Bałwochwalstwo prawosławnych



Przy ulicy Puławskiej między Warszawą a Piasecznem rośnie (powoli, ale jednak) cerkiew prawosławna. Chociaż jest jeszcze na etapie budowy, widać już wyraźnie zarysowujące się kształty kopuł. Smutkiem napawa świadomość, że gdy kopuły te zostaną pomalowane na charakterystyczny złoty kolor lub inne typowe dla estetyki wschodniej jaskrawe barwy, krajobraz całej okolicy zmieni się bardzo na niekorzyść.
Trzeba pamiętać, że każda cerkiew to siedlisko wrogie cywilizacji łacińskiej. Nie mam złudzeń, że prawosławie jest tak samo wrogie Kościołowi Chrystusowemu jak islam. Wyznawcy jednego i drugiego cieszą się perspektywą upadku Zachodu. O politycznych przypadłościach prawosławia przyjdzie jeszcze napisać. Dzisiaj chciałbym wyjaśnić, dlaczego prawosławie jest tak obce cywilizacji rzymskiej.
Cały myk polega na sposobie rozumienia władzy i relacji jednostki do niej. To bowiem determinuje życie społeczne, a co za tym idzie: tworzy kontekst kulturowy. Prawosławie rozumiane jako świat bizantyński. Otóż w prawosławiu nie istnieje bezpośrednia relacja człowieka z Bogiem. Relacja ta jest przepuszczona przez pośrednika, swoistego nadczłowieka, człowieka-świętość – cara. Nazwa car jest tutaj umowna. Chodzi bowiem w praktyce o władcę jako takiego. To on jest pośrednikiem między człowiekiem (tym zwykłym, pospolitym) a Bogiem. Co Bóg zamierzył w stosunku do człowieka obwieszcza mu przez wyroki władzy, bo to władza, car jest jedynym źródłem, z którego tryska Boża wola. W praktyce nie jest ważne, co jest dobre, a co złe. Nieważne, co jest moralne, a co nie, gdyż jedynym źródłem oceny tego, co jest dobre, a co złe, co moralne, a co niemoralne, jest władca. Przez niego Bóg obwieszcza swą wolę, przez władcę Bóg spuszcza kary na lud lub obdarza go łaskami, przez władcę w końcu Bóg wyznacza całą moralność. Dla człowieka (z wyjątkiem władcy) nie ma znaczenia odgadnięcie woli Bożej, czy jakiekolwiek używanie rozumu w podejściu do wiary i decyzji o skutkach moralnych. Człowiek jest z tego zwolniony, bo za niego decyduje władca. To przez władcę manifestuje się wola Boża. Wszystko, co człowiek powinien, to powinien ślepo słuchać władzy. To dlatego Rosjanie – im bardziej ich władza ich gnębiła – tym wierniej do niej przylegali. Rewolucja komunistyczna wprowadziła pewien dysonans, lecz na krótko. Prawosławny szybko bowiem pojął, że nie jemu-maluczkiemu, rozstrzygać, gdy jeden władca zastępuje drugiego. Widać bowiem wolą Boga jest, by rządzili nami nawet tacy, co mówią, że Boga nie ma. Lecz i tak to przez nich przemawia Bóg. Ci, co mieli kłopot ze zrozumieniem, jak to możliwe, zostali zabici. Reszta pokochała nowych władców.
Władza nas zabija – Bóg nas karze. Widać ma za co, to my jesteśmy temu winni. Prawosławny jeszcze bardziej pokocha taką władzę. Skoro władza karze, to znaczy, że chce nas wyprostować, to dla naszego dobra. Skoro władza zdecydowała, że należy „zlikwidować” tyle a tyle osób, to znaczy, że tak ma być, że taka jest Prawda, w tym jest Dobro. Ten straszny fatalizm, a jednocześnie relatywizm moralny jest przecież tak charakterystyczny dla Rosjan, dla ich podejścia do życia i śmierci.
Myślę, że zrozumienie tego jakże odmiennego sposobu myślenia – nienormalnego dla nas, ludzi ze świata katolickiego – jest kluczem do zrozumienia prawosławnego, a Rosjanina w szczególności. Dla nich to, co my nazywamy wolnością, jest de facto utratą bożej busoli. To, co dla nas jest tyranią, dla nich jest zbawienną opieką. Car, pierwszy sekretarz, prezydent – nazwy się zmieniają, ale zabobonny stosunek do władzy tkwi w duszy prawosławnego. Bunt przeciwko władzy jest buntem przeciw Bogu. Władza świecka ujawnia nam wyroki Boga, jej więc podlegają wszyscy ludzie, bo wszystkich ludzi dotyczą wyroki Boga. Władcy świeckiemu podlega więc i władza kościelna. Władca zastępuje jej papieża. Prawosławny nie potrzebuje papieża, bo papieżem, wikariuszem Chrystusa jest car (pierwszy sekretarz, prezydent). Jest on święty, jest on pośrednikiem między rodzajem ludzkim a Bogiem. Bunt przeciw niemu jest buntem przeciw Bogu. Cerkiew prawosławna zawsze zatem uzna za grzech (grzech!!) każde nieposłuszeństwo przeciwko władcy, a widok popa całującego po rękach prezydenta jedynie ilustruje ten stosunek – stosunek bałwochwalczy. My tkwimy w Kościele Chrystusowym, w Kościele Prawdziwym. Wiemy, że ułomni ludzie Kościoła są jedynie sługami, strażnikami Prawdy. Prawosławny widzi Prawdę jako narzędzie w ręku uciekającego ludzkiej ocenie nad-człowieka, władcy. Z naszej łacińskiej perspektywy widzimy jak błąd ten, powstały wieki temu, będący spuścizną antycznego, pogańskiego rozumienia władzy, w wyniku zbiegu dziejowych wydarzeń przetrwał na Wschodzie i przemienił się w chrześcijańską wersję zabobonu. Ale czy możemy taką wiarę nazywać jeszcze chrześcijaństwem? Formalnie tak, Chrystus bowiem dla prawosławnych jest Bogiem, a Bóg jest Trójjedyny. Jednak kimże jest korona stworzenia dla Boga w rozumieniu prawosławnych? Czyż nie tą samą igraszką jaką był człowiek w ręku pogańskich bóstw? Nie. Wszak i prawosławny wie, że Bóg kocha i troszczy się o każdego, o jego zbawienie. Czyni jednak pośrednika z osoby władcy. Obraz Boga staje się w tej sytuacji obrazem władcy. Wszelkie pojęcia takie jak Dobro, Piękno, Prawda stają się względne. Ale znowu – względne w naszej, zachodniej percepcji. Dla prawosławnego są bowiem jak najbardziej uniwersalne, tyle że przekazuje nam je człowiek – pośrednik. Pośrednictwo to dla prawosławnego nie wpływa na uniwersalność tych pojęć. My, ludzie Zachodu gubimy się w tym momencie, gdyż kierujemy się naszą logiką. Dwie rzeczy wzajemnie sprzeczne zarządzone przez władzę są jedną i tą samą Prawdą objawioną przez Boga. Przy takim podejściu do sprawy nasza logika nie daje sobie rady. Z perspektywy prawosławnej świadczy to o ułomności tej logiki. Należy więc ją odrzucić, należy odrzucić zdrowy rozsądek i niezależność myślenia, która nas do niego prowadzi. W świecie prawosławnym nie liczy się rozum, myśl, niezależność intelektualna, wszystko to co pozwoliło tak pięknie rozkwitnąć cywilizacji łacińskiej. Nie zostają one odrzucone całkowicie, istnieją, lecz posiadają marginalne znaczenie. Nie może być inaczej, skoro wszystko, co potrzebujemy wiedzieć, wszystko, co nam Bóg pragnie objawić, przychodzi do nas przez czyny i wolę władcy.
I takie też jest przesłanie Zbrodni i kary. Książka ta nie jest – moim skromnym zdaniem – o miłosierdziu i o równości człowieka w oczach Boga. To straszna opowieść o tym, że władza jest Bogiem. Żaden bunt nie ma sensu, bo władza jest wszechwiedząca, bo władza wie o naszym nieposłuszeństwie gdy tylko o nim pomyślimy. Władza czyta w naszych myślach, władza w nieunikniony sposób nas osądzi i ukarze. Nie uciekniemy przed nią. Ale ukarze nie z zemsty, nie dla wyrównania krzywd, lecz by nas ratować, by nas naprostować. Władza nie potępia nikogo, ona nas kocha i chce naszego zbawienia. Żaden bunt przeciw władzy nie ma sensu. Bunt przeciw władzy jest bowiem buntem przeciw Bogu.

Tekst i zdjęcie:
Jerzy Juhanowicz

Eryk Rudolph "Nie najprostszą drogą – Wspomnienia bojownika" (1)


ROZDZIAŁ 1

Murphy, Karolina Północna • 31 maja 2003

W weekendy rzadko robiłem zakupy w Save-A-Lot. Choć sklepowy śmietnik był wtedy zazwyczaj lepiej zaopatrzony, zwiększała się również liczba policyjnych patroli. Radiowóz co godzinę zajeżdżał na tyły marketu, sprawdzając, czy ktoś czasem nie włamuje się do środka. A poszukiwacze wrażeń zjawiali się licznie. Pewnej sobotniej nocy musiałem siedzieć i czekać na pastwisku za Save-A-Lot, podczas gdy na parkingu przed sklepem dwaj pijacy bili się nawzajem na kwaśne jabłko. W weekendy nigdy nie wiedziałeś, na co natrafisz.

Przez trzy poprzednie sezony letnie przybywałem do miasta, by gromadzić jedzenie na zimę. W lasach nieopodal Murphy w Północnej Karolinie znajdował się mój mały tymczasowy obóz. Późną nocą miałem w zwyczaju wybierać wyrzucone do samotnego śmietnika za sklepem spożywczym Save-A-Lot owoce i warzywa. Wróciwszy do obozu, czyściłem zdobytą żywność, kroiłem na plasterki i wykładałem do suszenia na słońcu. Po kilku miesiącach miałem tyle suszonej cebuli, pomidorów, zielonej papryki oraz truskawek, że starczało mi na całą zimę. Gdy zakończyłem ten proces przygotowania, ładowałem jedzenie do plecaka i przenosiłem do zimowego obozu w górach.

Sobota 31 maja 2003 roku to była jedna z tych rzadkich okazji. Dwie noce wcześniej znalazłem w śmietniku pudło lekko przejrzałych bananów. To pierwszy znak, że sklep przygotowuje się do wyrzucenia całego zapasu bananów. Wielokrotnie byłem świadkiem takiego pozbywania się towaru. Jeśli moje kalkulacje miały się potwierdzić, znajdę dziś w nocy kilkaset kilogramów żywności. Jeśli uda mi się zdobyć te banany, będę w bardzo dogodnej sytuacji, jeśli chodzi o moje przygotowania na suszenia żywności w lecie. „Warto zaryzykować” – powiedziałem sobie. – „Udało ci się uniknąć tego radiowozu już ze sto razy. Uda się i po raz sto pierwszy”.

Wyturlałem się spod ponczo, które służyło mi za schronienie, starłem z oczu resztki snu i przywdziałem ubrania „śmietnikowe”: złachaną kurtkę, poplamione spodnie, parę sfatygowanych adidasów. Księżyc świecił słabo. W ciemności moje stopy przypominały sobie szlak w dół grani. U stóp wzniesienia widniała zarośnięta droga zjazdowa z czteropasmowej autostrady. Murphy znajdowało się w sporej odległości od mostu łączącego brzegi Valley River. Spojrzałem w obie strony, rozglądając się za światłami samochodów; potem sprintem przebiegłem most. Zszedłem niżej i podążyłem wyboistą ścieżką na tyły Save-A-Lot.

Byłem już w połowie drogi do śmietnika, gdy usłyszałem świst samochodowych opon na asfalcie i spojrzawszy w górę ujrzałem jak zza rogu wyjeżdża radiowóz. Miał wyłączone światła. Złapał mnie na otwartej przestrzeni. Rzuciłem się pędem w stronę rampy załadowczej i kucnąłem za stertą skrzynek z mlekiem; miałem nadzieję, że mnie nie spostrzegł. Ale gdy tylko schowałem się za skrzynkami, uświadomiłem sobie, że bez wątpienia mnie zauważył. Co gorsza, jak głupek wpakowałem się w pułapkę: miałem za plecami budynek sklepu, a powinienem był pobiec w przeciwną stronę – w kierunku pastwiska i rzeki. Policjant szybko ustawił samochód przed skrzynkami, blokując mi drogę ucieczki. Zaczął mnie szukać swoim szperaczem. Przez skrzynki przedostał się jasny strumień światła. – Wyłaź stamtąd z rękami do góry! – krzyknął.

Przygwożdżony do budynku, szukałem drogi ucieczki. Nie miałem ze sobą żadnej broni, więc opór nie wchodził w grę. Była pewna możliwość: nieobstawiona przestrzeń na dalszym krańcu rampy. Gdybym teraz zaczął biec, mógłbym pierwszy dopaść pastwiska. Ale wewnętrzny głos powiedział mi, abym się nie ruszał: „Przestań uciekać” – rzekł. – „Zniesiesz wszystko – czymkolwiek cię potraktują”. Natychmiast poczułem niewiarygodny spokój. Wyszedłem zza skrzynek. Usłyszałem ryk silnika drugiego radiowozu, a następnie trzeciego. Niedługo potem zaułek za Save-A-Lot zapełnił się samochodami policyjnymi. Z dwóch stron podeszło do mnie dwóch policjantów z bronią w ręku; jeden z nich założył mi kajdanki. Padły pytania. Podałem im fałszywe nazwisko oraz numer ubezpieczenia społecznego. Powiedziałem, że jestem bezdomny i szukałem w śmietniku jedzenia. Podczas gdy jeden gliniarz porozumiewał się przez radio, sprawdzając podane przeze mnie dane, drugi cały czas świecił mi w oczy latarką.

Po jakichś dziesięciu sekundach, odwrócił się i pośpieszył w stronę roztrajkotanej gromady gliniarzy. Zbili się w grupę i rozmawiali podnieconymi głosami.

– Przechowanie – powiedział gliniarz. – Zabieramy cię ze sobą na przechowanie... Damy ci coś do jedzenia... Zobaczymy, czy nie potrzebujesz lekarza.

„Przechowanie” stanowiło jeden z tych nowych środków, których gliny używały w celu przetrzymywania ludzi bez konieczności formalnego aresztowania ich. Jako że nie miałem ze sobą żadnej broni, ani narkotyków, nie istniał żaden wytłumaczalny powód, by mnie aresztować. Wiedziałem jednak, dlaczego nie chcą puścić mnie wolno – i nie miało to z „przechowaniem” żadnego związku. Chodziło im o moje odciski palców. Z chwilą, gdy wprowadzą je do systemu, wkrótce zjawi się FBI. Koniec pieśni.

Wszystko skończyło się mniej więcej tak jak zawsze się spodziewałem. Gliniarz zastosował wobec mnie manewr zwany „Szalonym Iwanem”. Widziałem jak przejeżdżał za Save-A-Lot, gdy szedłem przez pastwisko. Wyglądało to na rutynowy patrol. Zwykle siedziałem jeszcze w wysokiej trawie przez kilka minut – na wypadek, gdyby zdecydował się wrócić – czasami to robił. Ale tej nocy nie poczekałem. Przeskoczyłem przez ogrodzenie pastwiska i ruszyłem asfaltem. Tymczasem glina okrążył sklep od frontu i raz jeszcze wjechał alejką z boku na tyły sklepu. Zupełnie nie zauważyłem jak nadjeżdża. Zanim zorientowałem się w sytuacji miał mnie na widelcu.

Konwój policyjnych samochodów przewiózł mnie do siedziby sądu okręgowego hrabstwa Cherokee w centrum Murphy. O czwartej nad ranem ulice były wyludnione. Na skrzyżowaniach migały żółte światła. Dawniej na takie okazje miałem na szyi kluczyk do kajdanek. Ale to było dawno temu – jakby całe wieki.

Na tyłach budynku sądu znajdowało się okręgowe więzienie: pudełko z czerwonych cegieł mające w oknach zardzewiałe żelazne kraty. Starodawne więzienie, zbudowane prawie sto lat temu, wyglądało na swój wiek. Gdyby nie zaparkowane przed budynkiem policyjne samochody, można by pomyśleć, że przeznaczony jest do rozbiórki.

Przy wtórze brzęczenia wyszczerbione metalowe drzwi otworzyły się, a gliny zaprowadziły mnie do pomieszczenia dla zatrzymanych i usadzili na jednym z ciągnących się wzdłuż ściany czarnych plastykowych siedzeń – jak z poczekalni na dworcu autobusowym. Trzej gliniarze stali przede mną i pilnowali mnie; pozostali zaś zniknęli w przyległym pomieszczeniu.

Było cicho jak makiem zasiał. Na ponadnormatywnie wielkiej twarzy stojącego naprzeciw mnie gliny malował się szeroki uśmiech. Wreszcie mała procesja gliniarzy wyłoniła się z przyległego pomieszczenia i zgromadziła przede mną – niczym ława przysięgłych wracająca z narady, by ogłosić wyrok. Zgromadzenie powoli utworzyło przejście – rozstępując się niczym wody Morza Czerwonego – by przepuścić jednego z funkcjonariuszy. Trzymał on w ręku kartkę. – Kto to jest? – spytał, pakując mi kartkę przed oczy. Był to plakat FBI z serii „Dziesięciu najbardziej poszukiwanych” – z moim nazwiskiem i zdjęciem. Rozpoznałem fotografię: zrobiliśmy ją sobie z mamą na Times Square jeszcze w 1997. Gliniarz wyszczerzył się w uśmiechu; między przednimi zębami miał czarne drobinki tabaki Copenhagen; wyglądał jak pies, który najadł się gówna. Spojrzawszy na plakat, a następnie na glinę, udawałem, że nie rozumiem. – Plakat mówi, że kim jestem? – zapytałem. To go rozgniewało. Psułem mu tę chwilę tryumfiku rodem z serialu Prawo i porządek. Przystawił mi plakat bliżej do twarzy, niemal dotykając koniuszka mojego nosa.

Posłuchaj, zostajesz tutaj, aż dowiemy się, kim jesteś. Więc może powiesz nam, jak naprawdę się nazywasz?

Nazywam się Eryk Rudolph.

[wydanie trzecie, 2015]

Tłum. Łukasz Makowski

x. Antoni Cekada „Juan Fernandez Krohn – «papieski zamachowiec» – i SSPX”

Ujawniona ostatnio przez kardynała Dziwisza informacja o tym, że Jan Paweł II został faktycznie raniony podczas zamachu w maju 1982 r. w Fatimie, sprawiła, że w blogosferze pojawiło się kilka pytań na temat niedoszłego zabójcy, księdza Juana Fernandeza Krohna, oraz jego związku z Bractwem Św. Piusa X (SSPX) arcybiskupa Marcela Lefebvre’a.

Podawano rozmaite informacje: że w chwili zamachu x. Krohn nie był członkiem SSPX, ani czynnie w nim nie działał; że był w SSPX tylko przez krótki czas; że był sedewakantystą; że został z SSPX usunięty; że w chwili zamachu należał do Kościoła Soboru Watykańskiego II itd.

Dla porządku podaję tutaj kilka moich obserwacji:

W latach 1975–77 byłem seminarzystą SSPX w szwajcarskim Ecône, a Juan Fernandez Krohn mieszkał w jednym z sąsiednich pokoi na tym samym korytarzu co ja. Został wyświęcony rok później niż ja – w 1978.

Krohn był człowiekiem całkiem miłym (choć trochę nadpobudliwym); należał do "twardej" frakcji (tak jak ja); wśród angielskojęzycznych seminarzystów znano go jako "JFK". Do tych z nas – "twardogłowych" – którzy od czasu do czasu z lubością wygłaszali błyskotliwe uwagi (nie będę tu wymieniał żadnych nazwisk) wypowiedział kiedyś sławetne słowa: "Soyez serieux! La situation est grave!" ("Bądźcie poważni! Sytuacja jest poważna!").

Jako seminarzysta biskup Daniel Dolan również należał do "twardej frakcji". O Juanie Fernandezie zawsze mówił: "On nie miał poczucia humoru".

JFK był też dość niezdarny, co spowodowało, że w niezapomniany sposób zadebiutował jako turyfer. Fakt ów prawdopodobnie wyjaśnia również, dlaczego swoim bagnetem tylko zranił Jana Pawła II.

Od każdego, kto osobiście znał jakiegoś zamachowca, spodziewamy się usłyszeć anegdotę, która dowodziłaby jego dziwactwa. Jedyną, jaką mogę opowiedzieć o JFK, jest ta: codziennie brał prysznic – ale było to dziwaczne tylko dlatego, że większość seminarzystów w Ecône stanowili Francuzi.

W dniu, w którym nastąpiła próba zabójstwa, byłem wciąż członkiem Bractwa Św. Piusa X i mieszkałem w siedzibie Dystryktu Północno-Wschodniego w Oyster Bay Cove w stanie Nowy Jork. Kiedy dowiedziałem się o zamachu, stanąłem nagle w obliczu trudnego zadania: musiałem wykombinować, co, u licha, powiedzieć prasie.

Zadzwoniłem do x. Denisa Rocha, Kwestora Generalnego SSPX, aby zapytać o status Fernandeza w Bractwie. X. Roch zapewnił mnie, że chociaż x. Fernandez został wyświęcony przez arcybiskupa Lefebvre'a, NIE należy do Bractwa, został bowiem usunięty z jego szeregów.

Natychmiast przygotowałem oświadczenie dla prasy oparte o te informacje i prędko pojechałem do Nowego Jorku, by dostarczyć je do redakcji "New York Timesa". Zatem nawet kilkadziesiąt lat później, kiedykolwiek tylko sprawa zamachu z maja 1982 r. pojawia się w amerykańskiej prasie, równocześnie pojawia się wiadomość o "fakcie" usunięcia x. Fernandeza z SSPX i o tym, że w chwili zamachu nie był już członkiem Bractwa.

Jednak parę miesięcy później kilku kolegów-księży z Francji wysłało mi dokumenty dowodzące, że wersja, którą przedstawił mi x. Roch, i którą przekazałem dalej Timesowi, została sfabrykowana. W niedzielę poprzedzającą zamach nazwisko x. Fernandeza widniało w stopce redakcyjnej biuletynu SSPX w jednym z przeoratów Bractwa we Francji, gdzie (jak się okazało) mieszkał i działał jako kapłan.

W dniu, w którym x. Fernandez pojechał do Fatimy, by zamordować Jana Pawła II, zostawił lokalnemu przełożonemu SSPX wiadomość, informując po prostu, że nie pojawi się na obiedzie.

Dowiedziałem się, że fałszywa informacja o tym, jakoby x. Fernandez w chwili zamachu nie należał już do SSPX, opierała się na założeniu, iż jego "zaangażowanie" w Bractwo "zakończono za porozumieniem stron" 8 grudnia 1980 r. (Ta informacja znajdowała się także w jednym z dokumentów, które SSPX przedstawiło później, gdy procesowaliśmy się z Bractwem).

Jednak moi francuscy informatorzy stwierdzili, że SSPX zrobiło to "z mocą wsteczną", aby zachować twarz.

Juan Fernandez Krohn, co oczywiste, nabawił się głębokich osobistych problemów. Ale zawsze uderzało mnie jako szczególnie bezduszne, że jego koledzy-księża zaaranżowali tak skomplikowany podstęp, by wyprzeć się jakiegokolwiek związku z nim ze względu na społeczny odbiór wizerunku Bractwa.

[19 października 2008]

Tłum. Maciejo & Łukasz Makowski

Daniel Mitsui "Odnalezienie i Podwyższenie" (3): Obowiązki artysty sakralnego

_____

Trzecia część wykładu, który Daniel Mitsui, artysta grafik, wygłosił 14 września 2015 roku z okazji otwarcia wystawy swoich prac na Franciszkańskim Uniwersytecie Steubenville.
_____


W naszych czasach słowa odnalezienie i podwyższenie dobrze opisują obowiązki artysty sakralnego. Odnalezienie ma tutaj definicję starszą; nie oznacza (s)tworzenia z niczego, lecz raczej odszukanie. Jeśli tradycje artystyczne zostały pogrzebane, jego zadaniem jest ich odkrycie; jeśli zostały skradzione, jego zadaniem jest ich odzyskanie. Kiedy już zostaną znalezione albo odzyskane, jego zadaniem będzie przywrócić im właściwe miejsce i uhonorować je w takim stopniu, w jakim będzie to możliwe; to właśnie oznacza podwyższenie ich. To jak zwrócenie Jerozolimie skradzionych relikwii, dokonane przez Herakliusza.

Złota Legenda opowiada:

Herakliusz zjechał konno z Góry Oliwnej na swoim królewskim wierzchowcu, przyozdobiony cesarskimi regaliami, i zamierzał wkroczyć do miasta bramą, którą Chrystus przechodził, idąc na ukrzyżowanie. Lecz nagle kamienie, z których zbudowano łuk bramy, posypały się i zablokowały przejście, tworząc mur nie do przebycia. Ku zdumieniu wszystkich nad tym murem ukazał się anioł Pana i, trzymając w rękach krzyż, powiedział: „Gdy Król nieba przechodził przez tę bramę, aby ponieść śmierć, pozbawiony był królewskiego przepychu; jechał na skromnym osiołku, aby zostawić swoim czcicielom przykład pokory”. […] Po tych słowach anioł zniknął. Cesarz zapłakał, zdjął buty, rozebrał się do koszuli, wziął w dłonie krzyż Pana i pokornie poniósł go do bramy. Ciężar kamieni ustąpił pod siłą rozkazu z nieba i brama otworzyła się szeroko, umożliwiając przejście.

Oto nauka dla tych, którzy szukają, tak jak ja, sposobu na przywrócenie tradycji; żadne przedsięwzięcie, choćby słuszne, nie spotka się z Bożą przychylnością, dopóki nie zostanie podjęte z pokorą. To nie artysta ma być wynoszony na piedestał, czczony i wywyższany. Bóg prędzej zatarasuje mu drogę do Świętego Miasta niż pozwoli mu zgubić duszę.

Często cytuję ojców Drugiego Soboru w Nicei zwołanego w 787 r. w celu zakończenia pierwszego kryzysu ikonoklastycznego. Stwierdzili oni: „Tradycja nie należy do malarza; do niego należy wykonanie dzieła. Prawdziwe plan i kompozycja dzieła należą do świętych ojców”. Uznaję „plan i kompozycję, które należą do ojców”, za coś na kształt relikwii, natomiast „należące do malarza wykonanie dzieła” za tworzenie relikwiarza. Sztuka bez tradycji jest jak pusty relikwiarz: być może piękny, ale niegodny czci. Tradycja bez sztuki jest jak relikwia przechowywana w kartonowym pudełku: godna czci, ale zasługująca na lepsze potraktowanie.

Wierzę, że tradycje sztuki sakralnej zasługują na wywyższenie dokładnie z tego samego powodu, dla którego zasługują na nie relikwie Męki Naszego Pana – ponieważ dotykały Boga.


_____
Cytowane prace:

Jacobus de Voragine, The Golden Legend, translated by William Granger Ryan, Princeton University Press, 1993.


Tłum. XBP & Łukasz Makowski

Daniel Mitsui "Odnalezienie i Podwyższenie" (2): Stać niewzruszenie

_____



Druga część wykładu, który Daniel Mitsui, artysta grafik, wygłosił 14 września 2015 roku z okazji otwarcia wystawy swoich prac na Franciszkańskim Uniwersytecie Steubenville.

_____





Apostoł Paweł poleca wszystkim chrześcijanom, aby „stali niewzruszenie i trzymali się tradycji, o których zostali pouczeni”. \PRZYPIS OD TŁUM.: por. 2 Tes 2,15.\ Ale przy czym ma stać artysta religijny, jeśli, w pewnym sensie, nie został w ogóle pouczony? Obecnie nie ma żadnej tradycji sztuki sakralnej, którą przekazywano by z prostą i niewinną wiarą. Nie ma wśród wiernych żadnej wspólnej idei i ducha, które mogłyby pchnąć ich do budowania społem przez wieki wspaniałej katedry. Wystarczająco trudno zgromadzić dwóch lub trzech, którzy się ze sobą zgadzają.

W średniowiecznym klasztornym skryptorium czy cechu świeckich malarzy żaden artysta nie musiał kwestionować ani bronić tego, czego został nauczony. W naszych czasach tradycja nie oznacza czegoś, co zostało przekazane, lecz raczej coś, co musi zostać odkopane. A gdy artysta zaczyna kopać, w pewnym sensie znajduje doprawdy zbyt wiele.

Ta część artystycznego dziedzictwa Kościoła Katolickiego, która przetrwała wieki i nie poddała się rdzy ani molom, spustoszeniom dokonanym przez ikonoklastów i rewolucjonistów, była studiowana, dokumentowana, fotografowana i, w formie cyfrowych obrazów, stała się dostępna jak nigdy wcześniej. Muzea sztuki, biblioteki „białych kruków” i katedralne skarbce z całego świata dziś udostępniają swoje kolekcje online.

Może to stanowić pomoc w edukacji i poszukiwaniach. Rzadko kiedy zaczynam rysunek bez dokładnego przyjrzenia się skanom miniatur z manuskryptów udostępnionych w Cyfrowym Skryptorium i przejrzenia fotografii z Wikimedia Commons. Moja praca przedstawiająca Bolesne Tajemnice Różańca zapożycza elementy z obrazów Hansa Holbeina Starszego, Jana Polacka, Hieronima Boscha, Gerarda Davida, Martina Schongauera, Rogiera van der Weydena i Nikolausa Obilmana; dwie dekady temu być może znalazłbym połowę tych obrazów jako reprodukcje w dostępnych mi książkach o sztuce. Dwa wieki temu musiałbym przepłynąć ocean, żeby zobaczyć choćby jeden z nich.

Jednak wśród tego nadmiaru informacji pojawia się inny problem: świętym wizerunkom nie grozi dziś zaginięcie, lecz trywializacja, sprowadzenie do banału. W gruncie rzeczy każdy człowiek na świecie może pobrać wysokiej jakości cyfrowe zdjęcie strony Chi-Ro z Ewangeliarza z Lindisfarne, Witraża Wcielenia z Chartres, lub Ołtarza Gandawskiego. Może wydrukować je i powiesić na ścianie; wydrukować na koszulce, kubku do kawy lub etui na smartfon. Może je „polubić” na Facebooku, tweetnąć, czy też „przypiąć” na pintereście, nawet nie przyjrzawszy mu się dobrze z bliska. Może je przyciąć i użyć go jako ładnego tła na tytułowym pasku swojego bloga.

Obraz staje się zatem materiałem do projektowania i konstruowania własnej osoby, narzędziem do powiedzenia: „jestem człowiekiem takiego rodzaju, takim typem katolika, bo lubię taki typ sztuki”. Co mówi o mnie wybór Fra Angelico? Albo Caravaggia? Albo Williama Bouguereau? Czy użycie po jednym obrazie każdego z nich jako wygaszacza ekranu dowodzi szerokości umysłu? Czy dodanie jednego Georgesa Rouaulta dowodzi śmiałości?

W podobnych okolicznościach sztuka sakralna przestaje odnosić się do Boga, Jego aniołów i Jego świętych. Nie odnosi się nawet do artysty, który ją stworzył; odnosi się do osoby, która postanawia ją polubić. To jak z relikwią Krzyża Świętego umieszczoną na stole po prawej stronie królewskiego tronu: nie jest zniszczona, nie jest zapomniana, ale nie jest również należycie uszanowana i wywyższona. Umieszczona raczej obok króla, przy nim, niż ponad nim.
Tłum. XBP & Łukasz Makowski

____
Pierwsza część artykułu dostępna jest tutaj:

Ukraiński biskup prawosławny przyjęty do Kościoła katolickiego

Oświadczenie o przyjęciu do Kościoła katolickiego biskupa Jerzego Jurczyka z Doniecka na Ukrainie


Do chwili deklaracji wyrzeczenia się błędów i złożenia wyznania wiary dnia 24 października 2002 r. biskup Jerzy Jurczyk z Doniecka na Ukrainie był członkiem hierarchii ukraińskiego Kościoła prawosławnego. Przyjmując wiarę katolicką biskup Jurczyk zaznaczył, że pragnie stać się narzędziem Matki Bożej i pomóc w urzeczywistnieniu jej przesłania z Fatimy – zapowiedzi, że „Rosja się nawróci”. Jako prawosławny biskup Jurczyk obejmował władzą 55 kapłanów i 85 parafii; na razie nie wiadomo jednak, ilu pójdzie za jego przykładem.


2 lutego 2002 r., w uroczystość Oczyszczenia Najświętszej Maryi Panny, biskup Jerzy Jurczyk z ukraińskiego Kościoła prawosławnego poinformował mnie o żywionym od dawna zamiarze powrotu na łono Kościoła katolickiego (zaznaczając, że nie chodzi mu o Kościół Soboru Watykańskiego II).


W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy dokładnie badałem, czy biskup Jurczyk przyjmuje katolicką wiarę, szczególnie jej artykuły odrzucone przez schizmatycki Kościół prawosławny; kwestie następujące: papiestwo, jurysdykcyjny prymat papieża, papieska nieomylność, „Filioque” z credo nicejskiego (pochodzenie Ducha Świętego of Ojca I SYNA jako od jednego Tchnienia), dokonywaną w trakcie Mszy świętej słowami konsekracji (nie zaś epiklezy – wezwania Ducha Świętego) przemianę chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa; ponadto jego stanowisko w sprawie nauki Kościoła na temat czyśćca oraz Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny (które prawosławni uznają, lecz nie formułują w wyraźny sposób).


Biskup Jurczyk udzielił odpowiedzi pisemnie oraz w obecności ks. Eugeniusza Risslinga, tradycyjnego kapłana katolickiego z Monachium w Niemczech – potwierdzając, że przyjmuje naukę Kościoła katolickiego, szczególnie jej artykuły odrzucane przez schizmatycki Kościół prawosławny.


Mając na względzie praktykę Kościoła katolickiego, który od zawsze przyjmował schizmatyckich duchownych (urodzonych i wychowanych w schizmie) z powrotem na łono Kościoła uznając ich święcenia za ważne, osobiście zbadałem z biskupem Jurczykiem istotne dla tej sprawy zagadnienia z zakresu teologii dogmatycznej oraz moralnej, jak również Kodeks Prawa Kanonicznego dla Katolików Obrządków Wschodnich.


W kontekście zaistniałej w Kościele katolickim nadzwyczajnej sytuacji – wakatu Stolicy Apostolskiej – oraz na podstawie kanonu 209, na mocy którego Kościół udziela jurysdykcji zastępczej w zakresie wewnętrznym i zewnętrznym, przyjąłem deklarację wyrzeczenia się błędów oraz wyznania wiary od biskupa Jerzego Jurczyka, uwolniłem go od więzów ekskomuniki i przywróciłem do wspólnoty wiernych.


Dan 24 października Roku Pańskiego 2002, w uroczystość świętego Rafała Archanioła


+ Mark Anthony Pivarunas, CMRI [Kongregacja Maryi Niepokalanej Królowej – przyp. tłum.]


Tłum. SV

MOJE BOJE Z TRADYCJĄ: Moje sedewakantystyczne wątpliwości




Mój romans z sede vacante

Poczytałem mało wiele na temat tez sedewakantystów. I zadałem w związku z nimi trochę pytań:

Czy prawdziwym papieżem był Pius XII, który zaakceptował i ogłosił modernistyczną reformę obrzędów Wielkiego Tygodnia?

Jak traktować tych kapłanów, o których wiemy, że są sedewakantystami „ukrytymi” – w kanonie Mszy nie wymieniają imienia papieża, ale nie mówią o wakacie stolicy Piotrowej publicznie? Czy godzi się uczestniczyć w sprawowanych przez nich Mszach świętych?

Skoro wprowadzony przez Pawła VI obrzęd święceń biskupich oraz kapłańskich jest nieważny, musimy sprawdzić każdego księdza z osobna: kto go wyświęcił (lub tylko usiłował wyświęcić) na kapłana i czy według tradycyjnej formuły? Czy uczestniczymy we Mszy świętej czy tylko w maskaradzie?

Jak można żyć łaską (?), autentycznie po katolicku (?) nie mając pewności co do tego, czy kiedykolwiek przyjęło się ważnie jakikolwiek sakrament? A zdawałoby się, że niektórzy tak żyją... A może najniezwyczajniej w świecie tkwią w okowach niezawinionej ignoracji?

O. Carl Pulvermacher miał kiedyś powiedzieć: „Gdy już nie będzie ważnie wyświęconych księży, wtedy [okupujący Watykan apostaci] pozwolą sprawować Mszę trydencką”. Cóż, ta teza tłumaczyłaby, dlaczego po (niemal doszczętnym) zniszczeniu kapłaństwa okupujący Watykan apostaci wzięli się za destrukcję małżeństwa: skoro (prawie) nie ma już ważnie sprawowanych sakramentów bierzmowania, Komunii świętej, spowiedzi, namaszczenia chorych i święceń – do zniszczenia zostały jeszcze tylko dwa: chrzest i małżeństwo. Z nimi sprawa trudniejsza, bo do ich udzielenia kapłan nie jest konieczny. Ale od czegoś trzeba zacząć. Wygląda na to, że zdecydowano się zacząć od małżeństwa.

Sursum corda! Jednym z przymiotów Pana Boga jest wszechmoc. Nie powinniśmy może zatem zbytnio gryźć się pytaniem o to, skąd weźmie się papież – i jak Stwórca zabierze się za porządkowanie całego dzisiejszego bałaganu. Jeśli zechce, znajdzie sposób – nawet jeśli nie jesteśmy go sobie w tej chwili w stanie wyobrazić.


DZIEŃ STWORZENIA NA GROCHOWIE (w wierszu Mirona Białoszewskiego)


Fot. A.

Świat jest harmonią. I znakiem tego, co święte. I nawet więcej niż znakiem. Potwierdza to każdy poranek.

Przesuwa się,
przegwieżdża

Małe okno.

Stanięcie.

Uwijają się dokoła siebie niskości.

Noc
rwie do tyłu

rano
ziemia paruje.

Lepi się.
Drzewa. Jeszcze nie ma zwierząt.

Przemyślna dwoistość języka tego wiersza zasługiwałaby na osobną rozprawę. Z potoczną niedbałością form słownych i składniowych przenika się w nim patos; najdobitniejszy przykład tego zjawiska stanowi rzeczownik „niskości”: niezbyt staranny neologizm służący do oznaczenia 'czegoś, co jest nisko' (lub po prostu: 'niżej niż "małe okno"'), a zarazem wyraz o znaczeniu przeciwnym niż wzniosłe „wysokości” z modlitewnego wyrażenia „Chwała na wysokościach...”. Stylistyczny zgrzyt? Nie: wyraz głębszego zamiaru artysty. Pozorna językowa dysharmonia idealnie odpowiada tematowi wiersza: ten prozaiczny protokół miejskiego poranka jest równocześnie zapisem ponawiającej się co dzień tajemnicy: misterium wciąż trwającego stworzenia. Kłębowisko „uwijających się wokół siebie” (i zapewne niewyraźnych w półmroku) „niskości”, wyłaniające się stopniowo z ciemności i porannej mgły rośliny (drzewa), na razie nieobecne zwierzęta (zapewne po prostu... psy na porannym spacerze) - wszystko to pojawia się w wierszu dokładnie w tej kolejności co w biblijnej Księdze Rodzaju. Wszystko zatem ma tu podwójne znaczenie. Czasownik „lepi się” da się być może odnieść do... „klejących się” oczu na wpół rozbudzonego obserwatora, ale przecież oznacza także powstawanie, „lepienie (się)” na nowo świata; niewidoczny w nocy, mógł sprawiać wrażenie, że go nie ma; teraz można ujrzeć, jak odtwarzają się jego zarysy...

A może wręcz: jak powstaje świat? „Siwy staruszek” z Miłoszowej Piosenki o końcu świata, przewiązując pomidory, powtarza: „Innego końca świata nie będzie, / Innego końca świata nie będzie”. Gdyby mógł się odezwać w wierszu Białoszewskiego, pewnie by powiedział: „To właśnie jest początek świata, to właśnie jest początek świata”. Dzień stworzenia rozciąga się u Białoszewskiego na wszystkie następne dni; każdy poranek to kolejne święto stworzenia.

Stwarzany świat, jak już wiemy, „lepi się” - być może więc to nie gmach pełen wspaniałości, lecz tylko skromna... lepianka? Ale święto jest nie tylko pamiątką – to również uobecnienie czasu świętych zdarzeń; w dniu święta ów czas trwa na nowo. Lepianka jest zatem zarazem świątynią; wystarczy wyjrzeć przez własne okno, by stać się uczestnikiem i świadkiem odprawiającego się w niej misterium. Ulepiony przez Boga z gliny mieszkaniec lepianki nie wyobraża sobie stworzenia świata. Rozumie, że sam je codziennie ogląda!

STANISŁAW FALKOWSKI