonetkę (dodge'a step-van rocznik '66) po
brzegi narzędziami i zawiózł nas do Nantahali. Wspólnie
zaczęliśmy wykańczać dom w dziczy. Pracowaliśmy nad domem w
dzień, a nocą spaliśmy w środku. Zimą w nieocieplonym wnętrzu
chłód przejmował do szpiku kości. Jedna ze ścian była otwarta
na działanie żywiołów
w całości.
Nie mieliśmy żadnej kanalizacji, ani bieżącej wody. Korzystaliśmy
z prowizorycznej wygódki, wodę zaś przynosiliśmy z płynącego
nieopodal domu strumyczka.
Jedno
z naszych pierwszych przedsięwzięć dotyczyło dostarczenia do domu
bieżącej wody. Na granicy naszej działki biło źródełko.
Zbudowaliśmy system grawitacyjny. W połowie drogi do domu
umieściliśmy zbiornik i połączyliśmy źródło z domem za pomocą
rury PVC. Cały system, włączając w to zbiornik o pojemności
niemal dwóch tysięcy litrów, musiał zostać umieszczony poniżej
poziomu zamarzania wody w glebie – w Karolinie Północnej to
sześćdziesiąt centymetrów pod ziemią. Robiliśmy to wszystko
ręcznie.
Większość
pracy wykonywał Dan. Miał dwadzieścia jeden lat, ale w już był
mistrzem budowlanki. Ja z kolei chciałem tylko jeździć moim
trójkołowcem (hondą ATC 110). To był mały pojazd, ale miejscowi
chłopcy nigdy wcześniej nie widzieli trzykołowca. Kilku tutejszych
miało motocykle crossowe. W weekendy wspólnie jeździliśmy. Moja
honda, skonstruowana do jazdy po bagnach, słabo prowadziła się w
stromym terenie górzystym. Stałem się znany jako "chłopak z
Florydy z trójkołowcem". Gdziekolwiek się pojawiłem, zawsze
zaczynali od: "Daj się przejechać! Daj się przejechać!".
Wszyscy bez wyjątku chcieli się przekonać, jak daleko zdołają
wjechać na strome wzgórze, zanim trójkołowiec się na nich
przewracał.
Ostatecznie
w lecie Dan ukończył prace nad domem. Mama i najmłodszy brat
przyjechali niedługo później. Reszta mojego rodzeństwa pozostała
na Florydzie.
* * *
W
Nantahali ludzie byli ze sobą bardzo zżyci. Całe rodziny żyły od
pokoleń w tych samych miejscach. Relacje między krewnymi były
zażyłe. Mieszkańcy pochodzili od ulsterskich protestantów, którzy
osiedlili się na granicy cywilizowanego świata na początku XVII
wieku. Gdy Czirokezi zostali z Appalachów wyparci na początku XIX
wieku, ich miejsce zajęli ulsterscy protestanci i przebywają tam do
dziś.
Nim
w okolicę zawitały firmy zajmujące się wyrębem, społeczności
takie jak Nantahala były bardzo wyizolowane. Nie było żadnych dróg
szybkiego ruchu, ani torów kolejowych. Ludzie z gór poruszali się
po szlakach dla mułów i cienko przędli żyjąc z kukurydzy
uprawianej na zboczach wzgórz. Wieprze i bydło wypuszczano luzem,
by pasły się żołędziami w prastarym lesie. Podstawę żywienia
stanowiły chleb kukurydziany i wieprzowina. Krzywica była
powszechna. Rodziny liczące sześć osób żyły w jednoizbowych
chatach. Domowego wytworu wódka kukurydziana (tzw. bimber) służyła
za rodzaj waluty. Później, pod koniec dziewiętnastego wieku,
głęboko w góry wdarli się baptyści-abstynenci. Od tego czasu
prohibicjoniści zdominowali lokalną politykę; dziś wiele
górskich hrabstw jest "niepijących". Bimbrownicy
pozostali nieporuszeni. Właściwie to prohibicja im odpowiadała,
bo wskutek niej cena alkoholu utrzymywała się na wysokim poziomie i
dawała im na lokalnym
rynku pozycję monopolistów.
Pod
koniec dziewiętnastego wieku firmy wyrębujące lasy kupiły
większość położonej z
dala
od siedzib ludzkich ziemi w górach. Firmy
te zbudowały
pierwsze w regionie linie kolejowe, by transportować dziewicze dęby
i kasztanowce tam, gdzie można było je sprzedać. W 1921 roku część
wąwozu Nantahala wysadzono, by poprowadzić nim tory. W latach
trzydziestych XX wieku rząd nabył ziemię od firm drzewnych. Do
tego momentu większość rejonu została ogołocona z drzew.
Państwowa firma energetyczna, Zarząd Doliny Tennessee [Tennessee
Valley Authority (TVA)], zabrała się do kontrolowanego zalewania
doliny celem wytwarzania energii hydroelektrycznej. Rzeka Nantahala
była jedną z tych przeznaczonych do przegrodzenia zaporą.
Gdy
przeprowadziłem się w okolicę na początku lat osiemdziesiątych
XX wieku, większość mężczyzn pracowała w fabrykach mebli,
ekipach budujących drogi stanowe lub dla firmy energetycznej
Nantahala Power and Light Company. Było to środowisko stricte
robotnicze.
Jedyni,
którzy mieli tytuły naukowe, to garstka nauczycieli w szkole w
Nantahali. Ci, którym powodziło się lepiej, mieszkali w domach z
cegieł lub drewna; pozostali w "przydatkach" [add-ons].
"Przydatek" składał się z domku holenderskiego, któremu
jedną ze ścian wycięto i przydano nieco szerokości. Górale
jeździli pick-upami – amerykańskiej produkcji, rzecz jasna. W
sezonie myśliwskim całkiem sporo
osób
polowało na niedźwiedzie, szopy pracze, indyki oraz jelenie;
większość hodowała kurczaki, wieprze albo bydło. Latem na
poletku o wymiarach 40 na 50 metrów uprawiano
kukurydzę i ziemniaki. Nowymi podstawowymi artykułami żywnościowymi
stały się kartofle, fasola, napoje gazowane i krojony chleb.
Tytoniu używali niemal wszyscy: młodzi mężczyźni i kobiety
palili papierosy, chłopcy zażywali tabakę, starsi mężczyźni
żuli prymkę, starsze kobiety zaś wciągały tabakę drobno
sproszkowaną. Rak i choroby serca były tak powszechne jak trądzik.
Zaznaczał
się zdecydowany podział pokoleniowy. Młodsza generacja znała
tylko pracę na etacie w fabryce. Nie bardzo zajmowała się
rolnictwem czy
polowaniem i zasadniczo krzywiła się na pędzenie bimbru. Gdy
młodzi skończyli pracę, siadali przed telewizorem. Old
timerzy
byli innym gatunkiem ludzi. Mieli swoją dumę, byli niezależni, a
na obcych patrzyli z podejrzliwością. Choć w różnych momentach
życia zatrudniali się na etacie, nie byliby w stanie wyobrazić
sobie pracowania w tej samej fabryce przez trzydzieści lat. Za młodu
żyli praktycznie tak samo jak ich przodkowie-pionierzy sto lat
wcześniej: zajmowali się rolnictwem, polowaniem i pędzeniem
bimbru. Umundurowanie starej gwardii składało się z kitla
roboczego, butów i kapelusza z rondem typu fedora. Mówili
niezrozumiałym dialektem i nigdy nie wychodzili z domu bez pistoletu
kalibru .38 w jednej kieszeni i ostrego jak brzytwa składanego noża
w drugiej.
Ze
względu na to, że tutejszy teren był stromy, Czirokezi nazwali go
"Nantahala", co w ich języku oznacza "krainę
południowego słońca".
Nantahala to nie miasto; to wiejska społeczność rozciągająca się
wzdłuż strumieni tworzących wododział rzeki Nantahala. Nasz dom
znajdował się przy ujściu potoku Partridge Creek. Należeliśmy do
ledwie garstki rodzin, które nie pochodziłe
z tych okolic, a mieszkały w Nantahali na stałe. Tutejsi nazywali
nas "obcymi" i "ludźmi z Florydy". Okolica
zasłużenie cieszyła się renomą pięknej wśród mieszkańców
stanu poszukujących miejscówek na lato. Owi "ludzie z
Florydy", rekrutujący się w większości spośród wyższej
klasy średniej, mieli wśród tubylców parszywą reputację.
Budowali domki letniskowe nad Jeziorem Nantahala, jeździli
cadillacami i zasadniczo traktowali biednych miejscowych jak buraków
z zaścianka. A zatem miejscowi "ludzi z Florydy" nie
znosili.
Ponieważ
pochodziliśmy z Florydy, nie mieliśmy wśród górali dobrej
opinii. Stanęliśmy przed niemożliwym zadaniem: postarać się, aby
nie kojarzono nas z innymi ludźmi z Florydy. Nawet po dziesięciu
latach mieszkania wśród tubylców, wciąż byliśmy traktowani jak
postronni.
***
Tom
był naszym jedynym bliskim przyjacielem i też pochodził z Florydy.
(Tak naprawdę pochodził z New Jersey, ale dla miejscowych wszyscy
nietutejsi byli "ludźmi z Florydy"). Za naszej młodości
spędzaliśmy z Tomem mnóstwo czasu. Jego ideał stanowiło coś, co
nazywał samowystarczalnością. Ogrzewał dom piecem na drewno.
Cewki umieszczone w piecu podgrzewały wodę do kąpieli i zmywania.
Kozy i kurczaki dostarczały mleka i jajek, ale żadnego mięsa, gdyż
Tom był pół-wegetarianinem. Korzystał z kuponów rabatowych,
które umożliwiały mu nabywanie w sklepach towarów za bezcen.
Niekiedy przejeżdżał pięćset kilometrów, by zrobić zakupy w
konkretnym spożywczaku, który właśnie oferował wykorzystanie
talonów za dwukrotność lub trzykrotność nominalnej ich
wartości. Tom, używając specjalnie dobranych bonów ze swego
korespondencyjnego biznesu talonowego, doprowadzał czasami do tego,
że to sklep musiał płacić mu za to, by zabrał zeń do domu
towary. Poza kupowaniem i odsprzedawaniem kuponów drogą
korespondencyjną, Tom dorabiał troszkę transportując aluminium na
złom. Miejscowa elektrownia sprzedawała mu aluminiowe druty, on zaś
uzyskiwał niewielki zarobek zawożąc je do zakładu przetwarzania
odpadów w Asheville w Karolinie Północnej. Od czasu do czasu
dołączaliśmy do niego w liczbie maksymalnie
dwóch
osób. Podróż do Asheville to było prawdziwe przeżycie.
Tom
miał starego pickupa (marki dodge), którego przystosował do
transportu aluminium. Burty skrzyni ładunkowej zostały obcięte i
cały tył auta stał się płaski. Tom dospawał dodatkowy zestaw
resorów, który miał pomóc w przewożeniu ciężkich ładunków.
Po każdej ze stron zmodyfikowanej skrzyni Tom umieścił kawał
starej blachy z szyldu agencji nieruchomości z rodzaju tych
używanych do tablic reklamowych ustawianych przy autostradach.
Podporę dla owej blachy stanowiły dwuipółmetrowe stalowe pręty.
Gdy szyldy zostały zespolone za pomocą ręcznej wciągarki,
przygotowania były skończone. Opony leciwego dodge'a pęczniały od
wpompowanego powietrza tak, że wydawało się, iż zaraz pękną.
Samochód praktycznie rzecz biorąc tonął w powodzi aluminium, był
naładowany nad brzegi, jak w serialu Beverly
Hillbillies.
Na
krętych górskich drogach prowadzących do Asheville osiągaliśmy
zawrotną prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Sznur samochodów ciągnął się za nami na odległość niemal
kilometra. Auta nadjeżdżające z przeciwka zwalniały i zjeżdżały
na krawężnik, jak gdyby mijały
tira z prefabrykowanym domem na naczepie. Na zakrętach zdawało nam
się, jakby auto za chwilę miało się przewrócić. Pamiętam, jak
nerwowo wpijałem paznokcie w deskę rozdzielczą.
Samochód
psuł się często. Tom, oczywiście, nie należał do Związku
Transportowców. Pewnego razu spędziliśmy dwie doby dokonując
poważnej naprawy silnika na poboczu autostrady; w nocy spaliśmy pod
autem. Innym razem eksplozja opony niemal posłała nas na tamten
świat. Wpadliśmy na przeciwny pas, samochody zatrzymywały się z
piskiem opon, a później kierowcy wysiadali i przeklinali, podczas
gdy Tom kończył łatanie
flaka.
Tom stanął przed piekielnie trudnym zadaniem przekonania mnie, abym
na powrót wdrapał się do jego pułapki na kołach.
Czas
na świętowanie przychodził wtedy, gdy w końcu wyładowaliśmy
aluminium w Asheville. Tom miał na świętowanie pomysł
następujący: bar sałatkowy Pizzy Hut, gdzie można jeść bez
ograniczeń, a do tego, jeśli mieliśmy szczęście, film w kinie
samochodowym. Po seansie rozwijaliśmy nasze śpiwory i ucinaliśmy
sobie drzemkę pod gwiazdami. To właśnie Tom
opowiedział
nam o Wielkim Spisku. Istniało wiele wersji Spisku, zależnie od
tego, na który biuletyn się trafiło. Biuletyny te wydawali
patrioci; wysyłali je w zwykłych szarych kopertach z miejsc takich
jak Arkansas czy Arizona. Wszystko to, rozumiecie, działo się na
zasadzie "cicho-sza". Na ruch patriotyczny w latach
osiemdziesiątych XX wieku składały się niezintegrowane ze sobą
grupy oraz rozproszone jednostki mające wspólne poglądy na stan
państwa. Ruch zrodził się jako odpowiedź konserwatystów na
sposób prowadzenia polityki przez współczesnych lewicowców. Od
zarania dwudziestego wieku potężne siły rozpoczęły systematyczny
atak na naszą konstytucję oraz amerykański sposób życia. Krocząc
pod sztandarami socjalizmu, postępu oraz liberalizmu siły te
utrwaliły swoją władzę nad rządem federalnym w latach
trzydziestych, nad mediami – w czterdziestych, nad uniwersytetami
zaś – w sześćdziesiątych. Mając to
wszystko do
dyspozycji, zdołały zatruć swoimi ideami wszelkie dziedziny życia
Amerykanów. W latach sześćdziesiątych organizowały kontrkulturę,
rewolucję seksualną oraz ruchy antywojenne. Od tamtego czasu aż po
dziś dzień
amerykańscy
konserwatyści znajdują się w defensywie. W obliczu
nowego ustroju politycznego liderzy populistów oraz konserwatystów
zdobyli się na chaotyczną reakcję. Huey Long rzucił populistyczne
wyzwanie lewicującemu Franklinowi D. Rooseveltowi. Charles Lindbergh
i Komitet "Najpierw Ameryka" dokładali wszelkich starań,
by zapobiec sprzymierzeniu się Stanów Zjednoczonych ze Związkiem
Sowieckim i światowym komunizmem. Po tym, jak większa część
Europy oraz Azji dostała się pod panowanie komunistów, patrioci
tacy jak senator McCarthy i Stowarzyszenie Johna Bircha usiłowali
ujawnić współpracę socjalistów w Moskwie z ich towarzyszami w
Waszyngtonie. Niestety, wszystkie te szlachetne plany spełzły
na niczym. Long został zamordowany w roku 1935. Tak zwani
konserwatyści wsadzili Lindberghowi i McCarthy'emy nóż w plecy.
Zdając sobie sprawę, że do pozbawienia socjalistów władzy
potrzeba więcej niż tylko wyborów, Partia Republikańska oraz
"umiarkowani" politycy tacy jak Dwight D. Eisenhower
pracowali nad ugodą z nowymi władcami Ameryki. Zgodzili się na
socjaldemokratyczne państwo opiekuńcze i oddali kulturę w pacht
lewicy. Zmienili amerykański konserwatyzm w ciężkostrawny
burke'owski
typ klasycznego liberalizmu zamiast na realną alternatywę dla
socjalizmu. Zabrakło im jaj, aby wzbić się ponad to.
Marginalizowali konserwatystów takich jak McCarthy, którzy chcieli
przeciwstawiać się lewicowemu reżimowi. Na ruch patriotyczny
składa się resztka owych konserwatystów, którzy zostali w ramach
czystki usunięci z głównego nurtu życia politycznego przez klikę
zawiadującą
Partią
Republikańską.
Patrioci
uważają, że kraj jest już stracony, wszystkie zaś konstytucyjne
wysiłki odzyskania naszych swobód zawiodły. Ameryka znalazła się
teraz pod kontrolą koterii socjalistów mających zamiar wtopienia
naszego kraju w strukturę rządu światowego, który zostanie
zorganizowany pod auspicjami ONZ.
Patrioci różnili się tylko w sprawie tego, jak zaradzić tej
potwornej sytuacji. Wielu zdecydowało się wycofać na odludzie w
nadziei, że Waszyngton z jakiejś przyczyny o nich zapomni. (Tom
Branham był tym typem patrioty). Całkiem sporo grupa oczekiwała,
że lada dzień Jezus
Chrystus przyjdzie powtórnie na ziemię. Niektórzy nadal wierzą,
że da się wybrać jakiegoś człowieka spoza układu –
populistycznego polityka, który pojedzie do Waszyngtonu jak pan
Smith [z filmu Pan
Smith jedzie do Waszyngtona],
by usunąć stamtąd kupczących, podobnie jak Pan Jezus wyrzucił
handlujących ze świątyni. Wreszcie mamy zdecydowaną mniejszość,
która chciałaby odzyskać kraj z użyciem siły.
W
ruchu silnie zaznacza się wpływ Jeffersonowsko-libertariański;
właśnie on powoduje, że patrioci nigdy nie stanowili w naszym
kraju siły politycznej. Ich przywiązanie do silnego indywidualizmu
wyklucza tworzenie organizacji politycznej. A choć jasne jest, że
praca zespołowa zawsze wygra z indywidualizmem, czy to w futbolu,
czy w polityce, patrioci byli niezdolni do zorganizowania
czegokolwiek ponad kiermasz dobroczynny.
Wielkie
masy "chrześcijan głównego nurtu" przyłączyły się w
latach siedemdziesiątych XX wieku do opozycji sprzeciwiającej się
takim zjawiskom społecznym jak aborcja, uznawanie
relacji homoseksualnych za normę oraz ogólna dechrystianizacja
Ameryki. To w wielkim stopniu zwiększyło potencjał potrzebny do
wzniecenia prawdziwej narodowej rewolucji. Patrioci, choć podzielają
oburzenie chrześcijańskich aktywistów wobec wspomnianych wyżej
zjawisk, mają tendencję do koncentrowania się na kwestiach takich
jak podatek dochodowy, prawo własności oraz Organizacja Narodów
Zjednoczonych. Dla patriotów bardzo istotnym zagadnieniem jest prawo
do posiadania broni. Ojcowie-założyciele napisali Drugą Poprawkę
do Konstytucji wyraźnie w tym celu, by obywatele mieli do dyspozycji
broń jako narzędzie do trzymania w szachu rządu, który wyrywa się
spod kontroli. Gdy pisano Poprawkę,
ojcowie-założyciele mieli na myśli Lexington i Concord, gdzie
dobrze
uzbrojeni obywatele skierowali broń przeciw własnemu
rządowi. Patrioci uważają, że utrata praw wynikających z Drugiej
Poprawki to ostateczny element Wielkiego Spisku. Z chwilą gdy
państwo przejmie naszą broń, nie możemy zrobić nic, by
powstrzymać socjalistów przed zdemontowaniem reszty Konstytucji i
przemienieniem
nas w niewolników.
Spośród
znanych przez cały naród polityków poza Patem Buchananem mało kto
przyznaje się do prawdziwego konserwatyzmu. W rezultacie w
działalność patriotów wkradła się inercja. Z braku
kompetentnych przywódców patrioci pozwolili wypełnić powstałą
pustkę szerzycielom teorii spiskowych. Każdy spośród owych
szerzycieli wydaje swój własny "biuletyn" albo "raport"
dokumentujący
przebieg
rozlewającego
się coraz bardziej Spisku.
Każdy, kto poświęcił czas na przestudiowanie historii dostrzeże,
iż do kulturalno-politycznej transformacji Ameryki w przeciągu
ostatnich osiemdziesięciu lat doszło w wyniku połączenia trzech
zjawisk: wpływu lewicy na uniwersytety, działalności na polu prawa
stanowionego oraz propagandy mass mediów. Historię politycznej
rewolucji w Ameryce można przeczytać na stronach opisujących czasy
od Nowego Ładu po projekt Wielkiego Społeczeństwa. Można obeznać
się z historią antykonstytucyjnych działań sądów w dowolnej
bibliotece prawniczej, gdzie przypatrzymy się niesprawiedliwym
orzeczeniom od procesu Lochner kontra Nowy Jork po Roe versus Wade.
Łatwo prześledzić przebieg transformacji kulturalnej kraju badając
dzieje kontrkultury i rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych.
Każdy prawdziwy postępak wysławia owych osiemdziesiąt lat zmian
jako największą w historii rewolucję, która dokonała się bez
przemocy. Nie ma tu żadnej tajemnicy. To sztampowe ujęcie historii.
Jednak na nieszczęście rzeczywistość jest zbyt nudna dla
większości ludzi, którzy zazwyczaj unikają książek
historycznych. Użytek robią z tego szerzyciele teorii spiskowych.
Lektura ich biuletynów oraz raportów przypominała lekturę
pośledniej jakości kryminałów albo dreszczowców. Pewnemu
facetowi w latach osiemdziesiątych udawało się przekonać ludzi,
że na granicy z Meksykiem stacjonuje pół miliona rosyjskich
żołnierzy gotowych do inwazji na Stany Zjednoczone. Dziś mamy
czarne helikoptery, mandżurskich kandydatów \PRZYPIS: Por. powieść
Richarda Condona pt. The
Manchurian Candidate\,
i tak zwane działania pod obcą banderą [false
flag operations].
W biuletynach twierdzi się, że nad domami Amerykanów unoszą się
czarne helikoptery wyposażone w specjalistyczny sprzęt
zaprojektowany do ustalania liczby znajdujących się tam sztuk
broni. Głęboko w trzewiach głównej siedziby CIA w Langley w
Wirginii używa się technik prania mózgu do wytwarzania
mandżurskich kandydatów. Jednostki owe zostają zaprogramowane na
dokonywanie aktów przemocy, takich jak strzelanina w liceum w
Columbine albo działania pod obcą banderą podobne atakowi na World
Trade Center 11 września 2001 roku. Te wyreżyserowane wydarzenia
mają dać spiskowcom pretekst do poszerzenia swojej władzy w
postaci nowo uchwalanych praw. Zbudowano już obozy koncentracyjne, w
którym internowani zostaną patrioci stawiający opór. Z chwilą
gdy wszyscy patrioci zostaną aresztowani, spiskowcy mogą bez obaw
wtopić Stany Zjednoczone w struktury rządu światowego. Wszystkim
zostaną wszczepione do tyłków chipy,
a wszelkie dokonywane przez nas transakcje finansowe będą
monitorowane przez jakiegoś biurokratę w Brukseli. Istnieje wart
miliony dolarów przemysł produkowania teorii spiskowych oraz cała
klasa profesjonalnych patriotów, którzy specjalizują się w
wytwarzaniu tych kłamstw. Niektórzy profesjonalni patrioci
sprzedają po zawyżonych cenach "rajską ziemię" w Idaho.
Inni wtryniają nabywcom złoto, jedzenie na ciężkie czasy, książki
i sprzęt. Całkiem spora ich grupa odkryła lekarstwo na raka
(członkowie
Spisku nie chcą, oczywiście, abyś wiedział o jego istnieniu);
sprzedadzą
tobie ów medykament za drobną sumkę 2995 dolarów (płatność
przy odbiorze, to jasne). Większość zawodowców sprzedaje durne
pisemka, opowiadające rzekomo prawdziwe historie dotyczące
najnowszych doniesień prasowych. Piętnaście lat temu najlepiej
sprzedawały się gazetki opowiadające o tym, jak agenci federalni
działali w porozumieniu z Timothym McVeighem przygotowującym zamach
bombowy na budynek federalny w Oklahoma City. Dziś największym
hitem jest opis tego, jak za zamachem na WTC stał George W. Bush.
\PRZYPIS: Autor z dużą dozą naiwności wyśmiewa wszystkie
właściwie teorie spiskowe. Zamiast przypisywać danemu opisowi
rzeczywistości mającą go skompromitować łatkę "teorii
spiskowej" warto pytać: "Czy ten opis jest prawdziwy?".
W przypadku wybranych "teorii spiskowych" odpowiedź jest w
oczywisty sposób twierdząca. Nie da się jednocześnie ukryć, że
dla niejednego "szerzyciela teorii spiskowych" szerzenie
ich faktycznie łączy się z prowadzeniem sprzedaży produktów
mających stanowić pewne remedium na konsekwencje realizowanego
spisku.\
Teorie
spiskowe przemawiają do Amerykanów ze względu na ich nieufność
do rządu w Waszyngtonie. To prosty sposób na tłumaczenie zjawisk
historycznych. To samo zdarzyło się w latach 60. osiemnastego
wieku. Podjęta przez parlament angielski próba opodatkowania
amerykańskich kolonii została przez szarego człowieka odebrana
jako pierwszy krok na drodze do odebrania protestantom swobód
obywatelskich w ramach zakrojonego na szeroką skalę spisku. Miała
za nim stać koteria Francuzów wyznania katolickiego. Twierdzono, że
legiony francuskich katolików gromadzą się w Quebecu celem
najechania kolonii. Różnica między przeszłością a
teraźniejszością polega na tym, że obecnie nie ma absolutnie
żadnych odpowiedzialnych przywódców, którzy nadaliby
niezadowoleniu elektoratu jakikowiek kształt. Zamiast przekierowywać
irracjonalne obawy w skuteczny aktywizm, tysiące szerzycieli teorii
spiskowych zarabiają na życie wykoncypowując istnienie nowych,
jeszcze dziwaczniejszych spisków. Strach i nieufność narastają,
ale nikt nie ma planu rozwiązania prawdziwych problemów.
Macki
Wielkiego Spisku sięgają wszędzie – tak mówią zawodowcy. Ufać
nie można nikomu – nawet tym, którzy nazywają siebie patriotami.
Ludzie zanurzeni w teorie spiskowe zostali politycznie
zneutralizowani. Wrogowie nie muszą się ich obawiać. Członkowie
Spisku nie potrzebują aresztować ich, ani wsadzać do obozów
koncentracyjnych. Pamiętajmy, że celem istnienia obozu
koncentracyjnego jest usunięcie potencjalnych przeciwników
politycznych ze społeczeństwa, aby zapobiec tworzeniu przez nich
siły opozycyjnej. Ale patrioci owi, skupieni przede wszystkim na
teoriach spiskowych, sa niezdolni do zorganizowania czegokolwiek.
Zbudowali sobie własny, wirtualny obóz koncentracyjny.
Patrioci
stracili wiarę w przyszłość. Mają nadzieję, że wybawi ich
jakiś cud. Bardziej religijni pokładają nadzieję w powtórnym
przyjściu Chrystusa; inni wierzą w Upadek. Fantazja o Upadku
pojawia się w kilku wersjach
wydarzeń.
Jedna ze szkół twierdzi, że chodzi o wywołany celowo kryzys
(zwykle sądzi się, że ekonomiczny, podobny co do swojej natury
Wielkiemu Kryzysowi) – jego celem ma być wprowadzenie
społeczeństwa bezgotówkowego. Inna szkoła utrzymuje, że Upadek
rozpocznie się od wojny, pandemii albo zamachu terrorystycznego
podobnego do ataku na WTC. Dostarczą one pretekstu do ogłoszenia
stanu wojennego i rozpoczęcia masowych aresztowań. Jeszcze inni
stoją na stanowisku, że Upadek będzie miał skutki tak niszczące,
iż doprowadzi do załamania porządku społecznego. W ostatecznym
rozrachunku wyniszczy to obecne społeczeństwo, włączając w to
uczestników Spisku. To scenariusz jak z filmu Człowiek
Omega.
Nieliczne grupki patriotów zjednoczą się wtedy i zaczną prowadzić
życie jak pionierzy w początkach historii Ameryki.
Tom Branham znajdował się na
radykalnie libertariańskim
skrzydle ruchu patriotycznego. Tak naprawdę z nienawiścią
odniósłby się do określania go mianem libertarianina – albo
kogokolwiek innego, jeśli już o tym mówimy. Tom, cieszący się
zbytnią swobodą, by należeć do którejkolwiek ze szkół
myślenia, stanowił swój własny mały kraj. On również mocno
wierzył w Upadek (w wersji Człowieka
Omegi).
Cywilizacja upadnie, a Toma wraz z jego kozami i kurczakami nie
dotknie to w najmniejszym nawet stopniu.